Pavoncello - Stefan Żeromski - ebook

Pavoncello ebook

Stefan Żeromski

0,0

Opis

Pavoncello” to książka autorstwa Stefana Żeromskiego, polskiego prozaika, publicysty i dramaturga. Żeromski był czterokrotnie nominowany do Nagrody Nobla w dziedzinie literatury.

“Nie można powiedzieć, ażeby życie Ernesta Fosca, od czasu pamiętnej przygody w filharmonii rzymskiej, upływało w sposób bardziej od poprzedniego urozmaicony. Kawiarnia przy ulicy Cavour stała się miejscem bytowania nie tylko porannego, popołudniowego i późnonocnego aż do chwili zamknięcia, lecz terenem działalności i, poniekąd, domem rodzinnym. Pewnego dżdżystego wieczora Ernesto w sekrecie przeniósł do kawiarni przy ulicy Cavour swą walizkę niezbyt wielkich rozmiarów i dość umiarkowanej wagi, powierzył ją opiece starszego garsona Ubaldo, człowieka wyjątkowej dobroci, a skłonnego do kredytu w sposób prawie nieograniczony, — z zaznaczeniem wszakże wagi moralnej depozytu. Niepokaźna walizka wsunięta została w pewien róg sionki, prowadzącej z ostatniego zakamarka, jeszcze ściśle kawiarnianego, pełnego stałych gości, lecz stanowiącej już bezpośrednie przejście do piekieł ścisłej kuchni.”

Fragment.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 84

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wydawnictwo Avia Artis

2022

ISBN: 978-83-8226-681-8
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (https://writeapp.io).

PAVONCELLO

Nie można powiedzieć, ażeby życie Ernesta Fosca, od czasu pamiętnej przygody w filharmonii rzymskiej, upływało w sposób bardziej od poprzedniego urozmaicony. Kawiarnia przy ulicy Cavour stała się miejscem bytowania nie tylko porannego, popołudniowego i późnonocnego aż do chwili zamknięcia, lecz terenem działalności i, poniekąd, domem rodzinnym. Pewnego dżdżystego wieczora Ernesto w sekrecie przeniósł do kawiarni przy ulicy Cavour swą walizkę niezbyt wielkich rozmiarów i dość umiarkowanej wagi, powierzył ją opiece starszego garsona Ubaldo, człowieka wyjątkowej dobroci, a skłonnego do kredytu w sposób prawie nieograniczony, — z zaznaczeniem wszakże wagi moralnej depozytu. Niepokaźna walizka wsunięta została w pewien róg sionki, prowadzącej z ostatniego zakamarka, jeszcze ściśle kawiarnianego, pełnego stałych gości, lecz stanowiącej już bezpośrednie przejście do piekieł ścisłej kuchni. Słońce nie oglądało jeszcze nigdy tego zakątka od zamierzchłego prabytu kawiarni. Przy blasku wiekuistego płomyka gazu indywiduum, zwane «piccolo», zgrywało się tam sekretnie w «morę» z osobistością, zmywającą filiżanki, między jednem a drugiem pohukiwaniem starszego garsona, oraz między jedną a drugą błyskawicą furyi w oku, zgrzytaniem zębów i gromem w słowie samego «dyrektora». Nad bezpieczeństwem i losami walizki Ubaldo czuwał w sposób tajny, niepostrzeżony, a jednak wszechwidzący. Ilekroć jakaś postronna ciekawość, czy to ze strony «piccola», czy ze strony kogokolwiek, wyżej, czy niżej postawionego na drabinie kawiarnianej hierarchii, usiłowała dotrzeć do wewnętrznej treści i moralnej wagi antyczka, powiązanego misternie rzemykami, sznurkami i zamykanego na dość wątpliwy blaszany zameczek, tylekroć Ubaldo w samym zarodku paraliżował niezdrową pożądliwość umysłu zapomocą piorunującego kopniaka w najniewinniejszą w tym wypadku okolicę ciała. Ernesto Fosca zasypiał bezpiecznie na gościnnym sienniku przyjaciela, pewien, iż jego dobro pod okiem starszego garsona bezpieczne jest, jak w zamczystym safes'ie banku. Od czasu umieszczenia w rogu sionki wyżej powołanej walizki, Ernesto Fosca w tejże kawiarni przy ulicy Cavour otrzymywał listy, ze względu, oczywiście, adresów sypialni, w których wypadło mu noce przepędzać. Ubaldo odbierał listy i aż do chwili wręczenia przechowywał w swym pugilaresie, obszerniejszym ponad wszelkie wyobrażenie i określenie. W chwili właściwej, czyli wolnej, wygrzebywał owe listy — przeważnie zresztą miłosnej natury — z pomiędzy «dziesiątek» i «setek» zatłuszczonych i nieużytecznych, fałszywych i podartych, z pomiędzy rozmaitych notat, kwitków i rachunków, nieuiszczonych przez gości stałych, mile widzianych i zaprzyjaźnionych z instytucją.

 Przygoda w filharmonii, o której już była wzmianka, wynikła z racji pewnych powłóczystych spojrzeń. Ernesto Fosca był swego czasu drugim skrzypkiem w orkiestrze filharmonii. Jego nadzwyczajna piękność przyciągała zawsze w czasie koncertów spojrzenia pań i panien z lóż, sąsiadujących z estradą. Tym razem — trzeba nieszczęścia! — w loży, sąsiadującej z estradą, siedziała młoda osoba wielkiej urody, najwidoczniej cudzoziemka, i — trzeba nieszczęścia! — blondyna. Dama — trzeba nieszczęścia! — wyszperała Ernesta, skoro tylko koncert się zaczął, i od tej chwili wyróżniała go z tłumu wszystkich innych muzyków swemi własnemi lazurowemi oczyma i przy użyciu szkieł lornetki, z taką natarczywością, że istotnie przeszkadzała mu w interpretacyi tekstu symfonii. Fosca nie był w sprawach estradowych laikiem, nie pozwalał sobie na takie zbytki, ażeby pierwsze z brzegu oczy z pierwszej z brzegu loży wytrącały go z równowagi i z partyi. Ale to ciągłe nagabywanie nie tylko spojrzeniem, szkłami, lecz i uśmiechem, już to jakby niespodziewanie zachwyconym, już jakby bolesnym, zaczęło go koniec końców niepokoić. Trzymał się w ryzach i grał jeszcze pewniej, niż zwykle. Grał na «strunach duszy» tej tam blondyny. Nadymał się, marszczył, potrząsał czarną, lśniącą grzywą, przechylał głowę i demonicznie przyciskał szczękę do deski skrzypiec, słowem wyczyniał z siebie wielkiego artystę. Na widok tych bestyalskich gestów oczy cudzoziemki omdlewały coraz bezradniej. Ernesto począł interesować się, poprostu przez wrodzoną mu badawczość intelektu, znamiennemi objawami tych omdleń. Przyprawiał nawet swe własne jastrzębie oczy o mniemane zachwyty. Ostatecznie — człowiek jest człowiekiem. I kiedyś przecie w życiu ma się dwadzieścia sześć lat! Przepłynęła właśnie wspaniała pierwsza część w patetycznej symfonii Czajkowskiego. Rozległ się spazmatyczny dwugłos skrzypiec głównych i otwarła się przed słuchaczami jakgdyby wielka kwietna dolina, w której dalekości samotna fletnia wabi ku sobie. Fosca, zatopiony właśnie w tyle zajmującej rozmowie swych oczu z oczyma cudzoziemki, przegrał najpoprawniej w świecie ów dwugłos skrzypcowy, literalnie nie wiedząc o tem, że go już przegrał. Niewiadomo, jakim się to stało sposobem, dość, że się stało. Wydało się młodzieńcowi, że jeszcze skrzypce nie grały tej pieśni. Ernesto Fosca powtórzył sobie mechanicznie, w zapomnieniu o świecie bożym, swój skrzypcowy udział w spazmatycznym dwugłosie, gdy już wiolonczela inny temat traktowała. To solo wyleciało w powietrze, jak raca. Kapelmistrz rzucił w skrzypka pioruny oczu i wykonał takie ruchy pałeczką, iż zaiste równały się ścinającym czynnościom kata na szafocie. Tenże kapelmistrz trzymał Foscę przez chwilę w swych rozszalałych, wyciągniętych rękach, jak czarnego kreta, schwytanego na gorącym uczynku. W niego to walił swem hebanowem narzędziem kary, jakby mu wymierzał wściekłe cięgi z prawej i lewej strony. Symfonia runęła w swe niezbadane przestwory. Ernesto Fosca poczuł zimno w rdzeniu pacierzowym. Przeczuwał, iż ten passus na sucho mu nie ujdzie. W istocie, ledwie rozległy się oklaski, kat zeskoczył z szafotu i przywołał do siebie winowajcę ruchami, przypominającemi zarzucanie rzemiennego arkanu, długiego lasso na antylopę, uciekającą w popłochu. W zakamarku kulis kapelmistrz wyliczył przestępcy w same białka oczu setki, tysiące, miljony wyrazów tak dalece nieparlamentarnych, niesmacznych, gminnych, transtewerańskich, iż słuchacz nie zdołał wielu z tych metafor gwarowych nie tylko spamiętać, ale nawet jednych od drugich wyróżnić. Nadto kapelmistrz oświadczył w furyi, która żadną miarą nie mogła mu wyjść na zdrowie, iż Fosca traci miejsce drugiego skrzypka dziś, w tejże godzinie, w tejże minucie, w tej tercyi. Nadto tenże oświadczył, iż dołoży wszelkich starań, ażeby Fosca nie mógł się dostać nigdzie, nigdy, w żadnym punkcie globu ziemskiego na miejsce drugiego skrzypka w orkiestrze. Nadto tenże przeklął go i wydziedziczył, wygnał z Rzymu, z Romanii, z Toskanii, z Umbryi, z Lombardyi, z Włoch, z Europy, z kontynentów, z lądów, z ziemi. Targał swe długie, mocno przerzedzone kędziory, zgrzytał wypróchniałemi zębcami, jakby z zamiarem odgryzienia cudnego nosa zgłupiałemu skrzypicielowi, i pocwałował w przestrzeń do miarodajnych czynników, ziejąc żądaniem kontrasygnowania natychmiast tychże postanowień. Postanowienia tyrana i kata w jednej osobie zostały kontrasygnowane. Na miejsce «drugiego» wszedł rywal, czatujący od kwartałów na gratkę tego rodzaju.  Początkowo Fosca niewiele sobie robił z całej afery. Wielkie mi rzeczy: drugie miejsce w orkiestrze dla niego, artysty, kompozytora! Nic, coprawda, do tej pory tak dalece nie skomponował i nic nie wydał, ale za to jakiż ogrom pomysłów i kompozycyi miał w sobie, — a przynajmniej, ileż o tych światach wewnętrznych mógł powiedzieć w gronie kolegów artystów, skoro do zwierzeń na ten temat przyszło! Dopóki czuł w pugilaresie liry, wypłacone mu przez filharmonię na skutek zerwania kontraktu, lekceważył sobie utratę posady. Lecz liry wyfruwały z pugilaresu szybciej, niż spłoszone wróble ze stodoły. Ten i ów z przyjaciół pożyczył na parę dni jeden i drugi dziesiątek. Za tego i owego wypadło zapłacić po bratersku obiad i kolację, a nazajutrz znowu obiad, a nawet znowu kolację. I oto wnet zamanifestowała się osobliwa cienkość i wiotkość grubej dopiero co paczki banknotów. Ernesto zaczął poważnie zastanawiać się nad sytuacją. Lecz zastanawiając się wciąż poważnie i głęboko, żył po dawnemu płytko i lekkomyślnie. Wbrew oczywistości, w głębi swej właśnie lekkomyślnej duszy, wierzył, iż kapelmistrz filharmonii dozna wyrzutów sumienia, zawstydzi się, uderzy w piersi, zmięknie, złagodnieje, zapomni. Początkowe nadymanie się ustąpiło miejsca pewnym dalekim zabiegom za pośrednictwem przyjaciela przyjaciół, postawionego na drabinie burżuazyjnej wyżej, niż zazwyczaj postawieni byli światoburcy przyjaciele. Lecz odpowiedź kata była zimna, nieubłagana i ordynarnie zwięzła. Kapelmistrz odpowiedział z szyderstwem, iż «solista» Fosca ma wszelkie dane, żeby grywać w kinematografach, a nawet — o nieba! — w restauracyach, na czele własnej orkiestry. «Solista — a więc wszystko pamiętał... «W kinematografach». Nie tylko krwawa ironia zawarta była w tym wyroku. Zawarta w nim była — niestety! — konieczność! Co robić? Drugiej filharmonii w Rzymie, stolicy świata, nie było. Nie było również orkiestry, gdzieby skrzypek tej miary, co Fosca z tak poważną przeszłością, kwalifikacyami i aspiracyami mógł zasiąść przy pulpicie, «ofiarować swój talent dla dobra świetnej całości». A tymczasem liry znikały.  I oto, nikomu z przyjaciół nie mówiąc ani słowa, zataiwszy ten fakt przed najbliższymi sercu, Ernesto Fosca... począł grywać, jako «solista» w kinematografie firmy Cines. Tam «ofiarował swój talent». Chodził do budy kinematograficznej, na miejsce swej hańby, zaułkami, tyłami, podwórzami, w kapeluszu, nasuniętym na oczy. Zgięty w pałąk, wsuwał się na miejsce z drzwiczek, umieszczonych pod estradą, i wygrywał rzewne, albo siarczyste ilustracye ekranowych katastrof i perypetyi. Co najgorsza, za ten upadek płacono mu tak podle, że niepodobna było ze sprzedaży ducha na funty istnieć, wyżyć. Ledwie starczyło na obiad w garkuchni, na opłacenie wspólnego z kolegami legowiska i maskowanie spłaty długów fundamentalnych, zaciągniętych i zaciąganych u dobrotliwego Ubalda na małą czarną, powtarzającą się usque ad infinitum. Ubranie w zatrważający sposób przecierało się na łokciach, rudziało systematycznie i nabierało plam na klapach. Rękawy popadły w szczególniejszą manję strzępienia się w okolicach dłoni, a nogawice w pobliżu kostek. Kolana wypchnęły w pewnej części odzienia dwie podobizny kopuły Panteonu, nie poddające się już prawom pierwotnego zaprasowania. Krawat skręcił się w istny stryczek. Kapelusz, czarujący borsalino, z dawniej nadanego mu kształtu artystycznego zawadyactwa przeszedł samowolnie w stan rozpaczliwej obwisłości skrzydeł. Bielizna! Skarpetki! Chustki do nosa! Chroniczny brak papierosów i chroniczny brak drobnych na mydło i golarza!  Ze wszystkiego pozostała tylko tasama szatańska uroda. Włosy z odcieniem poprostu fioletowym — źródło przezwiska Pavoncello, Pawlik — oczy piękności czarodziejskiej, usta, zęby, kształt głowy i wspaniała gracya całej postaci. W kapeluszu ze skrzydłami obwisłemi, czy nie — w zrudziałym, czy w nowiusieńkim korcie, ogolony docna, czy fiołkowy od nieoskrobanych od kilku dni policzków, warg i brody, Ernesto Fosca był najpiękniejszym Włochem w Rzymie, cudem i wzorem rasy łacińskiej.  Gdy przed południem, wylazłszy z pospólnych sienników i z pod starych peleryn, bez śniadania i bez papierosa, niesiony był przez zastarzały nałóg wprost na róg ulicy Cavour, a zaciekłe rozmyślanie nad sposobem pompnięcia od kogoś z przypadkowo spotkanych znajomych forsy na śniadanie nadawało oczom, ukrytym w cieniach obwisłego ronda, wyraz głębokiej melancholii, — nie było kobiety jakiejkolwiek rasy, wieku i hierarchii społecznej, któraby go nie prowadziła oczyma i westchnieniem aż do oleandrów kawiarni. W kawiarni samej bywało w tych godzinach pusto. Nikogo ze «świata»! Garsony, w bezczynności zleniwiałe i spanoszone, witały tego gościa wzrokiem kamiennym, a niejednokrotnie ledwie dostrzegalnem wzruszeniem ramion. «Dyrektor», o ile zjawiał się w tym czasie, zginając swój byczy kark przed rzeczywistymi klientami budy, tego niepłacącego gościa witał przelotnem mrugnięciem, oraz jakiemś łącznikowem ledwie pochwytnem wydymaniem byczego karku. Te ruchy kawiarnianego bawołu budziły w melancholiku kipiący gniew i wywoływały na wargi niejedną z tych starorzymskich metafor, które był słyszał od nerwowego kapelmistrza, skierowaną ku swej osobie. Nie zaspakajało to jednak głodu, ani uciszało żądzy dymu w dziąsłach, zębach i na podniebieniu. Zdarzały się dni, iż Ubaldo, bez żądania, pytania, skinienia, spojrzenia, przynosił jedną małą czarną z kapką wody, zabarwionej jakąś cieczą białą, — tudzież jednego briosza, niezdatnego do użytku z racyi przepalenia albo niedopieczenia. Stawiał przed ponurym muzykiem tacę z takiem westchnieniem, jakby na to miejsce przydźwigał fontannę Trevi, — bez słowa oddalał się i tkwił między gramofonem i kredensem, przypatrując się posępnemi oczyma apetytowi bruneta. Zdarzenia takie trafiały się w początkach epoki niepowodzeń. Z czasem ustały. Melancholijny kompozytor mógł sobie siedzieć, przeglądać krajowe i cudzoziemskie ilustracye, pogwizdywać i ziewać, nawet wykłuwać zakładowemi wykałaczkami swe prześliczne zęby, — nikogo to nie wzruszało, ani skłaniało do współczucia. Ubaldo drzemał, a raczej — o, obłudo! — udawał, że drzemie.  W tych