Historia prawdziwa o Petrku Właście - Józef Ignacy Kraszewski - ebook

Historia prawdziwa o Petrku Właście ebook

Józef Ignacy Kraszewski

0,0

Opis

Historia prawdziwa o Petrku Właście” to książka Józefa Ignacego Kraszewskiego, polskiego pisarza i publicysty oraz autora największej liczby wydanych książek w historii literatury polskiej.

Druga połowa XII wieku. Państwo polskie jest podzielone na dzielnice rządzone przez czterech książąt - synów Bolesława Krzywoustego. Najstarszy z nich, Władysław jest zarazem księciem zwierzchnim, czyli seniorem. Jego ambitna żona Agnieszka namawia go by wystąpił przeciwko braciom i przejął całkowitą władzę nad całym krajem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 405

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Józef Ignacy Kraszewski

HISTORIA PRAWDZIWA O PETRKU WŁAŚCIE

Wydawnictwo Avia Artis

2022

ISBN: 978-83-8226-692-4
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (https://writeapp.io).

Tom I

Dedykacja

STANISŁAWOWI DUNINOWI

z lat lepszych Towarzyszowi miłemu

PRZESYŁA

Autor.

 Florencya  17 Marca 1878.

I

Zmierzch był dnia jesiennego, a takiéj jak ta jesieni ludzie najstarsi nie pamiętali. Przyszła ona jakoby Boże błogosławieństwo, aby biedne ludziska z pola, co gdzie jeszcze na niém było pochwycili do brogów i stogów, a ozime polka obsiać mogli wczas, i do weselisk, zawsze porą jesienną obchodzonych, przy pełnych stodołach, — przysposobili się bez troski.  Dziesiątnicy duchowni już byli wszędzie powytykali, co gdzie kościołom należało i zdali na wierne ręce, wybranym do przechowania kmieciom, dopóki by się to nie sprzedało. Poczynały się po lasach łowy gorące, aż się puszcze rozlegały, bo o wojnie jakoś pod ten czas słychać nie było. I lud boży oddychał.  To téż jadący polem, lasem podróżny, na zaraniu, wieczorami choć ptactwa świergocącego i przyśpiewującego nie posłyszał, bo to było umilkło jedno a drugie za morza poodlatywało, ludzkie śpiewy wesoło chwytał uchem i serce mu się od nich radowało.  Około chat na rucianych ogródkach śpiewały dziéwki, około stawów wyciągając z wody len i konopie śpiewały niewiasty, koło stad na wypasach zawodzili pastuszkowie, a kędy kościół stał wieczorem otwarty i z niego słychać było nuconą chwałę Bożą.  U gościńca do Wrocławia wiodącego, w gęstym lesie na skraju stała gospoda, bo to szlak był, którym do miasta na targowice dużo ludzi ciągnęło, nietylko ze Szlązka i z Polski, ale i z kupią z obcych ziem, którą pod owe czasy mieniano na inną albo ją i za kruszec sprzedawano. Zbiegały się w Wrocławiu drogi ze wschodu i zachodu, jechali tędy kupcy od Rusi z greckiemi wyroby i ruskim towarem, przyjeżdżali niemce od Sasów i od Franków, czasem Szwaby, ba i dalsi.  Ale onego dnia w gospodzie jakoś pusto było, i Mikuł gospodarz, żona jego Samicha, a czeladź ich nic do czynienia nie mieli.  Budowa była drewniana, duża jak szopa, z przedsieniami na słupach dokoła ją obiegającemi, aby się gdzie lud czasu słońca gorejącego i niepogody miał schronić, nie dusząc w izbie, choć izba téż była przestronna, w ławy dokoła przybrana, w pośrodku ognisko z kamieni czysto mająca wyłożone. Po nad niém dziura, w wyżkach i dachu, klapą zamykana, przez komin z chrustu pleciony, gliną wylepiony, dym się nad dach dobywał.  Naokół ogniska, w którém się teraz ledwie węgli ostatki tliły, leżały kłody i kamienie, aby czasu zimy ludzie bliżéj ciepła przysiąść się mogli. Był z jednéj strony i stół duży, a na nim jeszcze próżne kubki drewniane i gliniany dzban stał od piwa, a w rogu obyczajem powszednim chleba bułka i nóż przy niéj, na ręczniku.  Cicho było w gospodzie, jak to gdy się ludziom na sen i spoczynek zbiéra, tylko w szopie obok do izby przytykającéj, ścianą z dylów od niéj przedzielonéj, beczały owce gospodarskie czarne i bure, prychały krowy i koni para rżeniem się do wieczornéj paszy odzywała.  Co się najadło wprzód i napiło, przed spoczynkiem po swojemu mrucząc Pana Boga chwaliło.  Mikuł stary człek, przygarbiony, w grubéj, szaréj bieliźnie jednéj, i chodakach skórzanych sznurami do nóg poprzytwierdzanych, na ławie siedział u okna odsuniętego i czegoś postękiwał, powzdychiwał, zadumywał się oburącz głowę podłysiałą podparłszy i brodę rozczochraną, krótką zadarłszy do góry.  Z rękami na piersiach założonemi, daléj nieco siedziała otyła, stara Samicha, żona jego, kądziel jeszcze trzymając pod sobą, a wrzeciono już w nią zatknąwszy; bo jéj w kącie zmierzchło i ręce od snucia nici drżały. Z czeladzi dwoje przed gospodą leżało brzuchami na ziemi, głowy na rękach oparłszy, trawę skubiąc z próżnowania i gryząc ją bez myśli, a pomrukując lada co.  To się tam który rozśmiał, który zdrzémał, to jeden drugiego ręką sięgnął a po drużbie dał kułaka. Nie było bo co robić.  W izbie na ławie nizkiéj jednym jeden drzémał sobie stary dziad z gęślą na plecach, siwowłosy, spoczywając téż, ale z nałogu, gdy się przebudzał, coś sobie podśpiewywał i sen mu z ust powoli pieśń zdejmował. I słychać było zamiast niéj chrapanie, a potém przyśpiewkę znowu i sen wtóry.  Znać tu starowina znanym był, bo na niego nikt nie patrzał, i nie było mu pilno ani do snu, ani do pieśni, ani w drogę. Są bo takie chwile na człowieka, że mu się nie chce niczego, nawet życia. Ciemniało już i kury wszystkie z pod gospody poszły spać na poddasze, mieszcząc się na grzędach.  Wśród tego milczenia, gdy i las nawet zdrzémnąwszy się nie szumiał, hen, zdala coś zatętniało. Mikuł zaraz głowę podniósł i ucha nastawił. Samicha się jakby przebudziła i kądziel postawiwszy wstała przeciągając się, dziad téż przetarłszy oczy coś głośniéj płaczliwym głosem zanucił.  Czeladź co na darni leżała podniosła się nasłuchując, wstawać czy nie, gdy z krzaków dwa duże, piękne psy łowcze się wyrwały i nosami po ziemi tropiąc poczęły biegać, dopieroż ludzi postrzegłszy naszczekiwać, i stanęły.  Za niemi z gąszczy, w któréj zaszeleściało i zachrząszczało, jakby zwierz się z niéj dobywał duży, wysunął się jeździec i stanął. Trudno go było poznać co za jeden był, bo odzież na sobie miał niepoczesną, ale pod nim koń krępy, gruby, mocny, zażywny szedł, jakby pański.  Na nim rząd prosty, skórzany wdziany był i siedzenie niewykwintne. Człek na plecach łuk i kołczan miał prosty, a u nogi przytwierdzone toporek i oszczep.  Wydobywszy się na gościniec, począł się tu i owdzie rozpatrywać mocno, wprzód, w tył, niby się dziwując, że tu stał, niby nie wierząc oczom własnym.  — Sam tu! — zawołał ku czeladzi. — Co to za państwo? jaka to droga? kogo wy tu słuchacie? czyj las? hę?  Posłyszawszy pytanie, nim się parobcy zebrali odpowiedzieć na nie, sam Mikuł wyszedł z pokłonem, przypatrując się pytającemu. Człek był zasię młody, ogorzały, bujnego wzrostu, silny, pięknéj twarzy, z pańska wyglądający, choć odzież pana nie wydawała. Mikuł, który pochwycił pytanie, począł przybliżając się ku jeźdzcowi, odpowiadać powoli, choć więcéj patrzał niż mówił.  — Czyż to Wasza Miłość tak z dala, że o nas nie wiecie?  — A z dala i dużom puszczami pobłądził, dni już trzy się po nich rozbijając. Odbiłem się od swoich, oman jakiś czy co po bezdrożach mnie wodził.  — Ziemia to pana Petrka Włodkowego — rzekł Mikuł — coście pewnie o nim słyszeli, bo o nim na wsze strony szeroko głośno. Pan mocny jest, a teraz gospoda i ziemia siucha do klasztoru, któremu jest nadana, do czarnych mnichów. Karczma ich i szynk ich, i ja téż siedzę z ich ręki od księdza opata.  Do Wrocławia ztąd niewielki kawał drogi.  Splunął jakby z gniewu podróżny, słuchając, a potém się zaraz przeżegnał.  — A to diabeł chyba mnie kędyś tak daleko zaciągnął. — Gdzie u licha! Pod Wrocław!  I ruszał ramiony a potrząsał sobą. W tém na gościńcu z dala turkotać zaczęło. Mikuł zamilkł wyglądając ku lasowi i ku polom na przemiany. Od strony Wrocławia wóz się toczył i huczało, gdy szedł po twardém. Siedział na nim człek jeden powożąc się, drugi wyrostek przyczepiony był u drążka. Dwa konie ciągnęły wozisko, a trzy za niém biegły, wszystkie jakby pomęczone bardzo, głowy zwieszały i wlokły się, ten podkuliwając, drugi ledwie ciągnąc nogi.  Gospodarz na wozie, na garści słomy siedzący w czapce dużéj, z opończą narzuconą na ramiona, średniego wieku, twarzy zasępionéj, za pasem siekierkę miał, przez plecy torbę skórzaną.  — A wiu! a wiu! — popędzał konie, aż pod gospodę podjechawszy, stanął.  Odwrócił się do Mikuły.  — Witaj ojcze Tymochu! — odezwał się gospodarz, zwracając ku niemu.  — Bóg zapłać, jestem żyw, jak widzicie — a i to szczęście, — odparł Tymoch. — Z „przewodem“ mnie gnali, gnali, że i we mnie, i w koniach ledwie już tchu stało.  To mówiąc i nie spojrzawszy nawet na jeźdźca, który stał i słuchał, z wozu zlazł przybyły, konie jego poczęły trawę skubać, on im z wozu, z pod słomy garść siana zarzucił, aby miały czém zęby przetrzéć — a sam do izby pociągnął.  Stojący jeszcze na koniu podróżny rozmyśliwszy się, podjechał téż pod szopę i ze szkapy zsiadł na czeladź hucząc, aby mu ją wzięto do żłobu. A tuż i psy doń przybiegły, z którémi razem do izby krokiem śmiałym wszedł, jak ten, co się wszędzie panem czuje.  — Gospodarzu miły, — ozwał się głosem młodym i mocnym, który pięknie brzmiał, — jam głodny i koń mój także, o obu radźcie, jako możecie. Psom by się téż coś zdało.  — Piwo i miód na rozkazanie, — rzekł Mikuł, — jak lepsze nie mogą być, chleb téż jest, sól, słonina i sér, a baba i polewkę ciepłą zwarzy, kiedy każecie.  — Niech warzy, co chce! głód nie patrzy, co dają, — rzekł na ławie zasiadając za stołem młody pan.  Tymoch popatrzał jakoś nieufnie, podejrzliwie, z trwogą prawie na mówiącego, jakby go dopiéro teraz dojrzał, przy dziadzie nieopodal na ławie stęknąwszy, usiadł i piwa zawołał.  — W gardle zaschło, Mikuł! nim konie tchną ja się napiję.  — A wy to zkąd? — spytał go jezdny z za stoła.  Nie zaraz mu odpowiedział Tymoch.  — Mil parę ztąd siedzę, wolny kmieć jestem, z przewodu powracam. —  Westchnął.  — A kogożeście to przewodzili? — zapytał jeździec.  — Hę? czy to teraz na podwody nasze przewodów brak? — począł Tymoch, bo mu się już gęba rozwiązywała. — Miłościwy panie, i my i konie ledwie dyszemy. Albo to u nas księdzów mało? a który z nich jedzie czy swoją ziemią czy cudzą, juści mu wszędzie przewód dać trzeba, a nie to po łbie i konie z szopy bez człeka zabiorą, co ich potém nie ujrzysz. Nie pytają oni, czy i nam kmieciom chudoba wyzdycha. Pędzi starościński włodarz czy dla Władysława, czy dla Bolka, czy choćby i dla Wojewody jakiego, a podoba się Jego miłości księdzu Biskupowi któremu jechać, to i ich ludzie pędzą do przewodu, i starościńscy, i dla żupanów i dla pańskich urzędników, a choćby i dla psiarzy książęcych. —  Westchnął znowu i głowa mu zwisła.  Młody popatrzał nań milcząco, — podawał mu właśnie Mikuł gospodarz miód, a Tymochowi piwo.  — Tak że to ono z wieku bywało! — odezwał się młody z za stołu. Tymoch się na to strząsł.  — Ojcowie inaczéj pamiętali — szepnął od ust kubek odrywając — dawniéj się różno trafiało, z laty gorsze nastało. Panów się moc namnożyła wielka i żupanów i urzędników i duchownych i księdzów tych i owych. Kmieciowi coraz ciężéj.  — Zawżdy ludzie narzekali — odparł młody podpijając i przegryzając.  — Dziadom bo lepiéj było — wtrącił Tymoch, — dopóki do nas nie przyszedł wszelki obyczaj niemiecki. A no. —  Machnął ręką i usta mu się zwarły.  — Mówcie jako chcecie, mówcie, — odezwał się młody, — jam ci nie niemiec a swojak. —  — To swojak wiedzieć musicie, jak nam kmieciom teraz jest, — mówił Tymoch. — Płaciemy poradlne, dajemy podworowe, naraz, dajem przewód, idziemy do grobel, haci i mostów, do płotów i do tynów, do zwózki; dajemy osyp, miód, kury, woły, a gdy przyjdzie pogoń, pogońce... Kto tam zliczy!! Czyż może być gorzéj? —  Znów zamilkł; a tchnąwszy jak sam do siebie, ciągnął.  — Bierze ksiądz dziesięcinę dodatku. Jak zostanie na przednowku chleb dla nas z ościami, a dla koni strzecha, Pana Boga chwal, bo na stacyi stogi nasze pańskie konie zjadły, a czeladź płoty popaliła.  Mikuł, który stojąc przysłuchiwał się, uśmiechnął z pod wąsa.  — Coś bo wam dziś przewód zalał sadła za skórę, — rzekł pomrukując. — Ono to wszystko prawda, a jabym się z wami jeszcze pomieniał na moją biedę i w targu zarobił. Ludzi macie dosyć, czeladzi, parobków, koni, stadniny, trzody i pól i barci, głodu nie zaznacie....  — Jak ono pójdzie daléj tak, — ciągnął Tymoch, — kmiecie zejdą na zagrodników. Im więcéj panów, tém na nas ciężéj. Bywał bo jeden pan, jeden król, jednegośmy słuchali, teraz już czterech czy pięciu, panów Biskupów drugie tyle, co jak królowie panują. — Niech się to rozrodzi, będzie po jednemu na kmiecia. Coraz koło nas cieśniéj — dodał, — a do sądu i po sprawiedliwość albo ja wiem, dokąd iść z datkiem i żałobą? Za jedno do żupana, za drugie do księcia, za trzecie do Biskupa — każdemu sądowi trzeba płacić, a żaden sprawiedliwości dać nie mocen.  Gdy się tak gwarzyło, Mikuł, wychylony przez kmiecia kubek piwa, nalał na nowo.  — Napijta się — rzekł podając mu, — lżéj na sercu a jaśniéj w oczach będzie.  Więc gdy pił Tymoch, a młody podróżny na dalsze żale ucha nastawiał, dziad co dotąd niemy siedział w rogu ławy, począł coś pomrukiwać. Niby śpiewał, niby mówił, niby drugim, niby sobie. Zrazu go i zrozumieć było trudno, aż jakby zdali kędyś przychodząc, to mruczenie zbliżać się i w mowę coraz wyraźniejszą zmieniać zaczęło.  — Bywało inaczéj — jak ono bywało! — wiedzą tylko groby, mogiły śpiewają, gdy wiatr po nich dmucha. A któż wiatru słucha? Żywych co patrzali na świecie nie stało. Bywało! bywało! I ziemia rodziła i paśli się ludzie i krew się nie lała, a pana nie znali i panami byli — bywało! a kiedy to było? kiedy słonków dwoje na niebie świeciło, a cztery miesiące około nich chodziło. — Héj! héj! —  I począł się śmiać sam do siebie, sam z siebie.  — Ojcze Tymochu — mruczał daléj — jako świat był światem, wilcy krowy dusili a żupany kmieciów cisnęli. Na co Pan Bóg zęby dał??  — Héj ty dudo dudarzu — przerwał Tymoch gniewnie, — ale onego czasu na dziesięć krów był jeden wilk, na stu kmieci żupan jeden, teraz na jedną krowę dziesięć wilków, na jednego kmiecia stu żupanów!  Jak posiało milczeniem.  — Z Wrocławia jedziecie? — zapytał młody.  — Bo do Wrocławia przewód mój był — rzekł kmieć, — do dwora pana Petrkowego jakieś książątko jechało. Ledwiem z niém u wrót pod Sobótką stanął, konie wyprzągł, nie czekałem Bóg zapłać i w nogi do domu. Nużby drugi nazad przewodu potrzebujący pochwycił!  — Nadaremna to trwoga — rzekł Mikuł, — boć pan nasz Petrek, Boży sługa, dla kmiecia i wszelkiego człowieka litościw wielce. Prędzéjby was pokarmić kazał, niż daléj gnać. —  Dziad potwierdził.  — Toć pan! — rzekł — nie minie człeka bez jałmużny, a i pani Petrkowa dobra jest i syn Świętoch się wdał w rodzice, zmiłowanie mają nad ubogim narodem.  — Co bo wy ich tak chwalicie bez miary — wyrwał się kmieć — jakby to go ludzie z dawien dawna nie znali.  — Ja tego chwalę, na czyim wózku jadę, — rzekł Mikuł skrobiąc się po głowie, — toć to karczma jego była, i jam jego był, mało co jak ją zdał na Czarnych. — Gdybym go i nie słuchał, powiem jak się godzi, bo dobry pan.  — A no! dobry teraz, pewnie, gdy się spasł — rzekł uparty kmieć. — I wilk gdy niegłodny, krowie się ogonem kłania. Miałbym ja to co on, takżebym dobrym był. — Złoto u niego korcami mierzyć.  — Czemu nie, — odparł Mikuł — a ziemi ma, co jéj w rok nie objedzie, lasów tyle, co ich nie przepoluje w pięcioro lat, wszelkiego dobra u niego jak u księcia, a pani krasna i dzieci piękne.  Tymoch głową potrząsał i śmiał się.  — Jam człek nie dzisiejszy — odparł, — pamiętam ja króla i stare dzieje, a owo, co ten Petrek dokazywał, za co żonę i skarby pobrał i łaski się pańskiéj dokupił, że go król nieboszczyk potém za brata i swata miał.  Mikuł brodę darł i marszczył się.  — Nie gadajcie, nie mielcie — a kto to tego nie wié!  — Owszem mówcie, ja choć wiem, to niespełna — odparł młody. — Choć się co słyszało, wywietrzało, radoby się przypomniało.  Tymoch z niechęcią, ukradkiem wskazał na dziada.  — Ten niechaj wam gada gadki — odezwał się, — dziadowska to rzecz do torby zbiérać po drodze chléb, a do drugiéj ludzkie plotki. Obieży świat, wszystko wié i każdą rzecz powiedzieć umié.  Wyjął młody z sakwy srébrniczka małego i dziadowi go rzucił.  — Praw dziadzie — odezwał się, — nim zwarzy jeść gospodyni, gadaj, bym nie spał.  Mikuł, jakby mu się słuchanego słuchać nie chciało, poszedł do komory ciemnéj, a ci, co zostali, umilkli, ku dziadowi się obracając. Dziad splunął i począł.  — Héj, stał raz dąb nade drogą, a szli ludzie podle niego. — Piękny dąb, dobry dąb, — rzekł jeden, — gdy sobie pod nim zasnął oparłszy się oń i cień nad głową od gałęzi miał.  A drugi, co przyszedł, gdy się pod nim do snu ułożył, padł mu z dębu żołędź dojrzały, z wysoka na oko i zranił źrenicę. Ten przeklinał dąb jako zbója, aby go pierwsza siekiera nie minęła; pierwsza burza wywaliła, pierwszy piorun spalił.  Ptactwo, co się w jego liściach gnieździło, błogosławiło, wiewiórka, co w dziupli siedziała sławiła, a orlęta, których ojca ubito, gdy na gałęzi siedział, klęło i bluźniło nań.  Nasz pan jest, jako ten dąb wielki; jedni go chwalą, drudzy klną, każdy sercu swojemu dogadza, a dąb sobie stoi, jako stał.  Dawne to dzieje, za króla Krzywousta się działo; choć mnie tam nie było może, możem ja tam i był, choć przez sen. Dziś ja żebrak i pruchno, za młodum wojaczył i za pany tarcze woził, oczy miał, uszy miał.  Petrek u króla był i z królem na spół wojował. Gdzie trzeba było piorunem bić, ptakiem lecieć, wężem podłazić, nikogo słano, ino Petrka. On wszystko umiał, a co król rzekł, rozstąp się ziemio — zrobił — jak przykazano.  Bratał się król wówczas i z ruskim kniaziem, zbratał tak, aż się poswarzyli. Kto lepszy. Wołodar począł trąbić, a na nas swoją dzicz prowadzić i palić lasy i sioła i jeńców brać a gnać. — Zdradził pana naszego; król rozsierdził się srodze. Złapać go, wiatru w polu nie było można. — Dałbym, — rzekł, — coby ze mnie żywno kto chciał, bylem zdrajcę w rękach miał. Petrek słuchał i śmiał się.  — Co mi dasz królu, panie, — zapytał, — związanego ci na twój dwór dostawię?  Nie wierzył król. — Dam ci jego samego — rzekł powstawszy, — weźmiesz okup, jaki zechcesz, ja sobie nie chcę jednéj grzywny, tylko bym go w rękach miał.  A było tak, że Petrek na Rusi nie jeden już raz gościł, gdy król się jeszcze z kniaziem Wołodarem bratał i za posła był używany i Wołodarowi do chrztu dziecko niósł, a kumem się mu zwał.  A kto królowi panu krzyw i zdrajca, komu kumem taki być może?  Tymoch głową potrząsł, ramieniem ruszył dziad mówił daléj.  — Wołodarowych wojów tysiące było, a pan Petrek się nań wybrał w sześćdziesiąt koni. — Król patrząc rzekł. — Żal mi cię, na zgubę jedziesz. — No to zginę dla Miłości Waszéj, — odparł Petrek — i jechał. Jechał wprost na zamek kniazia, a nie w kopę koni, bo ludzi w lesie zostawił, jak mu potrzeba było, tylko samotrzeć — i przybywszy na zamek, bił czołem Wołodarowi. — Król mój pan, pozdrawia was, kniaziu Wołodarze, — mówił, — chociażeście wy mu wrogiem, pragnie pokoju z wami, śle mnie do was, abyście mir po staremu uczynili.  Kniaź Wołodar słuchał i zdumiewał się, ale że kuma w nim znał, odparł. — Szczęście masz, żeś mi dziecko do chrztu trzymał, nie godzi mi cię imać i karać, a kazałbym cię na wiek do ciemnicy wrzucić, abyś w niéj gnił. — Jam wojny nie poczynał, król twój najeżdżał ziemię moją, chcąc mnie zawojować. Nie dam mu się, jakom żyw; Ruś nań caluchną ściągnę i Połowców i Jaćwę i co gdzie jest wszelakiego wója z najdalszego krańca.  Na to mu zsiadłszy z konia i do nóg się pokłoniwszy, rzekł Petrek. — Ziemiami się podzielicie i w zgodzie żyć będziecie, jak na panów chrześcijańskich przystało. Proszę was o to tylko, abyście mi łaskawego nie skąpili ucha.  Więc udobruchał się nieco Wołodar i szli razem na zamek, a kazał mu tylko milczéć, aby o królu Krzywogębie mówić więcéj nie śmiał — to mu już dobrym będzie.  Siedli tedy za stół i pili razem i jedli, gadali o łowach i o ruskich sprawach i o niewiastach i o stratach, ale o królu o Krzywogębie ni słowa. A gdy zapili się tak późno w noc, rzekł mu Wołodar, idź i lęgnij spać, bo kury pieją, a miód w mózgu kręci.  Drugiego dnia zwołał swoich posadników, bojarów, drużynę kniaź Wołodar i znów posadził kuma za stół i poił go. Mówili o wszystkiém, a gdy Petrek króla wspomniał tylko, Wołodar pięścią w stół uderzył aż stolnica pękła i rzekł — o nim mi nie mówcie. Znać go nie chcę, Krzywomordy tego.  Gdy już drugiego dnia szli spać, rzekł Petrek. — Do domu powrócę ze sromem bo z niczém! Zatrzymał go kniaź jeszcze, tylko mruknął. — Nie gadaj, że powrócisz z niczém, gdy głowę całą przywieziesz na karku, ona taki coś warta.  Dnia trzeciego pili znowu sam na sam do wieczora, wieczorem im niewiasty służyły i śpiewały. A była przy Wołodarowéj żonie plemienna jéj, Swiatopełkówna Marja, piękna dziewka, którą Petrek napatrzył gdy im miód nalewała. I rzekł do kniazia Wołodara.  — Na świecie nad nią piękniejszej nie było i nie będzie. Na co Wołodar mu odpowiedział śmiejąc się a pocmokując. — Bo niema nigdzie niewiast jak na Rusi i w Kijowie, a to kniaźna jest i wiedzma kijowska. I nie weźmie jéj chyba król a mocarz, albo taki pan co carskiéj jéj krwi godzien będzie, bo w niéj Cezarów krew płynie.  A Petrek głową potwierdzał, i pili do nocy późnéj z sobą. Gadać o królu i tego dnia nie dał mu Wołodar, bo się zaraz do noża brał. Żegnał go Petrek. — Jadę jutro rano. — Ja téż jutro na łowy, — odparł, Wołodar, — jedź ze mną razem; gdy się łowy skończą, wracaj sobie do domu, do tego co cię posłał i powiedz mu, że jego ziemię na kopytach rozniosę, spalę i zniszczę, bom mu wrogiem, a druhem nie chcę być i nie będę.  Nazajutrz do dnia jechali na łowy razem. Puścili się za łosiem, Petrek wiedział gdzie konie swe i ludzi w lesie zostawił i pokierował tak, aby Wołodar z nim na zasadzkę wjechał. Zmówione to było, bo gdy razem pili, sam Petrek na łowy wyzywał, choć się kniaziowi zdało iż on ich zażądał. — Trąbką ludziom zasadzonym dał znać, aż gdy w gąszcze wjechali, oskoczyli ich zewsząd Petrkowi. Chciał się Wołodar bronić, ale mu wnet pęta na ręce rzucili i na nogi, oręż odjęli i przywiązanego do konia gnali z sobą nie ustając, choć pienił i krwią buchał.  A Petrek mówił mu. — Wrogiem się czyniłeś pana mojego, bądźże jego niewolnikiem. Co on z tobą postanowi to będzie.  Tak gnając z nim dzień i noc przez lasy uwiózł go precz, a ludzie Wołodarowi po kniejach trąbili szukając go napróżno, myśleli że niedźwiedź rozszarpał, albo dzikie bestje nocą pożarły. Wprost wiózł więźnia na zamek do króla Petrek, a gdy król go zobaczył, oczom wierzyć nie chciał, wołając. — Czarownik jesteś.  — Jam sługa twój — odparł Petrek. Słowam dotrzymał; trzymajże ty swoje królu a panie, bo mi się to należy, szyjem stawił.  A tak się stało, że Petrek okup ogromny wziął i wszystkie skarby Wołodarowe za żywot jego; król zaś z jeńca nie wziął więcéj niż jego przysięgę na krzyż i księgę, że z nim wojować nie będzie. Petrko zaś dodał — skarbów mi mało, skoro Maryi Swiatopełkownéj mieć nie będę — tę mi musisz dać albo ci życie wezmę. I zbogacił się pan Petrek skarbami i żonę dostał jaką chciał, a król go swoim Wojewodą wielkim uczynił i gdy umierał, dał mu nad synami opiekę. — Oto jak rósł i urósł pan nasz....  — A dobrzeż urósł — podchwycił Tymoch, — że kuma co mu zaufał zdradził, tego z którym chleb łamał, jadł i pił, w zasadzkę uwiódł i pochwycił a wydał? dobrzeż to?  — Héj! héj! — odparł dziad — co wojna, to nie mir, nie zna ona kumów ani braci! Przecież Petrek grzech swój znał i zna i za to kościoły buduje. Skarby wysypuje, pokutę odprawia. A co uczynił dla swojego pana, ocaliwszy ludzi tylu, którzy przez wojnę ginąć mieli? toć nie grzech a zasługa. Służył temu komu przysięgał. A widać że mu tego za grzech pan Bóg nie poczytał, bo jako rosnąć począł za Krzywoustego, tak rośnie i teraz, a co wysypie na kościoły to mu się wnet powraca Bożą mocą, kto mu kamieniem rzuca, na tego się on odbije! Héj! héj!  Gdy dziad prawił, noc była nadeszła, Tymoch milczący zabierał się już do wozu. Z gościńca w tém poczęło się wołanie powtarzane.  — Bywaj tu! bywaj! Jest tam kto?  Wybiegł Mikuł o kamienie przy ognisku obraziwszy nogę, kulejąc. Przed gospodą na koniu siedział zbrojny mąż stary, chudy, kościsty, czeladzi koło niego kilkoro się kręciło, a on wołał o światło i gospodarza i sierdził się.  Wyniesiono zapalone łuczywo, wysunął się z za stoła i młody podróżny popatrzéć — wyglądał kto żył. Przybyły wzrostu olbrzymiego prawie, nieco wiekiem przygnębiony ale krzepki, srebrnowłosy, bardzo rycersko patrzył. — Zbroją miał przy sobie i na sobie, miecz i mieczyk, a hełm wisiał tuż na koniu za rzemyki uczepiony.  Pytał do Wrocławia, a konie jego buchały parą i bokami robiły. Zsiadł wreszcie, aby tchnęły nieco.  Tymoch korzystając z téj chwili zamętu, do wozu swojego się przesunął, i wnet konie pognawszy, na gościńcu zaturkotał. Dziad zobaczywszy rycerza przychował się do kąta. W tém na drodze znowu zatętniało i wóz długi stanął u drzwi. Mikuł ledwie miał czas gościom się pokłonić, czeladź zwijała się żywo. Z długiego wozu dobył się w czarnéj sukni duchowny. Tych naówczas więcéj szanowano niż rycerzy, więc Mikuł przybiegł rękę całować i kolana ściskać, choć rozmówić się z nim nie umiał, bo on czarny mnich, jak się okazało, Francuzem był i nad kilka połamanych słów polskich więcéj nie znał.  Rycerz i mnich weszli do izby pospołu, stary wprzód pokłonił się ojcu i mało co doń zagadawszy, wnet na język jego trafił, tak że się dobrze rozumieli i przylgnęli do siebie.  Młody podróżny sam przyzostał na uboczu.  Mnich otyły, rumiany, wesołéj twarzy, wcale na surowego pokutnika nie wyglądał, ani nawet na zakonnika. Suknię długą miał podkasaną, postawę a ruchy więcéj żołnierskie niż klasztorne.  Zaledwie wszedłszy już śmiejąc się do Mikuły wołał o miód, rycerzowi się spowiadając, że bo z pragnienia marł, a po drodze woda była w studniach obrzydliwa. Dla nikogo téż gospodarz tak się nie zwijał, jak dla opasłego mnicha, i nie dziw, karczma bowiem do czarnych należała i jak swym panom służyć im musiał. A z oczu mnichowi patrzało, że nie dałby sobie chybić, bo choć oręża żadnego nie nosił, kij w ręku trzymał kuty potężny, który stałby za oszczep w potrzebie, i rękę miał silną, co tym kijem mogła tęgo obracać i lice takie, którego się musiał ulęknąć kto w nie spojrzał, bo choć niby wesołe i rumiane, groźne było zarazem i zuchwałe.  Od progu już stary rycerz i czarny mnich, języka od siebie wziąwszy, przystali jeden do drugiego. Stary był jakby dla takiego mnicha na towarzysza stworzony. Wojaka w nim poznać było łatwo i z ramion silnych, z blizn mnogich i z twarzy pomarszczonéj i nasępionéj, na któréj brwi nawisłe, kępiaste, najeżone, na pół zakrywały oczy połyskujące dziko. Gdy mu się usta blade ścięły a zapadły, bo zębów już był postradał — strach brał co z nich wyjdzie gdy się otworzą. Odziany był i zbrojny dostatnio a nie pysznie; ręka którą ukazywał, tak się zdawała ogromną, jakby dęby z korzeniem wyrywać była nawykła.  Mnich czarny, gdyby nie otyłość siłą by mu sprostał. Wnet téż swój swojego poznał, poczęli coś głośno rozprawiać obcą mową, a hałasowali. Młody podróżny wciąż się od nich na stronie trzymał.  Gęślarz z kąta, ciekawie poglądając, słuchał, z komory wyzierała Samicha i para przebudzonych, pół nagich dzieci.  Ci tak się zagwarzyli z sobą, że ani zważali czy ich kto słucha, bo i nie obawiali się snać, aby ich prości ludzie rozumieć mogli.  Stary rycerz, gdy miód podano, mnicha z kubkiem do stoła wiódł, tu mu miejsce pierwsze zrobił, sam téż na ławie przy nim zasiadł i dopiero teraz, wzrokiem powiódłszy dokoła, szukając znać gospodarza, trafił na młodego podróżnego, który stał, jako sobie pan, nic nie okazując ani trwogi ni poszanowania.  Popatrzył nań stary i ostro go zagadnął.  — A ty coś zacz?  — Podróżny — rzekł młody dumnie.  — Któżci to? — Wolny człek jako i wy, i tego samego pono rzemiosła — odezwał się zapytany.  — Cóż, rycerz? czyj? pytał stary.  — A swój, dzięki Bogu! rzekł dumnie młody z pół uśmiechem.  — Przecież komuś służycie — mówił stary marszcząc się.  — Tak jako i wy? A wy, komu? odparł młody.  — Ja książęciu Władysławowi panu naszemu.  — No — i ja téż innego pana nie znam.  — A toć mi pyszny pan! śmiał się stary.  — Czemubym nie miał być! mruknął ów.  W czasie, gdy się tak jakoś ostro zagajała rozmowa głosami poruszonemi, mnich na młodego poglądał zuchwale, mierząc go oczyma groźnemi, wzrokiem niby staremu wtórując, gdy nie mógł mową. Młody i tych oczów wcale się nie zdawał obawiać.  — Nie dogadać bo się z wami! zawołał stary kubka się imając.  — Toć was téż gadać ze mną nikt nie siłuje — odrzekł po izbie się przechadzając swobodnie młodszy. Gdy się tak poruszać zaczął, psy jego, które w kącie były legły, podniosły się ku panu idąc. Ten je głaskał a pochylał się do nich. — Rycerz wlepił w nie ciekawe oczy, widać że go zdziwiły i ze psów téż o ich panu począł inaczéj sądzić. Więc mruknął.  — Nie lada sobaki, bodaj kędyś z dalekiego kraju — nie nasze. — Młody pytania jakby nie słuchał. Wtedy mnich domyśliwszy się, że się oni z sobą nie porozumieją, odezwał się swą mową do starego rycerza.  — Zapytajcie no gospodarza, ten wam powie kto u niego gości, znać go musi.  Skinął rycerz na stojącego opodal Mikułę, ten się zbliżył.  — Kto jest ten ze psy? zkąd?  — Obcy — odparł Mikuł — nie znam go.  Nie było więc rady, obrzuciwszy go znowu oczyma ciekawemi, mnich z rycerzem rozmowę daléj ciągnęli.  — Niepocześnie odziany, mówił stary półgłosem, ale może być i nie prosty człek, bo mi się nawet nie pokłonił. Musi w okolicy mieszkać, choć go tu nie znają, boć ze psy pewnie z łowów jedzie.  — Szkoda, że języka waszego mało znam — rzekł mnich swoją mową, dobyłbym z niego zaraz kto jest.  — Ojcze przewielebny — odparł śmiejąc się zdala stojący młody, jeżeli o mowę chodzi, jać waszą rozumiem niczego, i tę którą daléj na południu mówią i tę co nią szwaby szwargoczą.  Posłyszawszy to oba i mnich — i rycerz głośno się rozśmieli, a stary zaraz powstał rękę wyciągając.  — Siadajcież, bracie, z nami, zawołał — po mowie znać, że do nas należycie. — Suknia mnie zwiodła — staremu nie miejcie za zło.

 Młody wnet rozchmurzywszy twarz powoli, z poszanowaniem do stołu przystąpił. Naprzód mnicha w rękę pocałował, potém staremu się pokłonił, aż z boku na ławie, jak młodemu przystało, zajął miejsce.

II

Mnichowi tak jakoś raźno było, że dla gęby towarzyszów znalazł, z któremi się mógł rozmówić, że mu się już nazad do wozu nań oczekującego nie chciało: Miód popijał, coraz o stół kubkiem stukając; śmiała mu się twarz szeroka, zwracał się na przemiany to ku staremu, to do młodego, rozparł wygodnie plecy do ściany przyłożywszy, i tak gwarzył, jakby już w refektarzu swym spoczywał.  — Do klasztoru mi nie pilno — mówił — jest ci komu na chwałę Bożą w chórze zaśpiewać, a i do wszelakiéj roboty braci dosyć. Trochę się na swobodę wyrwawszy człeku raźniéj, zapomni choć, że tę czarną suknię nosi i głowę ma wygoloną.  — A dawnoście tu u nas w tym kraju? zapytał stary.  — Już bo lat kilka — mówił mnich, — wydały mi się wiekiem prawie. Choć z kraju Gallów jestem rodem, żyłem wprzódy na Monte Cassino, w italskiéj ziemi, gdzie dobre wino rośnie. Nie po dobréj woli się w te wasze puszcze zabłąkałem, posłali mnie ojcowie pod obedjencyą. Jeszczeż lato jak lato, jesień pół biedy, ale zima pół roku i duszę ze człeka wymraża!  Westchnął ciężko.  — Co za kraj! co za powietrze! — dodał — niedźwiedziom tu żyć, którym pan Bóg dał futra królewskie, nie nam gołym ludziskom.  — Jam téż — przerwał stary — tułając się po świecie odwykł był od swéj ziemi i nieba, marznę téż i ja — ano niczém mróz, gdyby ludzkie serca cieplejsze były. Westchnął z kolei, oczy w ziemię wlepiwszy.  — Jakże tu ludzie ciepli być mają, odezwał się jowjalnie mnich, krew w nich zastyga od chłodu. Gdyby choć jak bobaki zimę przesypiać mogli?  Zwrócił się do młodego.  — Wyście téż pewnie kędy daléj bywali, gdy językiem cudzym dobrze mówicie? — Zapytał stary.  — Trochę, trochę — począł młody, — więcéjbym światu jeszcze zobaczyć pragnął, ale to z pomocą Bożą kiedyś się uczyni.  Mnich tymczasem coś sobie półgłosem podśpiewywał po łacinie, nogą bujając w powietrzu. Kubek w dłoni trzymał, i miód posmoktywał, patrzał na Samichę, która ogień pośrodku izby roznieciwszy, warzyć coś poczynała.  — Wyście się tu porodzili — począł — wam tu znośnie, ba i dobrze być może; dla nas gorsza więzienia ta ziemia. Niema czém pocieszyć ni oka, ni duszy. Morza nie ujrzeć, szumu jego nie posłyszeć, gór niebotycznych nigdzie, równiny jak na dłoni, lasy a lasy i lasy na nich szumią, rzeki ospałe płyną jakby się pomęczyły, błoto i piasek! piasek a błoto! Na drzewach nędzne szyszki rosną, wino choć go sadź i chuchaj nie dojrzeje — kraj wasz nie dla ludzi!  — Wybyście się nań skarżyć nie powinni, — przerwał stary — wam tu mało nie jak w raju. Ziemi, pól, wody, lasu, służby do nich macie dostatkiem i do woli. Królowie, książęta, my téż dajemy wam wszyscy, biskupi na rękach noszą — toż królujecie u nas!!  — A cobyście téż wy bez nas poczęli? — zawołał mnich, oczyma mrugając. — Gdyby nie Włosi, nie Francuzi, potroszę i Niemcy, pana Boga byście nie znali, któżby u was wiarę Chrystusową krzewił? Waszych duchownych tyle tylko prawie macie co po wsiach, po plebaniach siedzą i niezgorzéj katechizm umieją — nie wiele co więcéj. Jak książkę na wagę złota, tak i nauczycieli do niéj na wagę złota kupować musicie, inaczéj byście po wiek wieków w ciemnościach zostali.  — Juści téż do tego powoli przychodzimy, — odezwał się młody, — że swoich księży i biskupów mieć będziemy przecie.  — A coby biskupi wasi i księża bez nas zrobili! — odparł Francuz. — Wasi polscy biskupi nie wiele znają, księża jeszcze mniéj, po chałupach z dziećmi i żonami siedzą, do stodół zboże ściągają, pociechy z nich nie wiele.  Zaśmiał się.  Oba przy nim siedzący posępnie jakoś zamilkli.  — Nie mówię zła na nikogo — dorzucił mnich gadatliwy, — a uchowaj Boże przeciw ks. Janika z Brzeźnicy pasterza waszego... Toć zacny pan! zacny pan. — Wszelako coby on poczynał bez Roberta Archidiakona?? hę?  Więc, choćbyście wy nam, idącym do was na szrony i lody, suknem i szkarłatem drogi wyścielali, nie skarżcie się. — Jest za co, światło niesiemy!  Zanucił znowu coś po łacinie, nie z tego tonu co w chórze, ale wesoło i raźno, jakby do gospody na gościńcu. Trudno go było zrozumieć.  — Miły panie, odwrócił się popiwszy do starego, ja mam imię Maura, wiecie kto jestem i z jakiego Opactwa, bom od św. Wincentego, dajcież wy się mnie znać.  — Ho! ho! zaśmiał się stary — gdybym ja wam opowiadać chciał com za jeden, słuchaćby wam się odechciało. — Wielem przeżył a osobliwych przygód i dziejów. Ale wy chyba jeden, ojcze Maurze, żywota mojego nie znacie, drudzy o nim po całéj ziemi naszéj wiedzą i rozpowiadają. Głośny on się stał za Krzywoustego, któremu Bóg daj niebo, że mi sprawiedliwość wymierzył.  Jam — Żegota Zaprzaniec.  To mówiąc, spojrzał ku młodemu, a ten dopiero kołpaka nachyliwszy, nizko mu się pokłonił.  Wesoły mnich popatrzył nań i dotykając ręki poufale — odezwał się.  — Srodzem ciekaw życia waszego. Kiedym do klasztoru nie powrócił, dopóki furty nie zamknęli, co mi tam? posiedzę z wami! Swobody zażyję, miodu się napiję — mówcie, proszę.  — Po setny chyba raz dla was swoją historyę powtórzę — odezwał się stary popijając trochę, jakby sobie usta chciał zwilżyć.  Wielem już ludzi tą gadką karmił, aż mi się samemu obrzydliwą stała. — Nic to, mogę ją jeszcze raz gwoli Ojcu powtórzyć.  Pomilczawszy trochę, pogłaskał brodę stary i tak począł:  — Jeszcze nieboszczyka króla Bolka ojciec dogorywał w Płocku, gdym ja, naówczas młodym będąc, nasłuchawszy się dużo od obcych księży o krajach różnych, zawziął wielką ochotę je zobaczyć. Żył naówczas ojciec stary i dwu braci moich, Nawój i Sędziwój. Siedliliśmy się naszym rodem z prastarych czasów wedle Krakowa, tam było gniazdo i ojcowizna Starżów. Ziemie na okół mieliśmy szerokie, i staliśmy między ziemiany na czele. Zapalono wici na wojnę, a zawołano — Starża! tysiące ludu szło naszego z toporami po staremu.  Gdym się u nieboszczyka ojca prosił, aby mnie trochę puścił w świat, ofuknął się ani słuchać o tém nie chcąc. Było co robić koło domu. Mnie piekło skosztować i zła i dobra, a popatrzeć jak się to tam gdzieindziéj dziewało. Więc, ojcu się już nawet nie opowiedziawszy, pod pozorem łowów, na młodym koniu siwym, którego sobie sam ujeździł, zbroiczki nabrawszy trochę, puściłem się naprzód na dwór królewski, niby służby wojennéj szukając, że mi się w pokoju mierziło. Ztąd gdy Niemcy jechali precz do siebie, którzy byli z Magdeburga za jakąś sprawą posłani, z niemim się jako jeden z nich wykradł, naprzód do onego Magdeburga. Ale tu między żołnierstwem biskupiém, panami i różnym ludem żołdaczym, niedługom wyżył, niewielem téż zobaczył. Zaciągnąłem się do cesarskich, Henrykowych, wówczas kiedy już ów cesarz sam chwiał się na swoim tronie, o czémem ja młody nie wiedział. Majestat zdał się wielki i rycerstwa koło niego, pięknego, dużo się jeszcze zwijało — a ci mnie między siebie przyjęli. Henryka Bóg pokarał snać za to, że na Ojca chrześciaństwa całego się porwał, na rzymskiego biskupa i papieża, a teraz nań téż właśni synowie godzili, chcąc mu berło wydrzeć z dłoni. Mnie tam naówczas młodemu nie było w głowie kto panował, inom patrzał ktoby mnie zawiódł daleko, abym coraz nowe ziemie oglądał. Z cesarskiemim się więc po niemieckich ziemiach tłukł naprzód, różnego losu zażywając. Jeden syn co się był na cesarza Henryka porwał, zmarł jakoś, z pomsty Bożéj; wnet i drugi po nim Henryk także się podniósł przeciw ojcu. A miał z sobą i Papieża rzymskiego i Bawarów i innych wielu.  Jam z ojcem cesarzem i Niemcami jego szedł, gdy nad Regenem pod miastem Racisboną, spotkaliśmy się z wojskiem synowskiém. W sierpniowy skwar zeszły się zastępy, a już syn między naszemi wielu miał swoich i cesarscy bić się nie chcieli, swoją krew przelewając.  A toć wszyscy pono wiecie, jak potém cesarza syn więził i zamorzył, bo ze strapienia i zgryzoty zmarł Henryk stary.  Nawet ciało jego potém z grobu Papież kazał wyrzucić. — Ze służby ojca poszedłem do syna, choć mi temu ojcobójcy służyć się nie bardzo chciało. Tegom jednak dopiął z tym synem, czego z ojcem nie mógłem, bośmy z nim pociągnęli na Włochy.  Byłem onych dni krwawych w Rzymie, gdyśmy się ledwie motłochowi zburzonemu obroniwszy, Papieża pojmali i zmusili go, aby czynił po woli cesarskiéj. Stałem przy tém gdy go Paskal biskup rad nie rad, ze łzy na oczach koronować musiał, a łzy te jak groch na koronę cesarską z przekleństwem padały.  — Ho! ho! — zaśmiał się przerywając Ojciec Maur — wyście to i Rzym nasz widzieli. A znacież jaka u nas o tym Rzymie Ewangelia chodzi? — mówił wesoły klecha. — Pewno nie? Ja ją na pamięć umiem. Chcecie to posłuchajcie...  Stary Zaprzaniec przerwał swe opowiadanie, z ukosa patrząc na mnicha. Ten powstawszy z ławy, minę uczynił niby pobożną, w rzeczy szyderską, i jakby w kościele do czytania Ewangelii się zabierał, głosem grubym rozpoczął:  „In illo tempore dixit Papa Romanis...“ Onego czasu rzekł Papież do Rzymian. Gdy przyjdzie syn człowieczy, do tronu majestatu naszego, rzeczcie mu naprzód: Przyjacielu, czego przychodzisz? A jeżeli trwać będzie pukając, a nic nie dając wam, wyrzućcie go precz w ciemności zewnętrzne. I stało się, że przybył jeden klecha. —  Mnich z pobożnością niby wielką zabierał się ciągnąć daléj, gdy młody rycerz, na uboczu stojący, poruszył się i odezwał cicho.  — Ojcze przewielebny, nie godzi się nam słuchać rzeczy tych, które na pośmiewisko sprawy biskupa rzymskiego podają. Popadlibyśmy w grzech znaczny. Duchowni sobie żarty stroić mogą, bo to tam ich sprawy, nam świeckim ludziom, nie przebaczyłby spowiednik.  Mnich się zwrócił ku niemu, z nieco szyderskiém wejrzeniem.  — Chwali ci się to — odparł siadając, — że boicie się grzechu! Ano, Ewangelia moja była piękna, i nie posłyszycie jéj już, bo więcéj nie powiem.  Spojrzał ku staremu, od którego się może czego innego spodziewał, ale i ten brwi nachmurzył, głowę zwiesił i widocznie mu szyderstwo z rzeczy świętych nie w smak było.  — A wy co na to? — zapytał go Maur.  — I jam nie rad słuchać nic co mi sumienie obciążyć może — rzekł Zaprzaniec. — Dobrze powiedział młody, sprawy to wasze, nam nic do nich.  O. Maur śmiać się począł.  — I wam się to chwali — rzekł, — na próbę brałem, a wyszliście z niéj dobrze. Wam tego słuchać nie przystało, boście świeccy, dzieci i sługi nasze, mnie wolno, bom ja u siebie doma a tak dobry jako i ci, których na biskupów święcą.  Potarł szeroką dłonią głowę — milczeli wszyscy. Ojciec Maur widząc, że mu się z jego żartem nie powiodło, wnet zagaił.  — Ano — mówcie daléj, mówcie, coście tam w tym Rzymie i gdzie daléj widzieli. Ja choć sobie z Rzymu drwię, ziemię tę italską kocham mocno. Niema życia jeno tam, alem się nad Tybr próżno prosił, posłali mnie na lody i śniegi.  Zaprzaniec spocząwszy daléj mówił.  — Byliby nam Normandowie z Kapui bieżąc na obronę Papieża uszu i grzbietu natarli, gdyby się prędzéj pospieszyli. Przyszli za późno, gdy Henryk już cesarską koronę wdział i co chciał to na Papieżu utargował. Powracaliśmy do Niemiec, gdy Papież za nami pognał odwołaniem tego co mu siłą było wydarto i nasi biskupowie cesarzowi z rozkazu jego opierać się zaczęli.  Byłem ci i ja na weselu cesarskiém, a potém znowu we Włoszech, gdyśmy szli wojować, a papież musiał uchodzić z Rzymu przed nami. I takem drugi raz w życiu ów gród osobliwy oglądał.  Długoby to opowiadać było, cośmy się z cesarzem tym nawłóczyli po świecie i natłukli dopóki pokój z Papieżem nie stanął. Cesarz téż zmarł właśnie gdym się z nim na Franków wybierał.  — Bo się ich zląkł — wtrącił Maur. — U nas tego czasu ruszyło się co żyło, a byliby go i was w miazgę starli, pod chorągwią św. Dyonizego!  Stary głową potrząsnął.  — Kto wie coby tam było — rzekł. — Mnie się téż już było naprzykrzyło owo szukanie guzów po świecie, i gdy Lotarjusza sasa obrali, jam się do jego rycerstwa przyłączył, przeciw Frankońskiemu Konradowi.  Na niedługo. Do domu się bardzo tęskniło, gdy się Niemcy z sobą za łby brać gotowali, jam samotrzeć z pachołkami dwoma i trocha tego, co się po świecie uciułało, do domu zawrócił.  Sławnyż to powrót był — westchnął stary, — niechaj od takiego poczciwych ręka Bozka broni. Źlem uczynił, żem zamiast wprost na dwór króla Krzywousta, pociągnął do swoich, do braci, bo ojciec nie żył, ale tęsknica się w sercu odzywała do swoich i bodła.  Rodzica mi żal było, żem go przy życiu nie znalazł, do braci tém spieszniéj było — wierzyłem w serca braterskie.  Było to, jak oto teraz, jesienią, gdym na tym samym koniu, któregom z domu wywiódł, co mi się w niejednéj srogiéj bitwie wysłużył i życie ocalił, który, jako i ja, rany miał i blizny — przywlókł się pod Tęczyn.  Myślałem sobie, dać się im zawczasu poznać, czy nie? Próbować postanowiłem, czy téż poznają. Zatrąbiłem u wrót. Wyszedł odźwierny z zapytaniem — kto? — Rzekłem mu rycerz obcy, podróżny o gościnę prosi. Puścili mnie.  Braci doma jakoś zastałem obu, z łowów powracających, z mnogą drużyną, a gdym się oznajmił, że téj ziemi ojczycem jestem i u cesarzam sługiwał, wzięto mnie do stołu poczestnie i ugaszczano.  Jam w nich braci poznawał łatwo, choć postarzeli wiele, oni mnie jako żywo. U wieczerzy tedy gdyśmy siedzieli, rzeknę im, żem z cesarskiemi po Włoszech się włócząc, i widział i znał człeka, który się mienił z krakowskiéj ziemi od Tęczyna, a zwał się Żegota.  Spojrzeli po sobie, zdumieni trochę i Nawój się pierwszy odezwał.  — Byłci to bodaj brat nasz, ale słyszeliśmy, że tam kędyś na obczyźnie głową nałożył, bo warchoł był zawsze z młodych lat i ojcu śmierci nieposłuchem swym przyspieszył.  I dobrze uczynił — dodał Nawój, — że zginął, bo tu nie miał po co powracać.  Na tom rzekł. — Azali zginął nie wiem, bom ci go żywym oglądał, a o śmierci wcale nie słyszał.  Poczęli tedy od téj chwili jakoś koso na mnie spoglądać, a żem się tém i owém pytaniem wydał, iż ziemię i okolice znam dobrze, dziwowali się, zkądem o tych ludziach wiedział i o sprawach ich. — Na tom rzekł. — Niema się czemu dziwować, bom tutejszy. Na to nic już nie odpowiedzieli, tylkom widział, że mnie na oku trzymali mocno, chwili nie spuszczając ze mnie wzroku.  Gdy pora do snu przyszła, komornikowi zawieść kazali spać do izby pod wieżą, za którą podziękowawszy im, rzekłem, żem zdawna obyczaj miał tam sypiać, kędy koń mój stał, bo mój siwy do mnie a ja do niego jak do brata i druha nawykłem.  To rzekłszy, do szopy szedłem na sienne posłanie, na co, choć się pomięszali, nie odpowiedzieli nic.  Gdym się już do snu, konia opatrzywszy, miał układać, a była noc księżycowa jasna, posłyszałem szelest i — patrzę, stoi we drzwiach szopy postać jakaś, jakby widmo niewieście. Domyśliłem się kto był, bo przy wieczerzy, gdy niewiasty posługiwały, nadzorującą nad niemi starą Nanię poznałem, która mi niegdyś mamką była. I widziałem, że oczów nie spuszczała ze mnie i głosowi się memu przysłuchiwała z kąta, dziwnie ręce łamiąc. Nie sądziłem jednak, aby poznać mnie miała. Obaczywszy postać w bieli tknęło mnie zaraz, że nie kto inny, ona była.  Ta obejrzawszy się dokoła, ostrożnie pocichu przystąpiła do posłania mojego, po imieniu wołać począwszy. Nie zapierając się więc, wstałem witać ją, która się od łez i jęku, całując nogi i ręce moje, wstrzymać nie mogła, a nie rychło się ukoiła z płaczu srogiego, radości i trwogi jakiejś.  Gdy się nieco uspokoiła, mówić dopiero zaczęła, że po wyjściu mojém, bracia moi podejrzenie powziąwszy, azalim nie był Żegota, długo się naradzali, co począć mieli.  Mówili między sobą. — Co poczniemy, jeżeli on Żegotą jest? Mamyż mu oddać część jego ojcowizny, którąśmy zawładali i między siebie rozdzielili? — Sędziwój rzekł naprzód.  — Dopókim żyw tego co trzymam wydzierać nie dam sobie. — Choćby Żegota był, jak on się wywiedzie, że bratem jest naszym? Lat minęło mało nie trzydzieści, gdy opuścił ten kraj, ojciec go znać nie chciał, i my nie będziemy.  Po czém naradzali się jeszcze i postanowili, dla bezpieczeństwa rzucić mnie do ciemnicy i trzymać w niéj, ażbym się albo siebie wyrzekł lub marnie w niéj zczeznął.  Mamka mnie zaklinała, abym natychmiast nocą uchodził i szedł do króla z żałobą, któréj mąż stary wrotnym był i ten mi miał otworzyć bramę. Rzekłem na to niewieście, iż nie może to być, aby mieli na własną krew rodzeni bracia nastawać. I choć u nóg mych leżąc, błagała z płaczem, ległem na siano spać, nie powziąwszy strachu.  Jakoż nazajutrz szedłem do komnat ich, jedliśmy i pili znowu, tylkom widział, że mnie oczyma śledzili, coraz pilniéj o brata swojego badając. A gdy się już uczta miała ku końcowi, powstałem z kubkiem w dłoni podanym, i odezwałem się.  — Pytaliście mnie o brata waszego, a oto on, Żegota brat wasz, który staje przed wami. Jam jest.  Struchleli zrazu — popatrzyli na się. Sędziwój pierwszy ochłonął i odparł z uśmiechem.  — Dobryś nasz brat, doznasz takiego przyjęcia, na jakieś zasłużył. Od nieboszczyka Żegoty nasłuchałeś się o nas i nauczył, przychodzisz nam kłamem i samozwaństwem ojcowiznę wydzierać.  Oba wnet na czeladź huknęli.  — Wiązać i do ciemnicy rzucić zdrajcę.  Zaklinałem ich, aby tego nie czynili a nie obciążali sumienia krwią braterską, ale się oba z drużyną swą rzucili na mnie nawałem. Jam też miecza dobył i obraniać się musiał. Na mnie jednego ludzi było dwudziestu, obalili więc, z tyłu pochwyciwszy, na ziemię, i związanego, skrępowanego rzucili, jako chcieli, do lochu, drzwi zabiwszy, gdzie mnie głodna śmierć, powróz pewnie lub miecz czekał.  Łaską Bożą stara mamka, jak skoro krzyk i wrzawę posłyszała, domyśliwszy się co się stało, ze dworu natychmiast wybiegła, wprost do króla do Krakowa, gdzie właśnie bawił podówczas pan spoczywając po wojnie. — Padła mu do nóg z jękiem wielkim, wszystko wyznawając i ratunku dla mnie, jakby dla własnego błagając dziecięcia.  Jam, o niczém nie wiedząc, na barłogu leżał, nie mając nawet ani chleba ani wody kropli, gdy na wieczór łomot, tentent i wrzawę posłyszałem wielką w podwórcach. Anim wiedział co było, śmierci się spodziewając i do niéj gotując, rozmyślając w sobie, iż mnie ona od obcych ominęła, aby mi ją swoi zadali. Tymczasem król, poruszony płaczem niewiasty, natychmiast konia podać kazawszy, przybył na zamek sam, aby sprawiedliwość wymierzyć.  Gdy im o panu znać dano, Nawój i Sędziwój pospieszyli naprzeciw, nic się nie dorozumiewając, z pokłonami, nogi całując a do zamku zapraszając na spoczynek. Przyjąwszy to król, nic im zrazu po sobie poznać nie dając, szedł do izby, gdzie już stół mu zastawiono i gotowano ucztę wielką.  W tém, gdy do mis zasiedli, ozwie się pan nagle, iż mu od cesarskiego dworu znać dano, jakoby trzeci ich brat był żywy, a miał do domu powracać.  — Nie może to być, miłościwy panie, rzekł Sędziwój śmiało — bo wiemy to na pewno, iż zmarł ubity, gdy z cesarzem Henrykiem do Rzymu wchodził, i w ulicach zamieszka była z papiezkim ludem, którego Włoch albo Normand dzidą przebił.  — Musiał się on z onéj dzidy uleczyć — odezwał się król, bo na pewno donoszą, iż żyw jest. Jeźliby zaś kłamca jaki na siebie zbroję jego wdział i imię przywłaszczył, słusznaby go ująć i karę, na jaką zasłużył, domierzyć.  Na to bracia zamilkli strwożeni bardzo, nie chcąc przyznać się do tego, że mnie już mieli i do ciemnicy wrzucili.  Król tedy poczekawszy mało i widząc, że milczą, wstał, misę od siebie odsunąwszy, kołpak na głowę nałożywszy i miecz pokładając przed sobą, zawołał.  — Jużem ja tu nie gość ale sędzia najwyższy. — Niechaj tu stanie ten, któregoście do ciemnicy wrzucić kazali.  Uklęli się oba straszliwie i zmartwieli, choć chcieli wykłamywać się, nie mogli już. Sędziwój na kolana padł przed królem, miłosierdzia błagając. Król wołał.  — Tu mi go stawić na sąd z wami, jeźli żyw, niech stanie, jeźli trup, wy głowy dacie pod miecz katowski.  Gdym posłyszał chrzęst wielki i wołania a bicia we drzwi ciemnicy, które mamka okazała, Bogu duszę polecałem już, myśląc że mi tu zaraz głowę dać przyjdzie a na ścięcie mnie wywloką.  Odbito drzwi, ujrzałem królewskich ludzi, którzy mnie poczestnie pod ręce ująwszy przed króla zaprowadzili.  Temu, gdy pokłon oddałem, rzekł mi.  — Mów jakoś wyszedł, gdzieś i z kim był i jak powrócił, a wywiedź się i okaż, żeś nie jest samozwańcem i oszustem.  Duch tedy wstąpił we mnie i poczęłem opowiadać całe dzieje moje, jakom jechał, com i gdzie poczynał, i jak w końcu od Łotarza saskiego uszedłem do swoich. W tém, przecisnąwszy się przez tłok ludzi przystąpiła mamka stara i poprzysięgła jako poznała mnie za dziecko swe, które jéj piersi ssało. Ukazałem téż znak na ciele rodzimy, o którym wszyscy wiedzieli, żem z nim na świat przyszedł: Król tedy uznał, żem praw był.  Co widząc bracia kajali się, mówiąc że przyznają mnie, a jam odparł, iż jako żyw znać ich nie chcę. — Ojcowizny część, jaka mi należy, odbiorę, ale rodu i zawołania z niemi trzymać nie będę i wolę zwać się od starego konia, który mi służył, niż od ojca co mnie przeklął i braci co się zaparli.  Za czém się nazwałem Zaprzańcem; i dzieci moje nosić będą to imię, aby się pamięć zachowała przygody mojéj na wieki.  Dokończywszy opowiadania stary westchnął, czoło potarł, które zmarszczki okryły, a mnich dziwować się począł i użalać, sławiąc Bożą opiekę nad nieszczęśliwym Zaprzańcem.  Młody podróżny odezwał się téż, że o historyi téj dużo słyszał, a szczęśliwym był, iż na swe oczy oglądał tego, który tyle przecierpiał i doświadczył.  — A żebyście wiedzieli, rzekł w końcu, ktom jest i że się z rodem moim taić nie chcę, powiem wam o sobie, bo mnie tu niezna nikt. — Zwę się Markiem Jaksą z Miechowa, a krwi jednéj jestem z księdzem Janikiem, który biskupem jest na wrocławskiéj stolicy.  Mnich mu się pokłonił nizko, snać przypomniawszy, że o duchowieństwie polskiém lekko mówił i mało je ważył.