Nowele, Obrazki i Fantazje - Józef Ignacy Kraszewski - ebook

Nowele, Obrazki i Fantazje ebook

Józef Ignacy Kraszewski

0,0

Opis

Nowele, Obrazki i Fantazje” to książka Józefa Ignacego Kraszewskiego, polskiego pisarza i publicysty oraz autora największej liczby wydanych książek w historii literatury polskiej i siódmego autora na świecie pod tym względem.

Zbiór wspaniałych nowel i miniatur literackich jednego z najwybitniejszych pisarzy XIX wieku. W skład tego zbioru wchodzą takie dzieła jak: Imieniny, Raj i piekło, Na Wołyń, Wieczór w Czarnym lesie lub Pieśn życia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1045

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Józef Ignacy Kraszewski

Wydawnictwo Avia Artis

2022

ISBN: 978-83-8226-686-3
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (https://writeapp.io).

Biografia Sokalskiego organisty

Z tego to magazynu głębokich zacieków

Dobytą piękność, hojną rozsiewałem dłonią W dziełach, które następne pokolenia wieków, Uwielbiając, ich twórcę wawrzynem osłonią.

Bezimienny. Treny nad utratą licencyi poetyckiéj.

 Są ludzie, którzy utrzymują, że wysokie powołanie, niezaprzeczone zasługi oddane krajowi, zalety osobiste i życie, które się nietylko krajowi lecz całemu światu należało, mają wyłączne prawo do biografii; ja zaś utrzymuję, że każdy człowiek raz przynajmniéj w swém życiu stał na stopniu, na którymby się nie zląkł oczu świata całego.  Wielkich tylko ludzi zajmować mogą opisy dzieł wielkich, które człowieka, w nizkim urodzonego stanie i żyjącego pod starą ojców swych strzechą, na przodków zagonie, oślepiają niejako wielkością swoją, i bardziéj mu upokarzający stan jego czuć dają, niżeli wznoszą i poprawują jego skłonności i umysł. Dla takich ludzi trzeba pisać biografie mężów, na widok których powiedziéćby mogli sami o sobie: Jesteśmy im równi, lub niemi być możem.

 Pan Prosper Stokrotko urodził się z ojca introligatora, bardzo uczonego człowieka (w Sokalu), który nawet, jak niektórzy utrzymują, nieźle umiał po niemiecku, a w gronie kumów i kumoszek uchodził za cud mądrości i nauk. Miał biblioteczkę złożoną z ksiąg danych a nieodebranych z oprawy; z tych wiele było w polskim języku, między któremi ulubione mu były: Historya o Elefantynie, o Magiellonie, Miłostki Agnulfa i Floretty; Alfons Aragoński i Orystella Kreteńska i t. p. Stary pan Stokrotko miał sobie za prawidło, nigdy takich ksiąg nie brać do oprawy, którychby czytać nie mógł, a taniéj od innych oprawując i nie żałując pięknéj skórki i lipskiego papieru, powoli zebrał dostateczny na utrzymanie się fundusik. Nie porzucił jednak rzemiosła, boby z niém musiał i książki porzucić; na co nigdy z długiego nawyknienia odważyć się nie mógł.  Żona jego, zacna kobieta, córka ekonoma, czynna i niezmordowana w pracy, umiała dobrze czytać, czasem nawet udało się jéj nakreślić kilka kołyszących się liter, a co do ceny i rodzaju robót introligatorskich, męża nawet w erudycyi przewyższała.  Jegomość ubierał się co dzień, w papucie sfabrykowane ze starych butów, w długie domowéj roboty niemieckie pończochy, i krótki nankinowy podwłośnik, krajką przepasany; używał nakoniec mycki, która wedle pory roku niciana była lub flanelowa. Na twarzy przezacnego mieszczanina malował się rodzaj dumy; oczy miał okryte spuszczonemi brwiami, włosy z tyłu naprzód zaczesywał, dla pokrycia połyskującéj łysiny; fartuch zaś, wiszący na trzęsącym się brzuchu, tyle mu nadawał powagi, ile starożytna toga Rzymianom. Gdy obowiązki jego stanu zatrzymywały go nad stołem; jejmość tymczasem gadatliwa i ruchawa, wszystkie w domu kąty zwiedziła koleją. W lśniącym od używania szlafroczku, w przydeptanych trzewikach, o których kolorze przez hipotezę tylko sądzić było można, w czepku i chustce od niechcenia zarzuconéj na włosy, ukazywała się jak straszliwe zjawisko z miotłą lub dzbankiem w ręku, to w sieniach, to w spiżarni, to w alkierzu. Tam wygnała mrukliwego kota; gdzieindziéj zagrzmiała nad służącą rozmawiającą z chłopakiem; przechodząc mimo, duser jaki szepnęła mężowi na ucho, i niewstrzymana w swym biegu, jakby jaki zapalony zwolennik filozofii, z hałasem, szumem, wrzaskiem, leciała daléj a daléj. Przeciwnie stary Stokrotko nie poruszony siedział przed swoim stołem, zarzuconym księgami, zrzynkami i kawałkami papierów, z okularami na nosie, a igłą w ręku, trawił godziny, nieruchomy.  Żadna okoliczność najważniejsza od roboty go oderwać nie mogła, a jeśli sąsiad przychodził radzić go się, lub pytać; całemi czasem godzinami oczekiwać musiał na łaskawą odpowiedź. Ta stoicka wytrwałość zjednała mu wiele wziętości między mieszczanami, i nierzadko było usłyszéć, jak go filozofem nazywano.  Pytam tedy moich czytelników, czy Pitagoras nie miał słuszności?

 Mój bohater, syn introligatora, od lat dziesięciu okazywać zaczął wielką do nauk skłonność, a gdy rówiennicy jego na równinach i pagórkach Sokala uganiali się za motylami, lub płatali figle, on szedł do ojcowskiego stolika i zgłoskował na rozrzuconych kartkach. Ta chęć do nauki była ojcu przepowiednią wielkich nadziei, powolność zaś jego nie bardzo matce przypadała do smaku. Tymczasem z lat postępem rosły wiadomości i nauki w głowie Prospera, który w szesnastym roku, przybrał postać pełną powagi nauczycielskiéj; zaczął nosić grubą laskę, sporą tabakierę, zaczął się tłómaczyć niepojętym stylem, nosił długi po pięty surdut i ze starszemi tylko obcować lubił. Towarzysze i rówiennicy mimowolnie zaczęli go szanować, a nauczyciel parafialnéj szkółki, osoba poważna, uważał go za młodzieńca wielkich zdolności. Ojciec się nim chlubił, matka nawykła powoli do uczonych jego grymasów, a skutkiem tego nasz Prosper wbił sobie w głowę, że jest czémś więcéj od drugich. Łacina, którą cokolwiek pomazał gębę, do reszty zawróciła mu głowę, bo jak tylko nauczył się przypadkowania i czasowania, zaczął pisać, jak można domyślać się, bardzo piękną łaciną. Pokoik jego był zupełnie uczony: ściany zdobiło mnóstwo map i jeometrycznych figur, a po kątach spoczywały stosy ksiąg różnego rodzaju. Ponieważ małe nawet rysy charakter okazują; muszę tu przywieść kilka przypisów, własną jego ręką nakreślonych. Na jednym starym egzemplarzu Kosmopolity dopisał: Księga uczona, erudycyi mnóstwo; przy jednym z listów w Polaku Sensacie zrobił uwagę, iż autorowi nie brak było twórczéj imaginacyi; a na poezyach Twardowskiego, gdzie autor wspomniał Europę, wielkiemi literami dodał: Europa graniczy z Azyą. Te i tym podobne zarysy wprawnego pióra wiele okazują zdatności i ducha. W młodości jeszcze widziałem, pochyłemi literami zaczęte przez niego dzieło, pod tytułem: Heroizm miłości własnéj, czyli wygórowane sentymenta ludzkości. Szczerze biorąc rzeczy, mój umysł nadto jest płaski, aby mógł pojąć myśl tak głęboką; lecz to wcale jéj doskonałości nie ubliża, iż jéj zrozumiéć nie można.

 W ten sposób upływało życie tego męża wielkich nadziei, a coraz nowe zapasy przybywały w jego głowie. W miarę zaś jak się rozumniejszym coraz być sądził, zmieniał powierzchowną swoję postać.  Ciągłe siedzenie twarz jego do przyzwoitego stopnia wybledziło; na jarmarku kupił sobie okulary, do kija przydał rzemyk z kutasem, powiększył objętość tabakiery, surdut podłużył, coraz rzadziéj usta otwierał, a w końcu dla nieodbitéj tylko potrzeby wyraz jakiś z ust jego wychodził. W tym to czasie dosyć ważna w sposobie jego życia zaszła odmiana; ów milczący, ponury i poważny literat zakochał się, ujrzawszy przypadkiem Marysię, córkę młynarza. Niepojęte jakieś ogarnęło go uczucie na widok różanych ustek, niebieskich ocząt i zarumienionéj twarzyczki. Z podziwieniem i zapałem przypatrywał się małemu trzewiczkowi, gorsecikowi, jéj sukni, wstążkom i najmniejszym szczegółom; a to wszystko ze skrupulatnością, z jaką starożytnik ogląda piękny rękopism dawnych wieków. Pierwszy może raz w życiu niezgrabném ust ruszeniem na uśmiech dziewczyny odpowiedział, a ta, czy to z próżności, czy z upodobania, postanowiła korzystać z uczynionego wrażenia i pozyskać serce Prospera.  Wchodząc do swojéj izdebki po tém widzeniu, pierwszy raz uczuł pan Prosper, że mu czegoś brakowało; pierwszy raz udał się, prosząc o radę zaniedbanego lusterka, i pierwszy raz miłość własna protestowała się przeciw długiemu surdutowi, okularom, tabakierce i kijowi. Niespokojny chodził wzdłuż i wszerz po izbie, chwytał za zbutwiałe foliały, które dawniéj czytać i przerzucać lubił, ale nic mu smakować nie mogło: obraz nadobnej Marysi wszystkie zamiary niweczył. Tłómaczenie ulotnych Anakreonta poezyj wpadło mu do rąk, i raz pierwszy zrozumiał prawdziwe znaczenie i postrzegł piękność jego pieśni. Była to chwila stanowcza. Prosper uczuł, że jego dusza chce się wylać na papier, siadł i napisał wiersz, któremu dał tytuł: „ Zatęsknienie się.“ Gieniusz jego naprzemian chwytając się polszczyzny i łaciny, zbierał kwiat obu języków i ułożył coś tak mistycznego i skomplikowanego, iż ludzie ograniczeni nie przyznaliby nawet sensu temu górnemu kawałkowi poezyi.  Po ułożeniu tego utworu natchnienia, poeta złożył pióro zwycięskie, i chciał wyjść na przechadzkę; ale głębsze zastanowienie się nad samym sobą ukazało mu, iż jego ubiór i postawa nie przystoją wcale zalotnikowi; postanowił tedy siedziéć w domu, póki-by powoli nie odmienił powierzchowności. Powiadają, iż sama tylko miłość daje popęd gieniuszom; nasz Prosper nowym jest tego dowodem, od czasu bowiem, jak się zakochał, zaczął więcéj pisać, i to rzeczy zabawniejszych, jakoto: logogryfów, akrostychonów, tryoletów i t. p. Marysia była to zupełna Ewa po zjedzeniu fatalnego jabłka, która tylko szukała, z kim-by się ostatkiem zakazanego owocu podzielić. Dowcip jéj zadziwiłby każdego, zręczna w udawaniu, łagodna i gniewliwa, powolna i trzpiotowata, umiała swój charakter przystosować do charakteru kochanka, i jak wyblakły atlas, który z każdéj strony innym połyskuje kolorom, tak ona przy każdym odmienną przybierała postać. Słuchała uczonych rozpraw i komplementów pana Prospera z dziwną cierpliwością, i niekiedy nawet lubiła okazywać, że z jego rozmów korzysta, a to do reszty podbiło serce uczonego.

 Z odmianą stanu serca, zmieniać się także zaczęła powierzchowność; Prosper porzucił okulary, Marysia kij mu odebrała; kazał podciąć poły swego surduta, a gdy mu odkradziono tabakierkę, nie pytał się o nią. Z radością uważała matka tę odmianę; ojciec jéj nie spostrzegał, a Marysia śmiała się w duchu i pyszniła ze swojéj władzy.

 Przebiegła ta dziewczyna tyle wymogła na powolném sercu uczonego, iż ten jednego poranku przyszedł do ojca zatrudnionego zwykłą swoją robotą (czego już od dawna nie czynił), siadł i zaczął głośno czytać napisane przez siebie wczoraj pochwały małżeństwa. Matka, przejęta wdziękiem kwiecistéj jego mowy, pierwszy raz w życiu cały kwadrans ustała spokojnie na miejscu, a potém ruszyła z hałasem i krzykiem, nagrodzić pospiechem opóźnienie. Czytał tymczasem daléj Prosper, ojciec go w końcu zapytał:  — Cóż to? czy nie myślisz waść wstąpić w stan małżeński?  — Tak jest — odpowiedział syn, przerywając czytanie, oczekuję tylko pozwolenia.  — A tego właśnie nie dostaniesz — zawołał poruszony ojciec, pierwszy raz w życiu porwawszy się ze stołka, tak szybko, iż Prosper odskoczył na kilka kroków.  Wieczorem tego samego dnia, nasz młodzieniec milcząc, z rozpaczą na twarzy, leciał jak szalony przez miasto. Zapał jego był tak wielki, iż nic przed sobą nie widział, ani słyszał; poły od surduta powiewały koło niego, kij miał w ręku, zgrzytał zębami, i nieczuły ani na śmiechy, ani na wołania, wstrzymać się nie chciał. Oczy jego obłąkane, były w górę wlepione; jakoż wkrótce nogi pozbawione swoich przewodników, wpadły prosto na stragan przekupki.  Runęły na ulice jabłka i gruszki przywalone ciężarem Prospera, padła broniąc swego towaru przekupka, a gdy zapalony młodzieniec wzniósł się i leciał daléj, parę tysięcy przekleństw posłała w pogoń za nim.  Nic to jednak nie pomogło, bo bardziéj jeszcze swoim przypadkiem rozjątrzony, coraz prędszym krokiem z miasta uciekał. Kij jego unosząc się w powietrzu stłukł kilka okien i kilku żydom spore guzy na pamiątkę podawał; uciekano od niego jak od opętanego, a tłum, z całego miasta zgromadzony, z okrzykami biegł za nim w przyzwoitém oddaleniu. Na drodze spotkał się właśnie z Marysią, ale na jéj czułe wyrazy nie odpowiedział, uciekając daléj a daléj. Policya, nie chcąc go puścić z miasta, rozkazała zamknąć rogatkę; jedném spojrzeniem dostrzegł on zawadę, i jakby wyższą siłą natchnięty, uniósł się, machnął kijem ponad głowami i przeskoczył. Od niepamiętnych wieków nie widziano w Sokalu takiego skoku; lud zdumiony stanął, a gdy z podziwienia przyszedł do siebie, już Prosper był daleko.  Otóżto skutki ślepéj miłości i odmówienia ojca, którém rozgniewany uczony postanowił nigdy więcéj nie zajrzéć do rodzinnego miasta. Tantae ne animis caelestibus irae?

 — Pójdź sobie wasani precz ze swoją nauką.  — A waszeć idź szukaj syna, któregoś wypędził.  — Niech leci choćby na koniec świata; nie żal mi tego szaleńca.  — Pamiętaj Waszeć, że ten szaleniec był synem W. pana.  — Tak... — rzekł rozgniewany introligator, gdy wtém przybyły ojciec Marysi przerwał spory małżeńskie.  — Dobry wieczór, panie Stokrotko!  — Dobry wieczór.  — Skąd-że to waszeci przyszło tak ostro zabronić synowi swemu, żenić się z moją Marysią? — Cóż to myślisz, że pan Pytel nie da jéj posagu? He?  Introligator stał jak wryty i w końcu na nalegania młynarza odpowiedział:  — Może się to jeszcze ułożyć.  — Także mi i gadaj — rzekł poważnie pan Pytel — oświadczam tedy, że daję mojéj córce pięć tysięcy złotych posagu, a Prosperowi wyrobię miejsce organisty i nauczyciela naszéj szkółki. Zgoda?  — Zgoda! — zawołał ucieszony pomyślnym rzeczy obrotem pan Stokrotko, — ale gdzież mój syn? On uciekł podobno z miasta.  — Złapiem my go — rzekł młynarz — i woda ucieka, a jednak ja łapię ją do moich młynów.  To mówiąc wyszedł, a żona introligatora stanęła przed mężem, zabierając się do dotykalnéj wymówki, gdy tymczasem widząc grożące niebezpieczeństwo, mąż schwycił czapkę i wyszedł incognito.

 W kilka dni potém wynaleziony Prosper został mężem swojéj kochanki, która będąc głową domu, stawała się poważniejszą i surowszą dla męża. Ten zaś nawzajem wrócił powoli do dawnych zwyczajów, zaczął nosić okulary, kij i tabakierkę, sprawił długą kapotę i został organistą, nauczycielem i kantorem w Sokalu. Umysł jego, nabrawszy więcéj jędrności, wylał się teraz w dziełach różnego rodzaju. Tu on opłakując porywczość swojéj żony, napisał: Lament po utracie dobréj myśli. Są także jego ręki śpiewy duchowne pod tytułem: Spirytualny kancyonalik ku użyciukantorum wszelkiéj kondycyej, i świeckie pod równie stosowném nazwaniem: Wieniec pełnych odoru kwiatów, dla czystych piersi ku zabawie czyli zbiór pieśni światowych. W takich to i tym podobnych pracach, żyłjednostajnie ów mąż uczony i zajmował się napisaniem Historyi Sokala, opierając się na wykrzykniku Symonowicza, o Sykulskie Muzy! które on usiłował przemienić na Sokalskie.  Im bardziéj w lata postępujem, tém więcéj doznawamy przykrości; doświadczył tego zacny Prosper Stokrotko, któremu żona ku końcowi nieznośną się stała; z tego to powodu, jako téż dla licznych kłótni z plebanem, zaczął nastawać na ludzi, a stąd znowu przyszło do tego, iż cały się oddał malowaniu złośliwemu charakterów. Pierwszą próbę pióra uczynił na określenie charakteru żony, ale się to pismo nam nie dostało, bo go jejmość przezorna, nie chcąc się w złym sposobie dostać potomności, spaliła. Inne płody, zależące w kilkunastu satyrycznych i bardzo dziwnych powieściach, zrządzeniem losu wpadły w moje ręce, z których kiedyś może na świat wyjdą. Umarł mąż ów zacny w 54 roku swego życia, a po nim długo niezajęta katedra sokalskiéj szkółki, dziś pono upadła. Przyjaciele, ceniący jego zalety, w miejscu, gdzie pochowanym został, położyli kamień z napisem:

D. O. M.

Pod. tym. głazem. odpoczywają. kości. Urodzonego. Pana. PROSPERA. STOKROTKI. Organ. Pleb. Sokal. Nauczy. Kantor. Auth. dzieł. licznych. Żył. lat. 54. umarł. roku. 1759. 4. maij. Amici. posuerunt.Anno. 1761. 4. maij.

1830.

Wieczór, czyli przypadki peruki

Już w pałacu Belindy otwarte podwoje.

Wyszkowski. 

 — Zapalajcie świéce — mówił pan Talarko do sług swoich, chodząc po przygotowanych na wieczór pokojach. — Lichtarze stawić rzadko, to lepiéj oświeca, a przytém oszczędniéj. Ten stolik umieścić w kąciku, krzesła w półkole.  — I, nie kole! — odpowiedział sługa — to owszem bardzo miękkie krzesła.  — Ja ci mówię, ustawić w pół koła.  — Rozumiem, panie, rozumiem, to się znaczy koło ściany.  — Mówię ci przecie nie po niemiecku, czy mnie nie rozumiesz? tak, jak garki koło komina.  — Koło komina! a to co innego — odpowiedział służący i już zabierał się stawić krzesła koło komina, gdy pan Talarko zniecierpliwiony ruszył ramionami i z nową burzą tłómaczyć mu zaczął swoje żądanie.  — Już to, dobrodzieju — rzekł, namyśliwszy się potém stary sługa — któryś z nas dwóch musiał się pokropić; bo albo pan mówi bez sensu, albo ja nie mam sensu do zrozumienia. Bóg wié, co mi tam pan dysponuje, i kole i nie kole i koło ściany i koło komina; a co zrobisz, to źle. Już chyba jegomość będzie łaskaw, pozwoli mi pójść spać, bo mi się we łbie kręci, jakgdybym się upił.  — Marnotrawca! — zawołał z mimowolnym na ustach uśmiechem pan Talarko — idźże spać, a przyślij tu drugiego, żeby służył za ciebie. No proszę! — mówił potém gospodarz do siebie — ręczę, iż go pan Mączka upoił, kiedy chodził prosić go do mnie na wieczór. Poczciwy to człowiek. Hej! komodę wynieść do drugiego pokoju. Ale nieszczęśliwy z synem, któremu we łbie świta! Na piecu dosyć trzech lichtarzy. Już i goście pewno przyjdą niedługo.  — Witam! witam! — rzekł potém do wchodzącego wysmukłego panicza.  — Jak się pan miewa! cóż to? widzę, jeszcze nikogo niéma?  — Niedługo, mam nadzieję, iż się schodzić zaczną; posłuchaj-no pan tylko, czy nie słyszysz turkotu zajeżdżającego pojazdu?  — Tak! ktoś przyjechał, pośpieszajmy na spotkanie.  To mówiąc ów szarmant, wybiegł spojrzawszy jeszcze nawiasem w źwierciadło, a pan Talarko z miną poważną i trochę dumną, poprawił mankietki, perukę, guziczki u kamizelki, dewizki i zdmuchnął pył z sukni, posunął stolik, utarł świécę i udawał wielce zatrudnionego.  — Trzeba — myślał sobie w duchu — udawać coś większego niż zazwyczaj; ten kto wydaje wieczory, ma prawo trochę wysoko głowę nosić. Ale... ale.. nuż się tém goście obrażą? — myślał znowu. — O nie! owszem kontenci, że od tak wysokiego i bogatego człowieka, jakim ja jestem, mają honor być zaproszeni na tańcujący wieczór! Nastrójmy dobrą minę, już idą. Co za niegrzeczny kawaler z tego... fi! rozmawia z panną Benigną! z moją kochanką! bo zdaje mi się, że ją kocham? tak, kocham, serdecznie miłuję. Jéj ojciec niezły ma mająteczek, będzie miała ze sto tysięcy posagu, trzeba być grzecznym, trzeba być bardzo nadskakującym, panie Talarko! — Tak mówił gospodarz sam do siebie i mile do wchodzących gości się uśmiechał.  Nie jest powinnością żadnego pisarza powieści, ani téż moją, wyliczać cały szereg ludzi i ich nazwisk, gdy się oni zdaleka tylko pokazują czytelnikom. Nie myślę więc przerywać uwagi opisem przybyłych gości. Ze wszystkich osób, zgromadzonych w sali, najwięcéj hołdów i czułych oświadczeń odbierała znajoma już panna Benigna, o któréj myślał, jak to mówią, pan Talarko.  Miała ona tego wieczora ubiór cale piękny i modny; włosy jéj długie przepięto kilką strzałami pozłocistemi; kapelusz, na którym dowód zręczności dała pierwsza modniarka, kapelusz ten, mówię, wisiał na jéj ręku, a szal przepyszny spływał po ramionach. Może się kto zadziwi, iż ta sama Benisia, która niedawno siedziała w piekarskim sklepie przy bułeczkach, dziś jak bogata występuje pani? Nic w tém niéma szczególnego, bo zasady i sposób myślenia pana Mączki wszystko wytłómaczyć potrafią. Zacny ten piekarz chciał, żeby w domu była piekarką, a na wieczorach i tańcach żądał od niéj wielkiéj pani. To było upodobanie ojca, a że rodzice mają prawo nad dziećmi, cóż dziwnego, że panna Benigna miała szal kaszmirowy i przedawała bułeczki?  Stanęło koło do mazura, a pan Talarko, który przed piętnastą laty brał przez dwa tygodnie lekcye skoków, prosił z sobą panny Benigny. Nogi jego, poruszające się tam i sam, zdawały się przygotowywać do tańca, spoglądał po sobie, i od pół godziny stanąwszy w pierwszéj pozycyi, mocno ściskał rękę obranéj panny.  Zabrzmiała kapela; z zapałem w środek koła rzucił się gospodarz, ciągnąc za sobą ledwie zdążyć mogącą pannę. Ktoby go choć raz w życiu widział tańcującego, — ręczę, do śmierci-by nie zapomniał; głowę podnosił do góry, nogi stawiał prosto i sztywnie; a ręką, wlewo i prawo, kreślił w powietrzu koła, zagrażając bliżéj stojącym nosom i głowom. Przytomni powiadają, iż żywość charakteru i wino wypite przez pana gospodarza były przepowiednią strasznego jakiegoś wypadku, i utrzymują, że się w tym tańcu bez kozery obejść nie mogło. Za pierwszą jednak figurą, nic się nie stało, a pan Talarko był zupełnie kontent z siebie. W drugiéj, gdy ogień życia prędzéj popędził krew w żyłach tańcującego, gdy coraz gwałtowniéj, coraz silniéj cały jego korpus się poruszał; peruka spadła pod nogi panny Benigny i omało nie była przyczyną strasznego upadku tancerki.  Zagrzany tańcem, winem i radością, nie czuł gospodarz, iż głowa jego pozostała bez ochrony, łysa i połyskująca, kończył daléj figurę, a gdy własna jego ozdoba pod nogami mu się zaplątała, podrzucił ją ze śmiechem przytomnych, a peruka po gładkiéj posadzce wyśliznęła się za koło tańcujących.  Przytomni goście polegali od śmiechu, którego sobie gospodarz wytłómaczyć nie mógł, uważając go jedynie za oznakę wesołości.  Pan Talarko starannie do téj pory ukrywał, że nosił cudze włosy na głowie: do jakiego więc stopnia doszła zapalczywość marcowego kawalera, gdy mijając źwierciadło, ujrzał w niém postać swoję, utratą drogiego pokrycia zeszpeconą. W pierwszym gniewu zapale miał już straszne na ustach przekleństwo, i pięść na stłuczenie nieprzyjaznéj tafii zwróconą; ale go od tego przytomność wielu osób wstrzymała. Poszedł tedy krokiem niepewnym ku miejscu, gdzie, jak mu się zdawało, musiała leżéć jego zguba. Udawał, że chodzi tylko dla odpoczynku po tańcu, ale mocno się zarumienił, gdy ujrzał w ciemnym kątku dwa pieski szarpiące drogą, fryzowaną perukę. Ażeby większego nie wzbudzić śmiechu, z sercem pełném goryczy i niesmaku, udał się w kąt i zaczął odbierać należność swoję od natarczywych rabusiów.  — A fuj! a puść, ha! a nie pójdziesz! — mówił półgłosem, żeby go nie usłyszano.  Piesek odwrócił się, pokazał zęby i darł daléj. Gospodarz zaś nieśmiałą rękę posunął ku przedmiotowi poszukiwania i prędko ją cofnął, gdy pies trzymając silnie zdobycz, zawarczał przeraźliwie.  — Otóż to pożytek wieczorów — myślał zasmucony gospodarz — koszt, wydatek, wstyd i nic więcéj.  — Pójdź tu, Filon tu! — dał się słyszéć głos w blizkości, a pan gospodarz szybko psa zasłonił od wołającéj.  — Niech się sobie bawi! — rzekł drżącym głosem.  — Ach! — zawołała czule pani eksaktorowa — on podobno coś psuje.  — Ej nie — odparł gospodarz, nie chcąc na śmiech peruki wystawić — niech się bawi.  — Filon! pójdź tu! Filuś — i Filon wybiegł podskakując z za krzesła, z peruką w zębach.  — Co ja widzę! — rzekła z tragicznym przestrachem pani eksaktorowa — on psuje czyjąś perukę!  — Perukę! — mruknął gospodarz, unikając tłómaczenia — bodajby licho, ciebie i twego psa i peruki i wieczory!  Są niektóre tak upartéj natury stworzenia, że niełatwo dadzą sobie odebrać to, co się im raz w pyszczek dostanie, a z tego rodzaju było pieścidełko pani eksaktorowéj. Na żadne wołania, groźby i prośby nieczułe, spokojnie pobiegło po pokojach ze swoim łupem. Pani jego równie upartego musiała być humoru, bo za nim pobiegła; mąż jéj, chcąc się dowiedziéć, o co chodzi, zaczął ją gonić, gospodarz niespokojny pobiegł za eksaktorem, za nim pogonił się gagatek, kilkoro ciekawych dzieci poszło za tym ostatnim, za niemi znowu matki troskliwe i lękliwe niańki, a ciekawi, których, chwała Bogu, nigdy na świecie nie brakło, dopełnili rzędu, i cała ta procesya, poprzedzana od psa z peruką w zębach, ze śmiechem i gwarem wkoło pokojów obiegać zaczęła.  Jestto pewną cechą zwierząt, a czasem i ludzi, że tém prędzéj uciekają, im kto lepiéj goni, i Filuś téż miał dobre nogi, i zmykał jak najęty.  — Łapaj! goń! — krzyczano zewsząd, wśród śmiechów, a gospodarzowi tchu i mowy brakło.  Ale los uparty, nie wyczerpał był jeszcze wszystkich ciosów, któremi miał starego skępca obsypać; postanowił jeszcze jednego zrobić figla, a że jest słownym, więc swego dokonał. Na drodze tych gonitw, stał piękny stolik mahoniowy, na nim dwie świéce i cały porządek do herbaty. W tłumie i zamięszaniu, trącił ktoś stolik, nie wiem umyślnie czy przypadkiem, a wszystko, co na nim było, runęło pod nogi przechodzących. Woda z samowaru płynęła strumieniem po podłodze; cały serwis porcelanowy okrył szczątkami swemi miejsce pogoni, a świéce połamane leżały gorząc na ziemi. Co za straszny i poruszający widok! Krzyk, wrzask, zamięszanie, tumult, rozlegały się po pokojach. Pan Talarko znieść tego daléj nie mógł i mimo nóg będących w pewnych ścisłych stosunkach z podagrą, skoczył z okna w ogród i uciekł. Filuś zaś, korzystając z chwili, wymknął się na ulicę, unosząc drogą perukę. 1830.

Podróż po mojéj szkatułce

(dziwactwo)

Kędy spojrzysz — rudera, pustki i zniszczenie. Mickiewicz. 

 Zajrzałem do mojéj szkatułki!... Ach ileż wspomnień razem uderzyło mnie jak piorun za jéj otwarciem!! To pismo mojéj lubéj! to jéj włosy — to pamiątka od matki — to od ojca pamiątka — to siostr życzliwe wyrazy — to szczęśliwych lat młodości przypominki!  O! mój Boże, te włosy zwinięte w przezroczystym papierze, ucięte z jéj cudnego warkocza, ileż wspomnień uśpionych w mojém sercu wzbudziły. Jéj niéma... wilgotna ziemia pożarła ciało, które ludzie pożerali dawniéj oczyma — a reszta tych włosów służy dziś za poduszkę spróchniałéj czaszce jéj głowy!... A dusza! dusza uleciała jak ptak, który się na wolność wyrywa, kiedy się klatka rozbije!  I ja sercem w niebo lecąc za tobą, długo jeszcze robak mizerny po brudnéj ziemi czołgać się będę... póki... ach! .. i moja klatka wieki trwać nie może!!  Oto list — samém szczęściem oddycha — list pisany w czasach, kiedy młodsze serce i głowa wznosiły się dumnie, nie przeczuwając cierpień ciężaru, jakie nań spaść mogą. Teraz — co za odmiana! ja jutro będę tułaczem — wygnańcem — jutro te usta wydadzą głos na próżno... ten głos, jak hieroglif umarły, nie dojdzie do serca tych, którzy mnie będą otaczali... Oni obcy językowi memu i cierpieniom, słuchać będą mowy jak szmeru liści niezrozumiałego i śmiechem szyderskim w smutku pocieszać. Teraz za grobem nadzieje! Świat w marzeniach — ojciec — matka — przyjaciele — tylko wspomnienia!  Oto kartka z Wertera!... Był czas, kiedym się śmiał z niego, jak bankier, kiedy przed jego kantorem przechodzi ubogi... dziś może płakałbym nad nim. — Cierpienie litościwszym robi — chociaż Werter sam sobie był przyczyną cierpień — na cóż żądał za wiele?...  A to co? to rysunek — to widok naszego domu i ogródka... spokojny kątek... ciche gniazdko... do którego burza nie zagląda... ach! czemuż tam nie jestem! czemuż na zawsze być nie mogę! Taż sama ławeczka... ten dom... ogród... i okno mego spokojnego pokoiku i grzęda moich kwiatów — i sadzawka otoczona wyniosłemi topolami — i kamień pod drzewem, gdziem często siadał dumać wpatrując się w pogodne niebo i księżyc wschodzący.  List matki — tego czytać nie będę... boleść przypomnienia mnieby zabiła!  I ty smętarny Youngu w téj szkatułce? dobre wybrałeś miejsce... o! moje serce dawno stało się rolą, na któréj weselsze nad twoje myśli nie schodzą!  Oto bilet z teatru... a na nim ręką jéj wpięte zwiędłe listki kwiatka, który ją przeżył... Pamiątką być miał kwiatek. Czyż myślała, dając go, że kiedy nań spojrzę, nie ją, ale grób przypominać będę!...  Smutny flecik, niegdyś towarzysz naszych wieczornych przejażdżek po jeziorze... leży milczący i głuchy... niech do szczęśliwszych czasów śpią w nim obumarłe tony... w tych murach źleby się odbiła piosneczka... któréj tak mile towarzyszył niegdyś wieczorny szmer rozmawiającego z brzegami jeziora.  To imionnik! śpiżarnia papierowych przyjaciół!... życzenia... obrazki... zaklęcia i rady... wszystko pisały ręce... gdzież serce pisało?... ach! w jedném tylko miejscu... dwie litery... tylko dwie — ale one więcéj mi mówią, niż na urząd robione pochwały i oświadczenia dwustrofowe!!...  Jeszcze w głębi... widzę poszarpany tiulu od maski kawałek... a na nim krzyżyk, który zdarłem z piersi, kiedym raz pierwszy musiał się użalić, że niebo w téj piersi posiało moich cierpień nasiona... Odtąd nie włożyłem krzyżyka... na pierś boleścią rozdartą — lecz kiedy będzie tak zimna, jak była kiedyś... gdym był dziecięciem.., kiedy będzie iść do grobu z zasklepionemi ranami... wówczas — niech i on z nią idzie... jako pamiątka młodości i szczęścia... jak przepowiednia przyszłego pokoju!!

Grudzień 1831 r.

Imieniny

(OBRAZEK HISTORYCZNY)

Il n’y a point de héros pour son valed de chambre.  Prov. Français. 

 Był to sobie dzień 19 marca 179... pogodny, mroźny; słońce już było zeszło, ósma godzina wybiła, kiedy hrabina Emilia, przeciw zwyczajowi swemu, obudziła się i nawet wstawać myślała, co w życiu kobiety wielkiego tonu było jeśli nie cudem, to arcy wielką rzadkością. Ledwie piękne czarne oczy otworzyła i białą rączką przetarła je od niechcenia, pociągnęła za sznurek dzwonka, wiszący nad ozdobném jéj łóżkiem i podniosła się z uśmiechem na ustach.  W chwilę lekki, ale szparki chód odezwał się w przedpokojach, słychać było otwieranie drzwi, i ładne dziewczę, garderobiana pani hrabinéj, weszła do pokoju, ubrana od niechcenia w biały ranny szlafroczek.  — Dzień dobry pani.  — Dzień dobry, moje dziecię. Podejmij firankę tego okna do połowy i powiedz mi, która godzina?  Lizetka spojrzała na zegareczek zawieszony u pasa i potrząsając głową, zbliżyła się do hrabinéj.  — Cóż to ósma?  — Ósma! dawno to już pani o téj godzinie wstawała, ale dziś... Służąca lękała się dokończyć słowami, figlarnym tylko uśmiechem, mającym w sobie ziarnko pochlebstwa, zamknęła mowę...  — Jakże téż dziś wyglądam, Lizetko?  — Przedziwnie, jakby w ośmnastym roku; jeśli mi pani nie uwierzy, może się zapytać źwierciadła...  — Czy przyniesiono już kwiaty z oranżeryi ministra P... — przerwała hrabina, odsuwając ręką źwierciadło, jakby go się lękała.  — Jeszcze nie...  — Jeszcze nie! — powtórzyła trochę nieukontentowana hrabina — prawdziwie! ci ludzie nigdy nic w czas nie robią!  Lizetka uśmiechnęła się nieznacznie zakrywając się szlafrokiem, który podawała swej pani, i pobiegła po śniadanie.  Hrabina poszła do źwierciadła, ziewnęła parę razy, spojrzała po pokoju i od niechcenia rzuciła się na sofę, przed którą stał ogromny stół mahoniowy, zastawiony różnego rodzaju zbytkownemi przedmiotami. Parę serwisów japońskiéj porcelany, kryształy, srebro, zadziwiającéj roboty alabastrowe urny i mnóstwo mniejszych rzeczy, leżało na nim bez ładu, obok widać było nierozpakowane jeszcze pudła na ziemi. Hrabina spojrzała na to wszystko, i uśmiech po pięknych jéj ustach przeleciał.  Weszła Lizetka, w jednym ręku trzyma tacę, z wrzącą czekolady filiżanką, w drugim maleńki bilecik.  — A toż co? — zawołała hrabina, pokazując na list.  — To od przyjaciółki pani.  — Przyjaciółki? — rzekła, podnosząc się nieco hrabina, trochę zmarszczona, jakgdyby chciała strofować swoję służącą. Piękne kobiety nie mają przyjaciółek, ale za to tylu przyjaciół...  Lizetka chciała żartować, a hrabina żartów nie lubi, bo się ich lęka.  — Od kogoż?  — Od hrabinéj Palmiry!  — Od Palmiry! — powtórzyła hrabina z niecierpliwością wyciągając rękę — podaj że go, dawaj!  I zaczęła czytać z wielkiém natężeniem umysłu, a list był zapisany na wszystkie cztery strony. Czasami wśród czytania, ruszała głową lub ramionami, czasem się uśmiechała dumnie, a Lizetka stała tylko i spoglądając po suficie, niecierpliwie czekała przeczytania listu, wreszcie nabrała odwagi i odezwała się z cicha:  — Czekolada ostygnie.  W kilka minut gorący napój i kilka biszkoptów zniknęły z tacy, lice hrabinéj zajaśniały żywszym rumieńcem... turkot pojazdu dał się słyszéć.  — Zobacz, zobacz, Lizetko, może to Palmira.  — Nie — odpowiedziała służąca spuszczając nazad zieloną firankę, którą była podjęła, żeby oknem zobaczyć. — To pan hrabia wyjeżdża zapewne do miasta, lub do króla na ranne wstanie — ( petit léver).  — Mniejsza o to, niech jedzie, będzie tam pewno pochlebiał biskupowi jak wczoraj! całe miasto o tém gadało! Prawdziwie — dodała pogardliwym tonem — mizerne starostwo takiego poniżenia się nie warte!  — Ale bo téż pan hrabia!... — odezwała się Lizetka kiwając głową.  Znowu turkot na dziedzińcu, Lizetka wyjrzała.  — O! to paryska zielona kareta hrabinéj.  — Chwałaż Bogu — przerwała Emilia, poprawując nieco szlafroka i przelotnie spojrzawszy w źwierciadło. — Przygotuj czekolady, moje dziecię!  — Otóż idzie, idzie! — i to mówiąc, ogromny woal czarny zarzuciła na stół i pokryła nim rozłożone wytworne cacka.  Weszła hrabina Palmira; była to kobieta wysokiego wzrostu, ale już nie bardzo młoda; twarz jéj, nieco podobna do portretu pani de Maintenon, przetrwała młodość bez wielkiego szwanku. Czarne oczy, nos mały, usta ściśnięte, wszystkie rysy twarzy niezmiernie regularne, nadawały jéj minę bardziéj nakazującą poszanowanie, niż miłość. Hrabina Palmira była ładna, bardzo ładna, jak na swój wiek, ale zawsze były to tylko piękne ruiny Palmiry. Przeciwny zupełnie wyraz nosiła twarz Emilii; jéj wdzięki podobniejszą ją czyniły do Ninon de l’Enclos lub Maryi Stuart. Wiele dowcipu, wiele lubieżności i trochę miłego smutku, rozlanego po całéj twarzy, nagradzały sowicie mniéj regularne rysy twarzy.  — Dzień dobry!  — Dobry dzień!  I obie uścisnęły się serdecznie, z uśmiechem bardzo łagodnym, a potém rzuciły na siebie ukradkiem wzrok zazdrosny, jakby się zjeść chciały. I nie dziw: były to pojednane rywalki.  — Jakże dziś pięknie wyglądasz!  — Jak świeżą masz cerę!  Potém obie panie powtórzyły z małą odmianą znajomą scenę komedyi Moliera, a Lizetka, która uczyła się w przedpokoju hrabinéj kursu znajomości serca ludzkiego, śmiała się z nich w duchu.  — Wszystko się doskonale składa — odezwała się nareszcie Palmira. — Książę Józef nie przyjmuje dziś gości, wyjedzie gdzie może sam na kilka godzin, potém wróci wieczór do domu. Mój François namówił kamerdynera, dadzą nam znać.  — Będzie to wyborna siurpryza!  — Ach! doskonała! — To mówiąc Palmira rzuca wzrok ciekawy na stół, radaby przebić oczyma okrywającą go zasłonę, ale pani domu zwraca natychmiast rozmowę na dworskie nowiny...  — Król czy zdrów?  — Mówią, że chory po baraninie czwartkowego obiadu.  — A biskup! nudny biskup!  — Nie wspominaj mi o nim!  — A książę C... czy zawsze w sporach z gienerałem?...  — Wiecznie...  — A nasz poeta?  — Napisał odę do króla i t. d. i t. d.  Przeleciawszy w czwał po nowinach dworu, pomyślały dwie panie o swoim interesie...  — Co ty kupiłaś dla Józia?  — Ja? Bagatele!... kilka biustów, dwa stoliki perłową macicą wykładane i inne mniejsze cacka; a ty co?...  — Ja? prawdziwie, jedno nic!... widzisz to na tém stoliku, ale prawdziwie i patrzéć nie warto...  Palmira spojrzała, zagryzła usta, dygnęła i zwróciła się ku drzwiom.  — Będę więc czekać!...  — Bardzo dobrze!...  — Adieu!  — Adieu!...  ...Około godziny czwartéj z południa, kiedy Emilia leżała na sofie, rozmyślając zapewne o pierwszym kochanku; turkot dał się słyszéć na dziedzińcu. Palmira weszła do pokoju.  — No już czas, moja duszo! każ spakować twoje sprawunki! Jedziemy! Książę Józef jest już w Łazienkach! Dziś obiad u króla był bardzo wcześnie!  Służąca weszła w téj chwili i przewodniczyła kilku lokajom do zabrania rzeczy rozrzuconych po stole; powynoszono paki, paczki, pudełka, założono niemi całą karetę i drugi pojazd jeszcze i dano znać nakoniec, że wszystko gotowe.  Obie panie wyszły.  — Do pałacu Pod Blachą! — zawołała Palmira na woźnicę.  — Do pałacu Pod Blachą! — powtórzyła Emilia, spuszczając firanki u karety — ruszaj!  — Wiész co?... — dodała ostatnia po chwili z westchnieniem. — Gdyby téż wiedziano, co my wyrabiamy!... Oto! Jedziemy same do domu księcia! jakgdybyśmy!... ach! Palmiro, jaka jest moc miłości!...  — Prawda! — dość ozięble odpowiedziała zagadniona — robimy szaleństwa! szaleństwa prawdziwe! gdyby téż nasi mężowie wiedzieli!  — Nasi mężowie? alboż nie wiedzą, że go obie kochamy, że obie mamy prawo do jego serca! Zresztą, trzeba gardzić przesądami!...  — Stój!... — odezwał się głos na ulicy.  — Ach!... — Palmira struchlała i zakryła oczy rękoma. Był to głos jéj męża. Woźnica posłuszny stanął; otwierają się drzwiczki karety. Palmira miała czas przybrać minę surową.  Na ulicy pokazuje się kilka osób otaczających karetę.  Otwierający drzwiczki mąż Palmiry był człowiek około pięćdziesiąt letni, małego wzrostu, obłysiały, koło oczu miał czerwoną obwódkę, zwykły order pijaków i lubieżników. Na piersiach obwieszony był wstęgami i orderami, dwie gwiazdy zabrudzone wisiały mu u boku; minę miał sowią, a z otwartéj gęby i poruszeń łatwo poznać było można, że wracał z obiadu, na którym wina nie brakło.  Za nim długi, suchy, żółty, kościsty, w białym płaszczu hiszpańskim stał mężczyzna, nieruchomy jak król Zygmunt na Krakowskiém Przedmieściu. Piersi jego okrywały także ordery, krajowe i zagraniczne, między niemi widać było order Maltański i Złotéj Ostrogi.  Za temi dwoma stało jeszcze kilka figur: małych i wielkich, żółtych i czerwonych, bez orderów i z orderami; wszyscy wracali z obiadu, wszyscy byli pijani, i nie po dzisiejszemu; nie temi winami, które jak ptaszek przelecą tylko i lekką mgłą mózg okryją, ale maderą, starém węgierskiém, napojami, które oburącz chwyciwszy za głowę, trzymają ją pół dnia w swoim uścisku i ciążą na niéj jak centnar ołowiu.  — A! dobry wieczór! — odezwał się otwiérający drzwiczki karety mąż hrabinéj Palmiry. — Dokądże się to panie wybrały?  — Na przejażdżkę! — odpowiedziała prędko i niecierpliwie nieco pomieszana żona, spoglądając na swoję towarzyszkę.  — Ależ mościa dobrodziejko! — odmruknął mąż podchmielony, oblizując się ze zwyczaju i odwracając się do tych, którzy za nim stali. — O takiéj porze! na przejażdżkę! zimno i śnieg pruszy!  — Mdło mi było, więc... chciałam użyć świeżego powietrza — odpowiedziała Palmira.  — A! i pani tu! — zawołał w téj chwili suchy i długi mąż Emilii — i pani jedzie na spacer! O! i pani! — powtórzył, zażywając tabakę z tabakiery emaliowanéj, z królewskim portretem.  — Jadę! — odpowiedziała cichuteńko Emilia.  — I dokądże przecie?  — Do... do... jeszcześmy się nie namyśliły, zapewne tak sobie... po mieście.  — Ha! to dobrze — rzekł tłusty hrabia — i nam właśnie potrzebne jest świéże powietrze; gotowiśmy towarzyszyć paniom moim.  — Ależ!... — prędko przerwała, uderzając po kolanie hrabina Palmira — mamy wstąpić do sklepów, do magazynów, do księgarni, do kościoła!... Bóg wié gdzie!  — O! o! to i my z wami. A przecież wart może z nas który, żeby dla nas to wstępowanie po wszystkich kątach na inny czas odłożyć!  — Nam pilno... bardzo pilno... to być nie może!  — Nie chcemy tego i kwita! — dodała druga.  — Ba! ba! mościa dobrodziejko! A jeśli nareszcie o wstępowanie chodzi, my, gdzie będziem mogli, wstąpim, lub podrzemiem, czekając was w karecie!  — Wszystkie te projekta na nic się nie zdały — przerwała popędliwie Palmira — mamy z sobą zabierać sprawunki, na które miejsca nie będzie, jeśli zechcecie posiadać i przykrość nam wyrządzić!  — No! moja duszko! — rzekł tłusty — kiedyż bo mnie nogi bolą. Śnieg pruszy, zamoczę się lub zaziębię i całą noc stękać będę na tę przeklętą podagrę. Wszak wiész sama, moja duszko!  — Na cóż bo było odsyłać swoję karetę! Tymczasem weź najemną.  — Nie mam pono pieniędzy, mościa hrabino! zgrałem się w maryasza z księdzem biskupem. Wystaw sobie, że w ostatniéj partyi miałem kralkę żołędną, panfila i...  — Oto masz mój woreczek — przerwała hrabina, z pośpiechem podając mu go. — A mąż wziął łapczywie, ukłonił się nizko i kładnąc do kieszeni, mrugnął na towarzyszów, szepcząc:  — Pójdziem na węgrzyna.  Lokaj przymknął drzwiczki karety, furman zaciął konie — mieli jechać...  — Stój! — odezwał się głos drugiego męża, z drugiéj strony — Stój! — Chudy mąż hrabiny Emilii otwiera drzwiczki.  — Mościa pani, kareta twoja, jak uważam, idzie z tyłu i zapewne ci niepotrzebna, bo jedziesz z hrabiną. Ja ją biorę!  — Ach! broń Boże! wiozę w niéj sprawunki dla księżnéj; pełna ich kareta.  — A to! do dyabła! — krzyknął, trzaskając drzwiczkami pan mąż.  Polecieli czwałem.  Odurzone jeszcze spotkaniem mężów, nie przemówiły ani słowa przez całą drogę dwie pojednane hrabine, rozmyślały tylko z oczyma wlepionemi w przednie okna karety.  Stanęły nakoniec przed pałacem.  Po cichu, ostrożnie, oglądając się, wysiadły obie panie, a naprzeciw nich wybiegł zaraz na wschody, uśmiechając się, ulubiony kamerdyner księcia.  Ubrany był w galonowany i całkiem zahaftowany złotem frak, w czarne spodnie, w pończochy i trzewiki z wielkiemi kameryzowanemi sprzączkami, świeżo i wytwornie ufryzowane miał włosy, a cały zlany był perfumami, które na kilka kroków od niego słychać było.  Nie można policzyć, ile razy i jak rozmaicie ukłonił się, nim wprowadził obie hrabine na szerokie, lśniące marmurowe wschody.  — Więc wyjechał? — zapytała Palmira.  — Wyjechał do Łazienek; powróci za godzin parę — odpowiedział, uśmiechając się białemi ząbkami Francuz.  — Wybornie!  — Doskonale! — odezwały się obie hrabine; a grzeczny Francuz, cały w podskokach, zastępując swego pana, wprowadził i przyjął gości.  Nie tracąc czasu, zaczęto natychmiast znosić paki i paczki, wyrzucać dawne meble, ustawiać nowe, nową porcelanę, źwierciadła, obrazy, srebra, biusta i mnóstwo tych bezużytecznych a pięknych drobnostek, które należą do ubrania wytwornego pokojów.  Obie panie rozkazywały z zapałem, pośpiechem, a co większa bez sporu, jak ich kosztowne podarunki ułożone być miały.  — Tylko prędko!  — Tylko prędko! — odzywały się obie, zawieszając firanki, ustawiając alabastry i naczynia, a na stołach porządkując porcelanę i imbryki, w których za chwilę przygotowane już napoje rozlane być miały.  — Teraz, mój drogi panie Alfonsie — odezwała się zadyszana hrabina, obracając się do kamerdynera, który się ciągle ze swego obowiązku uśmiechał — jak książę przyjedzie, proszę mu nic a nic, ani słowa nie mówić, żeśmy tu były, że jesteśmy. Karety każ wciągnąć do wozowni. Tylko księciu proszę nic nie mówić; daj mi słowo honoru, panie Alfonsie.  Pan Alfons dał słowo honoru, uradowany, że pani hrabina mówiła mu o honorze, o którym on sam nigdy nie myślał.  — O! ani słowa! bardzo dobrze! bardzo dobrze! — powtarzał — to pewno, za to ręczę!  I kłaniał się uradowany i uśmiechający, poprawując mankietki i karbowane żaboty batystowéj koszuli.  Teraz zobaczmy, co się dzieje z drogim, oczekiwanym, kochanym i miłym solenizantem. Po obiedzie u króla, książę z bólem głowy powrócił do pałacu Pod Blachą, spojrzał w źwierciadła ziewając kilka razy i przypomniawszy sobie, że się znudził w wielkiém towarzystwie, usznurowaném w etykietę — zadzwonił na kamerdynera.  — Alfonsie! — rzekł — poślij natychmiast do mego kuzyna, księcia biskupa, i oznajm mu, że dla chwilowéj, słabości nie będę na wieczorze, który był łaskaw dać dla mnie. Goście i beze mnie wypiją moje zdrowie! Powiész, że jestem chory na głowę, na nogi, na bok... powiész, co zechcesz! I każesz przeprosić, pięknie przeprosić.  — Bardzo dobrze!  — Każ mi podać karetę! karetę bez herbów; pojedzie ze mną służący bez liberyi. Nie lubię, żeby całe miasto wiedziało, gdzie się tylko ruszę. Przejadę się do Łazienek; jak ta zima trwa szalenie długo! Jeśliby kto przyszedł, powiész, że jestem chory i nikogo nie przyjmuję, choćby samego króla. Chcę być przecie sam jeden spokojny, bez tych hałasów, bez téj ciżby, która mię goni wszędzie.  Kamerdyner wyszedł. Książę się zamyślił. Książę był szlachetny, wspaniały, ognisty, odważny; przyrodzenie dało mu ciało mogące w sobie utrzymać duszę wielką, dało mu duszę, którą on nie poniżył nie długiém, lecz chwalebném życiem swojém. Lecz — możnaż nazwać słabością, że lubił kobiety!... Dewotki tylko stare a brzydkie, fanatycy i rygoryści robią z tego wielkiéj wagi przestępstwo; gdy tymczasem w tym, jak w innym chwilowym kaprysie, niéma nic złego.  Bywają przypadki — lecz pytam, którędy przypadki nie przychodzą? Ludzie umierają od zapachu kwiatów. Kłótnie, nieszczęścia zaczynają się często od niegodnych uwagi drobnostek. — O! i kobiety mogą poniżyć człowieka, zepsuć go, zrobić go nieszczęśliwym! Lecz książę nadto był dumny i cnotliwy, aby go kto poniżyć potrafił, nadto był stały, aby go jedna kobieta popsuć mogła, nadto nareszcie dogadzając swoim urojeniom pogardzał w duszy kobietami, aby się im aż do nieszczęścia dał doprowadzić. Książę się nigdy nie ożenił, lubił kobietę jak potrawę, jak suknię, jak konia, udawał, że kocha i śmiał się — była to cecha owego czasu — z takiemi uczuciami można było być bardzo szczęśliwym. Szkoda ciebie, złoty wieku XVIII, wieku filozofii Woltera i Rejencyi, niedowiarstwa we wszystkiém i wytwornéj, dobrego tonu rozpusty!  Książę lubił kobiety; kobiety lubiły księcia: był młody, bogaty, znaczący wiele, miły i uprzedzający. Dobijano się o niego; on śmiał się pocichu, a kochał się głośno, w obliczu całego miasta. Zaczynano naówczas wstyd przesądem nazywać!  Wyjechawszy do Łazienek, książę wstąpił na chwilę do pewnego domu, na pewnéj ulicy, a w tym domu na pierwszém piętrze w ozdobnych pokojach, mieszkała panna S... Może nie wiécie, co to za jedna była ta panna S...? At sobie! aktorka! zresztą bardzo ładne i potulne stworzenie.  Obwinięty w długi płaszcz szary, w swojéj czapeczce pąsowéj złotem wyszywanéj, nasuniętéj na oczy; książę wbiegł do jéj mieszkania. Chód jego pewny, trzaskania drzwiami i piosnka, którą nucił, odrazu dały poznać, że ten, co wchodził, być musiał księciem, lub przynajmniéj hrabią, albo nareszcie bogatym, bardzo bogatym liwerantem.  Panna S... siedziała na kanapie z gitarą, ubrana w białą suknię, spiętą wstęgą niebieską; a we włosach jéj ponad bogatym grzebieniem powiewała także niebieska wstążeczka. Była zupełnie ładna, z noskiem zadartym, z miną figlarną, podskakująca, zwinna, miała w sobie coś pośredniego między ptaszkiem a figurką tańcującą w jasełkach.  Książę wbiegł szybko, nie zdejmując czapki ani płaszcza i wpatrując się w nią z zapałem, zapytał:  — Czy grasz dziś w teatrze?  — Ach! ach! — wykrzyknęła naprzód udając przestraszoną bardzo biegle aktorka — ach! ale jakżeś w. książęca mość mię przeląkł! Serce tak mi bić zaczęło! myślałam, że się Bóg wié co stało!  — No! no! mów prędzéj! — zawołał książę tupiąc nogą niecierpliwie — czy grasz w teatrze?  — Gram, m. książę.  — No, to niech cię Zośka zastąpi, albo kto inny, albo niech dziś teatru nie grają!  — Książę! — mój benefis!  — A! mniejsza o to, niech dyabli wezmą teatr i twój benefis. Pojedziesz ze mną do Łazienek — i książę rzucił rulonik dukatów na stolik marmurowy.  Panna S... wybiegła nic nie mówiąc i powróciła wkrótce w kapeluszu i salopie.  — Służę księciu!... Mówiłam pannie Zofii.  — Jedziemy! — podchwycił nie słuchając książę — jedziemy!  I pobiegł tak prędko po wschodach, że biedna aktorka cała zadyszana, ledwie w kilka minut drobnemi kroczkami zdążyła za nim do karety.  — Do Łazienek! — zawołał kamerdyner do woźnicy i pojechali!  — Wiész co, moja droga — rzekł książę, podsadzając do karety pannę S..., kiedy już wracali z Łazienek — jedź ze mną do pałacu, do mnie. Napoję cię słodziuchném winem jak twoja buzia, pogadamy sobie, zaśpiewasz mi.  — Dobrze! najchętniéj, mości książę — odpowiedziała z uśmiechem panna S..., bylebyś mnie w. ks. mość odesłał nazad nie koczem, nie żadnym innym pojazdem, ale karetą.  — Choćby dwoma! — rzekł książę.  Pojechali znowu, przez ulice do pałacu Pod Blachą i zajechali szumnie na dziedziniec.  Wieczór już był późny, wokoło cichość. Książę wysiadał powoli.  — Cóż to jest? tyle światła w oknach? we wszystkich oknach! Ten Francuz upił się albo zwaryował. A! rozumiem — dodał po chwili. — To zapewne chciał mnie tak świetnie przyjąć dla imienin, chce kilka dukatów!  Kamerdyner biegł na spotkanie księcia po wschodach i śmiał się w duchu.  — Wysiadajże! — zawołał książę do panny S... i piękna aktorka lekką stopą sparła się niedbale na stopniach karety.  Kamerdyner spojrzał i struchlał, uśmiech skonał na szeroko otwartych ustach, oczy otworzyły się, jakby miały wyskoczyć z głowy — stał, patrzał i nie wiedział co począć.  — Cóż to ci jest, Alfonsie? — zapytał książę — zwaryowałeś zapewne, wszak znasz moję przyjaciółkę, pannę S...? Cóż to jest?...  — Nie! nic! na honor, m. książę, nic! tylko na honor! honor!  I stał zakłopotany, czy miał złamać urodzony dnia tego honor swój i oznajmić księciu, że dwie hrabine czekały go w sypialnym pokoju, i że tém samém przytomność panny S... była zupełnie zbyteczną? czy miał zamilczéć i dozwolić rzeczom iść według ich przeznaczenia?  Myślał jeszcze, a książę już był na górze z panną S...  — Siurpryza za siurpryzę! — pomyślał kamerdyner, biegnąc za księciem na górę — zdziwią się pięknie! na honor!  Książę otworzył drzwi i wszedł. Spojrzał na odmianę ozdób i mebli, na nowy przepych pokojów, zmarszczył brwi, obrócił się prędko do kamerdynera wchodzącego dopiéro i zapytał żywo:  — Co to jest? co to znaczy? co to za meble, co to za obrazy? skąd to? na co?  — Ja, ja, ja, panie, nic nie wiem! nic nie wiem — odpowiedział Francuz, i żeby nie być przymuszonym do dalszych tłomaczeń, a tém samém złamania słowa, uciekł jak szalony.  Książę nie mogąc się wydziwić odmianie, ruszając ramionami i stawając co chwila przypatrzyć się nowym ozdobom, poszedł daléj.  Minęli razem z panną S... kilka przepysznie przystrojonych pokojów i weszli nareszcie do sypialni. Byłto maleńki salonik z wyzłacaną misternie alkową, w któréj stało łóżko za pięknemi pąsowemi firankami. Ani się domyślał książę, że za firankami ukryły się dwie hrabine, chcąc korzystać i przypatrzyć się podziwieniu swego kochanka.  Ledwie za księciem ukazała się we drzwiach panna S..., z dwóch stron dwa przeraźliwe kobiece, ostre, gniewne dwa krzyki wyleciały. Palmira piérwsza, ukryta długą firanką, urwała ją popędliwie i z gniewem do szaleństwa dochodzącym stanęła nagle przed księciem.  Struchlał i on, widząc za nią wybiegającą drugą hrabinę z równym gniewem z drugiéj strony łóżka — struchlał i puścił rękę aktorki, która sobie także krzyknęła przeraźliwie, lecz mniéj arystokratycznie i wybiegła ukryć się w innych pokojach.  — Boże! — zawołała jedna.  — Cóżem widziała! — krzyknęła druga.  — Aktorka — podchwyciła Palmira — aktorka! Niewdzięczny! kiedy my żyjem tylko twoją myślą, kiedy się jednamy dla ciebie, ty! o Boże! aktorka!  Gniew zatamował jéj mowę. Druga dokończyła filipiki.  — Zdrajca! — zawołała, zrzucając serwis kryształowy ze stolika — on gardzi naszemi ofiarami, najdroższemi ofiarami honoru i miłości własnéj! o Boże! aktorka!  I w gniewie porwała alabastrowy zegar nocny i strzaskała go o przepyszne źwierciadło. To uderzenie było hasłem powszechnego zniszczenia. Co tylko znalazło się pod ręką: drogie sprzęty sprowadzone zdaleka, szkło, porcelana, gipsy, źwierciadła — wszystko leciało, pękało, wywracało się, gniotło, trzaskało na kawałki. Podłoga pokryła się szczątkami ozdób, które wprzódy pyszne ze swéj nowości i ceny oczekiwały księcia.  A książę stał jak niemy i próżno pokilkakroć, pomieszanym głosem starał się upamiętać dwie nieubłagane kochanki swoje.  — Ale pani! prawdziwie! na honor! pani hrabino! Palmiro! ale bo, wistocie! — Nic nie pomogło i (proszę wybaczyć za stare porównanie) jak wśród burzy morskiéj i huku bałwanów nikną słabe majtków głosy, tak wśród wrzasku, hałasu, trzasku dwóch rozgniewanych pań, niknął słaby głos księcia.  Niestało co tłuc, nie było co mówić, nie można było dłużéj pozostać, bo gniew mógł się uśmierzyć, obie więc wybiegły; karety nie było na podwórzu, musiały czekać na nią. Próżno stroskany książę na klęczkach prosił o przebaczenie, wymawiał się, zaklinał, ono uparły się i przebłagać się nie dały. Zaszły nareszcie karety, siadły prędko i uwiozły z sobą zazdrość i gniew za nieszczęśliwym trafem wyrządzoną obelgę.  Turkot odjeżdżających pojazdów zginął był w oddaleniu. Książę stał w sali i patrzał zdumiony, nie dowierzając swym oczom, na ruiny świetnych ozdób, które jak nagle i niespodziewanie przyszły, tak dziwnie zniszczone zostały.  Świéce z długiemi knotami płonęły po kątach, inne osadzone w połamanych kandelabrach gasły na podłodze, na sofach podarte firanki sztukami wisiały, a we drzwiach do drugiéj sali prowadzących wyglądał nosek zadarty i białe ząbki panny S...  W pewném oddaleniu stał niemy i przelękniony kamerdyner, zażywając pocichu tabakę z złotéj maleńkiéj tabakiereczki.  Książę po chwili podniósł głowę, rozśmiał się głośno sam do siebie i, podając rękę pannie S..., zawołał:  — Dawać wieczerzę! Alfons! Chodźmy, moja droga!

r. 1831. Wilno.

Marya

Pau Desaus siedział w swojéj izbie, przy ogromnym kominie, na którym palący się ogień resztę mieszkania oświecał.  Na zegarze kalwińskiego zboru wybiła już była dziewiąta, wiatr dojmował zimny, a kupiec chodził, chuchał w palce i ogrzewał się ze wszystkich stron przy kominie.  Izba była obszerna; dwa jéj okna na plac przed kościół Święto-Michalski wychodziły. Kilka sztychów: a między niemi Henryk IV i rzeź Ś. Bartłomieja zdobiły ściany; prócz tego stały dwie ogromne szafy, kilka stołów, stołków i łóżko, z firankami w niebieskie kwiaty.  Na jednym stole, tuż naprzeciw komina, leżała rozwarta księga, a przy niéj siedziała w milczeniu dziewica wysokiego wzrostu. Ciepła, długa, ciemnego koloru z galonem złotym, wedle ówczesnego zwyczaju, suknia okrywała ją. Blask ognia oświecał twarz jéj piękną, lecz napojoną wyrazem jakiéjś szczególniejszéj surowości, którą rzadko zobaczyć w kobiecie tego wieku; bo nieznajoma więcéj nad lat dwadzieścia miéć nie zdawała się. Oczy jéj, pełne ognia, rzucały wejrzenia do pogardliwych podobne, a usteczka wzniesione w górę, milcząc, zdawały się rozkazywać.  Była to panna Justyna Desaus.  Przy kominie siedział Mateuszek, z wielką księgą in folio na kolanach; czytał bardzo pilnie, a niekiedy ukradkiem rzucał wzrok szybki i przelotny na kupca i jego córkę... Panna Justyna poziewała szeroko, kupiec kaszlał i stękał, Mateuszek wzdychał półgłoskiem, zresztą zupełna cisza panowała wokoło. Nareszcie tonem oschłym i obojętnym odezwała się panna Justyna, wstając ze swego miejsca:  — Wszak-ci późno... możebyś się spać, panie ojcze, położył?  — I nie! — odpowiedział krótko kupiec — sen mnie coś nie bierze, jeszcze posiedzę.  — Jak ci się podoba — odpowiedziała Justyna. — Ale któż-to tak późno stuka do bramy? to chyba matka Marya przyszła przenocować: kilka dni jak już nie była.  — Może kto po wino — dodał kupiec — bo dość mocno stuka.  Nie śmiał jednak kazać otworzyć, póki Justyna, wyjrzawszy przez okno, nie odezwała się tonem nakazującym do chłopca:  — No! idź-że tam, otwórz.  Kupiec, który tylko wyroku córki czekał, bo jéj we wszystkiém ulegał i nic bez jéj wiedzy nie stanowił, powtórzył także za nią:  — No! a idź że, otwórz!  Chłopiec wyleciał jak opętany, i w chwilę drzwi się otworzyły i głos ponury ozwał się na progu:  — Niechże będzie pochwalony Jezus Chrystus! Sama sobie odpowiadać muszę: na wieki wieków amen! bo wy kalwini tego nie zrobicie.  Osoba, która te słowa wyrzekła, zasłoniona jeszcze była szerokim kapturem komina, lecz gdy parę kroków postąpiła, ukazała się przy blasku ognia kobieta wysokiego wzrostu i mocnéj ciała budowy.  Mateuszek poddmuchał przygasający ogień, a fantastyczna jéj postać błysnęła w całém świetle. Czarna wytarta suknia okrywała ją całkiem, a na głowie dumnie wzniesionéj unosiły się zeschłe kwiatów i krzewów gałązki; rysy jéj twarzy chociaż wiek zeszpecił, nosiły jednak cechę dawnéj piękności; oczy miała duże i czarne, nos mały, usta ściśnione i wpadłe, czoło wysokie, a nad niém zwijało się kilka puklów czarnych posiwiałych włosów. Wyraz jéj oczu i całéj postawy miał w sobie coś tak uderzającego, iż raz ją zobaczywszy, niepodobna było zapomniéć. Wejście jéj, długi olbrzymi cień postaci rysujący się na przeciwnéj ścianie, jéj słowa i mina stanowiły scenę godną lepszego pióra.  — Siadaj, matko — odezwała się Justyna — musiałaś zziębnąć na dworze, przyszłaś przenocować zapewne... wiatr być musi dojmujący na dworze.  — Dojmujący! — powtórzyła przybyła wyciągając długie, wyschłe ręce nad kominem — dojmujący; ale duszy nie przejmie, a kto ogień nosi w duszy, temu taki wiatr niczém!  Kiedy to mówiła, Francuz Desaus, zapewne do podobnych scen przywykły, mrugnął na chłopca i na palcach pocichu zgarbiony wyszedł z izby.  — Tak! zapewne — odpowiedziała Justyna Maryi — ale ten ogień duszy gaśnie z wiekiem.  — Może! może! — przerwała stara kiwając głową z powątpiewaniem — ale kiedyż moja młodość przeminie? O! moja panno — mówiła daléj — cóżbym nie dała, gdyby moje lice różowe na zmarszczone policzki kościelnéj baby zamienić i ten ogień na chłodne serce starości... a jednak nie mogę! bo Bóg za karę skazał mnie na młodość wieczną. Patrz! — dodała uśmiechając się okropnie — moje oczki, moje ząbki, moja kosa kruczych włosów, tak ładne jak przed laty! a serce tak młode jeszcze, jakbym dziś pierwszy raz kochać zacząć miała!... Nie dziw téż to, nie dziw, wszak dziewiętnasty mam roczek, ogień młodości napełnił piersi moje! pierwsza iskra zaświeciła w oczach, ale, ach! i to przeminąć musi.  Justyna słuchając téj mowy, ruszyła ramionami z politowania nad obłąkaną i odezwała się z cicha:  — Pójdź spać, matko!  — O! jeszcze nie czas — przerwała stara spoglądając wokoło. — Czekam na Stasia, przyjedzie koło północy, jak pierwszy kogut zapieje; usłałam jedno dla nas obojga łóżeczko, z pachnących ziółek zrobiłam posłanie, poduszkę z moich włosów, a to wszystko dla Stasia. Biedny! czy mróz, wicher czy słota, on zawsze przychodzi do mnie; a ogień, co przez dzień w sercu mojém przygaśnie, pocałunkami nanowo rozpali. Dobrze to miéć Stasia! dobrze to miéć dziewiętnasty roczek!...  Zegar zborowy dziesiątą w téj chwili uderzył, stara padła na kolana.  — Módl się, córko mojego serca — zawołała głośno — módl się! Bóg przypomina, że się modlić trzeba; ty się módl po swojemu, ja po swojemu; teraz, kiedy świat cały w cichości spoczywa, modły nasze polecą prosto do Boga!... W imię Ojca, i Syna, i...  Szelest jakiś dał się słyszéć na ulicy, stara porwała się z ziemi i zawołała:  — To mój Staś idzie! chwałaż Bogu! czekałam go tak długo, z nim razem zmówimy pacierze! on taki nabożny! zawsze mi o Bogu wspominał!...  — Kładnij się spać, matko! bo jutro zapewne rano, jak pierwszy dzwon się przebudzi, pójdziesz obchodzić kościoły swoim zwyczajem.  — Od północy do ranka — odpowiedziała stara poważnie — dwa wieki!... Można się urodzić, żyć i umrzéć w tym czasie! Jak się postarzejem, moja duszo, to będziem spać dłużéj... A ja, ja dziś ze Stasiem ślub brałam! Ach, żebyś wiedziała, sto świéc błyskało w kościele, muzyka brzmiała jak chór serafinów, pełno kobiet, rycerzy, kadzidła płyną w niebo niebieskiemi wstęgami. Ksiądz nas wiąże ze Stasiem: wiąże ręce... serca, kto inny powiązał przed laty, a tu... trumna w kościele a nieboszczyk w trumnie, jak miecz w pochwie rozciętéj na dwoje — na ustach znać jeszcze siny pocałunek śmierci, mróz na czole, oczy jak dwa wygasłe życia ogniska, w ręku jego krzyżyk matki... Ha! wesele, wesele! łoże nasze usiane, róże w głowach, w nogach róże, rozkosz ulata nad nami, aniołowie kołyszą nas w powietrzu. I grób zasypali, i garść ziemi pokryła ciało, które najpiękniejsza dziewica życiem swojém odżywićby chciała, i za nim zamknęła się ziemia na wieki, a na grobie... cóż na grobie? we dwa wieki stało łoże małżeńskie, a proszek z jego kości stał się pyłkiem różanym, a z jego oczu drogie kamienie, a z jego ciałka łodyga różana wyrosła, a z jego serca gałąź pokrzywy...

 Dzień był pochmurny, niebo okryło się szarym płaszczem obłoków, silny wiatr zachodni łamał drzew gałęzie. Nad samą Wilią, niedaleko od Radziwiłłowskiego pałacu, stało kilka osób w długich płaszczach i czapkach nasuniętych na uszy, koło nóg uwijały się końce błyszczących szabel.  Zimno było dojmujące, a chociaż osoby stojące nad Wilią zdały się być z mowy i poruszeń nieco napiłe, zacierały jednak ręce i tuliły nosy pod płaszcze. Był to Zaranek z towarzyszami swemi, który wcale o swoich nie myśląc przygodach, śmiał się i rozmawiał obojętnie.  — Hola! — wołał on — a byłże kto z was na lekcyach w akademii, panowie akademicy?  — Ja posłałem skrypt księdzu Niedzielskiemu, żem chory — odezwał się jeden.  — Ja anim myślał!  — Ani ja téż!  — Ani ja!... — zawołał Zaranek, ale mnie chyba w ostatnim razie wyekskludują... Oho!... a wiecież panowie, że jest dawne postanowienie, że kto się trzy dni bez przyczyny na lekcye nie jawi, bywa ekskludowany. Ksiądz rektor nie sto razy nam to powtarzał.   — Pal ich trzysta dyabłów i z akademią i z rektorem! ona się nam na nic nie zdała. Potrzebna dla wojewódzkich, kasztelańskich synów, dla hetmaniców, podstoliców, starościców, ale nam urwipołciom lepsza nauka kolo kieliszka i dziewczyny.  — Chodźmy-no jeszcze się napić! mam trzy floreny...  — Ja nie pójdę — odpowiedział na wezwanie Zaranek — ja tu czekam... mają mi dać znać, jak najlepiéj tego kupca Francuza obyczyć... bo ja, och! ja jemu nie daruję! jego szkatułka musi się poznać ze mną... Ha! żebym ją miał, zarazbym sobie nowy żupan sprawił w kwiaty niebieskie, a kontusz piaskowy, jaki był u ś. p. ojca mego, szablę srebrem nabijaną i soboli kołpak i rysie... O! w rysiach wyglądałbym jak katedralny kanonik! szalałyby dziewki za mną!... U! ha!  — Ej, nie ciesz-no się tylko zawczasu, żebyś tego nie pożałował!...  — Tsyt!... — zawołał Zaranek, wskazując palcem na drogę do miasta z Antokola wiodącą; wszyscy zwrócili tam oczy, i ujrzeli jakąś czarną, długą figurę, sunącą się brzegiem drogi, owiniętą w suknię ciemną z futrem. Zaranek wlepił oczy i dodał pocichu: — To ksiądz rektor zborowy.  — Aha!... powtórzyli wszyscy, to on!  — Panowie bracia, schowajcie się za węgiel tego domu, ja mu zajdę drogę, a jak dam znak, przyjdziecie mi pomódz. Zabłocki, ty pilnuj się... trzeba się pomścić, rektor był u Desausa, kiedyśmy go napadli... on poduszcza na nas piechotę, on katolików prześladuje, on...  Nie dokończywszy Zaranek, wziął się pod boki, rozwinął płaszcz i gwiżdżąc pieśń kurkowych strzelców postąpił naprzód. Tymczasem zbliżał się ksiądz rektor, i spojrzawszy na jego zawadyacką minę, chciał ominąć, ale Zaranek, jakgdyby w téj chwili dopiero mu się przypatrzył, zawołał zdejmując czapkę i kłaniając się do saméj ziemi:  — Sługa i podnóżek księdza rektora!...  — Do nóg upadam!... Bóg z tobą!... — odpowiedział zaczepiony rzucając niespokojne wejrzenie i odskoczył na drugą stronę drogi, chcąc go ominąć.  Przebiegły Zaranek go uprzedził, znowu się ukłonił i zawołał:  — Sługa księdza rektora!...  — Najniższy!... najniższy!... — wybąknął rektor, wracając znowu na przeciwną stronę drogi, ale i tu nie miał pokoju. Zniecierpliwiony rektor, wyjął floren podwójny z kieszeni, nachmurzył czoło, rzucił go Zarankowi i dodał: — Dozwólże mi waszmość przejść! oto masz na podwieczorek.  — Ba! cha! cha! cha! wolne żarty! — przerwał Zaranek nakrywając głowę i zastępując ciągle tak zręcznie drogę księdzu, iż mu się wymknąć nie umiał. — To za mało! proszę o czerwony złoty!  — A toż co? czy napaść? — wykrzyknął kalwin oburzony. Nie jestem panem kopalni, w zborze nie płyną złote piaski, żebym tak pieniądze sypał po ulicy! Idź, idź, kontentuj się tém, co daję, bo krzyknę i piechota cię pochwyci.  — Nie trudź się darmo, księże rektorze — przerwał napastujący — szkoda ust twoich na próżne słowa, lepiéjbyś ich użył na... uwodzenie dziewcząt... rozumiész mnie!...  — Co!? — krzyknął obrażony do najwyższego stopnia kalwin. — Jak mi to śmiesz mówić!... mnie?... wiesz ty, kto ja jestem?... co ja mogę?  — Jesteś łotr i możesz wisiéć!... — odpowiedział bardzo spokojnie Zaranek.  Tu rektor, do tak szczerych wyznań nieprzywykły, chwycił go za piersi i zamierzał się dać mu policzek, gdy Zaranek wstrząsnął się, porwał go za szyję i zawołał:  — Hej!... bracia! chodźcie-no tu! ksiądz rektor zmęczył się przechadzką, pić mu się chce, zaniesiemy go do Wilii.  Na te słowa, posłuszna jego rozkazom wyszła reszta towarzyszów. Rektor pobladł jak trup i sięgając do kieszeni, zawołał pokorniejszym tonem, któremu starał się nadać wesołość i obojętność:  — Ale, mój panie, czy się to godzi tak sobie żartować... Na! proszę cię, weź ten czerwony złoty i napij się za moje zdrowie... ja pić nie chcę, śpieszę się do miasta, nie mam czasu. Bądź zdrów...  Chciał iść, ale Zaranek go nie puszczał i trzymał ciągle za szyję.  — Oj! nie tak to my się prędko pożegnamy, jak ci się zdaje, mój dobrodzieju, poczekaj-no trochę!... Ten czerwony złoty zda się, biorę go z najuniżeńszém podziękowaniem od wielce przewielebnego księdza rektora, który będzie łaskaw pójść ze mną jeszcze na chwilkę, ku brzegowi Wilii.  — No! no! dajże pokój! — zawołał struchlały kalwin, dobywając z kieszeni drugi czerwony złoty i dając go Zarankowi. — Proszę cię, nie żartuj, bo nie mam czasu.  — Drugim razem nie zejdziemy się tak paradnie jak dziś! — zawołał Zaranek — trzeba korzystać z pory... Co się tyczy tego czerwonego złotego, biorę go i wypiję za zdrowie wielce przewielebnego księdza rektora i dobrodzieja, a tymczasem chodźmy się ochłodzić... Widzę, zacny panie, pot, który zlewa twe świątobliwe skronie, widzę, że ci krew bije do głowy, rumienisz się i bledniejesz... a że praktykowałem przed kilku laty u doktora nadwornego księcia marszałka, domyślam się więc co to za choroba was dręczy, i troskliwy o wasze zdrowie, sam zajmę się przygotowaniem zimnéj wanny, która w tym razie jest nieodbicie potrzebna... hm!  — Ale no! no! daj pokój! — przerwał coraz niespokojniejszy rektor. Proszę cię, napij się sobie i puść mnie!...  To mówiąc, dał mu trzeciego dukata.  — Hm! — odezwał się niczém nieporuszony Zaranek — ja to biorę, to mi się przyda, to dobrze... wanna sobie pójdzie swoim porządkiem... Chory nigdy sam nie zna swojéj choroby; spuść się wasza wielebność na mnie... Ja ci ręczę, że to dla twego drogiego zdrowia koniecznie jest potrzebném... Śpieszmy się, towarzysze, weźcie pod ręce, bo sam z osłabienia widać, kroku się z miejsca nie ruszy.  — Ale... proszę mi dać pokój! — wrzasnął kalwin. — Cóż to? łotrze! śmiesz z mojéj powolności korzystać?... nie waż się postąpić krokiem... bo cię jutro powieszą na rynku, ciebie i twoich łotrów towarzyszy. Precz ode mnie, hołoto, bo krzyknę, piechota nadejdzie i...  — I!... tymczasem będziesz leżał w Wilii, nim tu kto nadbieży!... — rzekł Zaranek — o nas się nie turbuj... nie tak to łatwo wisiéć, jak się waszéj przewielebności marzy... Nie, nie, ja za siebie ręczę, że nie będę tańcował w powietrzu, jak nieboszczyk Absalon... i moi towarzysze także... Co się tyczy przywołania piechoty, to także uspokoić was muszę... możesz, księże, wrzeszczéć jak opętany, żywa dusza tu nie nadejdzie. Piechota przechadza się teraz po rynku!...  — No! puszczajcie, łotry!... — przerwał znowu kalwin — idę do wojewody... Wojewoda mnie czeka... wojewoda...  — Kiedy czeka, to nic! będzie jeszcze czas na wszystko! tym czasem umyć się nie zawadzi... Hrehory, weź pod rękę przewielebnego i ruszajmy; bo i ja i ksiądz rektor nie mamy czasu, trzeba się śpieszyć!...  Gdy to mówił, już Hrehory porwał go pod drugą rękę, i mimowoli pociągnęli go oba ku brzegowi Wilii.  Dreszcz śmiertelny przebiegł rektora, ale nie wiedział już sposobu uniknienia smutnego losu, który mu widocznie przeznaczono. Po groźbach nastąpiły znowu prośby, znowu do ostatniego grosza wyjął wszystko z kieszeni, i w zaklinaniach, w obietnicach dowlókł się do brzegu rzeki. Ale Zaranek zdawał się być niczém nieporuszony, z najzimniejszą krwią prowadził go do brzegu i zupełnie obojętnie słuchał najgorętszych jego modłów.  Za każdym dukatem, który przechodził do jego kieszeni, uśmiechał się wesoło, ale zresztą dary te nie wpływały ani trochę na zmianę jego zamiarów.  Stanęli nakoniec u samego brzegu rzeki, i tu ponowiły się prośby.  — Łaskawco! królu! weź, co chcesz, ale nie odbieraj mi życia!...  — A na cóżby mi się zdało?  — No! to puść!  — O! i tego także zrobić nie myślę, byłoby to wielkie głupstwo puścić cię z rąk naczczo. Dałeś nam na wino, my cię wodą napoim... Na co komu stanie! Ale woda naszéj Wilii, wierz mi, bardzo smaczna... decyduj się, panie rektorze. Hej! Hrehory! postronka!  Ledwie te słowa wymówił, z kieszeni kapoty wyjął Hrehory gruby postronek i chciał go zawiązać na szyi nieszczęśliwego, ale Zaranek go zatrzymał.  — Stój, co robisz! nie zawiązuj koło szyi... ksiądz łaskotek się boi!... pod ręce! pod ręce!  Wnet gruby postronek ścisnął drżącego kalwina, i głos jego wołał jeszcze nad brzegiem:  — Darujcie! puśćcie! — zostanę, czém sami chcecie!... katolikiem!  — Dla nas to całkiem obojętne, czém ty, psie niewierny, będziesz... Choćbyś i papieżem został, zgorzejesz w piekle za swoje łotrostwa, a ja o twoję duszę nie stoję ani odrobiny!  Już rektor był w rzece po kolana, groził, krzyczał, płakał, błagał, ale nic nie pomagało, nie miały żadnego skutku najgorętsze słowa, bo połowy nie słyszano, połowy słuchać nie chciano... Już tylko głowę nieszczęśliwego widać było nad powierzchnią wody; powiększył się krzyk rozpaczy z jednéj, śmiechy szyderskie z drugiéj strony.  Zaranek z barbarzyńską radością patrzał na swój tryumf i urągał się z nieszczęśliwego.  — Hej! rektorze! — wołał — póki jeszcze głowa nad wodą, krzycz na piechotę, wszak oni cię wyratować mogą, a nas łotrów powieszać... Czekają cię tam u wojewody na prymirę. Hrehory! dajże mu się napić, widzisz, jak usta jego pragną wody... no!...