Józef Balsamo. Część III - Aleksander Dumas (ojciec) - ebook

Józef Balsamo. Część III ebook

Aleksander Dumas ojciec

5,0

Opis

“Józef Balsamo część III” to powieść Aleksandra Dumasa (ojca), francuskiego pisarza i dramaturga, autor “Hrabiego Monte Christo” i “Trzech muszkieterów”.

Książka ta jest trzecią z czterech części wspaniałej powieści autorstwa Aleksandra Dumasa ojca.

Cała powieść stanowi również pierwszą z czterech części cyklu “Pamiętniki lekarza”. Na ten cykl składają się “Józef Balsamo”, “Naszyjnik królowej”, “Anioł Pitou” oraz “Hrabina de Charny”.

Cykl opowiada o genezie, wybuchu i przebiegu Wielkiej Rewolucji Francuskiej. Pokazuje również smutne losy królowej Francji, Marii Antoniny, znienawidzonej przez francuski lud i nieszczęśliwej w miłości. Ukazane są tu losy postaci zarówno historycznych, jak i fikcyjnych. Powieści są wielowątkowe, a losy różnych postaci przeplatają się ze sobą w taki sposób, że trudno powiedzieć, która z nich jest główną postacią całego cyklu.


Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 354

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Aleksander Dumas (ojciec)

Wydawnictwo Avia Artis

2021

ISBN: 978-83-8226-435-7
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (http://write.streetlib.com).

TOM VII

LXX

POWRÓT

Wśród tych tysiącznych nieszczęść i wypadków pan Taverney ocalał jakby cudem.

 Niezdolny oprzeć się unoszącemu go tłumowi, zdołał utrzymać się w samym środku jakiejś uciekającej gromadki i szczęśliwie wydostał się na bulwar, wolny od wszelkiego niebezpieczeństwa.  To, co teraz mamy powiedzieć, wydałoby się przesadą, potwornością, gdybyśmy już oddawna nie byli nakreślili, z całą prawdą i dokładnością, głównych cech charakteru pana Taverney. Otóż, przez cały czas trwania niebezpieczeństwa, pan de Taverney myślał tylko o sobie; drżał tylko o całość swojej osoby.  Ale znalazłszy się już na bulwarze, gdy uczuł zupełną swobodę ruchów, gdy minęła pierwsza chwila zadowolenia, baron przypomniał sobie córkę i krzyknął boleśnie:  — Gdzie córka moja! Moja córka!...  Stanął nieruchomy, jak skamieniały, starając się zebrać w pamięci wszystkie zdarzenia, od początku katastrofy i rozstania się z dziećmi.  — Biedny człowiek! — szepnęło kilka litościwych głosów kobiecych.  Wkrótce baron został otoczony przez ludzi, gotowych żałować go szczerze, a przedewszystkiem ciekawych historji wypadku.  Pan de Taverney spojrzał na otaczających, wyrwał się z ich koła i postąpił parę kroków zpowrotem, w stronę placu.  Ale ruch ten machinalny, spowodowany prawie bezwiednie przywiązaniem ojcowskiem, natychmiast zwalczony został przez rozsądek. Baron zatrzymał się.  Widział zupełne niepodobieństwo powrotu na miejsce niebezpieczeństwa. Zresztą mógł-że kto rozpoznać i odnaleźć jedną kobietę wśród stutysięcznego tłumu.  Nakoniec nadzieja, nie opuszczająca nigdy serca człowieka, zaczęła mu ukazywać nieszczęście w jaśniejszych kolorach.  Wszak sam znalazł się tu bez szwanku, on, starzec słaby, bez niczyjej pomocy; Andrea zaś nie była przecie sama, był przy niej Filip, bronił jej i niezawodnie musiał ją obronić.  Baron, jak każdy samolub, w tej chwili zdobił Filipa we wszystkie cnoty, których sam nie posiadał, w szaloną odwagę, poświęcenie bez granic i bez cienia nawet samolubstwa. Każdy egoista poczuwa się sam tylko do tej wady, zawsze gotów korzystać, a nawet domagać się od każdego dowodów poświęcenia.  Za chwilę, zupełnie uspokojony, baron zwrócił kroki w stronę ulicy Coq-Héron, przekonany, że Filip najprzód ocalił Andreę, poczem rzucił się w tłum, starając się odnaleźć ojca, następnie wrócił do siostry i prawdopodobnie oboje już w domu być muszą.  Ale gdy zbliżał się do domu, spotkał na ulicy Nicolinę, która w najwyższym niepokoju oczekiwała powrotu państwa.  Rzuciła się do barona.  — Gdzie panna Andrea, pan Filip?...  — O mój Boże! Czyż niema ich jeszcze w domu? — zapytał przerażony.  — Nie, nie, panie, nikt ich dotąd nie widział.  — Może zostali gdzie zatrzymani, lub też poszli dalszą drogą — rzekł baron i pozostał na ulicy, oczekując powrotu dzieci, obok Nikoliny, zanoszącej się od płaczu.  — Pan Filip idzie! — ze strachem krzyknęła Nicolina, widząc, że wraca sam, bez siostry.  Filip stanął zadyszany i zrozpaczony.  — Czy jest Andrea? — krzyknął zdaleka.  — O! mój Boże! — zawołał baron przerażony.  — Andrea! Andrea! — powtarzał młody człowiek, głosem rozpaczliwym. — Gdzie jest Andrea?  — Nie widzieliśmy jej! niema jej tu panie Filipie! — odpowiedziała Nicolina, zanosząc się od płaczu.  — Wróciłeś bez niej! — krzyknął baron w gniewie.  W odpowiedzi Filip zbliżył się i ukazał zakrwawioną twarz i złamaną rękę, która wisiała bezwładnie przy jego boku.  — O Boże! mój Boże! moja biedna Andrea! — jęczał boleśnie baron.  — Znajdę ją ojcze, żywą czy umarłą — odrzekł Filip posępnie.  I zawrócił z gorączkowym pośpiechem, dążąc na plac. Nieczuły na ból, wsunął za kamizelkę złamaną lewą rękę, a gdyby miał w tej chwili siekierę, bez namysłu byłby ją odrąbał, aby mu już nie przeszkadzała.  Wtedy to właśnie błądząc po placu, spotkał Rousseau i odnalazł Gilberta.  Gdy się Rousseau oddalił, zostawiając mu latarnię, Filip dalej czynił poszukiwania, trzymając w ręku ów kawałek sukni Andrei, wyjęty z rąk wpółumarłego Gilberta.  Nakoniec o wschodzie słońca Filip, bezsilny, upadający, bledszy od trupów, leżących na placu, chwiejnym krokiem zwrócił się ku ulicy Coq-Héron.  Przed domem ujrzał stojącego ojca i służbę i pojął w tej chwili, że siostry dotąd nie było.  Baron poznał wracającego.  — I cóż? — zapytał.  — Czy Andrea nie wróciła? — zapytał Filip.  — Niestety, niema jej! — odpowiedziały mu trzy głosy razem.  — Więc nic, żadnej wiadomości?... żadnej nadziei! — jęknął Filip, padając na kamienną ławkę; baron krzyknął przeraźliwie.  W tejże chwili, przed domem ukazała się dorożka, a w oknie widać było bladą twarz omdlałej kobiety.  Drzwiczki się otwarły, wysiadł mężczyzna, niosąc na rękach bezwładne ciało Andrei.  Filip rzucił się ku niej.  — Nieżywa! Trupa jej nam odwożą — zawołał boleśnie.  — Nieżywa?... Panie, czy ona doprawdy już nie żyje? — pytał trwożnie baron.  — Zdaje mi się, że panowie jesteście w błędzie, panna de Taverney jest tylko omdlałą, — odrzekł człowiek, trzymający na rękach Andreę.  — A! czarownik! czarnoksiężnik!  — Hrabia Balsamo! — szepnął Filip.  — Tak, to ja sam, panie baronie, bardzo szczęśliwy, że udało mi się poznać i uratować pannę de Taverney z tego strasznego niebezpieczeństwa.  — Gdzie ją pan znalazł? — zapytał Filip.  — Niedaleko muru.  — Rozumiem.  Potem, przechodząc z radości w niedowierzanie, zapytał:  — Dlaczegóż to dopiero teraz odwozisz ją nam, panie hrabio?  Balsamo odrzekł spokojnie: — Gdy wyniosłem z tłumu nieprzytomną panną de Taverney, udałem się do mieszkania margrabiny de Savigny, tuż obok stajni królewskich. Wtedy ten zacny człowiek, który pomagał mi przenieść panienkę... Proszę cię, przyjdź tu, Comtois...  Z dorożki wysiadł i zbliżył się człowiek w dworskiej liberji.  — Wtedy ten zacny człowiek, należący do służby stajennej królewskiej, poznał panienkę, gdyż odwoził ją kiedyś do domu z dworskiej uroczystości. Posłałem po dorożkę i zabrawszy go z sobą dla wskazania mi drogi, odwożę państwu pannę de Taverney, może mniej cierpiącą niż państwo sądzicie.  To mówiąc, ostrożnie składał w ręce ojca i Nicoliny bezwładne ciało Andrei.  Baron pierwszy raz w życiu poczuł łzę rozczulenia pod powieką, nie otarł jej i stoczyła się zwolna po zmarszczkach twarzy.  Filip podał zdrową rękę hrabiemu, mówiąc:  — Panie hrabio, wiesz, gdzie mieszkam i jak się nazywam, uważać będę za największe szczęście, jeśli kiedykolwiek pozwolisz mi uiścić się choć w części z zaciągniętego dziś długu wdzięczności.  — Spełniłem tylko obowiązek — skromnie odrzekł Balsamo.  I, skłoniwszy się, chciał już odejść, nie zwracając uwagi na barona, który zapraszał go, aby zechciał wejść do domu. Wtem zwrócił się jeszcze do Filipa i rzekł:  — Zapomniałem zostawić panom adresu margrabiny de Savigny; mieszka w swoim pałacu, ulica Saint-Honoré. Może panna de Taverney, przyszedłszy do zdrowia, uzna za stosowne odwiedzić ją.  Dokładność i ścisłość tych wszystkich szczegółów dowodziły takiej delikatności w postępowaniu, że Filip, a nawet i stary baron, był nią rozczulony.  — Panie — rzekł baron — córka moja zawdzięcza ci życie.  — Wiem o tem! i jestem z tego dumny i szczęśliwy zarazem.  Skłoniwszy się raz jeszcze, Balsamo wyszedł, za nim Comtois, który nie przyjął sakiewki, ofiarowanej mu przez Filipa.  W chwili gdy zniknął Balsamo, Andrea otworzyła oczy.  Pozostała przez chwilę w milczeniu, oczy miała obłąkane, straszne.  — Czyżby Bóg miał nam ją oddać tylko w połowie, byłażby obłąkaną? — szepnął Filip przerażony.  Zdawało się, że Andrea usłyszała te słowa, mimo to jednak nie mówiła nic, wstrząsnęła tylko przecząco głową. Wzrok jej błądził dalej w przestworzu, jakby gonił za jakiemś zjawiskiem.  Stała z ręką wyciągniętą w stronę ulicy, w której zniknął Balsamo.  — Filipie, podaj rękę siostrze i chodźmy do pokoju.  Tu dopiero powróciła jej mowa.  — Filip!... Mój ojciec! — zawołała.  — Poznaje nas, poznaje nas, ojcze!  — Naturalnie, że was poznaję. Ale powiedzcie mi, proszę, co się ze mną stało?  Andrea zamknęła w tej chwili oczy i zasnęła snem spokojnym.  Służąca rozebrała Andreę i położyła ją do łóżka.  Gdy Filip wszedł do swego pokoju, zastał tam już doktora, którego zawezwał służący, dbały o zdrowie pana.  Ręka Filipa nie była złamana, lecz wybita ze stawu; doktór nastawił ją dość prędko, choć nie bez bólu. Opatrzył potem ranę na czole; a Filip, niespokojny o siostrę, poprowadził doktora do jej łóżka.  Doktór, zbadawszy puls i oddech Andrei, rzekł do Filipa:  — Siostra pańska śpi spokojnie, w jej stanie nic niema zatrważającego. Niechaj się wyśpi, widać bardzo potrzebuje spoczynku.

LXXI

PAN DE JUSSIEU

A teraz wrócimy na ulicę de la Plâtrière, dotąd pan de Sartines miał wysłać jednego ze swoich najzręczniejszych agentów.

 Gilbert, słaby i nieprzytomny, spoczywał na materacu Teresy; wokoło niego krzątali się Rousseau z żoną i kilkoma sąsiadami, przyglądającymi się tej małej próbce wczorajszej katastrofy.  Gilbert otworzył oczy. Zdawało mu się widać, że jest na placu, bo ciekawie patrzył przed siebie.  W rysach jego, najprzód odmalował się wielki niepokój, potem wielka radość, potem smutek głęboki i ten pozostał już na jego twarzy.  — Czy cierpisz? — zapytał Rousseau, z czułością biorąc go za rękę.  — I któż to mnie uratował? Kto myślał o mnie biednem, samotnem stworzeniu?  — Uratowało cię to, że znaleziono cię, żywym jeszcze, między trupami, a myślał o tobie ten, który nie zapomina o nikim.  — Zawsze jednak to głupota leźć w taki tłum! — mruczała pod nosem Teresa.  Sąsiedzi powtórzyli po niej:  — Tak, to wielka głupota!  — Nie jest niedorzecznością iść tam, gdzie nie grozi wyraźne niebezpieczeństwo, a tego przecież nikt się nie spodziewa, gdy idzie patrzyć na sztuczne ognie. W takim razie, gdy zdarzy się niebezpieczeństwo i ugodzi, nie jest się niedorzecznym, ale nieszczęśliwym; wszak to samo mogło się i nam wydarzyć.  Gilbert, poznawszy, że się znajduje w pokoju pana Rousseau, chciał coś powiedzieć.  Ale, zamiast głosu, krew rzuciła mu się nosem i ustami, stracił na nowo przytomność.  Rousseau, uprzedzony przez Marat’a, że to mogło nastąpić, nie przestraszył się wcale tym razem; w przewidywaniu, że tak będzie, przyniósłszy go do domu, zamiast położyć do łóżka, umieścić kazał na materacu.  — Teraz — rzekł do Teresy — będziemy mogli położyć do łóżka tego chłopca.  — Gdzie?  — Tu, na mojem łóżku.  Gilbert usłyszał te słowa; nadzwyczajne osłabienie nie pozwalało mu przemówić zaraz, po chwili dopiero rzekł:  — Nie, nie tu, na górę!  — Chcesz wrócić do swojej izdebki?  — Tak, tak, proszę o to.  Rousseau, posuwający do przesady tkliwość, zrozumiał zapewne myśl Gilberta, gdyż rzekł do niego łagodnie:  — Dobrze, dobrze, moje dziecko, przeniesiemy cię zaraz na górę. Boi się, aby nam tu nie zawadzał, poczciwy chłopczyna, — dodał, zwracając się do Teresy.  Odniesiono tedy Gilberta na strych i ułożono, jak się dało najwygodniej.  Około południa przyszedł Rousseau i usiadł przy chorym; ten, wypocząwszy trochę, słabym głosem opowiadał mu szczegóły katastrofy.  Zamilczał jednak, co go pociągnęło na plac, składał wszystko na zwykłą ciekawość.  Rousseau ze swej strony nie podejrzewał go o nic innego, nie wspomniał ani słowa o Filipie i kawałku białej sukni, znalezionym w jego ręku.  Ale choć obydwaj pomijali przedmioty najważniejsze, rozmowa jednak żywo ich zajmowała.  Wtem głos Teresy dał się słyszeć na schodach.  — Jakóbie! Jakóbie! — wołała.  — Czego tam chcesz ode mnie? — odezwał się Rousseau.  — Może to jaki książę przychodzi dowiedzieć się o moje zdrowie! — z bladym uśmiechem powiedział Gilbert.  — Jakóbie, zejdźże prędzej, pan Jussieu, dowiedziawszy się, że cię wczoraj widziano na placu, przyszedł zapytać, czy ci się tam co złego nie przytrafiło.  — Poczciwy Jussieu! tak jak wszyscy ludzie, których wrodzona skłonność ciągnie do badania natury, ma serce tkliwe i zdolne do przyjaźni. Leż spokojnie, nie ruszaj się mój chłopcze, niebawem wrócę do ciebie. — Rousseau wyszedł.  Zaledwie drzwi się za nim zamknęły, młody chłopiec wstał i, wlokąc się powoli, podszedł do okna, aby spojrzeć co się działo w pokoju Andrei, ale, gdy z trudnością — dostał się na stołek, zaszumiało mu w uszach, krew rzuciła mu się ustami i ciężko upadł na podłogę.  W tejże chwili właśnie Rousseau otwierał drzwi izdebki, prowadząc z sobą swego przyjaciela, pana Jussieu.  — Przyszliśmy cię odwiedzić, Gilbercie! Ale gdzież on się podział? Wstał widać?  Wtem spostrzegł otwarte okienko i Gilberta leżącego na ziemi. Już miał go zburczeć po przyjacielsku, gdy Gilbert, zbierając wszystkie siły, rzekł:  — Brak mi było powietrza.  Niepodobna było się gniewać, cierpienie wyryte było na bladej twarzy młodzieńca.  — W istocie jest tu bardzo gorąco i duszno; pokaż-no mi twój puls, przyjacielu. Ja także jestem doktorem.  — I lepszym może od wielu innych — rzekł Rousseau gdyż, lecząc ciało, nie zapominasz o duszy.  — Zbyt wielki to dla mnie zaszczyt, panie!... rzekł Gilbert, starając się ukryć w łóżku przed wzrokiem doktora.  — Pan Jussieu sam ofiarował się ze swoją przysługą — mówił Rousseau. — Co mówisz o stanie piersi tego chłopca, doktorze?  Znakomity anatomista dotykał kości i opukiwał starannie chorego.  — Nic niema złamanego! Ale powiedz mi, mój przyjacielu, któż to ściskał cię tak silnie?  — Zapewne śmierć, panie, — odpowiedział Gilbert.  Rousseau, zdziwiony, popatrzył na młodego człowieka.  — Tak, jesteś zgnieciony i zmęczony, mój chłopcze; trzeba ci spokoju, wypoczynku, a wszystko przejdzie niedługo.  — Tylko nie mówmy o wypoczynku, nato nie mam czasu... — mówił Gilbert, patrząc na pana Rousseau.  — Co to ma znaczyć? — zapytał Jussieu.  — Gilbert jest pilnym pracownikiem — odrzekł Rousseau.  — Tak, ale któż mówi o pracy, w takim stanie?  — Ten, kto z pracy żyć musi, nie może wypoczywać.  — Jeść niewiele będziesz, a ziółka nie będą drogo kosztowały.  — Choćby najmniej kosztowały, jałmużny przyjąć nie mogę.  — Oszalałeś, Gilbercie! dumę posuwasz do przesady. A ja ci mówię, że będziesz musiał zastosować się do przepisów doktora. Wyobraź pan sobie, że błagał o to, abym nie wzywał nikogo.  — Dlaczego?  — Bo nie chce mnie na najmniejszy narażać wydatek. Jest strasznie dumny.  — Ale, przyjacielu — rzekł Jussieu, z przyjemnością wpatrując się w piękne, pełne wyrazu rysy młodzieńca — pomimo największej odwagi i dumy, niepodobna jest robić tego, na co nam brak siły. Czyż możesz myśleć o jakiejś pracy wtedy, gdy jesteś tak osłabiony, że upadasz, chcąc okno otworzyć?  — To prawda — rzekł Gilbert — czuję, że jestem bardzo osłabiony.  — A więc wypoczywaj, potrzeba ci najbardziej moralnego spokoju, zresztą masz szczęście być gościem człowieka, z którym wszyscy liczyć się muszą, prócz tego kto u niego mieszka.  Rousseau, zadowolony ze słów, pełnych delikatności, w milczeniu uścisnął rękę przyjaciela.  — Zresztą teraz staniesz się przedmiotem starań ojcowskich króla i książąt.  — Kto? ja? — zawołał Gilbert.  — Tak jest, ty, przyjacielu, który jesteś jedną z ofiar tego nieszczęśliwego wypadku. Delfin wpadł w zupełną rozpacz, gdy się o tem dowiedział; żona jego, która miała jechać do Marly, pozostaje w Trianon, aby być bliżej i w pogotowiu niesienia pomocy nieszczęśliwym.  — Doprawdy? — rzekł Rousseau.  — Tak jest, a teraz wszyscy mówią o liście, napisanym przez delfina do pana de Sartines.  — Nie słyszałem o tem.  — Oto jak się rzecz miała: Delfin pobiera miesięcznie dwa tysiące skudów. Dziś spóźniał się posłaniec z pieniędzmi; delfin pytał o niego kilkakrotnie; przybył nakoniec i oddał je księciu, który natychmiast odesłał je panu de Sartines z poleceniem, ażeby je użył na wsparcie dla nieszczęśliwych. Czytałem to przed chwilą.  — Widziałeś się pan dziś z panem de Sartines? — rzekł Rousseau, mierząc podejrzliwym wzrokiem swojego gościa.  — Tak, tylko co wyszedłem od niego, obiecał mi dać nasion — mówił trochę pomieszany Jussieu — arcyksiężniczka tedy pozostaje w Wersalu, gdzie zajęta jest pilnowaniem swoich chorych i rannych.  — Swoich chorych i rannych? — zapytał zdziwiony Rousseau.  — Tak jest — odpowiedział Jussieu — tym razem nie sam lud ucierpiał; wiele osób między szlachtą zostało w tej katastrofie poranionych, a nawet pozabijanych.  Gilbert słuchał chciwie i z natężoną uwagą.  Zdawało mu się, że lada chwila dowie się czegoś o pannie de Taverney; nadzieja zawiodła go tym razem.  Jussieu powstał i zaczął się żegnać.  — Więc już skończona porada lekarska? — zapytał Rousseau.  — Jak na teraz nauka nic innego przepisać mu nie może, tylko spokój, wypoczynek, trochę ruchu, powietrze leśne. Ale... omal nie zapomniałem...  — O czem?  — Czy nie zechciałbyś mi towarzyszyć w niedzielę, w stronę Marly, chciałbym zbadać roślinność tego lasu. Nasz chory pewno będzie dość silny, aby ci towarzyszyć, zabierz go z sobą, będzie to bardzo dobre dla niego.  — Tak daleko?  — Zajadę po was... dojedziemy gościńcem książęcym do Luciennes, a stamtąd do Marly; wysiądziemy w lesie, my będziemy zbierali rośliny a chory napełni tymczasem płuca świeżem powietrzem leśnem.  — Jesteś pan pełen dobroci i uprzejmości! — rzekł Rousseau, bardzo zadowolony z projektu.  — Ależ pozwól, panie Rousseau, ja mam w tem także własny interes; wiem, że pan posiadasz już pewną klasyfikację mchów, a ja jeszcze dotąd postępuję na ślepo; będziesz pan moim przewodnikiem.  — O! — rzekł Rousseau, okazując więcej zadowolenia, niżby sobie życzył.  — W lesie przygotują nam skromne śniadanie, będziemy mieli powietrze, cień, prześliczne kwiaty. Mogę liczyć na pewno?  — Na pewno, panie! cieszę się już naprzód na tę przyjemność — mówił Rousseau uradowany, jak dziecko.  — A ty, młody przyjacielu, postaraj się wzmocnić swe siły do niedzieli.  I dwaj botanicy wyszli razem, pozostawiając Gilberta, pogrążonego w myślach i trwodze.

LXXII

POWRÓT DO ŻYCIA

Zapewnienie Jussieu’go uspokoiło zupełnie opiekuna Gilberta. Wiedząc jednak, że młodzieniec zakochany jest do szaleństwa, obawiał się, aby nie powróciwszy do sił, nie wyszedł i nie zaszkodził sobie.  Jako dobry ojciec rodziny, nie omieszkał, wychodząc z izdebki na poddaszu, zamknąć na zewnątrz drzwi na kłódkę. Zostawiał mu swobodę patrzenia przez okno.  To jednak, od czasu choroby, nie zadowalało bynajmniej chłopaka; widział wprawdzie ogród i pawilon, ale Andrea nie ukazywała się wcale; natomiast stary baron przechadzał się często po ogrodzie, zawzięcie zażywając tabakę. Często także widywał Nicolinę, niosącą na tacy jakieś ziółka i leki.  Bujna wyobraźnia młodzieńca przedstawiała mu Andreę chorą, wijącą się w cierpieniach na łożu boleści. Pragnął gorąco zobaczyć ją choćby na krótką chwilę.  Obmyślał różne sposoby, niemożliwe, szalone, które go jednak nęciły, bo drzwi jego były zamknięte, a on uwięziony.  W pierwszych dniach Gilbert zadowalał się tęsknotą za widokiem Andrei. Pomału przyszedł do przekonania, że potrzeba było tylko dostać się do ogrodu, a ukrywszy się w zaroślach, czekać stosownej chwili, aby chciwy wzrok zapuścić w głąb pokoju chorej; przytknąć ucho do ściany, aby usłyszeć jej głos.  Po trzech dniach Gilbert czuł się już zdrów i silny.  Nie mogąc opuścić drzwiami swojej izdebki, powziął stanowczy zamiar spuścić się oknem do ogrodu państwa de Taverney.  Projekt podobny godzien był pijanego, lub warjata. Gilbert jednak czynnie wziął się do przygotowania wycieczki.  Zebrał wszystkie sznurki, znajdujące się na strychu i powiązał je starannie.  Gdy Rousseau przyszedł odwiedzić go około godziny drugiej, zastał go leżącego. Gilbert skarżył się, że czuje wielką senność i znużenie. Zacny filozof zalecił mu wypoczynek, pożegnał go, zamknął drzwi na kłódkę i wyszedł na miasto.  Młodzieniec pochwycił linę, skręconą ze wszystkich, jakie tylko znalazł sznurów, i obejrzał starannie rynnę, czy zdoła utrzymać ciężar jego ciała.  Poczem usiadł na oknie i pilnie patrzył w ogród.

LXXIII

PODRÓŻ POWIETRZNA

Spoglądając uważnie na ogród, Gilbert ujrzał w nim niebawem scenę, która go mocno zainteresowała.  Oto zobaczył kamień, wpadający przez mur do ogrodu.  Gilbert wiedział dobrze o tem, że nie może być skutku bez przyczyny; ciekawie przeto zaczął śledzić przyczynę.  Ale jakkolwiek wychylał się z okienka, niepodobna było zobaczyć osoby, która rzuciła kamień do ogrodu.  Niedługo jednak spostrzegł, że była to rzecz ułożona naprzód. Na szelest spadającego kamienia, głowa Nicoliny pokazała się w oknie.  Na ten widok Gilbert szybko usunął się nabok, nie tracąc ani na chwilę dziewczyny z oczu.  Ta, popatrzywszy uważnie we wszystkie okna i upewniwszy się, że nie może być widzianą, wybiegła do ogrodu, pod pozorem zabrania koronek, które tam suszyły się na słońcu.  Właśnie w tej stronie leżał kamień rzucony przez mur. Nicolina niby przypadkiem upuściła na niego koronkę i podniosła ją niezwłocznie razem z kamieniem. Gilbert jeszcze nie rozumiał tego, co się działo w jego oczach; pojął jednak, gdy zobaczył Nicolinę, z szybkością rozrywającą nitkę, poza którą ukazał się bilecik, przytwierdzony do kamienia.  Nicolina w mgnieniu oka przeczytała bilecik i ukryła go w kieszeni fartuszka.  Gilbert potrząsnął głową i pomyślał sobie, że Nicolina jest osobą wątpliwego prowadzenia, skoro tą drogą odbierała listy, i że dobrze uczynił, zerwawszy z nią tak nagle wszelkie stosunki.  Nicolina weszła do domu, po chwili znów ukazała się w ogrodzie, ale tym razem trzymała rękę w kieszeni.  Wyjęła z niej klucz, zbliżyła się szybko do drzwiczek, przeciwległych bramie, wsunęła pod nie klucz i szybko wróciła do domu.  Gilbert zmarszczył brwi, niezadowolony, widząc, jak prędko Nicolina pocieszyła się po jego stracie.  — Ta historja mogłaby pokrzyżować moje zamiary — pomyślał — mniejsza z tem... ciekaw jestem zobaczyć tego, który mnie zastąpił w sercu panny Nicoliny.  Gilbert zrozumiał, że znajomość tajemnicy panny Nicoliny dawała mu nad nią przewagę i że w danej chwili będzie mógł z niej skorzystać.  Na koniec ściemniło się i nastąpiła noc, tak pożądana.  Gilbert obawiał się, aby Rousseau nie nadszedł, podczas jego wycieczki; wyobrażał sobie słuszny gniew filozofa, gdyby ujrzał Gilberta na dachu, lub też zastał pustą izdebkę. Pragnąc rozbroić oburzenie Jana-Jakóba, na wszelki wypadek napisał liścik następujący:

„Szanowny i kochany opiekunie!

 Proszę cię, nie bierz mi za złe, jeśli wbrew twoim radom i rozkazom, ośmieliłem się wyjść z domu. Mam nadzieję wrócić niedługo, jeśli nie spotka mnie jaki nieszczęśliwy wypadek; cokolwiek jednak stać się może, gotów jestem narazić się na wszystko, potrzebuję bowiem koniecznie wyjść na dwie godziny“.  — Nie wiem, co mu powiem, gdy wrócę, ale przynajmniej mam nadzieję, że pan Rousseau nie będzie się o mnie niepokoił, ani gniewał na mnie.  Noc była zupełnie ciemna i Gilbert mógł być pewny, że najwprawniejsze oko nie zdołałoby rozpoznać nic w tej mrocznej przepaści, w którą spuścić się postanowił.  Gilbert uczuł w tej chwili silny zawrót głowy i brak sił, zimny pot oblewał mu czoło; były to przestrogi, aby w tym stanie nie wdawał się w przygody, w których człowiek potrzebuje koniecznie wiele siły i przytomności umysłu.  Ale, nie zważając na to wszystko, postanowił wykonać plan, raz obmyślony.  Wydostał się okienkiem na dach i trzymając się ramy, począł zwolna spuszczać się po nim, dążąc ku drugiej, niżej położonej facjatce. Znajdująca się tam rynna miała służyć za punkt oparcia; do niej chciał przyczepić liną, którą tymczasem owinął wokoło szyi.  Nie pierwszy to raz Gilbert odbywał podobne wędrówki, umiał dobrze chodzić po dachach; wszak tą drogą oddawał wizyty płochej Nicolinie, którą widział przed chwilą, podającą klucz kochankowi.  Gilbert szczęśliwie dostał się do niższej facjatki, tu przez otwarte okno wszedł na schody i zatrzymał się, gdyż spostrzegł, że z dwóch stron otwarte były drzwi od kuchni pani Teresy i jej sąsiadki, a panie, stojąc na progu, rozprawiały bardzo głośno o zaletach, pana Rousseau i jego dziełach.  Gilbert, nie mogąc ruszyć się z miejsca, musiał słuchać tej budującej rozmowy.  Wśród rozmowy pani Teresa odezwała się do sąsiadki:  — Muszę po kolacji zajrzeć do Gilberta; może biedny chłopczyna gorzej zaniemógł.  Gilbert zląkł się, lecz po chwili przypomniał sobie, że pani Teresa po kolacji, przy szklance wina, zapomni swej obietnicy.  Nakoniec coś zaskwierczało na kuchni i zacne panie wróciły z pośpiechem do swoich rondli, Gilbert zaś, korzystając z chwili, rzucił się na schody i cichutko zszedł po nich aż na pierwsze piętro.  Tu znów oknem wydostał się nazewnątrz, przytwierdził linę do rynny i szybko zaczął się spuszczać do ogrodu państwa de Taverney.  W tej chwili właśnie przechodziła Nicolina, wiodąc za sobą mężczyznę, którego Gilbert poznał natychmiast: był nim pan Beausire, oboje znikli wkrótce w drzwiach cieplarni.  Wisząc na linie, Gilbert przyglądał się tej scenie. Gdy zakochana para zniknęła, spuścił się nareszcie i stanął w ogrodzie.  Cisza panowała wszędzie, słabe światło migało na dole z poza rolety.  Gilbert, dostawszy się do ogrodu, przesunął się wzdłuż ściany i stanął przy drzwiach, które Nicolina zostawiła otworem.  Tu, ukryty wśród roślin, które, pnąc się po murze, opadały w wielkich festonach, swobodnie mógł zbadać miejscowość.  Drzwi prowadziły do przedpokoju, gdzie znów zobaczył dwoje drzwi, z których jedne były otwarte.  Gilbert domyślił się, że musiały prowadzić do pokoju Nicoliny, wszedł więc, a idąc ostrożnie poomacku, dojrzał w głębi drzwi oszklone, których szyby przysłaniała lekka muślinowa firanka.  Podszedł i stanął. Był to pokój Andrei, usłyszał dwa głosy. Filip pytał troskliwie o zdrowie siostry, a ta słabym głosem dawała mu odpowiedzi.  Słyszał i widział.  Serce biło mu żywo w piersiach, to znów zdawało się zamierać.  Stał pełen trwogi i rozkoszy.

LXXIV

BRAT I SIOSTRA

Andrea leżała na szezlongu, twarzą zwrócona ku drzwiom, gdzie stał Gilbert.  Na stoliku, zarzuconym książkami, paliła się lampa, przysłonięta umbrelką, i oświecała tylko dolną część twarzy pięknej dziewczyny.  Filip siedział na szezlongu obok siostry; odwrócony był plecami do drzwi, rękę miał na temblaku, gdyż wszelki ruch był mu wzbroniony.  Pierwszy raz od dnia wypadku widzieli się z sobą, pierwszy raz Filip wyszedł ze swego pokoju, pierwszy raz Andrea opuściła łóżko.  Brat i siostra korzystali swobodnie z pierwszej sposobności do rozmowy, wiedzieli bowiem, że są sami i nikt ich widzieć, ani słyszeć nie może.  Drzwi, przez które wybiegła Nicolina do ogrodu, były zwykle zamknięte, a kto chciał wejść musiał wprzód zadzwonić. Drzwi były otwarte, ale oni przecie o tem wiedzieć nie mogli.  Gilbert tymczasem ukrył się za firanką, wiszącą u drzwi, i doskonale widział i słyszał wszystko.  — A więc, Andreo, teraz swobodniej już możesz oddychać? — zapytał Filip siostrę.  — O! tak, swobodniej, jednak nie bez bólu.  — A siły twoje?  — Jestem bardzo osłabioną, dziś jednak próbowałam parę razy przejść od kanapy do okna; dość dobrze mi się to udało. Powietrze, kwiaty, jakie to dobre i piękne rzeczy, zdaje mi się, że w takiem otoczeniu umrzeć niepodobna.  — Jednakże czujesz się jeszcze bardzo słabą, Andreo?  — Nie uwierzysz jak słabą! — gdyby nie to, że się opieram o meble, kroku postąpićbym nie mogła; zdaje mi się, że nogi moje niezdolne są już teraz udźwignąć ciężaru ciała.  — Bądźmy dobrej myśli, Andreo, z każdym dniem siły powracać ci będą, mam nawet nadzieję, że za jaki tydzień będziesz mogła zjawić się już u następczyni tronu, która się ciągle z największą czułością o zdrowie twoje dowiaduje.  — Bardzobym rada, Marja-Antonina jest tak dobra dla mnie!  W tej chwili Andrea przycisnęła piersi ręką i przymknąwszy oczy, przechyliła wtył głowę.  — Co ci jest, Andreo, — niespokojnie zapytał Filip. — Co cię boli?  — Czuję ból i ściskanie w piersiach, czasami krew uderza mi do głowy, czuję szum i robi mi się słabo.  — Nic dziwnego — rzekł Filip zamyślony — przeszłaś tak silne wstrząśnienie, uratowana zostałaś tak cudownym sposobem...  — Cudownym, dobrze powiedziałeś, Filipie.  — Chciałbym jednak pomówić z tobą o twojem ocaleniu, bo co do mnie, wiem o niem zbyt mało.  — Ojciec mi mówił, że otrzymaliście wszelkie w tym względzie objaśnienia, gdy mnie do domu odwieziono.  — Tak, zapewne, jednak radbym jeszcze cokolwiek z ust twoich usłyszeć.  — Powiem ci, Filipie, że cała ta rzecz tak chaotycznie przedstawia się w mojej pamięci... byłam tak bardzo przestraszona...  — Przypomnij sobie, proszę cię, Andreo, okoliczności, które poprzedziły twe ocalenie.  — Gdyśmy zostali rozłączeni przez tłum, widziałam cię jeszcze przez chwilę, wołałam cię po imieniu, wyciągałam ręce do ciebie, napróżno! tłum porwał mnie w przeciwną stronę, nie stawiałam żadnego oporu, pchano mnie pod mur, na kraty, widziałam wokoło siebie trupy, krew bryzgała zewsząd, podniosłam w górę ręce i oczy, zobaczyłam tego człowieka, który na mnie tak głębokie uczynił wrażenie, czułam, że, wzrokiem jego ciągniona, wznoszę się w górę do niego, nakoniec zaledwie dotknęłam się jego ręki, już byłam ocaloną!... — mówiła Andrea w najwyższej egzaltacji.  — Jego tylko widziała... — szepnął Gilbert — a o mnie, który konałem dla niej na dole, ani pomyślała nawet.  Otarł czoło, z którego pot zimny mu spływał.  — Więc to tak się stało? — zapytał Filip.  — Tak; nakoniec uczułam się wolną od niebezpieczeństwa, a wtedy opuściły mnie siły i straciłam przytomność.  — Mniej więcej, jak sądzisz, o której godzinie mogłaś zemdleć?  — Prawdopodobnie wszystko to się stało w dziesięć minut lub w kwadrans po naszem rozstaniu.  — Tak, musiało to być około północy. Jakże się to stało, że wróciłaś do domu dopiero o trzeciej? Nie gniewaj się na mnie, siostrzyczko, za te rozliczne pytania, które może wydają ci się śmiesznemi dla mnie są jednak pełne znaczenia.  — Gdybyś mnie o to pytał trzy dni temu, nie byłabym zdolną nic ci odpowiedzieć, ale dziś właśnie, jakgdyby mi kto kazał wszystko przypominać sobie, wspomnienia moje występują zupełnie jasno, gdy przedtem były bezładne i niewyraźne.  — Mów więc, mów, droga Andreo. Ten człowiek uniósł cię na swoich rękach?...  — Na swoich rękach? — powtórzyła, rumieniąc się Andrea — ja tego nie wiem, uczułam tylko dotknięcie jego dłoni i doznałam tego samego wrażenia, jak w Taverney — zaraz zemdlałam a raczej zasnęłam snem spokojnym.  — Wiesz, Andreo, że to, co mi opowiadasz, jest tak dziwne, że nigdybym nie był zdolny w to uwierzyć, gdyby słowa te z innych ust pochodziły.  Gilbert pochłaniał każde słowo Andrei, dotąd wiedział wszystko, czekał niecierpliwie tego, co dalej powiedzieć miała.  — Gdy odzyskałam przytomność — ciągnęła dalej Andrea — znajdowałam się w salonie bogato przybranym. Jakaś dama i jej pokojówka krzątały się koło mnie, ale nie musiały być zaniepokojone moim stanem, gdyż, otworzywszy oczy, widziałam uśmiech spokojny na ich twarzach.  — Któraż mogła być wtedy godzina?  — Słyszałam, jak bił zegar wpół do pierwszej.  — To dobrze — rzekł młody człowiek, odetchnąwszy głęboko — mów dalej, Andreo.  — Podziękowałam kobietom za ich uprzejmość, a wiedząc, jak musieliście być tu o mnie niespokojni, prosiłam, aby mnie zaraz odprowadzono do domu; powiedziały mi, że hrabia powrócił na miejsce katastrofy nieść pomoc rannym, ale że niebawem przybędzie i odwiezie mnie do domu. Około godziny drugiej usłyszałam turkot zajeżdżającego powozu, później przejął mnie dreszcz, jakiego doznawałam zwykle za zbliżeniem się tego człowieka, zachwiałam się i upadłam na sofę; słyszałam głos tego, który mnie ocalił i znów zupełnie straciłam przytomność. Wtedy to prawdopodobnie wyniesiono mnie i wsadzono do karety, aby mnie tu odwieźć. Oto wszystko, co sobie przypominani, mój bracie.  Filip w myśli obliczył czas, jakiego było potrzeba, aby odwieźć ją prosto do domu, i rzekł, już zupełnie spokojnym głosem:  — Dziękuję ci, droga Andreo, uspokoiłaś mnie zupełnie, będę sam u margrabiny de Savigny, aby jej podziękować za gościnne przyjęcie, jakiego doznałaś. A teraz powiedz mi, moja kochana, czy też wśród tłumu nie zauważyłaś jakiej znajomej twarzy?  — Nie, mój drogi.  — Nie widziałaś też czasem Gilberta?  — W istocie zdaje mi się, że go widziałam, był od nas o jakie dziesięć kroków — rzekła Andrea po krótkim namyśle.  — Widziała mnie! — szepnął do siebie Gilbert.  — Wyobraź sobie, że, szukając cię, znalazłem tego biednego chłopca.  — Między umarłymi? — spytała Andrea z tym lekkim odcieniem żalu w głosie, z jakim się mówi o czemś złem, co się naszym podwładnym przytrafiło.  — Nie, został tylko raniony; uratowano go, i mam nadzieję, że niedługo będzie zdrów zupełnie.  — Tem lepiej — rzekła Andrea — a cóż mu było?  — Miał piersi zgniecione.  — Tak, tak, zgniecione o twoje piersi, Andreo — pomyślał Gilbert.  — Ale rzecz dziwna, której zrozumieć nie mogę i dlatego głównie zapytałem cię o tego chłopca, — w zesztywniałej i zaciśniętej jego dłoni, znalazłem kawałek twojej sukni, Andreo.  — To doprawdy dziwne.  — Czy nie widziałaś go w ostatniej chwili?  — W ostatniej chwili, Filipie, widziałam tyle twarzy strasznych, wykrzywionych bólem, przestrachem, egoizmem, dzikością, że gdy o tem pomyślę, zdaje mi się, iż przez rok chyba przebywałam na dnie piekła, gdzie oglądałam potępieńców; może być, że wśród nich był także i ten chłopiec, alem go wcale nie zauważyła.  — Jednak, co może znaczyć ten kawałek twojej sukni w jego ręku, a pewny jestem, że to twoja, gdyż sprawdziłem to przy pomocy Nicoliny.  — I powiedziałeś tej dziewczynie, o co ci chodzi? — zapytała Andrea, przypominając sobie szczególną rozmowę, jaką miała z pokojówką w Taverney, i co ta jej mówiła o Gilbercie.  — Nic jej o tem nie mówiłem. Ale skąd ten kawałek wziął się w jego ręku? Jak sobie to wytłumaczyć?  — O! to rzecz prosta — rzekła Andrea spokojnie — prawdopodobnie chłopiec ten, widząc jak cudownym sposobem wznosiłam się do góry, chciał także skorzystać z tej sposobności i uczepił się mojej sukni, instynktownie, jak czyni tonący gdy chwyta się pasa, wypływającego na powierzchnię towarzysza.  — Co za niskie, podłe tłumaczenie mojego poświęcenia; jak ci ludzie z arystokracji dziwnie nas sądzą. Pan Rousseau ma słuszność, gdy mówi, że jesteśmy więcej od nich warci; serca nasze są czystsze, a ramiona silniejsze.  Wtem posłyszał za sobą szelest kroków. Wsunął się, jak mógł najgłębiej, w swoją kryjówkę; tuż koło niego przeszedł baron de Taverney.  — Gdzież znów jest ta szalona Nicolina?... rzekł, wchodząc.  — Zapewne poszła do ogrodu — spokojnie odpowiedziała Andrea. — Dobry wieczór, ojcze!  Filip powstał, baron dał mu znak, aby pozostał na miejscu i usiadł w fotelu obok dzieci.  — Strasznie daleką wydaje się droga z ulicy Coq-Héron, gdy się ją odbędzie w jednokonnym wózku, a nie w dworskiej karecie. Ale nareszcie widziałem się z żoną delfina.  — Powracasz z Wersalu, mój ojcze?  — Tak jest. Księżna wezwała mnie do siebie, dowiedziawszy się o wypadku, który spotkał ciebie, Andreo.  — Andrea jest już dziś daleko zdrowszą, mój ojcze — rzekł Filip.  — Wiem o tem i oznajmiłem to księżnie; powiedziała mi, że postanowiła zamieszkać w Trianon, a jak tylko tam osiądzie, niezwłocznie wezwie do siebie Andreę, jeśli już będzie zdrową.  — Jakto, ojcze, ja, ja mam być na dworze księżnej? — zapytała nieśmiało Andrea.  — Tak, tego jeszcze właściwie dworem nazwać nie można; księżna nie lubi świata, delfin także, będą prowadzili życie ciche, rodzinne; ale księżna ma wiele charakteru i dobrego gustu; zczasem te zebrania rodzinne mogą się stać bardzo przyjemnemi.  — Mój ojcze! To zawsze będzie dwór, o tem ani na chwilę nawet wątpić nie można, — smutno wyrzekł Filip.  — Dwór! — pomyślał z rozpaczą Gilbert — dwór to jest taka wysokość, dokąd już ja dostać się nie zdołam. Andreo, Andreo, już na zawsze jesteś dla mnie zgubiona.  — Boję się, mój ojcze — rzekła Andrea. — Pobyt u dworu wymaga wielkiego majątku, a my jesteśmy ubodzy; świetnego wychowania, a myśmy do wiejskiej nawykli zaciszy. Raz jeden widziałam te damy i byłam niemi olśniona; mój ojcze, za ciemno moglibyśmy wyglądać wśród tych świetności.  Baron gniewnie zmarszczył brwi.  — Znowu te głupstwa — rzekł niechętnie. — Nie pojmuję doprawdy, dlaczego właśnie moje dzieci starają się zawsze widzieć wszystko, co ode mnie pochodzi, złem, ciemnem, niegodnem spojrzenia.  — Jakto, Andreo, ty mówisz, że na dworze nie możesz zabłysnąć, a do kogóż to należy, jeśli panny de Taverney-Maison-Rouge na to za mało?... Ród nasz jest dawny, zasłużony u dworu, a że straciłem majątek, u dworu łatwo odzyskać go mogę; lada dzień król obdarzyć mnie może, to rzecz naturalna i nicbym w tem nie widział nadzwyczajnego. Ty jesteś bardzo piękna, Andreo; nie możesz przejść niepostrzeżona; a co do twego wychowania, jest ono świetniejsze, niż to jakie po większej części otrzymały te panie; posiadasz głębsze wiadomości, a obok tego i talenty znasz muzykę, rysujesz i malujesz pejzaże, a na nich owce i woły, których nie powstydziłby się Berghem. A księżna właśnie przepada za tego rodzaju obrazami. Umiesz rozmawiać zajmująco, hrabia d’Artois i hrabia Prowancji, znajdować będą przyjemność w twojem towarzystwie, piękność twoja musi sprawić wrażenie na starym królu; masz tedy wszelkie warunki po temu, aby być nietylko dobrze widzianą, ale i uwielbianą na dworze. Tak, tak, to będzie niezawodnie — mówił stary baron, zacierając ręce i śmiejąc się dziwnie wstrętnym jakimś śmiechem.  Filip smutnie popatrzył na ojca, wstał, podszedł do siostry i ujął jej rękę.  — Pan baron ma słuszność i ocenia cię podług wartości, nikt godniejszym nie jest od ciebie, aby wejść na dwór wersalski.  — Ale trzeba mi się będzie rozstać z wami...  — Wcale nie — przerwał jej baron. — Wersal jest bardzo duży.  — Tak, ale Trianon jest maleńkie — odrzekła Andrea.  — O! znajdzie się w niem zawsze pokoik dla barona de Taverney, ja niewiele robię ambarasu swoją osobą.  Andrea zwróciła się do brata, niezbyt ufając słowom ojca.  — Właściwie, Andreo, ty do dam dworskich zaliczać się nie będziesz, ponieważ księżna cię zauważyła, ma zamiar zapewne zatrzymać cię przy swojej osobie, powierzając ci jakiś obowiązek; może uczyni z ciebie swoją towarzyszkę, lektorkę, rysować z tobą będzie i rozmawiać; da ci zatem pomieszczenie obok siebie; bardzo być może, że na zebraniach dworskich ukazywać się wcale nie będziesz, co jednak nie przeszkodzi, że wiele osób zazdrościć ci będzie stanowiska! Może cię to trwoży, Andreo?  — Zgadłeś, mój bracie.  — A mniejsza już tam o tę zazdrość i zazdrośników, jakoś sobie z tem poradzimy, postaraj się tylko wyzdrowieć jak najprędzej, a sam cię odwiozę do Trianon. Taki jest rozkaz księżnej — powiedział baron.  — Dobrze, mój ojcze, pojadę.  — Czy ty masz pieniądze, Filipie? — rzekł baron, zwracając się do syna.  — Jeżeli potrzebujesz ich, ojcze, to nie mam ich dosyć, aby ci pożyczyć, jeśli chcesz mi je ofiarować, dziękuję ci, bo mam dosyć na własne potrzeby.  Baron zaśmiał się złośliwie.  — Zapomniałem, że jesteś filozofem... a ty, Andreo, czy także nie potrzebujesz niczego?  — Nie chciałabym narażać cię na wydatki, ojcze.  — Nie jesteśmy już w Taverney, moja droga. Król przysłał mi pięćset luidorów zaliczki... tak mi kazał powiedzieć. Pomyśl o twoich strojach, Andreo.  — Dziękuję ci, ojcze — odpowiedziała Andrea uradowana.  — Dobrze, dobrze, moja droga, pieniędzy ci nie odmówię, piękność twoja wiele zyska, gdy będziesz strojnie ubrana.  Baron ucałował bardzo czule córkę i przeszedł do swego pokoju, mówiąc:  — Gdzie też się obraca ta Nicolina, mogłaby mi przecie poświecić.  — Zadzwonię na nią, ojcze.  — Daj pokój i pociemku trafię do siebie. Dobranoc dzieci!  Filip wstał także, ucałował rękę siostry, powiedział jej dobranoc i wyszedł z pokoju.  — Może zawołać ci pokojówkę? — zapytał w progu.  — Nie, nie potrzeba, sama się rozbiorę. Dobranoc Filipie! — zawołała Andrea.

LXXV

CO PRZEWIDZIAŁ GILBERT?

Andrea, zostawszy sama w pokoju, podniosła się z kanapy. Dreszcz przebiegł Gilberta.  Rękoma alabastrowej białości wyjmowała szpilki przytrzymujące jej bujne włosy, a lekki peniuar, okrywający ją, zsunął się z jej ramion, obnażając szyję i piersi.  Tak stojąc, z rękami podniesionemi do głowy, Andrea była zdumiewająco piękna.  Gilbert przykląkł, krew gorącą falą biła mu do głowy i zalewała serce; ćmiła wzrok, przyprawiała o zupełne szaleństwo. Była chwila, gdy chciał wpaść do pokoju i zawołać:  — Ach! Piękną jesteś, piękną! ale nie bądź tak dumną, winnaś mi życie! jam cię ocalił!  Wtem Andrea, rozwiązując stanik, zaplątała tasiemkę, a nie mogąc jej rozwiązać sama, gdyż siły zaczęły ją opuszczać, chwyciła za sznurek od dzwonka i gwałtownie szarpać nim zaczęła.  Gilbert oprzytomniał. Nicolina miała nadbiec niebawem na wezwanie, najlepiej będzie uniknąć z nią spotkania. Zwrócił się ku drzwiom, prowadzącym do ogrodu. Ale, niestety, baron, wchodząc, zatrzasnął je za sobą i Gilberi otworzyć ich nie mógł.  Wszedł tedy do pokoju Nicoliny, która, na odgłos dzwonka, co tchu biegła z ogrodu.  — Idę, idę, w tej chwili, tylko drzwi zamknę, panienko.  W istocie zamykała drzwi, a przez roztargnienie wyjęła klucz z zamku i włożyła go do kieszeni.  Tracąc nadzieję wydostania się drzwiami, Gilbert zbliżył się do okna; było zakratowane; wsunął się tedy w kąt pokoju i obmyślał sposoby wydostania się na wolność.  Nicolina tymczasem, rozbierając swą panią mówiła, że, lękając się o kwiaty, aby im chłód nocny nie zaszkodził, poszła pozamykać okna cieplarni.  Głos pokojówki drżał trochę i wprawne ucho mogło niejedną w nim fałszywą usłyszeć nutę, ale Andrea nie zwracała wcale uwagi na rozmowy lub postępki służby, bo nie potrafiłaby zaprzątać sobie głowy tem, czem zajmuje się gawiedź kuchenna.  Nicolina, rozebrawszy panią, położyła ją do łóżka, starannie okryła kołdrą, powiedziała najsłodszym, na jaki zdobyć się mogła, głosem „dobrej nocy“, i wyszła na palcach z pokoju.  Wychodząc, zamknęła za sobą drzwi oszklone, przeszła przez swój pokój i nucąc coś zcicha, skierowała się co prędzej do drzwi ogrodu. Gilbert chciał przesunąć się za nią, ale zmiarkował, że nie potrafi wyjść niepostrzeżenie, jeśli zaś Nicolina nagle go zobaczy, weźmie na pewno za złodzieja, narobi hałasu, a wtedy zostanie schwytany, sponiewierany i obity przez służbę. Pomyślał, że w takim razie lepiej pokazać się pokojówce, skorzystać z przewagi, jaką mu dawała podpatrzona tajemnica i zostać dobrowolnie wypuszczonym.  W tym celu zastąpił jej drogę i stanął wprost okna, przez które przebijał się promień księżyca.  Nicolina wzięła go za kochanka, pozostawionego w cieplarni i rzekła:  — Cóż za nieostrożność! To ty?  — Tak to ja, ale radzę ci nie krzyczeć i zachować się tak, jakgdybym na prawdę był tym, za kogo mnie wzięłaś.  — Gilbert! — krzyknęła — Gilbert! a ty po co tu przyszedłeś?  — Mówiłem ci, żebyś była cicho — odpowiedział chłodno młody chłopak.  — Co pan tu robisz? — zapytała gniewnie Nicolina.  — Nazwałaś mnie przed chwilą nieostrożnym, a sama jeszcze nieostrożniej się zachowujesz.  — Bo też nie wiem dlaczego nawet pytam, o to co cię tu sprowadziło.  — Co chcesz powiedzieć przez to?...  — Że przyszedłeś zobaczyć pannę Andreę.  — Pannę Andreę? — zapytał spokojnie Gilbert.  — Wiem, że się w niej kochasz, ale wiem także, że ona wcale nie myśli o tobie.  — Doprawdy?  — Radzę ci też mieć się na baczności, panie Gilbercie! — powiedziała znowu groźnym tonem Nicolina.  — Mieć się na baczności... — powtórzył młody chłopak.  — Tak jest.  — Dlaczego?  — Bo cię oskarżę.  — Kto? ty Nicolino?  — Tak, ja, i każę cię wypędzić.  — Spróbuj — odrzekł Glibert z uśmiechem.  — Wyzywasz mnie?  — Wyzywam.  — Pomyśl co się stanie, jeżeli powiem panience, panu Filipowi i panu baronowi, żem cię tu spotkała?  — Stanie się to, co powiedziałaś, zaczną mnie gonić i może nawet złapią; ale wypędzoną będziesz ty, nie ja, bo ja już tu nie jestem przecie.  — Dlaczegóż miałabym być wypędzoną?  — A do kogóż adresowane są bileciki miłosne, owinięte na kamień i wrzucane do tego ogrodu?  — Miej się na baczności, panie Gilbercie, znaleziono w twojem ręku kawałek sukni panny Andrei, gdy cię napół żywego podniesiono na placu.  — Tak powiadasz?  — Tak, pan Filip opowiadał ojcu. Dotąd nie domyśla się on niczego; ale przy pewnej pomocy, domyśliłby się bardzo łatwo.  — Któżby mu tę pomoc ofiarował?  — Któż, jeżeli nie ja.  — Radzę ci, nie mieszaj się do tego, bo w takim razie możnaby się domyślić także, iż upuszczając koronki, podnosisz wraz z niemi kamienie, rzucane do ciebie przez mur ogrodowy.  — Kłamstwo! — zawołała Nicolina — to raz, a po wtóre nie taka to znowu wielka zbrodnia. Co innego podkradać się pod okna, gdy się panienka rozbiera... Cóż pan na to, panie Gilbercie?  — Objaśnię cię, panno Nicolino, że zbrodnią jest wsuwać pod furtkę pańskiego ogrodu klucz dla swojego kochanka.  Nicolina zadrżała.  — Ja przyznam, że się tu istotnie zakradłem, bo byłem niespokojny o zdrowie panny Andrei, której życie uratowałem przed paru dniami, czego wymownym właśnie dowodem był kawałek sukni w mojem ręku, ale dodam, że, wszedłszy wzbronioną drogą, zastałem w ogrodzie innego obcego mężczyznę, wpuszczonego przez pannę Nicolinę.  — Gilbercie! Gilbercie!  — Taką to jest znana cnota panny Nicoliny.  — Powiedzże, proszę cię teraz, że byłem w twoim pokoju dlatego, iż jestem zakochany w pannie Andrei, a ja jej powiem, że kocham się w tobie, a na pewno mi uwierzy, boć sama jej to w Taverney opowiadałaś.  — Gilbercie! miej litość!...  — I zostaniesz wypędzoną panno Nicolino; i zamiast jechać z panienką do Trianon i zawracać tam głowy paniczykom, będziesz musiała pozostać tu i poprzestać na zalotach prostych żołnierzy, takich, jak teraźniejszy twój kochanek, pan Beausire.  Gilbert zaczął się śmiać złośliwie.  — Przez litość, panie Gilbercie, nie patrz się pan tak na mnie, nie szydź ze mnie, bo ja boję się ciebie..  — A więc otwórz drzwi i, jeżeli ci spokój miły, milcz jak grób o wszystkiem, co się tu dziś stało.  Pokojówka otworzyła drzwi, drżąc jak w febrze.  Gilbert wyszedł, a gdy młoda dziewczyna wskazała mu na furtkę ogrodu, rzekł:  — Obejdzie się; panna masz swoje sposoby wpuszczania tu kochanków, ja mam swoje, aby się — stąd wydobyć. Ukochany Beausire czeka oddawna w cieplarni, idź więc do niego i pozostań tam dziesięć minut.  — Dlaczego dziesięć minut?  — Tyle bowiem potrzebuję czasu, aby się stąd ulotnić. Pamiętasz historję żony Lota, którą ci opowiadałem w Taverney, gdy schodziliśmy się pod stogami siana?... No, to nie oglądajże się poza siebie, bo mogłoby cię spotkać coś jeszcze gorszego, niż przemiana w słup soli.  Nicolina, przerażona, nie odpowiedziała ani słowa i poszła do cieplarni, gdzie oczekiwał zaniepokojony Beausire.  Gilbert tymczasem przemknął się ostrożnie pod murem, odnalazł linę i puścił się nanowo w napowietrzną wędrówkę. Udało mu się nadspodziewanie i wkrótce był już zpowrotem w swojej izdebce na strychu.  Znalazłszy się w niej, podarł karteczkę, leżącą na stole i położył się spać!  Niezadługo potem Teresa zapytała go przez drzwi, czy czego nie potrzebuje. Podziękował, ziewnął i pogrążył się w śnie głębokim.  Wtedy wszystko znikło z jego pamięci, pozostała tylko Andrea, nawpół rozebrana z rękami wzniesionemi w górę, wyjmująca szpilki z włosów.

LXXVI

BOTANICY

Wypadki, opowiedziane powyżej, zdarzyły się w piątek, to jest na dwa dni przed zamierzoną wycieczką do Luciennes, której Rousseau życzył sobie tak bardzo.  Gilbert, obojętny na wszystko, od chwili, gdy się dowiedział, że Andrea odjeżdża niezadługo do Trianon, spędzał całe dnie w okienku poddasza i śledził ubóstwianą.  Okna jej pokoju były w tej chwili otwarte. Panna de Taverney, blada i znużona, ukazała się kilka razy spragnionym oczom Gilberta. Zdawało mu się wtedy, że nie trzeba mu już innego szczęścia na ziemi, że dosyć mu całe życie zamieszkiwać tę nędzną izdebkę i patrzyć z niej na ukochaną postać Andrei.  Nadeszła niedziela. Rousseau z dziecięcą radością był już od soboty zajęty tą wycieczką. Wyjął z szafy najlepsze popielate ubranie i kazał starannie wyczyścić trzewiki, pomimo uwag pani Teresy, że na podobne spacery najlepiej byłoby włożyć coś najgorszego.  Rousseau nie odpowiadał, ale postępował podług swojego zdania. Kupił także nowe pończochy i trzewiki dla Gilberta i troskliwie obejrzał jego ubranie.  Uporządkował też zbiór mchów w zielniku, a od rana zasiadł w oknie i wyczekiwał na przybycie powozu pana Jussieu. Stanęła nakoniec przed bramą piękna kareta, stangret był w pudrowanej peruce, a konie w pięknych zaprzęgach.