Matka królów - Józef Ignacy Kraszewski - ebook + audiobook

Matka królów ebook i audiobook

Józef Ignacy Kraszewski

4,8

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Matka królów” to książka Józefa Ignacego Kraszewskiego, polskiego pisarza i publicysty oraz autora największej liczby wydanych książek w historii literatury polskiej i siódmego autora na świecie pod tym względem.

Kilkunastoletnia, słynna z urody Zofia Holszańska, zwana z ruska Sonką, przebywa na dworze wielkiego księcia litewskiego Witolda jako krewna jego żony Julianny. Wielki książę pragnie wydać ją za mąż za króla Polski, starzejącego się Władysława Jagiełłę. Władysław Jagiełło ukazany jest w powieści jako władca słaby i łatwy do manipulowania. Witold chce z pomocą Sonki uzyskać większy wpływ na króla i zrealizować swój plan oderwania się od Polski i uzyskania korony na Litwie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 465

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 16 godz. 33 min

Lektor: Maciej Gąsiorek

Oceny
4,8 (4 oceny)
3
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
JoDaw

Nie oderwiesz się od lektury

Przepiękna powieść historyczna. Lektor znakomity.
00

Popularność




Józef Ignacy Kraszewski

Wydawnictwo Avia Artis

2022

ISBN: 978-83-8226-703-7
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (https://writeapp.io).

Tom I

I

W roku 1421 zamek wileński dolny i górny, samo miasto i okolica wcale inaczej stawiły się oku podróżnego, niż przed laty kilkudziesięciu, nim krzyż zapanował nad tą stolicą, a Litwa połączyła się z Polką. Z ramienia Jagiełły, siedział teraz Witold na Wilnie, lecz on raczej panował Polsce i jej królowi, niż Jagiełło jemu.  Siła ducha i przewaga były po stronie syna Kiejstutowego... Starzejący król bawił się zawsze namiętnie myślistwem, lubił długo siedząc za stołem, lub wylegując się na łożu słuchać wesołych rozmów swojego dworu, który po monarszemu obdarzał, ale rządy go nudziły. Chętnie uciekał w lasy, aby się od ich ciężaru uwolnić, i zdać je na senatorów świeckich i duchownych.  Miał się też kim wyręczać. W Wilnie i na Litwie zastępował go Witold, w Polsce Leliwy i Topory, z pośrodku których występował już chcący władzę ująć w silne dłonie, przodujący rozumem i charakterem Zbyszek z Oleśnicy, ten który pod Grünwaldem w rycerskiej zbroi stał jeszcze przy Jagielle i broniąc go od napaści Dypolda Kykieryca, pierwszy zadał mu cios śmiertelny.  Szybko potem z tego nadwornego pisarza Zbyszka urósł Zbigniew wielki, jeden z tych mężów, co się rodzą do panowania i kierowania ludźmi. Czekała nań już krakowska infuła.  W ciągu następnych lat panowania Jagiełłowego, między Witoldem a Zbigniewem rozegrywa się dziejowy dramat połączonej z Litwą Polski.  W potężnej prawicy litewskiego księcia, jak wszystko, tak i Wilno urosło, obwarowało się, przyozdobiło prędko.  W miejscu starej świątyni pogańskiej stał kościół katedralny, wieżyca nieforemna Światoroha za dzwonnicę mu służyła. Kilka krzyżów po nad świątyniami chrześciańskiemi wznosiły się tu i ówdzie wśród poziomych dachów domostw drewnianych.  Oba zamki wzmocnione mogły się teraz skutecznie opierać napaści krzyżowych rycerzy, ale potęga ich złamana była i lękać się tu nie potrzebowano nowego oblężenia.  Zamek górny opatrzony lepiej, przedstawiał się jeszcze mniej więcej podobną nieforemnych dość murów gromada, jak przed laty. Dolny się znacznie odmienił.  Ściany i baszty, które go otaczały, już nie prości murarze nieświadomi swej sztuki z dzikich kamieni, ale mistrze budowniczy z Niemiec i Polski sprowadzeni przerobili i upiększyli czerwonemi wysadzając cegłami, na wzór grodów krzyżackich.  Tak samo jak do koła miasta, grube mury w pewnych odstępach jeżyły się niższemi i wyższemi wieżami i basztami. Warowne bramy broniły wyskoki, z których przystępu do nich mógł oblężony nie dopuścić. Kopane rowy głębokie zbliżyć się do nich nie dawały.  Po za okólnemi mury miasta rozlegały się przedmieścia w ogrodach, zasiane uboższemi chatami. W pośrodku miało już Wilno powyznaczane ulice, rynki, targowiska, przy których szybko wznosiły się budowle z cegły i kamienia.  Przeważały jeszcze domostwa drewniane, ale i te już, na wzór polski, powiększać się i do góry dźwigać zaczęły.  Na zamku Witoldowskim widać było ład i zamożność, a surowe rządy tego człowieka co czas miał na wszystko, wglądał sam w rzecz każdą i nie dopuszczał samowoli niczyjej.  Przy niem też nie widzimy nikogo, coby śmiał i pokusił się wyręczać go i zastępować. Nie rządzi tu ani duchowny ni świecki ulubieniec, nie ma wpływu żona, nie wyzwalają się słudzy, Witold wyręcza się małemi urzędnikami, którzy sami przez się nic nie mogą.  Zamek nie odznaczał się teraz powierzchownością zbyt wytworną, oczy porywającą, ale rozmiary jego, krzepkie mury, gęste straże, w milczeniu i karności trzymana służba i załoga, oznajmywały, że tu stolicę swą miał potężny pan, przed którym drżeli i szanować go musieli wszyscy.  Nie było prawie dnia, któregoby jakieś poselstwo nie zawitało na zamek dolny, gdzie książe ciągle przebywał. Górny służył za zbrojownię, skarbiec i więzienie.  Szeroko rozpościerały się gmachy książęce, mieszkania urzędników, dworu, czeladzi, łaźnie, piekarnie, iżby dla dworskich rękodzielników i stajnie, na których zawsze kilkaset koni pogotowiu stało.  Za zamkiem ku rzece, kędy dawniej zapewne las być musiał, bo ten otaczał miasto za Olgerdowych lat, za Gedyminowych, stały jeszcze drzewa stare i zarośla, stanowiące rodzaj ogrodu, w którym czasu letniej spieki, schronić się było można.  Zwykle tu starsi urzędnicy dworu, niekiedy kobiety przy boku wielkiej księżnej zostające, przechodziły się w różnych dnia porach, nazbyt od zamku nie oddalając, bo u Witolda wszyscy i zawsze na zawołanie być musieli.  Właśnie jednego pięknego, ciepłego, jesiennego poranku pod rozłożystemi drzewami w zamku, zabawiała się zbiegła z teremów księżnej Julianny, drugiej żony Witoldowej gromadka kobiet, w większej części młodych, której dziewczę nadzwyczajnej piękności, wysmukłe, czarnobrewe, z oczyma młodością gorejącemi, tryskającemi życiem przodowało.  Śmieszki i urywane piosenki słychać było pod drzewami, ale męzki dwór księcia zbliżać się nie śmiał tam, gdzie same były niewiasty, które Julianna surowo trzymała, poglądał tylko chciwie je ścigając oczyma.  W pośród tego wesołego dziewcząt i starszych pań grona, rozmaicie poubieranych, na ruski, polski i niemiecki sposób, postawą, wdziękiem, i śmiałem a rozkazującem obejściem się rej wiodła, w pełni wiosennego rozkwitu, wesoła, hałaśliwa, roztrzpiotana czarnobrewa. Wszystko szło za nią i jej słuchało.  Ubiór dziewczęcia powszedni, zbyt wykwintny nie był, choć na chęci ustrojenia się nie zbywało zalotnemu wyrostkowi. Można było z niego sądzić, że więcej pragnęła się ustroić niż mogła. A to co miała na sobie zręcznie dobranem było, aby pokryć co zbywało.  Cały orszak wiodła przodując mu, podskakując, białemi rękami wskazując na drzewa, ciesząc się już zabawie, do której ciągnęła je za sobą.  Nawykła była snadź prowadzić swe towarzyszki i rozkazywać im, bo na skinienie jej wszystkie rzucały się posłuszne...  Pod drzewami, na grubych ich gałęziach, widać było zawieszoną prostą, z mocnych nici w sznury skręconych, z deską na nich przywiązaną, huśtawkę.  Ku niej biegiem, który do pląsów był podobnym, niekiedy w kółko się obracając i śmiejąc, dążyła śliczna czarnobrewa, a biegnąc nie dawała zamknąć się ustom, i każde jej słowo chórem wesołym odzywało się między towarzyszkami.  Sukienka zielona bramowana złotem, ale dobrze wytarta, białe rąbki, na czole przepaska, naszyjnik cienki z wiszącemi na piersiach kółkami, tak umiała nieść na sobie, jakby ją klejnoty okrywały... Na maleńkich bosych nóżkach miała trzewiczki jak suknia zielone, lecz od używania spłowiałe.  Zbliżywszy się do huśtawki, dziewczę raźnie na nią skoczyło, pochwyciło dwa grube sznury, na których wisiała i śmiejąc się, wykrzyknęło.  — Hej! do roboty! hej! A rzucajcie mną wysoko, pod same obłoki! po nad drzewa, nad wierzchołki... aż do gwiazd, pod niebiosa...  Starsza niewiasta, z twarzą bladą, przeciągniętą, z zagasłemi oczyma, uśmiechniona łagodnie, ubrana ciemno, z krzyżem na szyi, tuż przy huśtawce stojąca, przerwała cicho.  — Oh! kniahinko ty moja! Tobie się chce tak wysoko, a kto pod obłoki lata... spadać na ziemię musi... Lepiej po niej chodzić spokojnie. Od huśtawki się głowa zawraca.  — Ja bo lubię, żeby mi się w głowie kręciło, wolę wir niż martwą ciszę. Hej! hej! huku, wrzasku, biegu, lotu dusza pragnie, a tu taka w tych murach niewola!!  I spozierając na zamek skrzywiło się wyraziście, jakby mu ją wyrzucało.  Dwie służebnice już z tyłu wzięły były sznury, któremi huśtawkę rozkołysać miały, ale starsza stojąca przy niej, wstrzymywała. Rozmowa była nieskończona. Księżniczka też już nie nagliła.  — Oj ty, ty ptaszku co ci skrzydła urosły — mówiła dalej stara. — Latałoby ci się latało, aż gdzieś sokołowi we szpony...  — Bodaj sokoł pochwycił i rozdarł, lepiej niż tak gnić za krosnami, a słuchać...  Tu przerwało nagle.  — Nie strachaj mnie Femko, nie strachaj i nie wróż tak źle.  — Ja nie wróżę, bom nie wieszczbiarka, tylko przestrzegam — odpowiedziała smutnie Femka.  Księżniczka ciągle na huśtawce siedziała.  — O! jabym bardzo chciała, żeby mi kto kiedy powróżył — dodała czarnobrewa. — Na prawdę, Femko. Nie umiesz ty? Jam taka mojej przyszłości niecierpliwa i ciekawa.  — Ona tylko Bogu wiadoma — odparła Femka, a przyjdzie aż nadto rychło... Co przeznaczone nie minie.  Wtem jedna z towarzyszek księżniczki zbliżyła się do huśtawki.  — Do wróżenia — odezwała się z minką poważną, w której się głęboka wiara malowała — niema jak ta stara Mecha. Ona! co tylko której przepowiedziała, wszystko się ziściło.  — Mecha? a gdzież tej Mechy szukać? — westchnęło dziewczę. — Dałabym jej chętnie podarek...  Spojrzała po sobie, pomyślała i uśmiechnęła się gorżko, może przypomniawszy, że niewiele co dać mogła.  — Gdzie jej szukać? — wtrąciło żwawo dziewczę. — Mecha teraz zawsze siaduje pod kościołem. Wszyscy na nią mowią, że poganka jest i że dlatego tylko od drzwi kościoła nie odchodzi, bo tam dawniej ten ogień wieczny się palił, któremu ona posługiwała. Poganka nie poganka, ona wszystko wie, czyta w wodzie, z twarzy, z ręki jakby z pisma klecha.  Księżniczce aż rumieńce wystąpiły na twarzyczkę.  — Zuba, ty, dziecko moje, pierścionek mieć będziesz odemnie, tylko mi tu sprowadź Mechę. Mnie się zdaje, że jak ona wyprorokuje, to i prędzej przyleci co nowego.  Femka jakoś przecząco głową kręciła.  — Czarownica! poganka — szepnęła — jeszcze urok jaki rzuci.  — Ja się tam uroku nie boję, krzyżyk pobłogosławiony na piersiach noszę, a takbym tę zaklętą przyszłość znać chciała...  — A jak w niej co złego siedzi? — spytała Femka.  — No, to będą czekać złego, a odżegnywać! — dodało dziewczę uparte.  Towarzyszki jej szeptały pomiędzy sobą. Księżniczka ciągle na huśtawce siedziała. Biegła tak do niej, spragniona rozrywki, a teraz się już jej całkiem odechciało; myślała o czem innem! o przyszłości.  Skoczyła z deski, na której się była tak wygodnie umieściła.  — No — zaśmiała się Femka głaszcząc ją po ramionach — a tak ci się chciało podlecieć w obłoki?  — Po cóż lecieć kiedy nie dolecę! — tęskno westchnęła dziewczyna — nogi przykute do ziemi.  Femka odwróciła się.  — Jabym już huśtawkę wolała, niż wróżenie. Trzeba z niej korzystać póki jest, bo kto wie? czy długo będzie. Wiecie, że nasz książe powiesić ją tu kazał, gdy u nas w odwiedzinach był król Jagiełło.  — Ah! Cóż? stary dziad huśtać się kazał? — parsknęła księżniczka.  — Ale nie!! Tylko tak lubi patrzeć, gdy się dziewczęta i chłopcy wysoko huśtają. Siadywał tu godzinami, mając z tego zabawę wielką. Oka z nich nie spuszczał stary.  Książe Witold umyślnie dla niego powiesić ją kazał, a teraz gdy się go nie spodziewa, albo on, albo księżna odczepić każe, aby nie było swywoli. Używajcie póki jest.  Zamyślona księżniczka znowu wskoczyła na siedzenie, porwała za sznury, spojrzała na swe służebne, i pogrążona w dumach jakiś, rzucać się w powietrze kazała.  Lecz, choć tak milcząca o czemś marzyła, piękna jej twarzyczka wcale smutnego nie nabrała wyrazu, jak gdyby nie umiała czy nie mogła się zachmurzyć. Nadto była młodą, szczęśliwą, czy życiem upojoną.  Femka przyglądała się jej milcząca, a niekiedy jak dziecku przyklaskiwała rękami. Oczy księżniczki tymczasem zwracały się ciągle w tę stronę, z której obiecana Mecha przyjść była powinna.  Posłanej po nią Zuli, ani jej, widać nie było.  W tem Femka coś w dali palcem ukazała. Z za murów mignęła naprzód biała z pasami czerwonemi sukienka, potem szare płachty kobiety, która zdala wcale do żebraczki podobną, nie była.  Słusznego wzrostu, wyprostowana poważnie, cała białawą zasłoną pokryta, która od głowy do stóp po niej spływała, szła śmiało niewiasta niemłoda już, której twarz ponura, pomarszczona postrach i poszanowanie wrażała.  Rysy jej niegdyś piękne, wiek uczynił groźnemi, tak się głęboki żal i boleść na nich wyryły. Siwe, długie włosy rozpuszczone spadały jej na ramiona, a z pod płótna, które ją okrywało całą, widać było na czole zwiędły wianek z ruty i liści dębowych...  Był to znak dziewictwa i kapłaństwa starej Mechy.  Chociaż ją wiedziono przed oblicze księżniczki, wcale się tem nie trwożyła, szła krokiem pewnym, rzucając oczyma ciemnemi z pod powiek jakby płaczem zakrwawionych.  Zobaczywszy ją, księżniczka dała znak służkom i z niecierpliwością płochego dziecięcia, niedoczekawszy się nim rozkołysana zatrzyma się huśtawka, zuchwale skoczyła na ziemię... Femka blizko stojąca pochwyciła ją w objęcia.  Stara Mecha stała przed nią, ciekawie się przypatrując, a usta zaciskając coraz mocniej.  Niestrwożone groźnem jej obliczem, dziewczę zbliżyło się napastliwie.  — Dobra ty, moja — rzekło przymilającym się, dźwięcznym głosem — będziesz ty mnie wróżyła??  Wejdalotka milczała potrząsając głową.  — A tobie na co wróżby moje? — odezwała się żałobnie — albo to ci los nie wywróżył już przyszłości? Rodziłaś się na starym kunigasów zamku w Holszanach, ojcowie twoi ludziom panowali i ty będziesz królować.  Potrząsła głową wpatrując się w piękną księżniczkę, która gorące w nią wlepiała oczy.  — Na co tobie wróżby moje — dodała — kiedy krew wróży i liczko wróży?  Dziewczęta ciekawie cisnąc się do koła otaczały Mechę i swoją panią, wyciągały główki, przestraszone nieco, usiłując najmniejszy szept pochwycić.  Mecha opornie, z niechęcią i wzdraganiem odpowiadała księżniczce. Ta zdjąwszy pierścionek z palca, bo nic innego nie miała do podarowania starej, podała go jej z uśmiechem, ale Mecha nie przyjęła. Zlekka odtrąciła jej rączkę, mrucząc smutnie.  — Tobie on, krasawico, będzie wkrótce potrzebniejszy.  Zarumieniła się księżniczka.  — Na co?  — A do czegożby były dziewczętom pierścionki, jeśli nie na to, by ją mężczyznom dawały? Cicho było dokoła, słuchano i czekano co dalej powie Mecha, ale ta spuściwszy oczy szeptała coś sama do siebie, czy do niewidzialnych duchów — i nie prędko głowę podniosła.  Twarz się jej całkiem zmieniła.  Wstąpiła w nią siła wielka, tak że dziewczęta od jej wzroku rozstąpiły się ze strachem.  — Męża tobie wkrótce swatać będą — mówiła proroczym duchem natchniona... A będzie swatał cię taki, coby może rad sam wziął, gdyby mógł... Koronę ci włożą na czoło i panować będziesz, a łzy tobie ona wyciśnie. I swat się wrogiem stanie. Nieszczęśliwa będziesz i szczęśliwa... Królom matką, po królach sierotą, we łzach krwawych złocony chleb pożywającą niewiastą...  Wlepiła w nią oczy, długo patrzając, i sama do siebie mrucząc coś niewyraźnie.  — Po co tobie pytać mnie było i ból ze mnie wyciągać? Nie mogę ja dać nic, tylko to, co mi duchy przyniosą. Nie mam swojego nic, nie wiem sama nic... Płynie wszystko zdaleka...  Zamknęła sobie usta dłonią chudą, pokłoniła się i zawróciwszy, żywo iść poczęła ku bramom.  Dziewczęta stały wszystkie jak wryte, a księżniczka, której lice się paliło, powtarzała cicho jeden wyraz. — Korona! — Ten dla niej zagłuszył inne.  Femka ręce załamywała.  — Co ta stara czarownica wiedzieć może? — szepnęła zbliżywszy się. — Dobrze, że poszła sobie, mnie dreszcze przechodziły patrząc na nią. Pewnie poganką jest.  Do huśtawki nikt już nie miał ochoty. Smutek powiał po wszystkich, nawet wesoła księżniczka zachmurzyła się nieco i na bok odciągnęła Femkę.  — Plotła niezdarne rzeczy! — rzekła. — Korona! jabym i korony nie chciała, bylebym ztąd wyjść mogła...  — Alboż ci tu źle — szepnęła Femka — przecie wuj kocha bardzo.  — A Julianna nienawidzi i prześladuje mnie za to! — przerwała księżniczka. — Dobrze mi było za życia rodzonej ciotuchny, a teraz mnie Witoldowa prześladuje za to, że sama uwiędła, i że jej mąż woli patrzeć na mnie młodą, niż się swarzyć z tą babą!!  Femka jej pogroziła.  — Tst! nie mówcie! albo ja nie wiem o tem, nie słucham i nie patrzę...  — O, wuj bardzo mnie kocha — dodała księżniczka, czasem na przekorę żonie — ale i jego kochanie i jej nienawiść, już mnie zmęczyły. Radabym ztąd, rada w świat... Wróżka przecie rychło coś wróżyła...  — Łzy! łzy! — sama do siebie zamruczała Femka.  Szły tak razem ku zamkowi krokiem powolnym. Słońce zachodziło za góry; była to godzina o której na zamku wieczerzę dawano.  Książe Witold zwykle, gdy dostojnych gości nie przyjmował, sam siadał do nakrytego stołu, bo długo przy nim, jak Jagiełło, siedzieć nie lubił, nie pijał nic, jadł niewiele, oprócz wody napoju nie znał...  I ten czas przy stole nie bywał dla niego stracony, bo do obiadu i wieczerzy zwoływał zwykle którego ze swych pisarzy. Cebulkę lub Lutka z Brzezia, pisma sobie przyniesione czytać kazał i odpowiedzi na nie dyktował...  Rzadko bywał tak swobodnym, aby z księżną, która zgryźliwie sporzyć z nim nawykła, gniewając się, że jej wolą się nie rządził, i z piękną pierwszej żony siostrzenicą Sonką, którąśmy przy huśtawce widzieli, mógł razem biesiadować.  Książe lubił bardzo tę piękną Sonkę, może więcej niżby żona chciała, która o nią była zazdrośna i zbyć się jej z domu pragnęła.  Ale Witold, który rzadko dla kogo powolnym bywał, żonie się nie dawał zmusić do niczego. Tem przykrzejszym to jej było, że czasem Sonka jednem słówkiem wolę jego złamała, uśmiechnąwszy mu się, spojrzawszy na niego oczyma gorącemi. Jej jednej niekiedy ująć się dawał...  Dziewczę wiedziało o tem dobrze, że wiele mogło u tego, u którego nikt nic nie mógł, bo samo sprzeciwienie się wywoływało w nim opór żelazny. Korzystało z tego czasem zuchwale na przekor księżnie, ale w małych sprawach tylko. Witold grę tę rozumiał i żonę gniewliwą wyśmiewał.  Niechęć dwóch kobiet rosła, a Sonka w powszedniem życiu złośliwej Juliannie ulegać musiała.  Wchodziła z dziewczętami na zamek Sonka i miała się do swoich izb zawrócić, gdy drogę jej zaszedł Michno, Witoldowy sługa i pokazując na drzwi, rzekł z pokłonem.  — Kniaź a pan do siebie was prosić kazał. Już po zamku wszędzie szukałem.  — Wieczerzał już? Księżna jest u niego? — zapytała.  — Nie — odparł sługa — właśnie siedzi u stołu, sam jeden jest, nawet pisarzów wołać nie kazał. Oprócz czeladzi nie ma nikogo.  Sonka, dawszy znak Femce i dziewczętom, śmiała sama do jadalni wkroczyła.  Izba to była wielka, w której i książe jadał gdy sam był i gości czasem mnogich przyjmował. Po staremu, nad murami jej sklepienia nie było, ale ogromne belki z prosta rzeźbione i malowane pułap okrywały.  Jedną ścianę niemieckim obyczajem zajmowały police piętrzące się wysoko, na których piękne misy, dzbany i naczynia różne na okaz były porozstawiane...  Kilka większych i mniejszych stołów ciężkich, z ławami wyścielanemi, wzdłuż izbę przerzynały. Wązkie okna zaszklone, z szybkami w ołów oprawnemi, światło skąpe rzucały. Przy jednym z nich Witold sam wieczerzał.  Nie przenosił on wzrostem owego wieku barczystych i rozrosłych rycerzy, miernie słuszny, ale silnie zbudowany, kształtny, zahartowany życiem czynnem, miał coś w postawie i obliczu, co go czyniło wielkim nawet wśród olbrzymów. Pociągła twarz wszystkich książąt litewskich, nie była u niego piękną, ale znaczącą i siłą napiętnowaną. Jaśniała na niej duma człowieka, który wiele złamał i zawsze zwyciężał. Oczy ciemne patrzały bystro, nakazująco, rozumnie, czoło nad niemi stało pełne, podniesione, jasne, usta miały wyraz wodza i pana.  Ani wiek, ani boje, ni więzienia i niewole, nie pozostawiły na nim gniotących śladów, nie odjęły mu potęgi, którą wyniósł z kolebki.  Teraz był to już człowiek, który młodość zostawił za sobą, ale starym ani się czuł, ni wydawał.  Ubrany w kaftan ciemny podpasany, po domowemu, bez ozdób żadnych, z włosem długim na ramiona rozrzuconym, siedział w ręku trzymając kawał mięsa pieczonego i nóż. Niósł do ust ten posiłek, gdy Sonka się w progu pokazała.  Bystro spojrzał na nią.  — Sonka! — zawołał. Kazałem cię szukać po zamku, gdzie się ty kryjesz po komorach, latawico? Myślałem, że bojar jaki rozmiłowany poniósł cię już na rumaku, ale jabym się sam za nim w pogoń puścił może. Kto wie? albobym pobłogosławił na drogę?  — Doprawdy? — odparło dziewczę śmiało — tak ja dla was mało warta, że nie wiecie.  — Ale ty wiesz, sroczko zła, że ja na ciebie i twoje oczy paskudne patrzeć lubię — rzekł Witold — tylko, już mi się sprzykrzyło pilnować latawicy, która w gnieździe usiedzieć nie może. Wolałbym opiekę oddać innemu.  Sonka tymczasem, gdy to mówił, zbliżyła się do stołu, sparła na nim, i śmiało patrzała mu w oczy.  — A pocożeście mnie szukać kazali? — spytała.  — Żeby wyłajać — rzekł Witold, ale nie zbyt surowym głosem i z półuśmiechem na ustach. — Wyrosły ci skrzydła, latasz i rwiesz się, szczególniej gdzie młodzież się kręci. Radbym się pozbył, bo w końcu nie upilnuję, a lada złodziejowi bym cię dać nie chciał.  Sonka ramionami ruszyła, poprawiła włosy. Witold jadł spokojnie i mówił powoli.  — Żebyś ty przynajmniej wdzięczną była za to, że cię tu jako własne chowałem dziecko. No? skarżyć się na mnie nie powinnaś?  — Albo się skarżę?  — Hodowaliśmy cię troskliwie, Anna na ręku nosiła.  Popatrzał na nią, ona wziąwszy ze stołu jabłko, gryzła ogonek jego w ustach zadumana. Coś jej po głowie chodziło.  Wtem Witold, poważniejąc stopniowo, rzekł do niej.  — Dość bajania. Sonka! słuchaj mnie dobrze, chcę cię wydać za mąż?  Dziewczę krzyknęło, ale trudno było rozeznać w tym głosie radość czy przestrach go wywołał. Oczyma zalotnemi a ciekawemi Sonka, nic nie mówiąc, pytać się zdawała.  — Za kogo?  — Żebyś ty rozum miała! do nógbyś mi paść powinna — aleś ty na pół dziecko, pół latawica.  Dziewczę nogą tupnęło.  — Mówże za kogo??  Witold kazał czekać długo, ważył coś.  — No — rzekł — jak przystało, za starego...  Wzdrygnęła się księżniczka.  — Nie chcę.  — Bo rozumu nie masz — odparł Witold. — Lepszego dla kobiety męża nad starego nie ma; wy młode wodzicie ich, zdradzacie bezkarnie, a oni was po nogach całują.  — Nie tak mi pilno iść za mąż — skłamało dziewczę.  Witold się uśmiechnął i rękę podniósł do góry. Sonka rozśmiała się też trochę, ale wnet przybrała minkę seryo.  — Ty swej woli nie masz, ja wiem co dla ciebie potrzeba — zawołał — ojca twojego zastępuję. On mi nad tobą władzę zdał. Otóż mnie wydać cię za mąż pilno, abyś ty się sama nie oddała komu, gdy ci się głowa zawróci.  Sonka po dziecinnemu się śmiała. Książe chleb łamał niecierpliwie, napił się wody — pomyślał znowu.  — Wiesz, że ja twojego szczęścia chcę — rzekł poważnie. — Bezemnie ty wielkiego nie zrobisz losu. Ojciec za tobą wiana w ziemi nie da, bo go niema, chyba koszule i sukienki, a krasę mieć będziesz w posagu. Weźmie cię li małe książątko na Ruś, to już dla ciebie szczęście. Kto wie potem jakie losy cię czekają na małym gródku, z którego brat lub swat wyżenie lada dzień. Oto los twój, a będziesz rozum miała, ja ci takiego męża dam, któremu królowe swatają, ale... stary!  W tej chwili Sonce przyszło na myśl proroctwo Mechy i pobladła, miałaż się tak rychło sprawdzić przepowiednia jej z koroną i łzami?  Witold się rozparł na siedzeniu, jedną ręką bijąc o stół, a patrząc na dziewczę zaciekawione już więcej, niż przelękłe.  — Staremu temu, który już trzy żony miał — rzekł — jeszcze się czwartej zachciało. Jednę poślubił co aniołem była, drugą, prostą kobietę, trzecią wziął wiedzmę rodem z piekła, a ja mu ciebie chcę dać czwartą, abyś była królową... No, Jagielle polskiemu cię swatam!!  Sonka tym razem krzyknęła głośniej i oczy sobie zakryła białemi rękami. Na łzy się jej zbierało.  Nie widziała ona dawno króla Jagiełły, ale słyszała o nim, że bardzo już stary był, że przy żadnej żonie wysiedzieć nie mógł, bo wolał ze psy po lasach jeździć, niż pilnować domu.  Wiele więcej rozpowiadano o nim, jak zazdrośnym był, jak podejrzewał żony, a lada donosów słuchał. Trwoga ją ogarnęła.  — Stary! prawda! — dodał Witold — ale, Sonko, ty co się stroić lubisz, bawić i śmiać, królową być, kazać sobie pokłony bić, na twarz padać przed sobą, nielepiejże jak na Rusi w pustym zameczku marnieć?  Dziewczę zadumane, odjęło ręce od oczów powoli, słuchało z uwagą.  — Jagiełło niemłody — ciągnął książe dalej — jeśliby na niego co przyszło, kto wie, Polacy ci mogą młodego męża wyswatać, aby Brandeburczyka, którego Jadwidze przeznaczono, się pozbyć.  Królową być, warto coś za to zapłacić... Klejnotów i sukienek, których jesteś żądna, będziesz miała do syta; i ludzie ci się kłaniać muszą...  Dziewczę łzy już otarłszy, potrząsało tylko ramionami i głową. Witold usiłował odgadnąć co dumała i domyśleć się nie mógł.  — Ja wiem, ty zrozumiesz, że takiej doli odrzucać nie można — mówił znowu — ale ja cię też za darmo nie posadzę na tronie, ty mi tam jesteś potrzebną i to będziesz podszeptywała staremu co ja tobie... Tyś moja być powinna, Sonko, jak byłaś dotąd, dzieckiem posłusznem...  Wszystko będziesz mnie winna, i ja od ciebie wierności wymagać mam prawo!  To mówiąc wstał Witold, popatrzył na swą wychowankę, stojącą w zamysłach i dodał.  — Idź — rzekł — pomyśl com powiedział... a potem padnij mi do nóg i podziękuj, bo choć ze starym, wielka cześć i szczęście cię czeka!  Ze spuszczoną głową, nie odpowiedziawszy słowa, Sonka zwolna wysunęła się z jadalni, a drzwi ledwie się za nią zamknęły, gdy drugie uchylono niecierpliwie, niewieścia głowa wyjrzała przez nie i księżna Julianna, która na podsłuchach stała, wtargnęła niespokojna.  Na widok jej namarszczył się Witold, domyślając, że rozmowę z Sonką musiała u drzwi pochwycić.  Księżna była słusznego wzrostu, ani młodą ni starą, średnich lat, niegdyś dosyć pięknych rysów, dziś twarzy zwiędłej i charakter zgryźliwy zapowiadającej niewiastą. Chciała jeszcze być piękną, a właśnie to staranie, strój zbyt wykwintny, wyraz zbyt dziewiczy, który sobie nadać usiłowała, czyniły ją niemiłą.  Starała się też o rzecz niemożliwą, bo o panowanie nad mężem, który przy każdem z nią starciu rozjątrzony, zwykle na przekór jej postępował. Kończyło się to na łzach i na czekaniu.  Sonka, którą Witold lubił dla jej piękności i wesołości dziecięcej, znienawidzoną była przez Juliannę.  Pewnie chętnie za kogokolwiekbądź wydać ją i pozbyć się z domu, było najgorętszem jej pragnieniem, ale widzieć ją królową, gdy ona sama była tylko wielką księżną i być zmuszoną uchylić przed nią czoła, tej myśli znieść nie mogła.  Gwałtownie, z oburzeniem malującem się na twarzy, drgającej od gniewu, przyskoczyła do Witolda, który stał zimny i nieporuszony jak posąg.  — Uszom nie wierzę — krzyknęła. — Ja nie wiem nic, ja niegodna jestem, abyś mi się zwierzył, a tę ulubienicę swoją, siostrzeniczkę kochaną, już chcesz posadzić na tronie!!  — Chcę i posadzę — rzekł książę krótko i dosadnie...  — Ją? ją? na upokorzenie moje! — zawołała Julianna — aby się mnie urągała!!  — Tam gdzie ją umieszczę, ona mnie służyć będzie — dodał Witold.  — Julianna rozśmiała się.  — Myślisz? tak ty ją znasz? — krzyknęła... Ona nikomu służyć nie zechce, oprócz samej sobie, a na tobie, na mnie, na nas mścić się będzie za dobrodziejstwa!!  Załamywała księżna ręce, Witold stał zimny i obojętny.  — Tyś się z nią zawsze źle obchodziła — rzekł — boś była śmiesznie zazdrośną, może dla ciebie nie mieć serca, ale u mnie się od dziecka wychowała, i mnie musi być posłuszną.  Chwilkę pomilczawszy, dumnie dorzucił książe.  — A nie będzie słuchać, to tak ją z tronu ściągnąć potrafię, jak na tron powołałem...  Łzy poczęły płynąć z oczów księżnie.  — Nie kłam — zawołała. — Chce ci się swoją ulubienicę widzieć wysoko. O! wiem ja, że ona ci milsza nademnie i nad wszystkie, ale pan Bóg cię skarze, zobaczysz...  Witold uśmiechnął się tylko pogardliwie... Czas jakiś łkała z gniewu księżna.  — Mnie na złość, na upokorzenie czynisz to — dodała...  — Nie dla ciebie, ani dla niej to czynię — zimno wtrącił książe — ale dla siebie, a to com postanowił, musi się spełnić. — Lecz nie lej darmo; com rzekł, to się stanie.  To mówiąc książe, który niemiłemu sporowi z żoną chciał koniec położyć, klasnął w ręce odwracając się do niej. Znak to był zwykły dla przywołania sług lub oczekujących pisarzy. Usłyszawszy go księżna, nie chcąc się wydać ze łzami, pobiegła skryć jej do izb swoich. W przedsieniu stojący na zawołanie Cebulka wsunął się cichemi krokami.  Był to szlachcic a Polak razem z drugim towarzyszem, Lutkiem z Brzezia, dość już dawno służący Witoldowi, tak jak on chciał, aby mu służono.  Sposobił się niegdyś, ubogie chłopię, do stanu duchownego, ale, święceń jeszcze nie mając, tylko naukę potrzebną, gdy się zręczność nadarzyła, przystał do wielkiego księcia, i teraz już o sutannie nie myślał.  Nie tak szczodry jak Jagiełło, Witold jednak nagradzać umiał, usług nie zapominając nigdy. Cebulka przebiegły, rozumny, łatwego a bystrego pojęcia człowiek, na swój stan uczony dosyć, używając wszystkich tych darów na korzyść pana, woli własnej umiał się wyrzec zupełnie.  Zgadywał księcia, rozumiał go łatwiej i lepiej niż inni, ale nie występował nigdy ani z własnym rozumem, ni z radą. Był narzędziem dogodnem i czemś więcej się stać nie kusił. Gdy Witold nim nie kierował, sam nie ważył się na nic.  Małego wzrostu, płci śniadej, rysów nieznaczących, średnich lat człeczek, niepokaźny dla tych co głębiej nie zajrzeli w oczy, niedający w nich czytać, Cebulka miał nieograniczone zaufanie pana i nigdy go, nawet niezręcznością nie zdradził...  Milczał jak grób, nikt nigdy nic nie dobył z niego; z obcemi niechętnie mówił i mało, nie wygadał się nikomu. Gdy potrzeba było namówić, przekonać, podejść, zyskać, umiał być zręcznym i chytrym, lecz wszystkie te przymioty występywały u niego tylko na rozkazanie, a chowały się jak u ślimaka rogi na skinienie pana.  Dla Cebulki Witold tajemnic nie miał, lecz sługa nie wyzywał zwierzeń, we wszystkim zachowywał się biernie. To właśnie czyniło go księciu miłym.  Pisarz stał pokornie w progu.  — Jagielle więc zachciało się żony, czy Zygmunt mu ją i Barbara narzucają!! — rzekł zwracając się do Cebulki.  — On sam wcale o niej wprzód nie myślał — odparł Cebulka — i nie żądałby jej pewnie, gdyby mu Zygmunt własnej córki nie swatał zdrajca, a ponieważ ta dzieckiem jest, czeską królowę wdowę mu rai. Po obu posagi! po jednej koronę, po drugiej wiano ze Szląskiem...  Wmówili mu, że jeszcze żenić się powinien!! — dodał ciszej Cebulka poruszając ramionami.  — Przecież gdy Jadwigę, córkę swoją Brandeburczykowi zaręczał, — wyrzekł się już tej głupiej myśli ożenienia. Przecież zapowiedzieli w Rzymie, gdy Granowskę brał, aby tym ślubom koniec było — mówił Witold. — Wszystko to Zygmuntowe sprawy, on tu nam mąci i chce starego sobie zjednać, aby nim władał, wiedząc, że słaby jest... Mnie się lęka...  Nie można dopuścić, aby Zygmunt wpływ swój małżeństwem zapewnił; wolę sam ożenić Jagiełłę.  Spojrzał na Cebulkę, który pytać nie śmiał. Witold przeszedł się po izbie, i stanął przed nim.  — Muszę mu siostrzenicę poświęcić; Sonkę mu dam, co sądzicie o tem?  — Nasi panowie, biskup krakowski i Zbyszko nie chcą żadnej żony dla niego.  — Właśnie ja dlatego mu ją dam — rzekł książe. — Przez nią będę zawsze pewnym Jagiełły i im szyki pomięszam... Młoda jest, piękna, zapanuje nad nim łatwo, a posłuszną mi być musi!  Cebulka wyzwany aby się odezwał z czemś, potwierdził zdanie pana, lub uczynił uwagę jaką, zmilczał. Wiedział on dobrze, iż Witold nie zmieni zdania.  — Wygotuj list odemnie — rzekł po chwili książe... Zleć mu w nim Sonkę, sam z nim pojedziesz do Krakowa. Jagiełło pewnie pytać cię będzie, zachwalaj mu dziewkę, niech się stary zapali dla krasawicy. Sam na sam z nim, wprzód nim on to Zbyszkowi i innym zwierzy, nabij mu dobrze w głowę, że drugiej takiej na świecie nie ma, a z mojej ręki ją śmiało wziąć może.  Rozumiesz??  Skłonił się Cebulka.  — List gotuj dziś, zrana mi go czytać będziesz, a jechać potrzeba co rychlej, aby Aleksandra mu znowu jakiej drugiej Granowskiej nie dała... Jak tylko się dowiedzą, że mu świta ożenienie, zewsząd raić poczną dziewczęta i wdowy; a ja — mali żonę brać! — muszę tam swoją postawić przy nim...  Raz jeszcze spojrzał na Cebulkę, który nie potrzebował słów wielu, ażeby pana zrozumiał. Miał już odchodzić, gdy książe wstrzymał go.  — Z listem jadąc — rzekł — staraj się go nie w Krakowie, gdzie nad nim czuwają klechy, ale na łowach gdzie przydybać. Będziesz miał czas i swobodę dobrze mu Sonkę opisać?  Potem mu już jej z głowy księża nie wybiją. Pośpiechu trzeba w tem, jak w każdej rzeczy; wyprzedzą nas, stracimy wiele. Jeżli kiedy, to dziś mi należy mieć tam pomocnika, bo wrogów ze strachu codzień rośnie!!

II

Księżna Julianna nie przyszła dnia tego do wieczerzy, nie chciała się spotkać z Sonką, potrzebowała gniew swój wypłakać i myśleć nad tem, jak męża odwieść od raz powziętego zamiaru. Nigdy w życiu się jej to nie powiodło, bo Witold żadnej nie uległ, niewieście ani mężowi, — nie wyrzekała się jednak nadziei i mimo doświadczenia, nieopatrzna niewiasta, zawsze najgorszego dobierała sposobu do pokonania męża, oko w oko stojąc z nim do otwartej walki.  Przy wieczerzy Sonka też siedziała nie mając do jedzenia ochoty, łamiąc chleb w rękach bezmyślnie i wodę popijając; a jak tylko misy zdejmować zaczęto, wymknęła się do swojej komnaty, do której za nią stara piastunka Femka ciągnęła...  Od tej niedawnej chwili, gdy się tak po dziecinnemu na huśtawce zabawiała, Sonka zdawała się jakby o lat kilka dojrzalszą i starszą.  Padł na nią ten Witoldowy wyrok, którego spełnienia wiedziała że nie uniknie, jak ostudzający wody strumień. Wszystko teraz walczyło w niej, poruszało się, ważyło. — Czuła, że musiała być inną.  Gdy zostały same, rzuciła się w objęcia Femki i zawołała płaczliwie.  — Moja stara! moja stara! a! jak rychło przepowiednia się ziściła!!  Femka przywiązana do niej jak do dziecka, zadrżała wylękła.  — Boże! cóż się stało?  Ode drzwi, pod któremi łatwo je posłuchać było, Sonka przeprowadziła ją ku oknu. Tu sama siadła na zwykłem, ulubionem krześle, wysłanem z ubogim przepychem dziecka, które wszystko, co je otaczało, stroić chciało, uczynić pięknem, a nie miało czem...  Jak to siedzenie proste sukno okrywało, ale jaskrawo szyte dla złudzenia oczów, tak dziewicza komnatka cała była strojna tem, co się w ten sposób użyć dało... kwiatki, pióra, szyte i bramowane z lichego płótna opony, dziewczę rozwieszało, tworząc sobie przepych, o którym marzyło.  Femka jej w tem i palcami i różnemi środkami domagała, ale nad obiema czuwało zazdrośne oko Julianny, która nie dopuszczała najmniejszego zbytku, aby dokuczyć znienawidzonej dziewczynie.  Stara piastunka przypadła na ziemi u jej kolan; zaczęły rozmawiać po cichu. Niejeden raz już doświadczyły, że je szpiegowano.  — Wuj mnie swata — drżącym głosem poczęła Sonka...  Przeżegnała się Femka...  — Daj Boże w dobrą godzinę — rzekła, ręce składając. — Przecież byśmy wolne były od tej.  Wskazała na drzwi palcem...  — A tybyś odetchnęła swobodnie...  — Ale mąż — oczy sobie zakrywając poczęła Sonka — dziad stary! ojcemby mi być mógł, lub...  — Kto? — przerwała piastunka.  Sonka schyliła się jej do ucha.  — Jagiełło!  Teraz Femka sobie oczy zakryła rękami drżącemi i pozostała tak długo milcząca, jakby się modliła czy płakała. Tymczasem dziewczę zadumane odzyskiwało moc nad sobą.  — Taka dola — rzekła śmielej — stary, ale król... i Sonka królową, a Julianna by się jej kłaniać musiała!  W oczach jej błysnęła duma.  — Królową będąc, nie chodziłabym jak tu w tych łachmanach — potrząsła zieloną sukienką wytartą — obwiesiłby mnie klejnotami!  Sparta na ręku Femka nic jakoś nie odpowiedziała.  — O! dla jednej Julianny ja nie będę się wypraszała! nie. Wiem, że się ona zje ze złości. Ona księżną, a Sonka królową.!!  I potrząsnęła za ramię wziąwszy piastunkę, domagając się odpowiedzi. Dumała w sobie zatopiona Femka.  — Widziałaś ty Jagiełłę? — spytało dziewczę...  — O! o! wiele razy i dawniej gdy jeszcze młodszym był i teraz — poczęła Femka przybita tą niespodziewaną wiadomością.  — Straszny on jest?  — A! nie — westchnęła piastunka — dobry nawet a powolny i szczodry... ale...  Tu pokręciła głową.  — Trzy żony miał! — wyrwało się Sonce.  Milczały obie. Księżniczka zamyślona, znowu ją uderzając po ramionach rozbudzić się starała.  — Mów ty mi o nim! — zawołała — ale prawdę, wszystko, bo ja wiedzieć muszę, komu mnie dadzą i co mnie czeka.  Westchnieniem naprzód odpowiedziała Femka.  — Boże mój miły — odezwała się — wszystko to jak sen chodzi po mojej biednej głowie!! Trzeba ci było wróżkę wyzywać! wczoraj jeszcze siedziałyśmy spokojne, a dziś.  Przeżegnała się bojaźliwie i wnet dalej ciągnęła.  — Stary już, ale taki krzepki do łowów i w lasy jakby młodym był. Tylko twarz ma zgrzybiałą, a włos siwieje... Małomówny... pobożny... nieufny... O! nie wierzy kobietom! nie wierzy.  Zawahała się trochę Femka.  — Pierwszą żonę węgierkę miał, której pono do dziś dnia żałuje, i pierścionka jej nigdy z palca nie zrzuca, a córce, którą miał z drugiej dał jej imię. Mówią, że jak anioł piękna była, ale od ciebie, dziecko moje, nie kraśniejsza pewnie, i dobra też miała być... ale szła za Jagiełłę przymuszona, ludzie powiadali, że innemu przeznaczoną była i kochała go... przymusili Polacy... szła za niego! Taka dola nasza; kochasz czy nie, wydadzą cię; darmo płakać, kiedy słuchać trzeba...  Oskarżyli ją potem przed Jagiełłą, że się z tamtym pierwszym swoim widywała... aż sąd musiał być i przysięgali ludzie, a potwarca odszczekał pod ławą, bo łgał jak pies.  Westchnęła Sonka, a rączka dziewczęcia, które ją trzymało za ramię, zadrżała i twarzyczka, wyrażająca ciekawość, pobladła.  — Nie długo żyli z sobą — mówiła dalej piastunka... Zmarła ta pierwsza królowa... biedaczka...  — No? i prędko drugą wziął? — spytała Sonka.  — Coś rychło, bo mówili, że się lękał, aby do Polacy precz nie wygnali, więc wziął inną z krwi polskiej, po ich królu dawnym... Ta już mu nie tak była miłą...  Spuściła głowę Femka.  — Jak za pierwszej tak z drugą — dodała — nie siedział nigdy razem, ciągle w lesie. Na zamku on gościem, aby zatrąbili na łowy, uciekał w bór, a pojechał na zwierza, to go często miesiącami nie było... Nie wszędzież królowę z sobą brać, musiała to tu, to owdzie po zamkach się tułać, czekać na swego pana... I tej ludzie nie darowali... prawili, że mu była niewierną.  — A on? — spytało dziewczę.  — On? wierzy łatwo — mówiła Femka.  — Uczynił jej co?  — Poświadczyli i tej, że niewinną była...  Po tej pono niebardzo bolał, gdy mu zmarła... Wyswatała mu siostra trzecią...  Sonka westchnęła...  — Śmiali się a gardłowali ludzie, gdy się z nią żenił, bo stara baba była i chora, a zła i zgryźliwa; co gorzej, że ona mu, słyszę, chrzestną matką była, a z taką jak z rodzoną żenić się nie godzi, ale, czego królom nie wolno? Naprzód się żenił, potem księży o pozwolenie prosił. Więc co robić mieli. Ludzie tej starej nie lubili, bo i prosta szlachcianka była i trzech pono miała mężów, nim się królowi dostała... gdy do ślubu jechali, wozy się łamały i w króla piorun bił, że omal z życiem uszedł...  Dosyćby mu trzech było — zakończyła piastunka.  Położyła jej Sonka palce na ustach.  Długo tak siedziały obie zadumane... Femka z płaczem poczęła ściskać ją za kolana...  — A! tobie innego trzeba było, sokoła białego, bohatera z złotej zbroi, ze słonecznem liczkiem, jak ty pięknego i młodego!!  Sonka wpatrzyła się w okno.  — Z dolą nie wojować, ściany nie przebić głową — rzekła — Witold co powie to musi się spełnić. Uczyni mnie królową...  Pochyliła się do piastunki, szepnęła jej w ucho.  — Ale powiedział mi, że ja słuchać go muszę i służyć mu powinnam! Królowa? (pokręciła główką). Nie! mnie ludzie będą słuchali... nie nie ja drugich, nawet wuja Witolda...  Nie!! nie! Na to za starego idę, abym rozkazywała, jemu i wszystkim...  Z przestrachem słowa te usłyszała Femka i przeżegnała się jak zawsze, gdy coś złego odegnać chciała.  — Wojuj ty z kim chcesz — rzekła — tylko nie z nim! On i z Jagiełłą co chce poczyna i z panami niemieckimi i z królmi i książęty, bo mocny jest i rozumny. Tobie z nim nie walczyć, ani mu się sprzeciwić! O! nie!  Nie odpowiedziała nic Sonka.  Noc nadeszła w czasie rozmowy, Femka poszła łóżeczko uścielać, i kaganek zapalić, a księżniczka została przy oknie, zapatrzona w nie, choć po za nim nic już widać nie było, oprócz kawałka ciemnego nieba upstrzonego gwiazdami.  Nazajutrz Sonka wstała mężną, pogodzona ze swym losem, stary mąż z koroną na głowie zwyciężył.  Spotkały się z Julianną, która nie rzekła do niej słowa, władzę swą tylko nad nią wywierała z surowością największą, jakby przeczuwała, że niedługo będzie trwała.  Witold przy żonie, oczyma zmierzył siostrzenicę, i nie rozpoczynał rozmowy, aż do wieczora, gdy samą ją spotkał...  — Widzę, — rzekł z trochą szyderstwa — żeś sobie oczu nie wypłakała... rozum masz... Pamiętajże, com mówił wczora. Królową cię uczynię, ale musisz mi być posłuszną, a staremu to do ucha kłaść co ja każę...  Sonka bystro na niego spojrzała, zdało się, że odpowiedzieć coś chciała, ale wstrzymała się. Książę odszedł...  Tegoż dnia Cebulka potajemnie został wy prawiony do króla, który naówczas w lasach około Łysej góry na łowach był.  Zręczny poseł, po drodze już, wstępując do grodków i miasteczek, języka starał się dostać o Jagielle...  Wskazano mu miejsce około Słupi, do którego podążył, lecz tu już Jagiełły nie było... Pociągnął w lasy dalej, a Cebulka za nim, nie spoczywając po drodze. Chciał go mieć koniecznie wprzódy nim do Krakowa powróci.  Błądząc tak ledwie w Niepołomicach go napędził. Szczęściem dla niego, lasy tu zwierza pełne, króla wstrzymały. Niebardzo też rad powracał do swej stolicy, gdzie go spornemi sprawy zbyt nękano, choć je zdawał chętnie na innych.  Obrachował się tak zręcznie Cebulka, iż pod noc, gdy Jagiełły się na zamku spodziewano, wyprzedził go...  Z duchowieństwa i panów, których się obawiał Witold, podczas nikogo przy królu nie było, dwór tylko łowczy mnogi i różnych ludzi wiele, co radzi byli z niewyczerpanej szczodrobliwości dobrodusznego pana korzystać.  W izbie dla Jagiełły przygotowanej z taką prostotą, do jakiej on był nawykły, pościel już skórami zasłana, ogień na kominie niewielki, i jadło stało w pogotowiu, aby wygłodniały mógł się pożywić.  Z Krakowa kilku komorników z listami od rana siedziało.  Z nimi razem przysiadł się Cebulka, na króla oczekując i rozmowom się ich przysłuchując. Sam on ledwie półsłowem jakim się odzywał. Dawał się im wygadywać, na zwierzenia się wyciągał, a pytany, zawsze mawiał, że o niczem nie wiedział.  Późno w noc łowy wróciły, wozy za niemi zwierza pełne i król dobrej myśli, a głodny, rad ogniowi w kominie, pieczeni na misie i Cebulce, który mu się do stóp kłaniał...  Z Litwy posła zobaczywszy, aż mu się w pomarszczonych powiekach oczy zaśmiały, bo i w Krakowie i gdziekolwiek był, za swą Litwą tęsknił zawsze, a co mu nią pachło, choćby wrogie było, ciągnęło urokiem niewypowiedzianym.  Tych braci, z którymi nieraz musiał krwawe staczać boje, nierad widział uciśnionych, a mógł podać im rękę, gotów był zawsze...  Zobaczywszy Cebulkę, śmiać się począł do niego i siadając za stół, stanąć mu kazał podle; zaraz o Witolda, o Wilno, o wszystko rozpytywać zaczął, takie nawet mieszając drobnostki na które pisarz Witoldów odpowiadać nie umiał lub nie śmiał. Rad mu był bardzo.  Cebulka póki dwór ich otaczał, z listem od pana nie zdradził się, pokłon tylko przynosząc. Jagiełło się tego domyślił łatwo, i po wieczerzy na pościel padłszy, dwór odprawił, Cebulkę zostawiając przy sobie.  — Z listem mnie do waszej królewskiej miłości pan mój posłał, ale pisanie to tajemne jest — odezwał się pisarz.  — Mówże co w niem, boś ty je pewnie pisał sam — uśmiechnął się król.  — Boleje książe Witold bardzo, — mówił Cebulka, że w. miłości niebezpieczeństwo grozi.  Król się podniósł spierając na łokciu, oczyma rzucił do koła.  — Co? jakie?  — Od rzymskiego króla — mówił pisarz — bo to pan wielce chytry jest, kłamliwy i obłudny, a cokolwiek czyni, tylko dla siebie, nie dla miłości czyjej.  — Witold go nie lubi! — wtrącił zadumany Jagiełło — a przecie on mi wielkie ofiarował związki i korzyści.  — My o tem wszystkiem wiemy — przerwał z poszanowaniem Cebulka — ale jego się najwięcej bać należy, gdy takim dobrym się czyni...  Książe i o tem słyszał, a wie pewnie, iż rzymski król swatem chciał być.  Rozśmiał się Jagiełło.  — Wie Witold wszystko — rzekł — tajemnicy z tego nie robił Zygmunt. Córkę mi był gotów dać, albo wdowę królowę czeską.  — A w obojgu zdrada tkwiła — dodał Cebulka. — Córka jego dziecięciem jest, na które byś miłość wasza czekać nie mógł, nim dorośnie, czeska zaś królowa wdową jest...  — Witold nie chce, bym się ja żenił — przerwał król — ja to wiem. No i biskupi i Zbyszek, wszyscyby mnie od małżeństwa chcieli odwieść. Mówią mi, żem stary, a ja się nie czuję takim zgrzybiałym, żebym żonki nie mógł brać... Witold...  — Książe Witold właśnie zdania jest innego — żywo zawołał Cebulka, — i owszem chce i radzi, abyś się miłość wasza żenił.  Król spojrzał zdziwiony mocno.  — Możeż to być?  — Tak jest, i z tem mnie posyła — mówił pisarz... Tylko Niemki, ani Węgierki, ani Czeszki, wam nie radzi, ale starym obyczajem Rusinkę.  Król zwrócił się cały ku Cebulce i oczy mu poweselały.  — Niechże mi taką da — rozśmiał się — ale nie starą babę, tylko miłą krasawicę... a wesołe ptaszę...  Pisarz dał królowi chwilę czekać i odezwał się głos zniżając.  — Własną siostrzenicę, Sonkę Holszańską, książe Witold swata i rai. Dziewka młoda i urody osobliwej, humoru wesołego, dobra i piękna.  Słuchał Jagiełło z wielce natężoną uwagą.  — Mów, mów — dodał — jak ona wygląda, bom ja jej nie widział od dziecka... Liczko jakie? a oczy?  Cebulka zwolna opisywać zaczął, znając króla, że mu piękność niewieścia nigdy obojętną nie była. Słuchał Jagiełło ciągle wesół, aż się zachmurzył nagle.  — Taka jak ta pierwsza, co jej pierścień na palcu noszę — westchnął — taka jak tamta nie będzie...  — Miłościwy królu, ci co ją i tamtą widzieli — rzekł Cebulka — poświadczą, iż jej nie ustąpi, a weselszą jest, czego wam potrzeba, abyście po trudach mieli rozrywkę i wytchnienie przy niej.  — A zdradzi mnie i ta? — wtrącił nagle król, wspomnieniem jakiemś zachmurzony. — Jam stary, ona młoda, ludzie na piękność chciwi.  Potrząsł głową.  — Miłościwy królu — odezwał się Cebulka — Rusinki znacie, one tego nie czynią. Wychowane są zdala od ludzi, w teremach zamknięte, bojaźliwe i skromne...  Milczał Jagiełło trochę.  — Z tem Witold posłał was? — spytał.  — Z jednem tem, bo książe szczęścia waszego pragnie i radby was widzieć na starość...  — Jam nie stary — zamruczał król — ale o tem pomyśleć trzeba. Sonka!! Sonka!! Prawiem o niej nie słyszał. Nie swataliście mi jej wprzódy.  — Bo niedorosłą była. Witold nie wiedział, że miłość wasza chcesz mieć żonę.  — Dlaczegobym nie miał chcieć — odparł król. — To człowiekowi przyrodzona... Tylko mi Zbyszek i biskupi bronią tego i Papieżem mnie straszą, ale gdy mu się pokłonię, stary ojciec da pozwolenie...  Mówią, że cztery wiele... ale z pierwszą krótkom żył, z ostatnią jeszcze krócej, a co mnie o nią nagryźli!  Mów jak Sonka wygląda?  Cebulka począł wychwalać na nowo, czując że już wyobraźnię króla nią zajął i że mu jej niełatwo z głowy wybiją. Król słuchał bardzo uważnie, a ilekroć pisarz przestawał mówić, wyczerpawszy pochwały, poruszał głową i pomrukiwał.  — Mów jeszcze, co więcej?  Naostatek Cebulka mówić już nie miał co. Król się zamyślił.  — A będzie mnie ona miłowała? — westchnął ponuro, — bo młode to, a ja już... nie taki...  (Unikał widocznie nazwania siebie starym).  — Jakżeby tak dobrego pana nie miała kochać i niebyć mu wdzięczną, że ją wyniósł nad wszystkie inne! — rzekł pisarz.  Wpatrzony w pościel dumał Jagiełło. Myśl zaślubienia krasawicy zajmowała go mocno — westchnął ciężko i podniósł znużone już całodziennym trudem powieki.  — Witold sam lubi kraśne dziewczęta, z jego ręki brać niebezpieczno — odezwał się z półuśmiechem. — Kiedy ją królową uczynić chce, pewnie mu miła...  Spojrzał bystro na Cebulkę, który żywo podchwycił.  — Miła mu jest, to pewna, ale jak własne dziecko, nie inaczej, boć to siostrzenica Anny nieboszczki.  Król głową tylko potrząsnął, obejrzał się po za łoże, po izbie, do koła, jakby się lękał, żeby go nie podsłuchano...  — Jabym rad Sonkę wziął — rzekł powoli wahając się — ale niemało z tem trudu będzie, nim mi klechy pozwolą. Oni się już domyślają, że mi swatają ze wszech stron; to też spokoju nie dają odwodząc od małżeństwa. Zbyszek sobie, a to uparty człek jak żelazo, niczem go nie zyskać i nie przeprzeć, Wojciech także krakowski biskup, wtóruje mu, ale ten chciwy jest, z nim sobie poradzę. Naostatek ta gadzina, żmija ta, Ciołek, co na nieboszczkę moją takie srogie a ohydne pisał rzeczy... ten znów gotów mnie zohydzić.  — Miłościwy panie — przerwał Cebulka — alboż nie jesteście królem? nie macie woli swojej?  Jagiełło cicho parsknął i w dłoni ukrył śmiech...  — Ja? królem? — rzekł. — A juści do dawania i obdarowywania tom ja król, kłaniają mi się gdy odemnie biorą, a no, nie wiesz, Cebulka, że ja nie mogę nic... nic... Co tu za panowanie w tej Polsce? Tu biskupi i panowie królują, a król słucha... Co ja mogę? Psy i psiarzy w pole wyprowadzić, w lesie tom ja pan, a w Krakowie... z jednej strony Zbyszek, z drugiej Wojtek, z trzeciej Staszek, a Jaśko z Tarnowa, a Mikuła z Brzezia, a wszyscy oni... Pojadę na Ruś, tam mi pokłony biją i mogę robić co chcę, a tu w Krakowie... daliby mi dopiero, gdybym swoją wolę chciał mieć...  — Miłościwy panie — szepnął niewyraźnie pisarz — mnie się zdaje, że gdybyście mojego pana słuchali, a jego w pomoc wzięli, onby tę samowolę ukrócił i panowalibyście sami.  Jagiełło głową potrząsł znowu.  — Zapóźno — rzekł — z panami tutejszymi już dziś nie porywać się do walki. Tamci królowie co przedemną byli nadawali im pergaminów i pieczęci, tak że już teraz oni od nas mocniejsi. Dobrze Witoldowi na Litwie, bo mu tam nie brużdzą bojary, a mruknie który, łeb mu zetnie, i reszta w mysze dziury się chowa. Tyś sam Polak, wiesz że tu król wszystkim służy, a jego pilnują tylko.  — W sprawach państwa — odparł Cebulka — trudno na to radzić, kiedy to wprawo przeszło, ale gdzie o żonę idzie, co komu do tego?? Zabronić nie mogą ożenić się królowi.  — O! o! — przerwał Jagiełło — mądrzy to są ludzie, jak sami nie będą mogli, to poślą do Rzymu, ztamtąd jak stary Papa nakiwa mi, muszę milczeć, a ja go potrzebuję, bo bez niego bym tych mnichów krzyżowych nie zgniótł...  Głową zaczął kręcić. Cebulka milczał.  — Witold mi dobrze życzy — dodał — i ja go kocham jak rodzonego... ale on tym mnichom daje się wodzić i teraz im przeciw mnie pomaga, a drużbę trzyma z niemi...  Zmięszał się nieco poseł, bo czuł słuszność tych zarzutów, lecz musiał bronić swego pana.  — Miłościwy królu! — rzekł — nie waśni się książe Witold z Krzyżakami, ale przyjaźnić z nimi nie może. Pomni on, co od nich sam wycierpiał.  — Wrogami są i będą, choć się płaszczą przed nami — dorzucił król — a dla mnie wrogiem, kto z nimi trzyma.  Cebulka rad był już odwrócić rozmowę, bo się zbyt stała drażliwą, przebąknął więc znów o Sonce, aby nie dać królowi mówić o Krzyżakach. Udało mu się to, i Jagiełło poweselał zaraz.  — Cóż ja mam odnieść panu mojemu w odpowiedzi? — zapytał...  — Czekaj do jutra — rzekł król po namyśle... Jedź ze mną do Krakowa, tam odpowiedź otrzymasz...  Rusinka mi się lepiej od innych uśmiecha, bo to swoja... jak moja matka była, i z nią łatwiej, niż z temi niemkiniami, do których trzeba włosy smarować i jedwabie wdziewać...  Przerwało mu powtórzone westchnienie.  — Idź spać, Cebulka, bo i mnie się już oczy kleją... a nikomu nie mów o Sonce.  Z tem się rozstali.  Nazajutrz choć zapowiedziane były łowy w puszczy, zrana wstawszy, a raczej obudziwszy się, bo z łóżka rychło nie powstając, swoim obyczajem wylegiwał się Jagiełło, nakazano szykować się do Krakowa...  Żal było królowi lasów, bo miasta i życia w nim nie lubił, a na zamku się nie rad zamykał; jechał markotny, ale już mu ta krasawica Rusinka po głowie chodziła. Im młodszą mu ją opisywał Cebulka, tem chciwszym był na ten kąsek stary.  Przez całą drogę jednak myśleć musiał jak się o tem rozmówi z panami. Odradzali mu oni w ogóle spóźnione śluby, przy których uporczywie stał; a z duchownemi i baronami swemi sprzeczać się nie lubił i nie umiał. Przemogli go zawsze i wymową, i upornem staniem przy swojem.  Największą miał obawę o Zbyszka z Oleśnicy, który od czasu jak mu pod Grunwaldem życie ocalił, ulubieńcem się stał, a z ulubieńca groził być panem. Temu nie kosztowało nic prawdę powiedzieć choć przykrą królowi, żadnej słabości jego nie uległ nigdy, wyrzucał mu ją w oczy, i zyskać się nie dawał niczem.  Jagiełło się na niego często pogniewał, odprawiał nadąsany, lecz wkrótce potem przywoływał i przepraszał.  Zarzucano królowi słabość, w istocie nie miał on potęgi i energii Witoldowej, lecz serce chrześciańskie, zdolne pokrzywdzonego prosić o przebaczenie, i błąd swój wyznać.  Tej cnoty dał był Jagiełło dowód, gdy porywczo z Krakowa do Poznania przesadzonego biskupa Piotra Wysza, pod dozorem osłabionych władz, na łożu śmiertelnem jechał sam o zapomnienie winy prosić.  Im powolniejszym był król, tem ludzie tacy, jak Zbigniew z Oleśnicy, większą nad nim brali przewagę.  Przybywszy do Krakowa Jagiełło, niecierpliwy, posłał zaraz na probostwo Św. Floryana, po Zbigniewa...  Był to już w oczach wszystkich przyszły biskup krakowski, choć dotąd stolicę tę Wojciech Jastrzębiec zajmował. Oczekiwano na zgon pierwszego Prymasa polski w Gnieznie, aby Zbyszka w Krakowie, albo w Gnieźnie umieścić.  Wojciech biskup krakowski, dziecię jednego z najstarszych rodów szlacheckich Polski, który wielkiem rozrodzeniem się już naówczas zubożałe w sobie liczył gałęzie, wyszedł był z małego, ale dobił się wysoko uczonością swą, teologicznem wykształceniem, którego w pismach zostały dowody, i powiedzmy też, wielką giętkością charakteru, właściwą tym, którzy do góry się wspiąć pragną, a ciężkich o to bojów staczać nie chcą.  Nie był on przeciwnikiem Zbigniewa z Oleśnicy, lecz ani sługą jego ni narzędziem być nie chciał. Powolniejszy od niego, królowi wbrew się nie sprzeciwił, w ostatecznych razach zdanie dawał dwuznaczne, niejasne... Naginał się do okoliczności. Młodszy od niego, a niezłomniejszy Zbigniew, nie mogąc mieć całkiem po sobie, musiał baczność mieć na niego, bo i nauką i zręcznością był groźny...  Obaj ci duchowni, byli naówczas w tych stosunkach dwuznacznych, które na przyszłość nic wnosić nie dają.  Zbyszek z Oleśnicy był jeszcze biskupa krakowskiego podwładnym, szanować go musiał, a Wojciech czując potęgę ducha i charakteru w nim, przewidując przyszłe znaczenie, zawczasu go rad sobie był zaskarbić...  Powołany do króla Zbyszek, po drodze wstąpił do biskupiego dworu oznajmić, że Jagiełło powrócił.  Był naówczas Oleśnicki w sile wieku mężczyzną, pięknej powierzchowności, wybitnych rysów twarzy, zbudowany silnie, oczu wydatnych i wyrazistych, w obejściu się uprzejmy, lecz razem żywy i śmiały.  Starszy od niego biskup Wojciech, wejrzeniem tylko zdradzał umysłu swego siłę, twarz zresztą przystojną, pociągłą, z ustami uśmiechającemi się na pozór dobrodusznie, umiał uczynić niewyrazistą, jakby nią potrzebował pokryć siłę ducha. Nie wydawał się z nią wcale... Wesołością, nieopatrznością, lekceważeniem prawie zbywał sprawy, których znaczenie nie uszło jego przenikliwości.  Ale nie życzył sobie, aby go miano za tak zręcznego i rozumnego jak był.  W Oleśnickim coś było bojownika i żołnierza, w Jastrzębcu przeważał ksiądz uniżony, łagodny, pokorny, ale widzący kryjomo wszystko.  — Pasterzu miłościwy — rzekł witając go porywczo dosyć Zbyszek. — Król mnie wzywa, powrócił nareście z tych wiekuistych łowów. Nie będziecie na zamku?  — Chcecie bym był? — z uprzejmym uśmiechem odparł biskup.  — Sądzę, że nas tam i dwu i więcej nie będzie nadto — zaczął Zbyszek, aby Jagielle z głowy wybić, co mu król rzymski w nią włożył, nieszczęsną myśl ożenienia...  Biskup Wojciech ręce załamał i głową potrząsnął potwierdzająco, nie odpowiedział nic.  — Staremu na co się to zdało! — mówił dalej Oleśnicki. — Dla żony pewnie łowów nie rzuci. Wiek późny. Papież rozgrzeszając go za ostatnie małżeństwo z Granowską, wyrażony położył warunek, że ono ostatniem być miało.  Mówił, a biskup słuchał z oczyma spuszczonemi.  — Tak — odezwał się łagodnie, widząc że coś odpowiedzieć było potrzeba — tak, jest to nieszczęście wielkie, które chytrości Zygmunta winniśmy... Musimy króla starać się odwieźć, ale to nie przyjdzie łatwo...  Od towarzyszenia na zamek Wojciech się wymówił zręcznie, Oleśnicki sam stawił się na Wawelu...  Król już po rannym obiedzie, czekał na niego w dolnej izbie małej, sam jeden. Powitanie było serdeczne ze strony Jagiełły, pełne poszanowania lecz razem i powagi ze strony duchownego.  Król o ile mógł twarz rozjaśnił... Począł naprzód opowiadać o łowach swych, i o zwierzu... Zbyszek słuchał cierpliwie... Kazał mu siąść król. Dla znającego dobrze Jagiełłę, było już jawnem, że się miała ważniejsza a drażliwa począć rozmowa. Domyślał się nawet jej przedmiotu Oleśnicki, lecz pierwszy rozpoczynać nie chciał.  Jagiełło począł od uściskania go.  — Pamiętam — rzekł wzruszony — żeś mi życie ocalił i życzysz mi dobrze, a mówisz prawdę, gdy inni się podlizują i pochlebstwy mnie karmią. Bądź mi tak wiernym i teraz.  Popatrzył milczącemu w oczy.  — Czemuś ty małżeństwu przeciwny? — wyjęknął wreście.  Zbyszek potrząsnął głową.  — Ani wam, królu mój, ani Polsce ono niepotrzebne — rzekł rzeźko. — Lat macie blizko siedemdziesięciu, nie wiek to do wesela. Małżeństwo przez Boga i kościół ustanowione jest dla utrwalenia rodu ludzkiego, a wy się już potomstwa spodziewać nie możecie...  Król się zatrząsł cały...  — Dlaczego? — zawołał szybko i zająkliwie. — Jam w lasach żył, życie mam mocne, siły większe niż wy, coście w murach zamknięci...  Zbyszek pomilczał nieco.  — Obyczaj wasz też nie stworzył do domowego pożycia z niewiastą — rzekł. — Dla najmilszej żony nie poświęcicie jeszcze milszych łowów... Cóż wam po małżonce, która samotne dnie pędzić będzie musiała, gdy wy na Boże narodzenie do Litwy, w zapusty na Ruś, na Zielone Święta pojedziecie na Mazowsze za zwierzem...  Rozśmiał się król.  — Dajcie mi taką, coby mnie umiała utrzymać przy sobie.  Zbyszek ramionami ruszył.  — Nie znam takiej... a to wiem — odezwał się — że Ofka owdowiała czeska królowa nie będzie dla was jakiej życzycie... Cóż dopiero inne!  Król oczy spuścił i po chwili szepnął.  — Do Ofki trzeba posłać kogoś, coby ją zobaczył i poznał, a mnie sprawę zdał... ale ja nie upieram się przy niej... Rusinkę mi dajcie, taką jak moja matka była...  Odstąpił kroków kilka zdziwiony duchowny...  — Więc już nowego coś? — zapytał — nie króla rzymskiego swaty.  Uśmiechem i skinieniem głowy odpowiedział Jagiełło.  — Rusinkę bym rad poślubił — dodał...  Stał zadumany smutnie Oleśnicki...  — Nie wierzycie mi — rzekł — pytajcie innych duchownych, miłościwy królu, czy wam kto z nich, przeciw wyraźnemu wyrokowi Papieża małżeństwo doradzi...  Zakłopotany Jagiełło posłyszawszy to usiadł i sparł się na ręku. Oleśnicki patrzał nań tak jakby na dziecko napierające się czegoś spoglądał, z politowaniem i miłością razem...  — Nie chcecie abym z rąk króla rzymskiego żonę brał — rzekł po chwili — no to mi pomóżcie do innej. Ja bez żony być dłużej nie mogę i nie chcę.  Witold mi swata siostrzenicę swoją.  Tego imienia dosyć było Oleśnickiemu, aby obudzić nieufność i zrodzić niepokój. Powstał z siedzenia poruszony, mrucząc — Witold! Witold!  Jagiełło pilno patrzał na niego.  — Dziewczę młode i urodziwe — dodał. — Któż to wie! Bóg może łaskę mi uczynić i dać potomka. Nie lepiejże byście pana z mej krwi mieli, niż zięcia przybranego dla Jadwigi?  Zbyszek nie chcąc się sprzeczać, nie odpowiadał w myślach pogrążony...  — Witold? — powtórzył po długiem milczeniu. — Niepojęta to dla mnie rzecz. Ja się go lękam i posądzam...  Żywo przerwał Jagiełło...  — Ja go miłuję — odparł. — Krew to nasza, a rodzina cała mi drogą... Mąż rozumu wielkiego i rycerz dzielny...  — Lecz, jak rycerz podbojów i panowania chciwy — wtrącił Zbyszek.  — Sonka dla mnie stworzona na żonę — ciągnął przebojem już idąc król... Nasze Rusinki za kratą się chowają, zamknięte... Świata nie widzą, zabaw nie lubią, skromne są i pobożne... nie tak jak wasze, chciwe wesela i śmiechu niewiasty. Takiej mnie właśnie potrzeba...  — Lat ma ile? — zapytał Oleśnicki.  Król mruczeniem tylko mu odpowiedział.  — Pół wieku różnicy, miłościwy królu, jeżeli się nie mylę — podchwycił Zbyszek — któżby wam dobrze życząc radził małżeństwo takie, gdy wszelkie nawet ze starszą, niepotrzebne a grzeszne.  — Wolisz więc, bym miłośnice miał? — podchwycił żywo Jagiełło.  Oleśnicki ramiona podniósł i odstąpił kroków kilka nie dając odpowiedzi.  Nowa ta myśl króla, zrodzona z pod szeptu Witolda, zdawała mu się groźną, pilno mu było rozwiedzieć się, rozsłuchać i uzbroić przeciwko niej. Wstał więc Zbyszek i nie wznawiając rozmowy o tem, króla pożegnał.  Jagiełło idąc oczyma za nim, nie zatrzymał go, został sam. W myśli już szukał sobie sprzymierzeńców przeciw Zbyszkowi, którzyby popierali ożenienie...  Niedługo potem oznajmiono mu biskupa Wojciecha. Ten wcale inaczej się z królem obchodził. Jagiełło bywał z nim swobodniejszym, śmielszym i weselszym, bo w nim nigdy nie znajdował tak surowego sędziego i nauczyciela. Wyszedł ku drzwiom przeciwko niemu z twarzą wesołą.  — Widzicie wilki mnie nie zjadły — zawołał — i jam znowu w Krakowie... Jeden niedźwiedź miał ochotę mi pogruchotać kości, alem ja mu oszczep wbił pod łopatkę i ani ziepnął.  Mówiąc to król, ukazywał ruchem rąk jak przeciwnika przebódł.  Siedli wreście oba.  — Wy, mój ojcze, rozumniejsi jesteście od nich tu wszystkich — rzekł łagodnie, z twarzą rozjaśnioną zwracając się do biskupa Wojciecha — Wy mi też powinniście prawdę rzec... Możeli to być Bogu niemiłem, gdy człek chce żonę wziąć i potomstwo mieć?  Biskup głowę spuścił.  — Owszem, kościół zaleca małżeństwo świeckim — odparł cicho... lecz... lecz...  — Lecz co, mój ojcze?  — Lecz małżeństwa bywają różne — odparł Wojciech z pokorą. — Wy sami, miłościwy panie, wiecie ileście przez ostatnie przecierpieli, a ja też, com wycierpiał od królowej nieboszczki, żem pieczęci przyłożyć nie chciał.  — Po co to wspominacie — rzekł zafrasowany Jagiełło... Przeszło to wszystko.  — Ale nauka została — dodał Jastrzębiec.  — Potomka nie mam — odezwał się król prędko... Pragnę go mieć, ożenić się chcę i muszę...  Biskup na tak stanowczo wyrażoną wolę króla, nie powiedział nic, dwuznacznie głowę pochylił, jakby się jej poddawał.  — Wprost wam wyznam wszystko — ciągnął dalej król — Zygmunt mnie swata, a z jego ręki wy się boicie żony, no, to od Witolda siostrzenicę, Rusinkę gdy wezmę, cóż macie przeciwko temu?  Zdumiał się biskup tak jak wprzódy Oleśnicki.  — Miłościwy królu — odezwał się po długim namyśle. Ja ani radzić wam, ani odradzaćbym nie chciał. Nie widzę złego w ożenieniu, lecz i dobrego nie widzę, wiek wasz podeszły, papież, ojciec nasz zakazał wam powtarzać śluby...  — Papież mi pozwoli! — wykrzyknął król — do Rzymu poślę, rękę jego pocałuję...  Milczał już Jastrzębiec — ale twarz jego smutkiem się oblokła; król czekał nadaremnie odpowiedzi.  — Nie przeciwicie się? — zapytał.  — Duchownym jestem — odparł zwolna biskup — pod władzą rzymskiego papieża zostaję. Co on wyrzekł dla mnie święte... radzić więc przeciw temu?  Zżymnął się Jagiełło.