Lubonie - Józef Ignacy Kraszewski - ebook

Lubonie ebook

Józef Ignacy Kraszewski

3,0

Opis

Lubonie” to książka Józefa Ignacego Kraszewskiego, polskiego pisarza i publicysty oraz autora największej liczby wydanych książek w historii literatury polskiej i siódmego autora na świecie pod tym względem.

Akcja rozgrywa się w latach 964–973. Zamożny władyka Luboń cierpi po utracie syna Własta, który został pojmany podczas walk z Niemcami. Włast po kilkunastu latach nieoczekiwanie powraca. Traktowany przez część bliskich z rezerwą, ukrywa fakt, że w Niemczech przyjął wiarę chrześcijańską i jest duchownym przybyłym jako ojciec Matia, by nawracać swych ziomków.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 381

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Józef Ignacy Kraszewski

LUBONIE

Wydawnictwo Avia Artis

2022

ISBN: 978-83-8226-688-7
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (https://writeapp.io).

Tom I

Dedykacja

Panu

BRONISŁAWOWI ZALESKIEMUw Paryżu.

 Przypomnisz sobie może, kochany Bronisławie, rozmowę naszą o powieściach historycznych, któremi w roku przeszłym, będąc w myślach zajęty, spowiadałem ci się z trwogi i zapału, jaki one we mnie obudzały. Naówczas był to pomysł tylko jeszcze, który teraz, jak umiałem i mogę, przyprowadzam do skutku. Byłeś jednym z pierwszych, z którymi, przejęty cały zadaniem tém, mówiłem; myśl sama zdała ci się i dobrą i ponętną, przyjmijże jeden z pierwszych jéj owoców. Czasy, które się tu malują, szare okrywają mroki, wrócić im cokolwiek życia, starać się je, z niemnogich skazówek i pomników odgadnąć, zaprawdę, trudném było. Nie pochlebiam sobie, abym to dokonał tak jak to należało, alem uczynił pobożném ku przeszłości sercem, jakem zdołał i umiał. Przyjm maluczką ofiarę, chętliwie i pobłażająco.

 Twój wierny

J. I. Kraszewski.

I

Wieczór był skwarnego dnia letniego, słońce zachodzić miało za lasy. Co żyło, ukryte w cieniach i zaroślach, czekało by powiał wiatr wieczorny, spadła rosa ożywcza i palące promienie dopiekać przestały. Milczało wszystko... stada w zaroślach się chroniły, ludzie po lasach, rzadko ptak przeleciał w powietrzu, które ziało ogniem. Noc miała przynieść ochłodę i wypoczynek po dniu, który zwarzył rośliny i wyssał z ziemi ostatki wilgoci po niedawnéj pozostałe burzy. Tego dnia pod wieczór nawet nie zmniejszył się upał i na niebie chmurki żadnéj widać nie było. Wypogodzone, rozpalone, bezbarwne, zwiastować się zdawało posuchę, bo tarcza słoneczna po nad lasami okryła się barwą krwi, i purpurowa, bezpromienna, dziwna i straszna, zwolna kłoniła się ku czarnemu pasowi puszcz dalekich.

 W powietrzu unosiły się słupy muszek, podnoszące wysoko, wirujące obrotami jakiemiś samowolnemi, jakby je powiew jaki, którego czuć nie było, to w górę, to na bok odnosił, to przyciskał ku ziemi.  Chmurą leciały tak muszki skrzydlate, po nad łąki i pola, zdając się bawić i swawolić w rozpalonych ziemi wyziewach.  Na polach cicho było i pusto.  Wyschłe rzeczułki ciekły skryte głęboko, uciekając daleko od spieki, co je wypijała... Czasem w dali powiew, który nie dochodził tu i czuć się nie dawał, na piaszczystych rozłogach chwytał kurzu tumany i do góry je gdzieś unosił.  Na Krasnéjgórze nad Wartą, we dworze Luboniów, tak pusto było jak wszędzie dnia tego, ludzie się od spieki gdzieś pochowali. I obyczajem starym wszystko stało otworem... dom, zagroda, wrota, nie strzegł nikt ich, bo się nikogo nie lękano.  Dwór stary wznosił się na pagórku nad rzeką, lasem wysokim otoczony z jednéj strony, z drugiéj do pola i łąk przytykający.  Jak wszystkie naówczas była to budowa drewniana, ale rozległa i krzepko z bierwion ogromnych wzniesiona. Wysoki dach z dymnikami okopcony i czarny panował nad nią. Dokoła opasywało ją podsienie na słupach rzezanych. Podwórze było rozległe i czyste, budynki wkoło proste ale nowe i schludne. Z rozmiarów dworu wnosić było można o wielkiéj zamożności rodu, co tu zamieszkiwał; ze stajen i szop o trzodach i gospodarstwie; z ładu około domu, o pilności pana.  Już czas był, ażeby i ludzie i bydło pod dach wracało, choć upał się nie zmniejszał, słońce przynajmniéj straciło siłę, patrzało groźno krwawém okiem, ale nie piekło. Koło dworu panował jeszcze spokój i cisza.  Od strony lasu w cieniu leżały psy stróże, na chłodniejszéj ziemi powyciągane i jak martwe. Dwór stał otworem... drzwi i okna z poodsuwanemi okiennicami wpuszczały powietrze, lecz ono ziało jeszcze gorącem.  Ognisko w świetlicy było wygasłe i zarzucone popiołem, komory na rozcież poodmykane... nikogo nigdzie, żywéj duszy... W podwórku kilka kur chodziło dziubiąc porozsypywane ziarna.  Wszystkie izby domostwa przejść tak było można, nie znalazłszy nikogo. Na tyle tylko od lasu, na ogromnym kamieniu, który leżał pod strzechą, siedziała bardzo stara niewiasta, zgarbiona wiekiem, z włosy siwemi, które z pod chust się wysuwały, siedziała i jakby na pół drzemiąc przędła.  Twarz jéj opaloną, z pomarszczoną i posieczoną skórą, żółtą, pargaminową, mech starości pokrywał na policzkach i brodzie, oczu głęboko zapadłych dostrzedz prawie nie było można, z pod nawisłych powiek i brwi zarosłych bujno. Trzymała kądziel, ciągnęła nić bezmyślnie, zwolna i zatopiona w dumach jakichś, przędła nie przestając. Niekiedy palce przykładała do ust, aby je zwilżyć i nić ciągnęła znowu, cienką, równą, gładką, choć bezsilne palce opierać się pracy zdawały.  Czasem wśród tego snucia zatrzymała się nagle, jakby jéj sił nie stało, potém przypomniawszy sobie kądziel, z pośpiechem znowu do niéj powracała. Ubogo ubrana była starucha, nie mając na sobie nic oprócz płótna, a na nogach lipowych kurpi nowych, które je opasywały. Zapaska wełniana była ciemnéj barwy, na szyi nawet żadnego sznurka i ozdoby widać nie było. Niewiasta długie już lata na świecie przeżyć musiała, jednak trzymała się jeszcze i nasłuchiwanie najmniejszego szelestu przekonywało, że ucho miała czułe.  Wśród ciszy psy, co nieopodal od staruszki leżały, popodnosiły głowy i jeden z nich rozpatrując się, niespokojnie zamruczał, jakby drugim dawał hasło. Wnet i reszta pozrywała się na nogi, wietrzyć poczęły, lecz stały niepewne... nic słychać i nic widać nie było. Pokładły się znowu, ale głowy podniesione czyhały na szelest najmniejszy. Stara téż od kądzieli na swych towarzyszów oczy zwróciła, jakby ich pytała o niepokoju przyczynę. Ten, który pierwszy zamruczał, odzywał się jeszcze kiedyniekiedy, ale nie bardzo znać pewien siebie.  I długo tak nic słychać nie było.  Słońce czerwone stoczyło się za lasy, a wnet i mrok szybko nadchodzić zaczął. Na północnéj niebios stronie blada pokazała się pierwsza gwiazda, ku zachodowi jak złoty sierp stał wązki księżyc na młodziku.  W dali coś tętnieć się zdawało...  Staruszka wstała, zabrała kądziel i ruszyła się powoli ku dworowi, a idąc, obyczajem starych, mruczała coś sama do siebie. Tuż i życie budzić się z zachodem zaczęło.  W powietrzu przelatywały dźwięki, bydło i owce biegły z pola. Klaskały pastuchów batogi, ryczały krowy i rżały konie, coraz bliżéj słychać je było. Starucha stanąwszy u płota wypatrywała je w dali i potrząsała głową, jakby panią była i gniewała się na niedbałe sługi.  W tém śmiechy i śpiewy tuż blisko doszły ucha staruszki i lice się jéj poruszyło, głowa podniosła, oczy skierowały ku dworowi. Głosy to były niewieście, wesołe, młode... Uśmiechnęły się téż mimowoli usta staréj prządki i niespokojnie rozglądać zaczęła, wypatrując nadchodzących. Psy, które leżały spokojnie, skowycząc i podskakując się zerwały, jakby i ich uradowały te ludzkie głosy, po długiéj ciszy. A w tém z lasu ukazała się cała gromadka dziewcząt w bieli.  Przodem szła najpiękniejsza, wysokiego wzrostu, smukła, ze śmiejącemi się oczyma, z ciemnym włosem w kosy zaplecionym, z podniesioną raźnie główką, na któréj, oprócz rucianego wianuszka, niosła całą wiązankę świeżych leśnych kwiatów, aż na ramiona spadających. W białéj koszuli i zapaskach, ze sznurami bursztynów i krasnych kamyków na szyi, przepasana czerwonym pasem, którego końce u boku spadały, szła tak jak leśna panna, królując widocznie tym co za nią biegły i w oczy jéj patrzały.  Przed sobą w spódniczce podwiniętéj miała pełno uzbieranych ziół i różnéj leśnéj zdobyczy. Dziewczęta téż idące za nią niosły kobiałki na plecach, koszyki w rękach, postrojone były w kwiaty jak ona, a lica im się wszystkim młodością śmiały i weselem.  Szły ku dworowi i śpiewały, ostatnia zwrotka piosenki skończyła się śmiechem, bo téż i psy łasząc się ku dziewczętom przypadły.  Z drugiéj strony becząca i wrzawliwie odzywająca się cisnęła do wrót trzoda. Cisza przed chwilą wielka zmieniła się w gwar życia pełny. Starucha patrzyła na dziewczynę z uśmiechem, a ta ku niéj dążyła potrząsając uwieńczoną główką.  — O! udałoż się w lesie, udało — zawołała — całyśmy dzień prześpiewały w chłodzie, za grzybami chodząc i jagodami. Wszystkiego pełno... choć garściami garnąć... posucha w cieniu nic nie zwarzyła... Ptaszki nam śpiewały, a my im... i dzionek, babusiu, zszedł jak błyskawica...  — A jam tu go ledwie do końca doprzędła — rzekła złamanym z zaschłego gardła głosem stara.  — A ojciec?.. — zapytało dziewczę — nie ma ojca?  — Ojciec do knezia jechać musiał... ale na noc powróci z Poznania... Niewielka to droga, a nocować tam nie ma po co... tylko go nie widać!..  Gdy tak gwarzyły i mówiąc się zwracały do dworu, dziewczęta z kobiałkami wyprzedzać ją zaczęły i śmiejąc się a swawoląc, do drzwi pędzić. Z drugiéj strony od podwórza szli przeciw nim zaglądając parobcy, którzy z pola powracali, lecz zoczywszy ich całe to dziewcząt stadko, pobiegło się ukryć po komorach i głosy tylko młode słychać było. Staruchę prowadziła zwolna dziewczyna, przymilając się do niéj, a ta ją po twarzy ręką zmarszczoną gładziła.  U studni pośrodku podwórka ruch był wielki i wiadrom nie dawano spoczynku, czerpiąc chłodną wodę czystą, napawając się nią z rozkoszą.  Bydło tymczasem samo szło do swoich szop otwartych na spoczynek, a pastuszki i parobcy około koryta stojąc głośno śmieli się tak, jak to zwykło się wesoło rozkoszować, gdy pana w domu nie ma.  Ale na drodze tentent się dał słyszeć i wielka ta wrzawa zaraz przycichła, psy biegły ku wrotom. Zdala na polu widać było jadący do dworu orszak cały, dosyć pokaźny, konnych i zbrojnych ludzi. Przodem na dobrym koniu jechał dorodny niemłody już mężczyzna pięknéj postawy wojackiéj, z ręką w bok, w krótkim płaszczu, a raczéj sukni, zdjętéj z rękawów dla gorąca i tylko na ramiona rzuconéj. Miecz miał u pasa, nóż w pochwie za pasem, a u siedzenia na koniu młot wisiał nabijany gwoźdźmi żółtemi i wyrabiany misternie, w skórzanéj objęty pochewce. Za nim kilku młodych jednako odzianych i zbrojnych dobrze jechało. Wyglądali wszyscy jakby z boju albo na bój się wybrali.  Poznać było łatwo, że do domu dążyli i obcymi tu nie byli, konie ich rżały niespokojnie, i oni oczy zwracali ku dworowi. Twarz jednak tego, co przodem jechał, nie rozjaśniła się na widok jego, poważny jechał i zamyślony.  Parobcy z pola przybyli postrzegłszy zbliżających się, podbiegli ku wrotom na ich przyjęcie. We drzwiach pod słupkami stało piękne dziewczę, tak jak z lasu przybyło, uśmiechając się, a starucha rękę położywszy na jéj ramieniu, drugą trzymając jeszcze swą kądziel, nie ruszyła się od jéj boku.  Zdala już przybywający witał swe niewiasty, a one jego. Matka to była i córka, bo żony nie miał dawno.  Zsiadł tedy u progu gospodarz, konia zdając na parobka i pozdrowiwszy matkę, pogłaskawszy córkę, jak stał do świetlicy poszedł. I one ciągnęły za nim. A gdy na ławie za stołem siadł, kołpak zdejmując i czoło ocierając, stara z komory kubełek pełny napoju wyniosła.  — Pij synu — rzekła — na upał to jedyne... kwas brzozowy najlepiéj gasi pragnienie... Słońce nas téż, jakby się gniewało, piekło cały dzień bez litości.  I patrzały mu w oczy stara i młoda jakby myśli jego zgadywać chciały. Siedział posępny. Badać go nie śmiała matka, dziewczę było odważniejsze.  — Coś bo niewesoło od knezia Mieszka wracacie! — odezwała się — czyżby się co złego niosło?  — Co tam ma być! — rzekł Luboń — nie ma nic... Mieszek wojny patrzy i tęskni, gdy jéj nie ma... Doma mu nudno...  Westchnął i popatrzył na córkę, która niewiedzieć dlaczego pod tém wejrzeniem ojcowskiém spłonęła. Zaciężył jéj wianek leśny, zdjęła go ze skroni i poszła z nim do komory. Dopiero po odejściu jéj starucha się do syna zbliżyła i w oczy mu badająco spojrzała.  — Licho nadało — zamruczał pocichu — zawsze mu się nasza dziewka śni... ma żon sześć, a bez siódméj ani żyć... niechże jéj szuka kędy chce, bo ja mojéj nie dam... to darmo...  Pięścią o stół uderzył. Starucha w ręce plasnęła.  — Jeszczeby téż! — zawołała — jedyne oko w głowie, kneziowi dać na zabawkę... A co jéj po tém... Tam szczęścia nie zazna, gdzie ich tyle... Dziewczynę co rychléj trzeba komu dać, aby mu ta chętka odpadła...  — Tak — dodał Luboń — matko droga... Gdyby ich u mnie dwie albo trzy było, i synów ze dwu dodatku, łatwoby dziewczynę zaswatać, ale ona u mnie córką i synem, a kto ją weźmie, ten mi dzieckiem być musi i następcą... Luboń ojcowizny nie spuści lada komu...  Głową potrząsł.  — Oj syna; syna mi żal! — westchnął.  — Serca sobie nie psuj — odezwała się baba łzę ocierając rękawem — opłakaliśmy go... i pogrzebli...  — A! gdybym go ja martwego widział i na stosie — mówił Luboń — nietyleby mnie serce bolało, jak myśleć, że on tam gdzieś niewolnikiem się obcym wysługuje z głową postrzyżoną... że niemcowi wodę nosi i drwa rąbie...  Zamilkli oboje; obojgu łzy się potoczyły, a słów nie stało.  — Nieszczęsna to godzina i dzień, kiedym ja go, dziecinę słabą, na nalegania i prośby z sobą na wyprawę wziął. Chciało mu się wojennéj sprawy próbować zawczasu... Gdybyż padł od strzały... ale mi go z przed oczów niemcy chwycili... Jeszcze słyszę jego wołanie, jeszcze widzę go ręce wyciągającego ku mnie... a jam ranny, odcinając się sam trzem, w pomoc mu nie mógł pospieszyć... i znikł mi z oczów... na zawsze...  Ręką uderzył po stole i sparł się na niéj Luboń, a stara go po głowie głaskać poczęła płacząc.  Nie pierwszy to raz, ale setny może tak opłakiwali dziecko stracone, choć lat upłynęło wiele, jak o niém słychu nie było. W sercu ojca gniew i pragnienie zemsty rosły i gromadziły się z latami, a ile razy kneź Mieszko ciągnął na niemców, prosił mu się Luboń, aby téj krwi się napić, która mu jego krew zabrała.  Słał on za Odrę i Elbę do niemców z okupem, szukając jedynaka, a no już wszelka nadzieja była stracona, bo o dziecku wieści najmniejszéj nie dostał, a lat kilkanaście od tego czasu upłynęło.  W milczeniu odstąpiła stara od syna, bo czas było myśleć, by sposobić wieczerzę, i choć dziewczęta już ją pewnie musiały nagotować, spojrzeć chciała stara gospodyni, co się tam działo. Luboń został tak sam z żalem swoim, na ręku podparty.  W tém psy u wrót ujadać zaczęły, i jeden z pachołków wszedł na próg.  — Co tam z psami? — zapytał pan.  — Podróżny o gościnę prosząc u wrót na koniu stoi... — rzekł pachołek.  — Co za jeden?  — Nieznajomy człek...  — A z wielu końmi?  — Sam jedzie.  — Zkądże się opowiada? — Z nad czeskiéj granicy.  — Prowadźcież go — odezwał się Luboń wstając — nie juści go od wrót odeślemy...  I pochyliwszy się w okno otwarte, spojrzał. Podróżny niepozornie odziany, ze zmęczonego drogą konia zsiadał właśnie. Człek był młody, twarzy bladéj, jakby przelękły i nieśmiały, broni przy nim żadnéj widać nie było. Z odzieży trudno osądzić przyszło człowieka, bo się niczém nie odznaczał. Ciemną suknią był okryty, takiego kroju jak ją po niektórych ziemiach noszono, włos miał przystrzyżony krótko, czapkę lekką bez pióra.  Wyglądał ubogo, lecz wpatrzywszy się mu w lice, widać na niém było, że pod niém dusza mieszkała nieleniwa. Oczy patrzały mu rozumnie, młode czoło świeciło jakiemiś myślami, a gdy do progu szedł, powagę miał jakąś i bezpieczeństwo dziwne, choć obcym tu był i nie wiedział, jak go przyjmą. I trwoga i wesele jakieś, i pomięszanie razem na twarzy się malowały.  Na próg wszedłszy, ujrzawszy naprzeciw siebie stojącego Lubonia, jakby mowy zapomniał.  — Szczęście i błogosławieństwo progom waszym, panie mój — odezwał się — podróżny jestem... do knezia jadę... tak... do Poznania — w tę stronę, noc mię zaskoczyła... o gościnę proszę.  Mówił jąkając się i nieśmiało, a wciąż na starego spoglądał.  Luboń téż wpatrywał się w niego bystro, sam niewiedząc z kim miał do czynienia, bo do wojaka przybyły podobien nie był — i mowę miał choć swojską, ale skażoną.  — Przyjmuję was z ochotą — odparł stary — siadajcie i odpoczywajcie. Wskazał na ławę, ale młody gość stał w progu i nierychło dopiero, pod oknem, zdala skromne zajął miejsce...  — Zkądżeście? i co was tu prowadzi — zapytał gospodarz — chleb podając do rozłamania na znak przyjęcia.  — Z daleka jestem, ojcze, — głosem cichym począł zwolna ciekawie się rozglądając podróżny — z daleka... z za gór, z za rzek wielu, bom wędrował dużo... Choć mi się język zepsuł, tutejszy jestem...  — Tutejszy? — podchwycił Luboń — zkąd?  Podróżny popatrzał się nań i zawahał się z odpowiedzią...  — Od Poznania jestem — wyjąkał głosem prawie drżącym — alem tu kilkanaście lat nie bywał...  I urwał.  Te słowa dziwnie jakoś w uszach zabrzmiały Luboniowi; siedział na ławie zdala, usłyszawszy je, powstał, i zbliżył się ku gościowi, wpatrując w niego pilnie. Przybylec siedział w cieniu, okienniczka była na pół zasunięta, Luboń ją otworzył, ale światła nie weszło wiele, bo na dworze mrok się robił. Klasnął w ręce o łuczywo na ludzi.  — Cóż to się z wami działo, żeście tu nie bywali tak długo, po obcych się włócząc ziemiach? — zapytał...  — Długoby to mówić było — wahając się jakoś począł gość. — Małém dzieckiem na wojnie, porwali mnie niemcy od ojca...  Ledwie słów tych dokończył, gdy gospodarz skoczył oburącz go porywając za ramiona, i głosem, który dwór cały przeraził jak piorunem — krzyknął.  — Włast! tyś Włast!  Gość padł na kolana, za nogi go obejmował, i płakał...  Gdy dziewczyna weszła z łuczywem i postrzegła to, przestraszona rzuciła ogień i wybiegła, choć sama nie wiedziała co ją przeraziło.  W téjże chwili na krzyk Lubonia nadbiegła stara matka i córka... obie drżące i o Lubonia strwożone. Ujrzawszy nieznajomego, który jeszcze klęcząc nogi jego ściskał, a on głowę jego obejmował, okrywając pocałunkami — osłupiały.  — Włast! — zawołała stara.  I podbiegły ku niemu.  Jakże tu opisać to powitanie nieznanego po latach dwunastu... i tę radość osieroconego ogniska, u którego nagle zjawiło się dziecię stracone i opłakane od dawna.  Luboń stary szalał prawie... staruszka drżała, a siostra nieśmiało temu młodemu mężczyźnie, który miał być jéj bratem, przypatrywała się zdala z ciekawością.  Sadzono go więc na ławie, a trzeba było napoić go i orzeźwić, bo i jemu wzruszenie siły odebrało.  Słaby téż i blady był, jakby znękany długą niewolą — a tu się pytania sypały, co się z nim działo, i jak przebył te lata. Ojciec nastawał szczególniéj — a odpowiedzi syna ciemne jakieś były, niewyraźne i poplątane. I nierychło, jakby uspokoiwszy się i myśli zebrawszy, rozpowiadać począł o sobie, jako w niewolę od ojca wzięty, przez niemca zrazu do najtwardszych był posług zażywany, jak późniéj go słabym uznawszy, dano nierycerskiemu panu jakiemuś za pacholę...  Z tym nowym panem dostał się Włast, któremu jak mówił, imię zmieniono na Matję — na dwór niemieckiego cesarza... potém do innych ludzi, którzy tylko Bogu służyli... a ci go nowych rzeczy nauczali, i z sobą zabrali do innéj ziemi, na południe, kędy zimy nie było nigdy, i gdzie stał największy gród panujących wszystkim krajom na zachodzie. Tam na usługach różnych, i w spokoju bezorężne życie prowadził... i nie mówił by mu ono bardzo ciężyło, tylko za domem i rodziną tęsknił zawsze.  Opowiadał Włast ojcu i swoim co się cisnęli, aby go widzieć, z obawą jakąś, wiele rzeczy połykając, o których znać wspominać im nie chciał, bo ojcu brwi słuchając się marszczyły. I nie mógł z niego dobadać o wiele więcéj nad to, że wojaczki cale zapomniał, obyczaju domowego zabył, języka się prawie oduczył, i że swoim stał się niemal obcym.  Smutno opowiadał to Włast, a smutniéj jeszcze ojcu słuchać było, który, choć się cieszył z odzyskania syna — widział, iż z niego będzie musiał nowego uczynić człowieka, aby do siebie przystać mogli.  Gdy niejasne to, tęskne opowiadanie się skończyło, a wszyscy milczeli — Luboń zchwycił go za głowę raz jeszcze i ucałowawszy — rzekł:  — Dosyć, że cię mam — resztę sobie przypomnisz, gdy pobędziesz z nami. Zasmakujesz w orężu i w dawném życiu, a ja cię od boku mojego nie puszczę już więcéj. I krew się w tobie odezwać musi.  Włast nie mówił nic, głowę z pokorą skłonił i zmilczał. A tu się sypały pytania, jak na tamtym świecie innym ludzie, miasta, wsie, wojna i pokój, i potęgi obce wyglądały.  Włast po troszę opisywał, skąpy był jednak w odpowiedziach, jakby go co za język trzymało, i łatwo dostrzedz było, że mu tam trochę serca zostało u ludzi, do których był nawykł, bo na obyczaj ich, wiarę i na życie z niemi nie narzekał, a wiele rzeczy chwalił, które tu były w ohydzie. Potęgę zaś cesarzów i kneziów tamtejszych malował wielką i straszną.  Luboniowi słuchać było nie miło i tęskno, ale ust synowi zamknąć nie chciał. Wieczór tak zszedł przy łuczywach, wesoło wprawdzie i dla Lubonia szczęśliwie, przecież nie tak, jakby był pragnął bo syna znajdował z obcych rąk wróconego, niemal sobie obcym, i co chwila ojciec i on się nie rozumieli. Naówczas Włast z pokorą mówić przestawał i powodował się staremu cierpliwie.  Późną już nocą starucha przyszła oznajmić, że dla wnuka gotowe było na sianie w szopie posłanie, gdzie go Jarmierz, starszy przy Luboniu nad jego seciną, miał zaprowadzić... Rozstali się więc jeszcze raz uścisnąwszy, i siostra przeprowadziła brata do proga.  Luboń został naówczas sam, ale stanąwszy u pościeli, zadumał się nie mogąc o śnie pomyśleć.  Radość w nim z jakimś strachem walczyła... łzy niemęzkie czuł na powiekach. Włast to był, jedyne dziecko, a nie ten i nie taki, jakim on by go mieć chciał. Cieszył się tém, że życie zamarłemu powróci, wolał takiego mieć, niż żadnego, a wojak stary gryzł się razem, w synu wojennego nie widząc ducha.  Żołnierzem naówczas był ziemianin każdy, a kto nim być nie umiał, ten niemal mężem i człowiekiem być przestawał. Więc klął w duchu tych ludzi co mu na wzgardę dziecię bezsilne jakieś i kalekę oddali...  Więcéj męztwa i ochoty bojowéj było niemal w pięknéj dziewczynie co się jego siostrą zwała.  Nie spał Luboń całą noc, a gdy świtać zaczęło, zmęczony na rosę wyszedł i powietrze, aby się orzeźwić.  Jarmierz, który z obowiązku o brzasku był na nogach, drogę mu zaszedł. Był to jego ulubieniec, którego jak syna kochał. Spotkali się u wrót, stary mu na ramieniu rękę położył.  — Cóż Włast?  — Jarmierz zmilczał. — Prawda — rzekł stary tęskno — niemcy z niego babę zrobili — na moje dziecko nie wygląda.  Wojak jeszcze nie odpowiedział.  — Cóż robił wczora? — mówiliście z nim?  — Mało — odparł Jarmierz — uściskał mnie jeno, a sam zaraz na posłanie poszedł... Choć szopa ciemna, przypatrywałem się ciekawie co pocznie. Niewiem, czarnoksięztwa chyba jakieś wyprawiał. Widziałem go, że pokląkł przy pościeli, złożył ręce i niemi dotykał czoła i ramion, w piersi się bił, głową o ziemię uderzał, aż mnie ogarnął strach. I szeptał sam do siebie dziwnie, jakby jęczał i płakał, skarżył się i prosił.  Trwało to długo... długo. W końcu znowu ręką począł czoła i ramion dotykać... i dopiero się udał na spoczynek.  Jarmierz opowiadał cicho i z obawą. Luboń słuchał zadumany, ale nie rzekł nic — potém dotknął ramienia swojego sotnika i szepnął mu. Milcz o tém... Zabobony są niemieckie... ale my mu to z głowy wybijemy. Niech o tém nie wie nikt — prócz nas dwu w domu — rozumiesz.  Skłonił się Jarmierz.  — Stanie się po woli waszéj — odpowiedział — ale — źle jest.  — Źle — rzekł Luboń — przecie ja wolę o tém nie wiedzieć — tak mi łatwiéj i lepiéj będzie. Dać mu trzeba spocząć, niewolę niemiecką wydychać, do obyczaju swojego powrócić. Wy mu towarzyszcie...  Śmiechem i weselem duszę mu rozgrzejcie... młody jest, prowadźcie go gdzie się młodzież zabawia. Oręż mu trzeba przysposobić, konia i zabawę wojenną... ja téż nie zaśpię, ale ze starym trudniéj się młody znijdzie, łacniéj z wami.  — Jarmierz — ja tobie ufam.  Skłonił się sotnik, ale westchnął, znać nie bardzo sobie ufał... Luboń podwórko przeszedł raz i drugi... Pod słupami stała matka jego, którą téż sen nie brał, stała zapatrzona gdzieś nie widząc nic i smutna.  Gdy Luboń zbliżył się do niéj, pochyliła mu się do ucha.  — Nie nasz on — rzekła ponuro — nie nasz. Wiem co jemu jest, wiem... na swoją wiarę go nawrócili niemcy, z oczów mu to patrzy...  Luboń sobie uszy zatknął rękami.  — Słyszeć nie chcę — wiedzieć nie chcę...  I nogą uderzył o ziemię...  — Nie! nie! nie — zawołał — brwi marszcząc...  Staruszka rękami powiała w powietrzu, spuściła głową na piersi, założyła dłonie i sparłszy się o ścianę nie mówiąc słowa, nie dając znaku życia, została tak martwą jak słup... i nieruchomą.

II

Radość i smutek razem przybyły ze Włastem do domu — cieszył się nim ojciec i niecierpliwił prawie zniewieściałym go znajdując, on nie śmiał się odezwać otwarcie, bo słowo jego sprzeczało się z myślami całéj rodziny. Wszystkiego swojego między obcemi zapomniał.  Z serca odzywały się odżywione wspomnienia chwilami, rumieniło lice, i wnet jakaś obawa, wylanie się z uczuciem i poddanie mu wstrzymywała...  Luboń chodził niespokojny, stara babka podparta na dłoni mruczała, siostra nie śmiała przystąpić do brata, jakąś od niego odtrącana obawą.  Chrześciańska wiara już naówczas nie była obcą nad Wartą, wcisnęła się do wielu rodzin, z cichemi apostołami co ją przynieśli, wielu było pochrzczonych i wyznających potajemnie Chrystusa, ale kryć się z tém musieli, gdyż tłum i lud zamieszkały po lasach i w głębinach kraju staréj wiary uparcie się trzymał.  Podejrzliwie patrzano na ochrzczonych i tych, co się od świąt i obchodów bałwochwalskich wyłączali.  Neofitów téż wielu, choć ukryte krzyżyki nosili pod koszulami na piersiach, z obawy prześladowania, szli razem z innemi do ofiar na uroczyska, do świątyń i odbywali obrzędy zwykłe, mięszając z sobą dwie wiary, i zapominając z kolei to jednéj, to drugiéj. Duchowieństwa nie było stałego, coby w wierze utwierdzać mogło, przychodzili kapłani z Morawii, z Czech, z nad Łaby, apostołując pocichu i obawiając się osiedlić tu stale.  Na dworze Mieszka panował obyczaj pogański, a obok kneziowskiego grodu, stała tuż świątynia... i w niéj stanice z postaciami bogów opiekunów. Nie jeden raz tam zaszła i wieść i apostołowanie nowéj wiary, Mieszko słuchał sam nasam ciekawie opowiadań o potędze kneziów i panów co się ochrzcili — ale czy się lękał, czy wzdragał surowości obyczaju chrześciańskiego — do nawrócenia jeszcze nie okazywał ochoty.  Ci co się byli ochrzcili, uchodzili za zdrajców i niemieckich przyjaciół, a lud niedowierzając im, stronił od nich i czyhał tylko na zręczność pozbycia się jak wrogów. Niebezpieczném było przyznać się do chrześciaństwa, i głośno mówić o niém, bo krzyż w pojęciach tłumu jednoczył się razem z niemieckiém panowaniem. Wszędzie téż gdzie on wprowadzony został, dawna swoboda pogańska ustępowała miejsca surowéj karności i władzy kneziowskiéj jedynéj.  Duchowieństwo przybywające z zachodu niosło także ideę posłuszeństwa, i władzy wyższéj... Nawykli do rządzenia sami sobą władycy i żupanowie, opierali się téj surowości, nowego prawa i znać go nie chcieli. Wszystka starszyzna wiejska i ci co razem w ręku mieli patryarchalną władzę i kapłańską, z rąk jéj wypuścić wzdragali się...  Nie tyle starych Bogów żałowano, co dawnego obyczaju...  Dziwne też pojęcia o surowości bezlitosnéj wiary Chrystusa krążyły, które téż od niéj odstręczały.  Zachowywanie postów, ściślejsze pilnowanie jednożeństwa — nadewszystko zaś ślepe posłuszeństwo starszyznie duchownéj — napełniały trwogą.  Wreszcie stara wiara z krwią oddawna w żyłach narodu płynęła, odzywała się we wszystkich najmniejszych życia czynnościach — wyrzec się jéj zdawało się tak srogiém, jak zaprzeć własnego żywota. Nieprzyjaciele wyznawali tę wiarę — przyjęcie jéj było pobrataniem z niemi, poddaniem się ich panowaniu.  Wiedziano w słowiańszczyźnie, że wszyscy kneziowie i królowie pod jednym cesarzem zostawali, a wszyscy duchowni ich, pod najstarszym kapłanem, siedzącym gdzieś daleko na stolicy, z któréj rozkazywał światu. Do prawdziwych kłamliwe mięszały się wieści straszne, ciemnemu ludowi trudno było światło rzucić nowe, bo na nie gniewne zamykał powieki.  Z pewnych cech wiedziano już, jak chrześcian poznawać, krzyża znak, post, — zdradzały neofitów.  Stara Dobrogniewa matka Lubonia, pierwszego wieczora miała przeczucie, że Włast wracał nawrócony. Brak oręża, szata uboga, mowa, bojaźliwość, pokora, zaniepokoiły ojca i babkę.  Luboń wolał nie znać tego, niewiedzieć o tém. Spodziewał się dziecko powrócić do starego zwyczaju, babka jątrzyła się, gniewała, a że w jéj pojęciach czarnoksięstwo łączyło się z religią nową i siła wielka, zarazem się obawiała wnuka.  Hoża, siostra Własta patrzała nań z ciekawością niezmierną, nie widziała jeszcze nigdy takiego młodzieńca cichego i pokornego, tak niepodobnego do tych, co ją otaczali. Czuła po niewieściemu, że to nie była niemoc, ale jakaś siła skryta i w sobie skupiona. I ona coś się domyślała — a dziwy jakie prawiono o wyznawcach Chrysta, nadzwyczajne w niéj pragnienie obudzały i ciekawość.  Wszyscy zarówno czekali niecierpliwi, aby się Włast zbudził i wyszedł do nich.  Jarmierz w komorze ojcowskiéj wybrawszy odzież nową, najlepszą i najokazalszą, czatował na przebudzenie. Lecz drogą i bezsennością, wzruszeniem samém znużony Włast spał długo, a gdy Jarmierz podpatrujący co chwila, wszedł późniéj do szopki, znalazł go na kolanach, ze złożonemi rękami, modlącego się już znowu. Włast czy go spostrzegł, czy zatopiony w modlitwie nie posłyszał, ale nie ruszył się i nie powstał, aż modlitwę dokończył, i ziemię ucałowawszy, dopiero z pogodniejszą twarzą ku niemu się obrócił.  Jarmierz, który go sobie chciał pozyskać, udał że tego rannego obrzędu nie zrozumiał znaczenia, pokłonił się wesoło i zapowiedział wskazując na odzież, którą we drzwiach trzymał gotową chłopak, że życzeniem ojca było, aby się Włast odział inaczéj.  Jarmierz był przebiegły chłop i rozumny, wojak zręczny, człek śmiały — serce miał dobre, ale życie swobodne takie, jakiego używał, najlepiéj mu przypadało do smaku i wszelka odmiana była wstrętliwą. Kochał on swojego pana Lubonia — jak ojca — któż wie, pochlebił sobie nawet może, póki dziecko cudownie odzyskane nie powróciło, że on je kiedyś zastąpi, ożeniwszy się z Hożą. Patrzał na ładne dziewczę, okiem gorącém, a staremu panu służył, krwi i potu nie żałując.  Pierwszy raz w życiu téj nocy, goryczą i kwasem zapłynęło mu serce. Wszystkie jego nadzieje w niwecz się obróciły, wszystka służba wierna marnie poszła. Syn powrócił. Patrzał nań z zazdrością jakąś i żalem Jarmierz i nieledwie się ucieszył, gdy dostrzegł, że chłopak był nieśmiały, a do serca ojcu wojakowi z trudnością mógł przypaść.  Uczucia więc jego dla przybysza, nie były bardzo życzliwe — miał doń żal, a jednak, ujmującego w sobie coś takiego miał Włast, że gdy się doń odwrócił i uśmiechnął, podając rękę na powitanie — Jarmierz uczuł, sam niewiedział, litość czy poszanowanie, a zazdrość na chwilę w nim wystygła.  — Ojciec wasz a pan mój, junoszo Właście — rzekł — pokazując na chłopaka, który odzież składał przed nim, życzy sobie, abyście suknie zmienili, aby się i pamięć nie została dawnéj biedy. Przyniosłem wam, co było najlepszego, będzie w tém lepiéj, niż w staréj podróżnéj siermiędze.  A i bez miecza, synowi pańskiemu być nie przystoi.  To mówiąc, śmiał się do niego. Włast stał patrząc w ziemię zmięszany jakoś i smutny.  — Jabo — ja... — rzekł — tak do téj sukni nawykłem.  — E! nie ma jéj co żałować — śmiejąc się ciągle wesoło, mówił Jarmierz. — Tu u nas zobaczycie obyczaj inny, swoboda zdrowa, życie wesołe. Koniam dla was nagotował jak ogień, łuk, procę i oszczepek.  Włast oczy nań podniósł bojaźliwie.  — Mój kochany Jarmierzu, ja się z tém obchodzić nie umiem! — odezwał się głosem drżącym.  — A cóżeście wy tam między niemcami robili? Nie juściż w spódnicyście chodzili, junoszo Właście. E! toć trzeba tego pozbyć. Ja was pamiętam dawniéj, bom mało co od was starszy — choć wy mnie może nie pamiętacie — wyście dzieckiem rwali się do dzidy i młota, ledwie mogąc go dźwignąć. Jakże się to stało, żeście tak odmienić się mogli?  Włast zmilkł — spojrzał na wesołego sotnika, i uśmiechnął się smutnie.  — Kiedyś to zrozumiecie — rzekł po namyśle...  — A wy tymczasem przypomnicie sobie młode czasy — zawołał Jarmierz. — Stary Luboń mi wam służyć kazał, zobaczycie, że wam dobrze usłużę. Będziemy się na koniach pędzali po lesie ze psy i oszczepami, aż się dusza rozraduje! Hej! hej! może się tam i inna zwierzyna nadarzy, białe dziewczę w wianuszku, co ze śpiewką błądzi po lesie. I bez tego, bo wyżyć trudno.  Włast ręce zacisnął, załamał, zapłonął cały i powiódł przestraszonemi oczyma.  Przed nim leżała odzież przyniesiona, patrzał na nią z trwogą.  — Czyż koniecznie mam zrzucić moje odzienie? — spytał — czyż koniecznie?  — Stary tak kazał, a on nieposłuszeństwa nie lubi — odezwał się Jarmierz z cicha — tak — tak, i miecz trzeba przypasać do boku.  Włast zamilkł, zamyślił się nieco i leniwo ściągać począł odzienie stare. Gdyby w szopce nie było tak ciemno, Jarmierz ciekawemi oczyma dojrzałby był łez na jego powiekach. Mały węzełek, który wiózł z sobą przytroczony do konia Włast, leżący teraz przy pościeli z niepokojem jakimś obejrzał — jakby się o niego zatroszczył.  — Powiedzcie mi, gdzie ja to mogę złożyć bezpiecznie? — zapytał.  — Jakto, bezpiecznie? — podchwycił Jarmierz zdziwiony. — Ja nie wiem jak tam u niemców jest, a no u nas drzwi wszystkie otworem, leży każda rzecz gdzie chce, nikt jéj nie ruszy. Jakem żyw, nie słyszałem, żeby sobie co kto przywłaszczył! Gdzie położycie rzeczy wasze, nikt ich nie będzie śmiał ruszyć.  Włast pomyślał chwilę.  — Prawda, tak i dawniéj bywało! — odezwał się — ludzie u was dobrzy.  — To wiemy, że u niemców na kłody zamykają drzwi, wrota i skrzynie. U nas tego nie było i — nie ma, dodał Jarmierz. A no — rzekł — widząc, że się Włast nie spieszy, odziewajcie się, ojciec czeka.  — Dziś — mówił daléj — dzień jeszcze przejdzie spokojnie, jutro może, a potém toć uroczyście obchodzić musiemy powrót wasz i sąsiady zaprosić i z pańskiego dworu z Poznania, pewnie starszyzna się przysunie na stare miody.  Twarz słuchając, pobladła Włastowi, wdziewał tymczasem podane suknie opieszale i jakby ze wstrętem. Były one z cienkiego sukna i bramowane, barwy jasnéj, kroju pięknego i Włast téż w nich cale się wydawał inaczéj. Jarmierz sam mu mieczyk przypasał.  — O! teraz — zawołał — toście do ludzi podobni. Na drogę, do przekradania się dobra była sukmana ladajaka, a dla syna Władyki Lubonia nie przystała.  Włast odziany był — mieli wychodzić, zakłopotał się jednak o swój węzełek znowu.  — Dajcie mi go, zaniosę Dobrogniewie do komory.  — Nie — nie, wezmę go sam — zawołał niespokojnie Włast, i z pewném poszanowaniem, ująwszy swój węzełek, wyszedł z Jarmierzem z szopki.  We drzwiach dworu pod słupkami stała Hoża w wianku, zobaczywszy idącego brata i niosącego ciężar na rękach, uśmiechnęła mu się wesoło, z ciekawością zaglądając w oczy.  — Dobry dzień! — zawołała — dziś wam lepiéj w sukni nowéj. Ale cóż niesiecie?  — A! nic — odparł Włast — ot, różne podróżne moje rzeczy, które potrzeba w czystém gdzie miejscu złożyć bezpiecznie.  Dziewczę wyciągnęło ręce białe.  — Dawaj! — zawołała.  Zawahał się nieco Włast, lecz po chwili oddał je siostrze spokojny, a Hoża znikła z niemi.  Z za drzwi Lubonia, ale jakoś zasępionego widać było. Syn mu do kolan przypadł. Popatrzał nań i lice się rozjaśniło trochę, wdzięcznie téż okiem rzucił na Jarmierza.  Weszli wszyscy do izby.  Tu stara Dobrogniewa pilnowała dziewcząt zastawiających obiad ranny na misach glinianych. Był to Piątek właśnie, ale poganie dni nie rozeznawali inaczéj, tylko je licząc po księżyca zmianach.  Gdy Włast na stół spojrzał, lice mu żywym zapłonęło rumieńcem. Wahać się zdawał czas jakiś co pocznie, stał pomięszany, a ojciec już siadłszy, ręką go do siebie i jadła wyzywał.  Pierwszą próbę miał młody chrześcianin do przebycia w domu. Był na nią i przez siebie i przez duchownych przygotowanym, ale od niego samego należało uznanie jak sobie postąpić był powinien. Po namyśle zasiadł z westchnieniem i dla niepoznaki razem z ojcem i Jarmierzem jeść zaczął, ale skromnie i zwolna.  — Gniewaliby się na mnie sąsiedzi i mieliby prawdę po sobie, żebym im nie dał znać, iż mi syn wrócił z niewoli, i jakby na nowo się narodził. Trzeba posłać po dworach z wesołą wieścią. Na ósmym dniu po nowiu niech się druhowie zjadą, aby objatę ze mną Bogom złożyli. Jarmierz pośle parobków, a wie kogo prosić.  Sotnik głową skinął.  — Na dwór ja do pana a knezia sam z nim pojadę — dodał Luboń — albo dziś lub jutro.  Włast nie śmiał nic rzec.  — Ale spocząć i orzeźwiać się trzeba junoszy — wtrącił Jarmierz.  — Do łaźni go weźmijcie — dodał Luboń — a potém się wyleży, wyśpi, i ta bladość którą na twarzy przyniósł, zejdzie z niego.  Mówili tak — stara Dobrogniewa u drzwi stojąc z założonemi rękami, milcząc, we wnuka się wpatrywała, jakby czekała, żeby go chwycić i sam na sam z nim rozmówić. Zaglądała i Hoża, do ojca i do niego się śmiejąc, bo jéj — dotąd jedynaczce wiele wolno było, jak hodowanéj ptaszynie, co siada kędy chce i szczebioce swą piosnkę niepytając.  Wnet po strawie Jarmierz na konia chciał posadzić Własta, który mu się wyprosił, ojciec jechał na łowy, bo na przyjęcie sąsiadów dzikiego mięsa było potrzeba — ale synowi pozwolił doma zostać. Włastowi więc dano wolność — a gdy się rozeszli i on na przyźbę téż powoli wysunął, poczuł za sobą idącą starą babkę.  — Włast — rzekła mu półgłosem, chodź ty za mną.  I skinęła nań wiodąc go w tę stronę domu ku kamieniowi, gdzie zwykle z kądzielą siadała w cieniu. Hoża téż chciała za niemi iść, lecz stara jéj znacząco ukazała na drzwi i dziéwczę znikło.  Kądziel wziąwszy z pod ściany, bo bez téj się nie ruszała starucha, powlokła się na swe zwykłe siedzenie. Włast stanął nieopodal. Przysposabiając len i próbując wrzeciona, stara poglądała na niego; namyślając się co mówić. Twarz miała czegoś posępną i jakby gniewną.  — Dwanaście lat — odezwała się — dwanaście lat, to strasznie długi czas — poczęła zwolna w pół do siebie, w pół do niego, jam się do reszty skurczyła i złamała — a z ciebie te niemcy krew wypili!  O! nie może być — westchnęła — aby długiéj niewoli u obcych nie zostało śladu, nie może być!  Popatrzała nań.  — Zarazić cię musieli swojemi czarami i zrobić niemca. Któż to nie wie, że ptak hodowany do leśnego niepodobny. Tak i ty. A cóż? a cóż? pewnie! Nie zapieraj się. Ja stara, mam już siwy włos, wiem wiele, przez oczy patrzę w człowieka.  Poczekawszy trochę, gdy Włast nic nie odpowiadał, ciągnęła daléj:  — Teraz to wszystko trzeba zapomnieć, a co zapomniane, odnowić — rozumiesz Włastek? — Ja ciebie na rękach nosiła? ja cię chodzić uczyłam, ja cię mówić zmusiłam, ty nasz, ty krew nasza, trzeba co tam było zapomnieć. Pokiwała głową starucha.  — Niby to my nie wiemy, co od niemców ludzie wynoszą. Swoje u nich Bogi zapominają, a my tu cudzych nie cierpiemy.  Wiesz Włast — tam na Pomorzu, przychodził jeden z nowym Bogiem do nich, to go zabili... I dobrze zrobili! Dobrze. Nasza ziemia do naszych Bogów należy, a cudzy tu nie będą panowali — nigdy! Posyłają przodem swojego Boga, aby im ziemię zawojował, a z nas niewolniki uczynił? Tak! my to wiemy.  Zamilkła trochę i nić poczęła wyciągać długą, a potém kręcić na kolanach wrzecionem, głową tylko potrząsając, czekała znać, aby Włast coś jéj odpowiedział, ale wnuk milczał. Myśli mu różne chodziły po głowie, nie wiedział od czego ma rozpoczynać.  Starą to utwierdziło w przekonaniu może, iż winowajcę przed sobą miała i znowu mrucząc zaczęła.  — Słuchaj Włast — słuchaj — ojciec na ciebie wczoraj patrząc smucił się radując, boś ty nam odmieniony powrócił. Gdyś był dzieckiem, to cię z konia zsadzić nie można było i do izby napędzić. Pamiętam sama, żeś tak ciskał oszczepem, że nim ptaki biłeś, a teraz ty to potrafisz?  — Nie — odezwał się Włast — nie babo miła, teraz oszczepu w ręku nie trzymałem dawno — lecz, wierzcie mi, nauczyłem się wielu innych rzeczy, które się u nas przydadzą.  — Mówże, czego? — spytała Dobrogniewa.  — Patrzałem jak tam około roli i ogrodów chodzą — jaki ład koło domów, jakie budowania kamienne.  Starucha ręką z wrzecionem zaczęła wywijać w powietrzu.  — My nie rolnicy, to chłopska rzecz — odezwała się, władyki syn nie potrzebuje roli patrzeć. Jemu do tego nic — na to są parobcy i bartnicy, chleba stanie. Wasza rzecz koń, dzida i oszczep.  Włast zmilczał znowu.  Dobrogniewa poczęła mruczeć coś niewyraźnie, podniosła oczy na niego, zaczerwienione, jakby krwią zaszłe i przędła. Ze starą mówić nie było można, zmilczał wnuk i widząc, że ona téż rozmowy nie rozpoczyna na nowo, byłby odszedł, gdyby niewyraźne jéj mruczenie, znowu się w głośniejsze nie zmieniło.  — Zabili tego na Pomorzu! zabili! — mówiła do siebie niby — dobrze zrobili, zdrajcą był, na niemców ich chciał nawracać, do niewoli. Włócznią mu pierś przebili. Kamieniem głowę roztrzaskali, dobrze zrobili. Ciało wilkom rzucili, dobrze uczynili! dobrze.  Oczy staréj zwróciły się ku miejscu, gdzie stał Włast nieruchomy, sądziła, że go ustraszy, ale na bladéj twarzy wnuka, nie widać było najmniejszego śladu obawy. Uśmiechał się łagodnie.  Milczeli potém oboje. Włast jeszcze się wstrzymał i po długiém wahaniu przybliżył do staruszki.  — Dziękuję wam za przestrogę — odezwał się — serce ją macierzyńskie natchnęło — ale babuś kochana, gdym tu szedł, po dobréj woli, wiedziałem co mnie czekać może i że na gody nie idę, ale na trudne życie. Tęsknota mię do was i miłość przyprowadziła i powinność. Więc jeszcze za przestrogę dziękuję.  Stara pogroziła mu palcem.  — My cię opłakali, myśmy cię kochali — ale niemca z siebie zrzuć, bo choć nasza krew, my cudzego tu nie zniesiemy nic!! Taka ja, a ja co? wiedźma stara — ale taki ojciec twój i tacy my wszyscy.  Domawiając tych słów, wrzecionem trzy razy uderzyła w ścianę, przy któréj siedziała. Na ten znak zaszeleściało coś i Hoża nadbiegła. Téj stara wskazała na Własta, jakby nakazując, aby go sobie wzięła i siostra skinąwszy nań, poprowadziła go na pierwsze podwórze.  Od wczora ledwie słów parę przemówili do siebie. Hoża była ciekawą, skorzystała więc ze swobody i na ławie z nim usiadła w przedsieni, wpatrując się w brata z zajęciem wielkiém. Włast nieśmiało patrzał na nią.  — A Włastku ty mój — poczęła zwolna się ośmielając, co tu za tobą łez się wylało i przekleństw na niemców poszło! Biedny ojciec, jak on nigdy zapomnieć nie mógł, że ranny obronić nie potrafił porwanego. A któż nawet pomyślał, że ty kiedy powrócić możesz do nas?  Chyba mnie się to jednéj czasem śniło. Ale mówże, mów, co się działo z tobą i gdzieś bywał, i jak cię oni męczyli! a mów! Wczoraj słuchałam podedrzwiami, gdy cię ojciec pytał, i małoś co mu powiedział. A przedemną możesz wszystko a wszystko.  Włast z uśmiechem dobrotliwym patrzał na nią.  — Powoli to się wszystko wypowie — począł — odrazu trudnoby się zrozumieć, Hoża moja. Było mi zrazu bardzo źle, bo mnie jak niewolnika postrzygli i do ciężkiéj pracy wzięli. A żem zręczniejszy był, choć nie bardzo silny, potémem w piecu pana palił i u stóp jego łóżka sypiał. Czasem mi tarczę i oszczep nosić dawał. A coś z rok to trwało. Aż się na zamku zrobiła wrzawa wielka, że cesarz z obcéj ziemi przyciągnie na wiosnę.  — A któż to jest? — spytała Hoża.  — Jest to pan nad wszystkiemi panami, kneziami ich i królami i nad ziemiami wszystkiemi, które on jednym odbiera, drugim daje jako chce. Na rozkazy jego stawią się wszyscy i służą mu. I mój téż zaraz ludzi zebrawszy, na święta do cesarza ciągnął, gdzie mnóstwo ludu już było z dalekich ziem. Dostało mi się z nim téż jechać, do noszenia tarczy i włóczni i odziali mnie na to, a ze dworem razem ciągnęliśmy do grodu, gdzie cesarzowi mieli kłaniać się i dary przynosić wszyscy. A żem w domu sokoła czasem nosił, który był bardzo piękny i mądry, przystroiwszy mnie pan mój, wraz z sokołem cesarzowi ofiarował.  Przeszedłem tedy z niewoli mojego małego pana, w niewolę wielkiego — a raczéj w niewolę niewolników jego, ale tak chciał los mój. Tu krótko pobywszy cesarz, obdarzywszy kneziów swych i markrafów i urzędników, nazad do południowéj ziemi państwa swojego ciągnął i ja z sokołem i ze dworem.  Gdy Włast mówił tak, a Hoża sparłszy twarz na rękach z uwagą mu się przysłuchiwała — doszedłszy do tego miejsca, wstrzymał się nagle, jakby przypomniawszy przed kim mówi. Pomilczawszy dopiero i myśli zebrawszy, dodał krócéj zbywając siostrę.  — Tamem w tym kraju przebywał długo, ale mnie cesarz dał innemu panu, który nad świątynią tego kraju pewno starszym był. Więcem i u niego i przy niéj służył, zapatrując się na ich obyczaje.  A potém — dodał zrywając i spuszczając oczy — darowano mnie wolnością, bo starzec u któregom służył, dobry był i serca miłosiernego. Pozwolili mi iść kędym chciał, dawszy na drogę odzież i suknię i co było potrzeba, a polecając mnie ze dworu do dworu dla bezpieczeństwa. I tak z panami jadącemi do niemiec, to z jednym to z drugim w ich orszakach, dobiłem się aż nad Łabę, tęsknica mnie za wami wzięła i przebiłem się aż tutaj.  Umilkł Włast, a ona jeszcze słuchała.  — Jestże to inny kraj niż nasz, ten w którym byłeś tak długo? — spytała.  Włast się uśmiechnął i westchnął.  — Nie ma w nim zimy — rzekł — cały rok zieloność trwa i kwiaty tam kwitną, a jeźli czasem niebo się zachmurzy i z deszczem śnieżek popruszy, znika tak, że go chyba w powietrzu zobaczy. I dziwnie tam piękne niebo i słodkie powietrze i owoce smaczne.  — A ludzie?  — Ludzie? — powtórzył Włast — czarni i opaleni i gwałtownego serca, ale rozumni i wspaniali zarazem.  — A wsie?  — Domy i grody o jakich nam się nie śniło — rzekł Włast. — Po jakimś narodzie co tam panował, olbrzymie mury zostały, i nie ma domostw tylko kamienne a wysokie kamieniem wykładane drogi, a rzeki górą płyną w korytach ze skał kutych.  Niedowierzająco dziewczę bratu w oczy spojrzało. — Włastowi świeciły źrenice i usta się śmiały.  — A! — mówił — więcéj tam daleko cudów jest, niż moje usta wypowiedzieć mogą, a twoje serce uwierzyć. W kamiennych tych domach, skarby są zaczarowane, złoto i kamienie jasne i ze złota a kruszcu lane i rzezane postacie jak żywe.  Jakiż to język wypowie? A któż opisze tego cesarskiego dworu wielkość i potęgę i tych wojaków w żelazo pookuwanych całe zastępy, któreby mogły świat zawojować! I przepych ich sukni, ich wozów, koni i mądrość ich kapłanów.  Nagle zamilkł Włast, a Hoża milcząc, zawsze jeszcze słuchała.  — A! — zawołała po cichu — jakże się tobie bracie wydadzą teraz lasy nasze, i drewniane dwory i puste kraje. Ty będziesz śnić i tęsknić za tamtemi! A nam — gdyby nam złote obiecywano góry i nie wiem jakie niebo — ach — jabym nie mieniała kraju bez zimy na nasze smutne nocy burzliwe!!  — I jabym nie mieniał — przerwał Włast — i nie zatęsknię ani za dworem, ani za złotem — ale za jedną zatęsknię rzeczą.  Głos mu cichł zwolna i ustał.  Siostra uśmiechając się patrzała, a myślała, jaka ta jedna rzecz być mogła, za którą brat jéj miał tęsknić. Rumieniec okrył twarz, serce uderzyło — myślała w duchu.  — Wiem! ale powiedzieć nie śmiała i twarz ukryła w dłoniach.  Włast téż, jakby się domyślał czegoś, pokraśniał i zadrżał.  — Hoża moja — rzekł — za czém ja tęsknić będę, to ci kiedyś powiem nie dzisiaj, ale to wiedz, że ani za człowiekiem, ani za stworzeniem żadném, ani za bogactwem, ani za skarbem żadnym ja tęsknić nie będę, tylko za czemś, co nad wszystkich ludzi, nad skarby wszelkie, nad życie nawet jest droższém. Ale dziś, to musi dla ciebie siostro moja, tajemnicą pozostać.  Zamilkł Włast. Hoża zbladła i nie odezwała się, sparta na ręku zadumała się głęboko, któż zgadnie o czém, o kraju bez zimy, o tém co nad skarby droższe, o brata tajemnicy, o innych ludziach i światach?  Od kilku już chwil stojący nieco opodal Jarmierz, patrzał na nich okiem ciekawém i zazdrosném, jakby ich chciał podsłuchać — przy nim stały dwa konie pokryte suknem i do jazdy gotowe. Jeden z nich zarżał i Włast drgnął mimowolnie posłyszawszy głos jego. Spojrzał — Jarmierz dawał mu znaki — czas było po staremu na koń siąść i rękę do oszczepu wprawiać na nowo. Niechętnie wstał Włast — ale być musiał posłusznym.

III

Naznaczonego dnia na Krasnągórę zawczasu się zaczęli zjeżdżać sąsiedzi.