Dziecko salonu - Janusz Korczak - ebook + audiobook

Dziecko salonu ebook i audiobook

Janusz Korczak

0,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Dziecko salonu” to utwór Janusza Korczaka, polsko-żydowskiego lekarza, pedagoga, pisarza i publicysty, który był prekursorem działań na rzecz praw dziecka.


Bohaterem i narratorem jest syn fabrykanta mydła, który po powrocie z zagranicy nie może odnaleźć się w mieszczańskiej rzeczywistości. Po próbie samobójczej opuszcza dom i schodzi po drabinie społecznej, poszukując prawdziwego życia i materiału na książkę.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 271

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 31 min

Lektor: Zuzanna Gaińska

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wydawnictwo Avia Artis

2021

ISBN: 978-83-8226-447-0
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (https://writeapp.io).

Pudel

Śniło mi się, że jestem pudlem.  Miałem sierść wygoloną. Było mi cokolwiek chłodno w tym stroju, ale widziałem, że mój pan jest ze mnie zadowolony, więc wesoło machałem ogonem i patrzałem mu w oczy.  Na szyi miałem ładną, błyszczącą, cokolwiek ciasną obrożę — i znak, że jestem opłacony, że mam właściciela, który mnie karmi i poi, że należę do klasy uprzywilejowanej.  Było mi dobrze na świecie. Pchły mnie nie gryzły: codziennie mnie czesano. Ani kłopotów, ani obowiązków. Jednakże musiałem być posłuszny i wierny, a przytem w miarę roztropny, gdyż żąda się tego od każdego psa zwyczajnego, a cóż dopiero — od pudla.  Mój pan nie prowadził mnie na smyczy podczas wspólnych przechadzek. Mogłem wyprzedzić go o kilka kroków, zboczyć, lub cofnąć się i biedz za nim; mogłem zatrzymać się dla obwąchania ściany domu lub latarni; mogłem pędzić za dorożką i szczekać na konie, — oglądać się za przechodzącemi suczkami, lub zaglądać do bram i sklepów, obok których przechodziliśmy.  Od czasu do czasu mój pan szukał mnie oczami, a wówczas nadbiegałem pośpiesznie, okazując mu obłudnie wielkie zadowolenie, aby nie bronił mi owych niewinnych rozrywek; stanowiły one jedyną rozmaitość w nudnej przechadzce po ludnych ulicach miasta, gdzie co krok musiałem zręcznie wymijać przechodniów, by nie być potrąconym lub nadeptanym. Już to ludzie strasznie są nieuważni.  Wprawdzie, ten i ów zwracał na mnie uwagę, cmoknął ustami, obejrzał się za mną, lub pogłaskał. A ja, stosownie do wrażenia, jakie wywierał na mnie przygodny znajomy, przebiegałem obok obojętnie, machnąłem mu w podzięce ogonem, a czasem cichutko warknąłem. Warczałem cicho, by nie słyszał ani on, ani, co najgłówniejsze, mój pan. Bo mój pan był niezmiernie wrażliwy na każdy przejaw złego wychowania mej pudlej osoby.  Zdarzało się jednak i tak, że ktoś z przechodniów silniej mnie zajął i odrazu zyskiwał moją sympatję. Wówczas biegłem za nim kilkanaście kroków, ale wnet powracałem do swego pana, łasząc się i patrząc mu w oczy, by nie wzbudzić w nim podejrzeń co do mej psiej wierności i wdzięczności i nie narazić się na gniew, który był mi niemiły.  Przedewszystkiem ceniłem spokój i pogodę.  Sny bywają bajecznie nielogiczne. Już sam fakt, że człowiekowi śni się, że jest pudlem — wydaje mi się dziwny. Jednakże druga część snu była jeszcze mniej zrozumiała.  Oto razu pewnego, jeden z przechodniów spojrzał na mnie, i miast rzec: „jaki to ładny piesek“ — powiedział poważnie, z głębokim smutkiem w oczach:  — Ten pies ma kaganiec na duszy.  Jest to coś przekraczającego wszelkie granice logiki.  Po pierwsze, nigdy żadnemu człowiekowi nie przyszłoby do głowy zastanawiać się nad duchową istotą pudla, lub boleć nad jego upodleniem; po drugie, jeśliby się coś podobnego zdarzyło, pudel nie zrozumiałby przecież jego ludzkiej mowy.  A ja nietylko zrozumiałem znaczenie przenośni, ale i odczułem ją głęboko.  W jednej chwili prysło całe moje zadowolenie z życia; to co uważałem dotychczas za naturalne i zupełnie słuszne, wydało mi się nieznośnem i wstrętnem. Zmieniłem się nie do poznania. Posmutniałem, stałem się opryskliwym i nieposłusznym; straciłem apetyt i sen. Nie smakowało mi jedzenie wykwintne, nie odczuwałem zadowolenia, gdym rozciągał się na spoczynek na puszystym, ciepłym dywanie przy piecu; nie cieszyły mnie pieszczoty mego pana i jego rodziny. Nie chciałem wykonywać tak łatwych dla mnie, uczonego pudla, sztuczek, jakiemi są: chodzenie na dwóch łapach, aportowanie, lub trzymanie na własnym nosie cukru, gdy ktoś z obecnych grozi mi palcem, powtarzając: „nie rusz, nie ru–u–sz“. Uważałem, rzecz śmieszna, że to mnie poniża, — i unikałem ludzi.  Stosunki moje z domem mego dobroczyńcy z dnia na dzień się pogarszały. Aż doszło do tego, że podczas wymierzanej mi kary, ugryzłem pana mego w rękę.  Był to wypadek tak niezwykły, tak nielicujący z moim dotychczasowym charakterem, tak niezrozumiały wobec starannego wychowania, które otrzymałem, tak wreszcie potworny, jeśli zważymy cały ciężar jego dla mnie dobrodziejstw, — że postanowiono mnie bez zwłoki zastrzelić, a jego natychmiast odwieźć pod obserwację do doktora Palmirskiego.  Pan mój zdjął ze ściany dubeltówkę, wycelował i wystrzelił.  Zdaje mi się, że nie trafił...  I obudziłem się.

Pierwszy dzień w gnieździe rodzinnem

Moja rozmowa ze Stefcią.  Stefcia liczy siedemnastą wiosnę życia.  — O tak, rozumie się. To jest wielki poeta: pisze bardzo ładne wierszyki. Choć z drugiej znów strony...  — Co z drugiej strony?  — Nic z drugiej strony. Ja tylko tak sobie powiedziałem. Pani ma słuszność.  — Mam słuszność? Kiedy pan wcale nie wie, o czem ja mówię.  — Ależ wiem. Pani mówi o wielkim poecie.  — A czy on żyje?  — Rozumie się, że żyje. Dlaczegoby wielki poeta nie miał żyć?  — No, to niech pan powie, jak on się nazywa.  (Jesteś, moja mała, taka śliczna, że wszyscy wielcy poeci całego świata tyle mnie obchodzą, co zeszłoroczna zima).  — No, widzi pan. Czy to tak ładnie? Nie słucha pan, daje pan odpowiedzi ni przypiął ni przyłatał. I wogóle tak, jakby mi pan łaskę robił.  — A panna Stefcia gniewa się na mnie?  — Rozumie się, że się gniewam.  — I panna Stefcia nie chce już ze mną rozmawiać?  — Rozumie się, że nie.  — No, to niech panna Stefcia weźmie jeszcze kawałek mięsa.  — Nie chcę; dziękuję bardzo... Doprawdy, co się z panem zrobiło? Taki pan jakiś dziwny.  — A pani nie pamięta, że ja zawsze byłem taki jakiś dziwny?  — Ale dziś pan taki jakiś zamyślony, zamiast się cieszyć.  — A dlaczego to panna Stefcia każe mi się cieszyć?  — Niby pan nie wie. Przecież to pana siostry zaręczyny.  — Ale przecież moja siostra nie dziś się zaręczyła.  — Ale to są oficjalne zaręczyny.  — No, kiedy to są oficjalne zaręczyny, to niech panna Stefcia weźmie jeszcze łyżeczkę kompotu.  — Niech mnie pan przestanie nazywać ciągle panną Stefcią.  — A dlaczego ja nie mam nazywać panny Stefci panną Stefcią?  — Bo nie mam dwunastu lat.  — A ile panna Stefcia ma lat?  — Ile mam, to mam.  — Więc jakże ja mam nazywać pannę Stefcię, kiedy panna Stefcia, ile ma — to ma — lat.  — Proszę mnie wcale nie nazywać.  (Czuję ogromne zadowolenie z gadania od rzeczy. Żal mi dzieciaka, ale nie mogę inaczej. Jaka to już kobieta).  — Naprawdę, taka jestem zła na pana. Tyle czasu nie widzieliśmy się. Tyle pan podróżował, tyle pan widział.  — To ja mam opowiedzieć wszystko, co widziałem?  — Myślę, że to byłoby ciekawsze, niż takie bajanie.  — Kiedy ja nie mogę wszystkiego opowiedzieć.  — Ciekawa jestem bardzo, dlaczego?  — Bo by się pani mama na mnie gniewała.  — O, niech się pan nie obawia.  — To mama by się nie gniewała?  — Panu się ciągle zdaje, że jestem dzieckiem. A pan to niby taki dojrzały człowiek.  — Rozumie się, że jestem dojrzały.  — Ciekawam bardzo, dlaczego?  — No, bo ja mam już wąsy, a panna Stefcia nie ma jeszcze wąsów.  — To chyba.  — Bo ja palę papierosy, a panna Stefcia nie pali papierosów.  — Jakbym chciała, tobym paliła.  — A panna Stefcia nie chce?  — Nie chcę.  — No, to niech panna Stefcia weźmie bardzo dużo lodów. A potem będziemy pili wino szampańskie.  — Ale pan tyle już pił.  — Muszę pić, bo to są przecież oficjalne zaręczyny siostry.  — A pan powie toast?  — Pan nie powie toastu.  — A jak ja pana poproszę?  — To także nie powiem.  — A jak ja pana bardzo poproszę?  — To panna Stefcia umie bardzo prosić? A jak to się — bardzo prosi?  — Jaki pan niedobry.  (Rozkosznie zepsuty dzieciak. Tak mało wie, a tak wiele przeczuwa).  — Czy pani umie flirtować?  — Niech pan nie nalewa, bo nie będę piła.  — To pani tak kocha Jadzię; to pani tak dobrze życzy mojej siostrze? Bardzo ładnie... O, widzi pani, mama patrzy na panią i kiwa głową. Mama pozwala.  — Nie potrzebuję, żeby mama pozwalała, albo nie pozwalała. Jak zechcę, to sama będę piła.  — A pani bardzo mamę kocha?  — O, widzi pan. Niech pan teraz nic nie mówi.  (Pierwszy toast).  — A teraz na pana kolej.  — Ale proszę wypić cały kieliszek.  — A powie pan toast?... Doprawdy, że to nieładnie: wszyscy wiedzą, że pan jest poeta.  — A czy ja także jestem wielki poeta?  — Nie, mały, uparty i nieznośny. Niech pan nie dolewa... Cicho.  (Drugi toast: nasz lekarz fabryczny).  — Czego się pan śmieje?  — Bo bardzo lubię pannę Stefcię i tak się z tego cieszę.  — Jest z czego.  — I tak mi okrutnie wesoło, że aż strach.  — Bo mnie wcale.  — To panna Stefcia smutna? Biedna panna Stefcia.  — Bardzo proszę. Mówiłam, że pan za wiele pije.  (Trzeci toast).  — O, widzi pani, — teraz za gospodarzy. To zupełnie co innego. Teraz trzeba już wypić calutki kieliszek.  — Więc pan nic nie powie? Bo zaraz wstaną.  — Kiedy teraz już nie mam o czem. Jak pani bardzo chce, to powiem taki toast, żeby się cały świat mył naszemi mydłami i perfumował naszemi perfumami. To pani tatuś i mój tatuś zarobią bardzo dużo pieniędzy. Dobrze?  — Fe! jaki pan nieznośny.  — No widzi pani: fe!  — Niech się pan odsunie. Patrzą na nas.  — A gdyby nie patrzyli?...  Wstajemy.  Ogólne wrażenie:  Ptaszyno mała, jesteś urocza ze swą wstążeczką białą w czarnych włosach i swemi błękitnemi oczętami, patrzącemi z niezdrowem zaciekawieniem na świat przeczuwany; z policzkami, zarumienionemi drganiem nieznanych żądz.  Całowałbym, całował, całował — bez opamiętania.

II.

 Mama Stefci: — Cóż, panie Januszu? Jakże moja córa? Gąsiątko jeszcze? Nic nie spoważniała... Obserwowałam was (was — z naciskiem). Zdaje mi się, że pan pokpiwał z niej trochę. Straszny to dzieciak. Pan jej rok cały nie widział?  — Panna Stefanja bardzo spoważniała.  — O, bo pan ogromnie się zmienił. Nic dziwnego: zagranica szalenie kształci. Ja wszystko zawdzięczam zagranicy.  — ? — Cóż pan zamierza dalej czynić?  — Jak dotychczas, nie wiem jeszcze.  — Burzy się pan? Tak, ja rozumiem młodych.  — ? — Długo pan bawił w Wiedniu?  — Tydzień.  — Cudowne miasto. Zwiedzał pan galerje, muzea? Ile razy przejeżdżam, zawsze muszę się zatrzymać. Ale pan pędził dalej. Rozumiem młodych.  — ? — Ach, pan bawił dłuższy czas w Krakowie... Poznał pan tak zwaną Młodą Polskę.  — Niekoniecznie.  — Prawda, pan taki nietowarzyski... Czy pan sądzi, że z tego się coś wykluje?  — Owszem, bardzo być może.  — Ale nie Mickiewicz i nie Słowacki... Jakże Warszawa? — Czy pan ma zamiar pozostać już w kraju?  — W tej chwili sam nie wiem jeszcze.  — Tak. Po zagranicy trudno się przyzwyczaić do Warszawy. Choć z drugiej znów strony, ciągnie rodzina, stosunki. Jak to mówi przysłowie: wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej... Sądzę, że pan znów będzie u nas częstym gościem...  — Poczekaj, babo, — ze swojem: „rozumiem młodych“; — będziesz siedziała w powieści, i to na honorowem miejscu. Tylko twego starego trzeba zmienić.

III.

 — Cóż poeto, myśleliśmy, że nam palniesz mówkę? Ja, stary, musiałem gadać za was, młodych. I to, panie, młodzież — młodzież z dyplomami, uniwersytetami, zagranicami, lichami. Wstyd!  („Jowialnie“).  — Cóż robić? Takie teraz czasy.  — Czasy, nie czasy, tylko młodzież djabła warta. Nie czasy robią ludzi, ale ludzie — czasy... Cóż? nawłóczyliśmy się, a teraz znowu do orki? Ja tam pana zawsze broniłem. Cóż to złego, że sobie młody zrobił wakacje? Niech papa trząśnie workiem.  Klepie mnie po ramieniu.  — No co? Nie pogadasz pan ze starym przyjacielem? Jakoś głupio w rodzinie po rocznem fiu! fiu!... Ha, ha, ha, ha — co?  — Myli się pan. Ciepło rodzinne bardzo mile mnie grzeje.  — A grzeje, grzeje... Oj! filut z pana. Wiem ja coś o tem. No, chodźmy na cygarko.  I on rozumie młodych.

IV.

 Pan doktór:  — Cóż, kolego, jako syn marnotrawny, powracacie na łono medycyny?  — Być może.  — Nie — może, a musi i powinno.  — Chyba na brak lekarzy pan doktór nie ma powodu się żalić.  (Myśli sobie: poczekaj smarkaczu, dam ja ci za to).  — Ha, powołanych dużo, ale wybranych mało. Ale po zapale, z jakim, mimo protestów ojca, wziął się kolega do naszej biednej medycyny, — należałoby się spodziewać, że nasza biedna medycyna zyska w koledze, jeśli nie fundament, to choć filar.  (I pojednawczo).  — Nie macie pojęcia, co tu teraz chorób. Bronchitis, pneumonja, tyfus. Aż strach pomyśleć... Tak. Poezja i medycyna nie dadzą się połączyć żadną miarą. Tu trzeba pracować, pracować i jeszcze raz pracować. Niema czasu na marzenia. Zobaczycie sami: niewdzięczny zawód.  (Wwąchuje się w dym cygara, — cynicznie wytworny).

V.

 — Bójcie się Boga. Panny w salonie, a młodzież i kochany gospodarz junior siedzą tu sobie w najlepsze... No, powiedz no pan kilka świeżych, zagranicznych anegdotek — i jazda do panien. No, gadaj pan... prędzej.  — Zaraz. Muszę sobie przypomnieć.  — Otóż to. Takich rzeczy nie wolno zapominać. Ja w pańskim wieku miałem do tego specjalny notesik. Nie radzę panu, coprawda, bo po ślubie, licho wie jak — dostał się do rąk mojej żony. Miałem ja za swoje. No, jazda młodzi. Panie mecenasie, panowie, siadamy? — Jeżeli dziś przegram, to jak Boga kocham, kart już do rąk nie wezmę. Wczoraj dostałem tak w główkę, że proszę siadać. Trzydzieści rubli bez małych kopiejek djabli wzięli. Cały ten tydzień. Panowie, prędzej, bo czasu szkoda.

VI.

 — A ty, smyku, dlaczego jeszcze nie śpisz?  — Prosiłam Jadzi, żeby poprosiła mamy, i mama mi pozwoliła. Jutro i tak nie pójdę na pensję.  — A pałek masz dużo?  — A jakże — pałek. Żeby nie ta żydówa — Zilberhornówna, tobym była pierwsza. Ale mama wzięła mi znów szwabkę, i ona zjedzie ze swojego pierwszego miejsca... Słuchaj, Janek: prawda, że ty znowu wstąpisz na uniwersytet? Tatuś zapłacił wpis, bo pisali w kurjerze, że drugoroczni muszą zaraz płacić, bo ich wyrzucają inaczej.  — A ty zkąd wiesz o tem wszystkiem?  — Bo jabym okropnie chciała, żebyś znowu włożył mundur. Tak ci paskudnie w tem ubraniu.

 Nie chce mi się już pisać.  Po rocznem oddaleniu wszystko żywiej wpada mi w oczy.  Jacy oni niesmaczni i obcy.  Nie wiem jeszcze, co to ma być, ale chciałbym ich tak trochę pokąsać, wydrwić, odebrać im tę pewność siebie, i strącić uśmiech bezmyślnego zadowolenia.  A, naprawdę, chwilami tęskniłem za nimi — tam.  Znów ten sam pokój, ten mój pokój.  Ciekaw jestem, kto zacz ów pan narzeczony.  Chciałbym, żeby Jadzi było dobrze.  A ja? — Znów? — A potem, w nagrodę — Stefa.  Tfu, tfu, tfu! Spać mi się chce. Znużyła mnie podróż i — to tam wszystko.

Dusza moja ziewa

Ojciec miał dziś ze mną „poważną“ rozmowę.  Wszedł. Mina stanowcza, ale jeszcze nie groźna. Usiadł na krześle.  Usiadłem na krześle naoklep, wsparłem ręce na poręczy, na rękach oparłem brodę — i czekam.  Milczenie.  Wydobywam z bocznej kieszeni papierośnicę, powoli ją otwieram; wyjmuję i zapalam papierosa.  Zagajenie:  — Wpis zapłaciłem.  — Szkoda wielka.  Długa chwila milczenia.  — Co masz zamiar robić?  — Nie wiem jeszcze...  — Zagranicę już nie pojedziesz.  — I nie pragnę wcale.  Jeszcze dłuższa chwila milczenia.  — Masz lat dwadzieścia trzy...  — I miesięcy pięć.  — Ja w twoim wieku...  — Od siedmiu lat sam na siebie pracowałem — wiem o tem.  Długie, ponure milczenie.  — Jesteś... pasorzytem.  — I gorzej jeszcze. Pasorzyt tylko się karmi na koszt swego gospodarza, a ja się jeszcze ubieram, jeżdżę zagranicę i szukam rozrywek...  — Widzę, że nieźle spędziłeś ten roczek.  — Niekoniecznie dobrze.  — Bo nie rozjaśniło ci się w głowie za tą granicą.  — Widocznie zadługo żyłem w ciemności.  — Acha — filozofja.  — Nie lubię, gdy kto używa wyrazów, których nie rozumie.  Pauza. Burza wisi w powietrzu.  Ziewam.  — Wiesz: wolałbym cię widzieć ostatnim łajdakiem, niż takim niezdecydowanym błaznem.  — Tylko marny i nieuczciwy lekarz woli ciężkie i nieuleczalne cierpienie, byle mu to ułatwiło postawienie djagnozy.  Cisza.  — Widzę, że ci się zupełnie przewróciło w głowie...  — Bez najmniejszego wątpienia.  — Z lenistwa, z braku obowiązku, z dobrego bytu.  — Ojciec ma zupełną słuszność...  — Powiedz mi, czego ty chcesz?  — Chcę wiedzieć przedewszystkiem, czego ojciec chce ode mnie.  — Chcę, żebyś był człowiekiem.  — Poco?  Ojciec wstaje z krzesła i chodzi po pokoju.  — Wstyd mi przynosisz.  — Wobec kogo?  — Wobec wszystkich.  — A kto są ci wszyscy?  — Ci wszyscy, to są ludzie.  — A co znaczy: być człowiekiem?  Ojciec staje przy oknie i bębni w szybę.  — Bo jeżeli być człowiekiem — znaczy zarabiać ileś tysięcy rubli rocznie, ożenić się, mieć dzieci, wychować dzieci na pasorzytów, a gdy te dzieci pytają w swoim czasie, co znaczy być człowiekiem — zamiast odpowiedzi bębnić w szybę, — to takie człowieczeństwo ani trochę mnie nie pociąga.  — A czem jest twoje człowieczeństwo?  — Nie wiem i szukam.  — Acha. Chcesz być mądrzejszym od miljonów ludzi?  — Czy jest w tem coś złego? Gdyby ktoś jeden nie chciał być mądrzejszy od miljonów innych i nie zaczął wyrabiać mydła z gliceryną, toby nie istniały wcale na świecie glicerynowe mydła.  — ...Te mydła glicerynowe dają ci jeść i pić; mydła glicerynowe ciebie wychowały — rozumiesz?!...  — Mydła wychowały mnie widocznie źle, kiedy ojciec jest ze mnie niezadowolony.  Atmosfera ciężka, jak paka mydeł.  — Tak dalej nie będzie!  — I ja tego pragnę...  — Chciałeś być doktorem, pozwoliłem ci być doktorem; chciałeś być nagle filozofem, pozwoliłem ci być filozofem; chciałeś być zagranicznym chemikiem, wysłałem cię dokąd chciałeś. Ale jeżeli chcesz być nieukiem i błaznem, to bądź sobie bez mojej pomocy.  — Ja właśnie nie chcę być błaznem.  — Ale nim jesteś!  — Ależ zapewniam ojca, że ojciec się myli. Doprawdy, ojciec się myli...  La bonne papa trzasnęła drzwiami i wyszła.

 Ojciec przemawiał do rozumu, matka — do serca.  — Swojem postępowaniem zabijasz ojca.  Nie odpowiadam.  — Czy ty naprawdę straciłeś dla nas zupełnie serce? Cośmy ci złego zrobili? Miałeś wszystko, czegoś chciał. Przecież niczego ci nie brakowało. Powiedz: może naprawdę — może my nie wiemy. Przecież widzisz, że się staramy, żeby wam dogodzić; przecież my nic innego nie robimy, tylko o was myślimy. Ojciec chciał, żebyś był chemikiem. Nie, to nie. Bądź sobie doktorem... Słuchaj, Janku, — jeżeli ci ojciec powiedział coś takiego, to nie powinieneś mu brać za złe. Zawsze mężczyzna jest bardziej prędki. Skąd ty możesz wiedzieć, jakie on ma kłopoty i zmartwienia? Ty niby taki psycholog, powinieneś to rozumieć... On nie powie, bo tacy ludzie, co wszystko zawdzięczają własnej pracy, — są skryci i zamknięci w sobie. Ty tego nie możesz rozumieć, boś ty się wychował w zupełnie innych warunkach. Ty wszystko bierzesz po swojemu... Może ty naprawdę więcej wiesz i więcej umiesz. Ojciec nie miał czasu ani tyle czytać, ani tyle pracować nad sobą. Pomyśl tylko, jak on musi cierpieć, jak widzi, że ty mu się marnujesz... Straciłeś rok — no dobrze. Ale teraz powinieneś znowu wziąć się do pracy.  Chwila milczenia.  — I żebyś był jakiś niezdolny, albo chorowity — no, to trudno. Ale tak: wiesz, jak to ludzie umieją wszystko, szczególniej, jak się komu lepiej powodzi. Tacy zaraz kontenci. A kto dziecku lepiej życzy, niż rodzice?  Pauza.  — Ja nie rozumiem, zkąd nagle takie zniechęcenie... Ja nie chcę, żebyś odrazu coś postanowił. Teraz zajęci jesteśmy Jadzią. Pomyśl sobie jeszcze; tylko cię proszę: oszczędzaj ojca. Bo powinieneś rozumieć, że on nietylko do ciebie należy i, jakby mu się, broń Boże, coś przez ciebie stało, to jesteś przed nami wszystkiemi odpowiedzialny.  Pocałunek serdeczny, macierzyński i znów wir myśli.  Przypomniał mi się wiersz, bardzo gdzieś dawno czytany:  Leży lew w klatce. Za chwilę rozpocznie się przedstawienie. W uszach króla pustyni brzmią poszumy jego wolnej ojczyzny. Oto wytaczają klatkę na arenę. Do klatki wchodzi pogromca. Lew wita go rykiem, opiera się jego rozkazom, — pełen nienawiści i buntu. Ale pogromca błyska w powietrzu stalowemi końcami kańczuga. Chwilę krótką patrzą sobie groźnie w oczy. Lew cofa się w głąb klatki, jeży grzywę, groźnie przykuca — i na dane hasło...  Hop! i przez kijek przeskoczył.  Czy istnieją specjalne mikroby, które zabijają wolę, a lęgną się w atmosferze niewoli?

 Nie koniec jeszcze.  Rozmowa z panem Andrzejem, mecenasem, Jadwigi panny narzeczonym, rodziców moich przyszłym zięciem, a moim niezadługo szwagrem.  Wyciągnął mnie na „kawalerski“ kieliszek.  — Panie Janie, pragnąłbym z panem pomówić, ale się obawiam, aby pan nie sądził, że czynię to z polecenia, lub za namową rodziców... Nie... Ja mam dla was wszystkich bardzo wiele życzliwości, i przykro mi, że bez ważnego powodu dręczycie się wzajemnie.  — ?  — Idzie o to, że — o ile się nie mylę — pan chce się poświęcić dziennikarstwu... Panie Janie, co to jest u nas dziennikarstwo?  — Są tacy, którzy zarabiają po kilka tysięcy rubli rocznie.  — No tak, ale to są wyjątki.  — Czemu ja właśnie nie mam być takim wyjątkiem?  — Pan jest za wielkim idealistą. To przeszkadza.  — Nietylko w dziennikarstwie.  — I przytem pan się w ten sposób wykoleja.  — Proszę pana, o ile ani myślę zostać dziennikarzem, o tyle całą duszą pragnę się wykoleić.  Ogromne zdziwienie.

 Ząb mnie boli; jestem wściekły.  Przyszedł mi na myśl początek powieści: taki miły, dobrze wychowany, posłuszny i wierny pudel — budzi się nagle z upodlenia i gryzie...  Doznaję wrażenia po tych dwóch dniach, przeżytych na łonie rodziny, — jakbym je przespał w kurzu i spiekocie; — aż oczy palą, w gardle zasycha, i jakoś brudno w całej istocie.  Iść w ślady dziadka i w łeb sobie palnąć? Gotowi pomyśleć, żem się zakochał nieszczęśliwie w szwajcarskiej krowie...  Ilekroć wpadnie mi w rękę nudna powieść, rzucam ją bez skrupułów w piec, albo na piec, i nie czytam dalej. A przecież tak nudnej książki, jak moje życie — nie spotkałem jeszcze. Takie rozpaczliwe ubóstwo treści.  I czytam to życie, jak się czyta arkusz powieści, znalezionej w szalecie, pozostawionej tam przez poprzednika. Nie znam autora, ani tytułu, ani początku; bohaterowie mnie nie zajmują, a końca się nigdy nie dowiem.  I mdli, oddechu brak — i dusza ziewa.  Zapewne przez tydzień będzie dyplomatyczna cisza.

Bez nadziei

Za dawnych czasów ojciec przeklinał marnotrawnego syna, nakazywał hajdukowi wyliczyć mu pięćdziesiąt batów i wyrzucał na cztery wiatry. A dzisiaj, mniej poetycznie, — tylko z nim nie rozmawia, zamyka worek — i na tem koniec.  Bo też i syn marnotrawny nie bywa dziś „skończonym łajdakiem“, tylko „niezdecydowanym błaznem“. To nawet było wcale dowcipnie powiedziane...  Wstałem o godzinie jedenastej. Ojciec na mieście, mała na pensji, mama z Jadzią w magazynie konfekcji (wstrętny wyraz!).  Chodziłem po mieszkaniu.  Ani jednego sprzętu z tradycją, ani jednego przedmiotu ze związanem z nim jasnem wspomnieniem. Takie sobie pyszałkowate mieszkanie kapitalisty, fabrykanta, który powoli się dorabiał, kupował, co w danej chwili było modne, a stare meble zastępował nowemi.  Na meblach stołowego pokoju uczyłem się słówek francuskich z mademoiselle Jeanne.  Duszno mi w tem obszernem, codziennie przewietrzanem i zaopatrzonem w wentylatory ulepszone, mieszkaniu.  Taka nuda beznadziejna, jak pukanie palcem w szybę...  Byłem u Adeli. Ani słowa o niedawnej przeszłości. Ani chwili zakłopotania.  Ucharakteryzowała się na szanującą się żonę statecznego męża.  „Co robiłem przez ten rok? Czy pisałem?“  — Nic nie pisałem.  Uśmiechnęła się. Uśmiech pogardliwy miał oznaczać, że spodziewała się tej odpowiedzi. Naiwną była: wierzyła, że powrócę w promieniach sławy, aby ją unieść za sobą w podniebia. Rozumie dziś już, że jestem tylko rozkapryszonym synkiem bogatego papusia, a nie orłem.  Przyszedł mąż, całował się ze mną, pytał, dlaczego w początkach tylko przysyłałem mu takie dowcipne pocztówki, a potem przestałem. Pokazywał albumy z pocztówkami.  — Prawda, że ładny zbiorek?  — Bardzo ładny.  Prosił, żebym został na obiedzie. Wolałem, niż wracać do domu.  Nuda beznadziejna, jak album z dowcipnemi pocztówkami.  Chodzę po ulicy.  Ludzie snują się. Każdy z nich ma jakiś cel urojony, złudzenie celu. Żaden nie zdaje sobie jasno sprawy, że on jest zupełnie niepotrzebny.  Do Adeli nie pójdę więcej. Niech będzie cnotliwa.  Spotkałem Władka i spiesznie go pożegnałem. Ma tyle spraw do załatwienia, tyle ważnych i różnolitych spraw, — tak zajęty, tak pracuje.  Bajecznie się to wszystko trzyma kupy...  Sklep obok sklepu. Każdy sklep ma swego właściciela, a każdy właściciel ma swoich dostawców i odbiorców, subjektów, kasjerki, służących i praktykantów.  Właściciel sklepu albo sam wyrabia towary, albo je sprowadza. W każdym z tych wypadków stara się jaknajtaniej kupić i jaknajdrożej sprzedać. Różnica — to dochód brutto. Z owego dochodu płaci komorne posiadaczowi placu i domu, opłaca ogłoszenia, patent, gaz, personel.  Wśród personelu są ludzie, którzy przez kilkadziesiąt często lat po trzysta kilkadziesiąt razy do roku przychodzą do sklepu o ósmej rano i siedzą wieczór do ósmej lub dłużej — by drożej sprzedać tańszy towar pryncypała.  A później, aż do udania się na spoczynek, kształcą się, szukają tanich rozrywek, kochają się, marzą, żenią, płodzą dzieci. Czasem uwodzą szwaczki, albo chorują na choroby weneryczne i podczas pauzy obiadowej biegną do lekarza.  I ludzi, którzy wiodą taki lub podobny byt, zwany ironicznie życiem, istnieją miljony.  (W tramwaju widziałem konduktora, który mi dawał „książeczki“ od biletów, gdym był we wstępnej klasie. Dwadzieścia lat jest konduktorem tramwajowym. To przecież straszne!).  A pan pryncypał?  Ba, jego synowie kształcą się w domu lub zagranicą, chorują na zmodernizowany bajronizm, a żona — czytuje powieści z „Czytelni dla kobiet“, lub inne. Pan pryncypał chodzi z żoną na koncerty do Filharmonji, na kolacje, do teatrów. To dochód — netto.  Przechodzę koło naszej „firmy“. Szyby błyszczą, gaz się pali, a w oknie: mydła, perfumy, eliksiry, pomady, szczotki do zębów. Na pierwszem miejscu własne wyroby, dalej — składy główne, jeszcze dalej — obce „wydawnictwa“.  To jest handel!...  Byłem w „Tygodniku“ z ohydnie głupią nowelą:  Stary służący z prosektorjum ma syna, który kształci się na fryzjera. Wieczorem młody fryzjer wprawia się w czesanie na trupach. Sadza je na fotelu, nagie, blade i nieruchome, zwilża skłębione włosy, fiksatuaruje i, czesząc, opowiada nowiny z miasta — dowcipy, — zupełnie, jak żywym — żeby się wprawić. Jest nastrój.  Redaktor przyjmuje przed obiadem. Poco pójdę tam jutro? Acha — sława...  Zastawiłem breloki. A te dumania na temat: vanitas vanitatum — wykwitły na gruncie zamkniętej na cztery spusty kasy ojcowskiej. Ale mniejsza — i to jest natchnienie...  Byłem w cukierni i czytałem pisma. Przyszło mi na myśl, że to wszystko było nasamprzód pisane, potem żmudnie składane po literze przez zecera, potem poprawiane dwa razy, — i to się nazywa naprzód, excelsior — wyżej — ad astra...  Czybym ja, u djabła, więcej miał wiedzieć, niż inni? A może to głupia, niezręcznie robiona poza?  Nudno, aż mdli.  A dalej?  Kilka dni nie będziemy z papą rozmawiali, potem papa strzeli w moją stronę, ja odpowiem. Będzie burza. Ojciec wyjdzie i trzaśnie drzwiami, albo ja trzasnę drzwiami. Wyniosę się na kilka dni do Janka, napiszę wiersz, zacznę powieść — jedno i drugie podrę, i wrócę do domu.  Synku, synku, synku — hop przez kijek!  — Janku, chodź do salonu. Jest Andrzej. Dwa razy się już pytał o ciebie. Tak wygląda, jakbyś go unikał.  — Acha: wygląda. Mam — do salonu? Już idę.  Salon.  Lampa, abażur, pianino, firanki, dywany, meble stylowe, na stole „Tadeusz“ nieczytany, w bogatej oprawie, „Wojna“ w teczce — krakowskie wydanie, jakieś widoki, „Rok Polski“. Wszystko lśniące, wytworne.  — Więc Zosia nie da mi buzi? Zosia boi się, że jej wąsy urosną? — ciągnie Andrzej.  — Wcale nie — odcina się mała.  — A dlaczego Zosia nie chce mi dać buzi? Przecież ja jestem teraz Zosi wujaszek.  — Ładny mi wujaszek.  — Fe, Zosiu, kto tak mówi! — gromi mama.  — Bo przecież nie wujaszek, tylko szwagier, bo Jadzia jest moja siostra, — broni się mała, mocno zawstydzona.  — No, a szwagrowi nie można dać buzi? — ciągnie bardzo dowcipnie Andrzej.  — Ale pan dopiero będzie, a nie jest jeszcze.  — Wszystko jedno: mnie już panna Zosia może dać buzi, bo ja jestem już staruszek.  — A jakże: staruszek.  — Rozumie się, że staruszek. Czyż nie, panno Jadwigo?  Rozmowa kropka w kropkę w tym samym tonie, w jakim ja prowadziłem ze Stefą. Tylko Zocha ma dopiero dwanaście lat. Drażni mnie ten pan, ten pan narzeczony.  Zosia siedzi chwilę jeszcze na fotelu, bujając nogami w powietrzu, — zakłopotana. Nagle zrywa się, przybiega do mnie i całuje mnie w usta.  — A to kokietka, — śmieje się uradowany „mecenas“, — jak ona grzecznie dała mi do zrozumienia, do kogo jej buzia należy...  Potem rozmawiano o literaturze.  Potem przyszedł ojciec, ze mną się nie przywitał — i mówił z Andrzejem o prawie, o podatkach, o rynkach, cłach i ciężarach, o demoralizacji pracowników, niesumienności — i o głupich mrzonkach niedowarzonych młokosów, którym się we łbach poprzewracało.  Więc papa ma mnie za socjalistę? Ale może i lepiej wreszcie: postawił djagnozę przynajmniej.  Przechodzimy do stołowego pokoju. Zasiadamy. Andrzej stara się wytworzyć serdeczny nastrój, co mu się fatalnie nie udaje. Jest śmieszny. Mama z nim na współkę pragną mnie gwałtem wciągnąć do rozmowy. Duszno!  Wreszcie dają mi spokój...  Przyglądam się ojcu, jak się patrzy na człowieka dawno niewidzianego lub człowieka, o którym się wiele sprzecznych zdań słyszało, — i oto jest przed nami.  Widzę każdy najdrobniejszy szczegół jego postaci: znużone oczy, krawat jedwabny, poczernione zlekka wąsy, zmarszczki na czole i nieskazitelnie czysty gors koszuli.  Czegoś bezwiednie szukam w tej postaci i znaleźć nie mogę, pytam o coś, na co mi nie daje odpowiedzi.  Czemu pan, panie ojcze, jesteś mi tak obcy?  Gdy patrzę na pana, widzę przed sobą przemysłowca, który w ruchach i mowie zdradza wiele nieszczerości, widzę takiego niemiłego pana, który jest moim wierzycielem, którego niewypłacalnym dłużnikiem jestem ja.  Wiem, że mi pan nie przyślesz komornika, nie zamkniesz mnie do kozy, że mnie pan nie będziesz szykanował. Owszem, cenię pańską grzeczność, może nawet wspaniałomyślność. A mimo to, wybacz pan, wolałbym być dłużny każdemu innemu raczej, niż panu.  I dlaczego to tak jest?  Czemu pan, panie ojcze, jesteś mi tak bardzo obcy?  Teraz patrzę mu już prosto w oczy.

Dziecko salonu

Ojcze!  Byłem wówczas bardzo mały jeszcze. Myślałem, że Bozia bardzoby się gniewała, gdybym wziął ciastko pokryjomu, — a gdy się nogami buja, to się djabła kołysze. Lubiłem gryzmolić ołówkiem i ustawiać domki ze starych kart, i oglądać malowanki, i dorabiać wąsy obrazkom, i słuchać bajek o sierotach, macochach i strachach. I dziwiłem się, skąd konie wiedzą, dokąd tatuś kazał dorożkarzowi jechać, że trafiają, — i jak starsi umieją odróżniać psa od suczki, — i jak się wszyscy umarli mogą pomieścić w niebie. Nie chciałem pić mleka i wcześnie chodzić spać. Mówiłem przy gościach: „Piał kogucik kukuryku“ i inne bajeczki, — i bardzo bałem się ciemnego pokoju i obcych ludzi.  Boście mówili mi, że do obcych nie wolno się zbliżać, bo sprzedają małe dzieci dziadom i do cyrku, — że nie wolno nic brać od obcych: ani karmelków, ani wisienek, bo mi nos odpadnie, i że nie wolno nic z ziemi ani w ogrodzie, ani na ulicy podnosić, bo będę miał wszędzie brzydkie, czerwone plamy i krosty.  I zdawało mi się, że poza czterema ścianami domu czatuje przyczajona jakaś siła wroga i groźna, złe tajemnicze mroki, — a poza wami, wszyscy ludzie–wrogowie, którzy pragną mnie zgubić.  Gdy mama dała mi dwa grosze, abym podał dziadkowi — „że on mi nic nie zrobi“, — tom się bał i oglądał, czy mama sobie nie pójdzie i mnie nie zostawi samego bezradnego. A gdyście mówili: „zostań tu, będziesz tu miał dużo zabawek i ciasteczek“ — tom płakać zaczynał, a wyście się śmieli. Bałem się Boga, was, ludzi — bałem się, tylko bałem, — i nie ufałem.  Wyszliście wieczorem do teatru. Do niańki przyszedł jakiś człowiek w długich butach; siedział w kuchni w czapce. Począłem płakać: „niech ten chłop sobie idzie“. Kazała mi go przeprosić, pocałować w rękę. Nie chciałem — drżałem. „Jak nie przeprosisz w tej chwili, to zgasimy lampę, pójdziemy sobie, a ty zostaniesz sam. Przyjdzie dziad bez głowy, zatka ci usta, zawiąże, wsadzi w worek i rzuci do wychodka“... Przynieśliście mi z teatru czekoladki i pudełko z obrazkiem. Mama pytała: „dlaczego Janek nie śpi? czy nie płakałeś, Janku? — masz takie oczki czerwone“. — „Nie mamo“ — i cisnąłem do ust jej miękką rękę...  Następnego roku otrzymałem spodeńki i bonę–francuzkę... ***  W maju miałem zdawać do gimnazjum.  Przy gościach deklamowałem „Powrót taty“. Zbierałem pudełka od cukierków i lekarstw, kasztany w ogrodzie Saskim i bilety tramwajowe. Lubiłem ciastka, ulęgałki (w tajemnicy), pierniki, orzechy w cukrze, „sachar“ (w tajemnicy), chleb świętojański, wodę z sokiem i — siedzieć w dorożce na dużem siedzeniu. Mówiłem: „jak mamę z duszy kocham“ i — „kogo ta książka“. Wystawa taniego sklepu zdawała mi się skarbcem Sezamu, złotówka — majątkiem, a imieniny moje — świętem całego świata.  Robiłem z Jadzią perfumy ze skórki pomarańczowej. Z „dziewczynami“ nie chciałem się bawić, bo beksy. Grałem z uczniami w klasy na marki: Egipt z piramidami, lub Kanadę z bobrem. W Rinaldinim stałem przy fortecy, a w palancie byłem „młodszym bachorem“, bo jeszcze ani biegać, ani dobrze piłki podrzucać nie umiałem. W ogrodzie na welocypedzie wstydziłem się już jeździć, uczenice nazywałem: „o gęsi, gęsi idą“ — i psułem dziewczynkom kółka, gdy bawiły się w głupiego „bąka“, „Różę od Torunia“ i „poszła panna po ziele“.  Mówiłem: „oliwa nie cebula“, i „Was? — Kapusta i kwas“ — i „co? — pstro!“ — i „dobranoc, pchły na noc, karaluchy pod poduchy, a szczypawki do zabawki“.  Wiedziałem, jak napisać zmarzniętą wodę w trzech literach: — lód, i wyschłą trawę w pięciu: — siano, — i że funt pierzy jest tak samo ciężki, jak i funt ołowiu. Wiedziałem, że „kobyła ma mały bok“ — od końca czyta się tak samo, — i że jak mówić: „masło, masło, masło“ — to wychodzi: słoma, słoma, słoma. Uczyłem się prędko i wyraźnie wymawiać zdanie: „brzmi chrząszcz w trzcinie“ — i walczyłem z dzieleniem przez trzy cyfry z próbą.  Marzyłem o czapce z gwiazdką, o pasku z klamrą, o bocznej kieszeni, jak u dorosłych, w bluzie i — o tylnej przy mundurze... Wierzyłem, że znaleziona podkowa przynosi szczęście, że gdy się w nocy tak obudzić, jakby się spadało, — to się rośnie, albo Bóg grzechy waży, — nie wierzyłem w duchy, ale się ich bałem. Bawiłem się w loteryjkę, w szubienicę, cetno i licho i zgaduj zgadula, w którym ręku złota kula. I mówiłem: „no, ściśnij palec“ — i siniejąc z bólu, z obojętną miną: „mocniej ściśnij, bo wcale nie boli, — tylko nie wolno paznogciami“.  Modliłem się, aby umrzeć razem z rodzicami.  Wstrząsnął mną widok karmienia wężów gołębiami w zoologicznym ogrodzie i widok tortur figur wyskowych w panopticum, i — gdy zwarjował jeden znajomy tatusia. Boże! jakie to straszne; to pewnie Bóg za grzechy tak karze... Pozatem wierzyłem, że Bóg na to stworzył zwierzęta, żeby je ludzie jedli, ale męczyć zwierząt nie wolno, i — że biedne dzieci są nieprzyzwoite, — wogóle wierzyłem we wszystko, co mówili: tatuś, korepetytor, mama i książki z obrazkami...  Mieszkaliśmy wówczas na Nowym Świecie.