Na królewskim dworze - Józef Ignacy Kraszewski - ebook

Na królewskim dworze ebook

Józef Ignacy Kraszewski

3,0

Opis

Na królewskim dworze” to książka Józefa Ignacego Kraszewskiego, polskiego pisarza i publicysty oraz autora największej liczby wydanych książek w historii literatury polskiej i siódmego autora na świecie pod tym względem.

Czasy Władysława IV Wazy. Król pragnie wzmocnienia swojej władzy w państwie. W tym celu organizuje koalicję państw chrześcijańskich, celem wspólnego ataku na Turcję. Król liczy na to, że zwycięska wojna wzmocniłaby jego pozycję w kraju oraz prestiż Rzeczypospolitej na arenie międzynarodowej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 550

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Józef Ignacy Kraszewski

Wydawnictwo Avia Artis

2022

ISBN: 978-83-8226-710-5
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (https://writeapp.io).

Do czytelnika

Nie piszemy zwykle przedmów, znajdując je conajmniej zbytecznemi. Książka lub się sama tłumaczy i usprawiedliwia, albo, mimo obrony pozostanie czem jest — chybioną. Nie idzie też nam o żadne zalecenie jej formy i treści, ale o wyjaśnienie źródeł.  Nadzwyczajnem szczęściem dostał się nam niewydany i nieznany ułamek dziennika sekretarza królowej Maryi Ludwiki, p. Desnoyers, tego samego, którego późniejsze listy wydane zostały. Z niego wzięliśmy najdrobniejsze szczegóły przybycia, pobytu i pożycia królowej, nie potrzebując nic a nic fantazyą wypełniać, bo materyału mieliśmy aż nadto. Jakkolwiek się to więc komu zdawać może, co tu piszemy, wszystko jest prawdziwem. Często tylko zbyt jaskrawy szczegół wypadło złagodzić.  Oprócz tego dziennika do opisu Warszawy za Władysława IV użyliśmy nieoszacowanego Jarzemskiego. Nie tych obłamków, które wydrukował Niemcewicz w swoich Pamiętnikach, ale całego owego, nadzwyczaj rzadkiego Gościńca.  Jeden, jedyny dostępny i wiadomy egzemplarz znajduje się w bibliotece Kórnickiej, która go nam łaskawą była użyczyć, za co składamy jej dzięki. Notatka na nim dowodzi, że Niemcewicz dostał go w podarunku od ks. Aloizego Osińskiego, a sam potem ofiarował hr. Działyńskiemu.  Egzemplarz dotąd jedyny znany (o drugim Estreicher mówi w Szczorsach), jest niestety nie cały. W środku brak mu czterech stronnic, a w końcu, Bóg wie ilu. Ostatnia kartka jest pisana, coby dowodziło, że jeszcze jakiś egzemplarz istniał, z którego ją dopełniono.  Jarzemski wierszem pisze od siedmiu boleści, jest nieuk i nie klei mu się nic, ale niemniej skarb w nim nieoszacowany do ówczesnych dziejów obyczaju i miasta.

 Skorzystaliśmy z niego tylko tyle, ile nam warunki opowiadania dozwalały. Tak Jarzemskiego, gdyby cały się znalazł, jak dziennik (po francuzku) p. Desnoyers, należałoby wydać w całości. Ale tyle mamy do czynienia!!

Tom I

I

Ze wszystkich gościńców wiodących do nowej stolicy, Warszawy, najwięcej z pewnością ożywionym był ten, który od Litwy i Brześcia prowadził. Handel i ludzie tędy najczęściej płynęli do starego mazowieckiego grodu, niedawno uczynionego rezydencyą królewską.  Spełniło się to za Zygmunta III, ale za Augusta już dawało się nieledwie przeczuwać. Warszawa dogodniejszą była dla Litwy, leżąc w pośrodku ziem rzeczypospolitej. Poczęto tu sejmy odprawiać naprzód, królów obierać, a naostatek, po spaleniu Zamku na Wawelu, i król z rodziną wywędrował nad Wisłę, choć na tutejszym zamku nie miał zbyt królewskiego pomieszczenia. I tak owi Mazurowie, z których wymowy i ubóstwa chętnie się naśmiewano, dostąpili tego zaszczytu, że na ich ziemi tron postawiono. Zmieniły się też czasy i krakowscy panowie możni, wpływu tego i znaczenia nie mieli, co dawniej; wolano też od ich nacisku i roszczeń stanąć trochę dalej.  Śmiertelny to był cios zadany Krakowowi, a dla Warszawy hasło nadzwyczaj szybkiego wzrostu.  Jak dawniej ku Wawelowi zbiegały się wszystkie większe drogi, płynęło życie, ruch się w nim ogniskował, tak teraz skierowało się do Warszawy. Most Zygmunta Augusta stawał się przepowiednią tej przyszłej wielkości.  Na gościńcu od Brześcia, przez lasy i mało zaludnione okolice się ciągnącym, rzadko teraz bywało pusto, a na przestrzeniach, którym brakło wiosek i osad dla spoczynku podróżnych, zaczęły się wznosić gospody, których naówczas niewiele było jeszcze w innych stronach. Po wsiach ich mniej potrzebowali podróżni, bo się obyczajem starym wpraszali do wieśniaków, dworu i probostw, ale na przestrzeni mil kilku, ogołoconej z osad, gospoda w wielu roku porach stawała się dobrodziejstwem, jakkolwiek nędzną była.  Nie sami naówczas żydzi rzucili się na te szynki i zajazdy na pustkowiach, rozmaitego rodzaju ludzie brali je różnemi prawy od właścicieli ziemi, którzy często małemi się opłatami ograniczali. Niejeden z tych panów siedzących pod wiechą w lesie miał i duży gruntu kawał, który uprawiał, dobytek i konie. Jedni na gospodach dorabiali się bardzo prędko, drudzy dosyć nędzny a pełen niepokoju żywot wiedli.  W miejscu, o którem mówić mamy, na skraju ziemi należącej do pana Leśniowolskiego, właśnie się był umieścił żyd Boruch na nowej gospodzie, której żartobliwy pan nadał imię Zapiecka. A stało się to tylko na złość i przekorę karczemce pana Gostomskiego nieopodal erygowanej, która niewiedzieć dlaczego i przez kogo nazwana była Purchawką.  Granice JMPP. Leśniowolskich i Gostomskich tu się zbiegały; gościniec przedzielał na znacznej przestrzeni lasy i zarośla pierwszych od drugich. Naprzód się narodziła tu Purchawka, za której przykładem idąc przyszedł na świat Zapiecek.  Ten ostatni, o którym pan jego śmiejąc się powiadał, że mu to imię dał, bo w nim było podróżnym gdyby u Boga za piecem, jak na owe czasy był wcale wspaniałą gospodą. Wiadomo, jakie tabuny koni szły naówczas przy każdym znaczniejszym dworze, jak stajnia dla pomieszczenia ich była ważną rzeczą, i tu więc szopa w słupy, choć w części płotem tylko opasana, mogła sto kilkadziesiąt pomieścić. Ludziom stosunkowo mniej wygód było potrzeba, niż ówczesnym woźnikom, dżanetom, rumakom i niepoliczonym cugom. Człowiek, co konia nie miał, a w podróży własnych nóg lub pożyczanego wozu używał, tem samem plebejuszem się stawał, tak jak senator i pan, jeżeli kolebką jechał, mniej do niej nad sześć woźników nie mógł zaprządz dla godności swojej.  Mierzono naówczas człowieka liczbą koni, jakie miał i mógł prowadzić z sobą.  Na jednym koniu jeździli tylko bojarowie z listy, uboga szlachta, słudzy i czeladź panów.  Zapiecek ze swemi ogromnemi stajniami naturalnie dla odpoczynku panów był przeznaczony, do Purchawki podjeżdżały wozy i ci, co na koniu jednym, bez towarzystwa podróżowali.  Purchawka też w szopce nad kilkanaście koni i to z biedą ulokować nie mogła, ale, mimo tego jej pozoru skromnego, miał się na niej siedzący Skroba, prosty chłop (jak mówiono), daleko lepiej od Borucha, i Zapiecek mu zazdrościł.  Skroba bowiem miał do czynienia z ludem pokorniejszym, który jako tako, ale płacił za to co brał, i nie woził z sobą zapasów, więc suchy chleb i ladajaki napój brał, a i dla konia wiązki siana potrzebował. Tymczasem na Zapiecku gdy zajechało pięćdziesiąt koni i tyluż ludzi, mieli na wozach najczęściej to czego im było potrzeba, a potem płacili co łaska, lub niekiedy nabiwszy i złajawszy, nie dali nic.  Od strony Brześcia stała Purchawka pierwsza, nieco dalej Zapiecek, ale z obu gospód na gościniec wzrok daleko sięgał.  Pięknego dnia jesieni w progu Zapiecka stał sam Boruch, a że pora była ciepła, nie miał na sobie tylko czarny kaftan bez rękawów, z pod którego krótkie pludry i pończochy widać było. Na czarnych włosach jarmułka siedziała na bakier i nadawała jego butnej fizyognomii wcale pański wyraz. Długą czarną brodę gładził i ziewał przeraźliwie, a gdy się wyziewał, poczynał ręce wyciągać i zażywać rodzaju gimnastyki, dowodzącej jak okrutnie się nudził. Gospoda od dwu dni stała pusta, żeby do niej żywy duch zajrzał.  A u Skroby ciągle ktoś gościł. Boruch na ten rodzaj gości, jacy zajeżdżali do Purchawki, mało rachował, ale natenczas jużby i im był rad.  Gdy więc nad wieczór na gościńcu od Litwy pokazał się w dali jeździec na koniu, choć odległość nie dozwalała jeszcze ocenić go, a z konia i z rządziku wnieść co zacz był i co w mieszku miał, pan Boruch zawczasu znaki mu dawać począł, aby zaciągnął do niego.  Skroby w progu nie było.  Jeźdźcowi dopiero gdy się na pół strzelenia z łuku przysunął, można było się lepiej przypatrzeć.  Ale była to jedna z tych zagadkowych postaci, o których zawyrokować trudno. Koń pod nim był niezgorszy, zmęczony widocznie długą drogą, siodło porządne ale stare, rządzik rzemienny niczego, lecz też dobrze zużyty, spłukany i od pyłu zniszczony.  Za sobą miał troki niewielkie, a za całe uzbrojenie szablę, sahajdak na plecach w pokrowcu i strzelbę ptasznicę. Domyślać się tylko godziło, że pod połami lub okryciem siodła gdzieś się może i pistolety znajdowały.  Twarz była ogorzała, długa, z wąsem szpakowatym, zawiesistym, obciągnięta skórą ruchomą i pofałdowaną.  Na pierwsze wejrzenie nic na niej oprócz obycia się z życiem nie można było wyczytać. Mówiła ona, że bywał na wozie i pod wozem i że się teraz nie lękał niczego, ani też dobijał wielkich rzeczy.  Między nim a koniem była już taka zgoda myśli, że go wcale prowadzić nie potrzebował i mógł mu cugle na karku położyć. Koń też brudno kasztanowaty zdawał się drogą, okolicą i tem, co go otaczało, więcej niż pan zajęty, oglądał się ciekawie. Jeździec zadumany, przygarbiony nieco z obojętnością znużonego wielce, myślami gdzieś wędrował. Nie widział też znaków, dawanych mu przez Borucha, a brudno kasztanowaty skierował się ku Purchawce, zwolnił kroku i zrównawszy się z drzwiami jej, stanął.  Posłuszny mu pan zsiadł z niego powoli, poklepał po szyi i zajrzał naprzód do szopy. Tu nie było nikogo, mógł więc sobie dla kasztana obrać najlepszy żłób. Wtem drzwi izby skrzypnęły, i okrągły, nizkiego wzrostu, łysy, pyzaty a blady Skroba powitał podróżnego.  — Niech będzie pochwalony!  Spojrzeli na siebie.  Chociaż podróżny sukni nie miał zbyt pokaźnych, ale z całego ubioru i pozoru widać było statecznego człeka.  Weszli razem do stajni. Skroba począł od zaręczenia, iż wszystko w szopie można było bezpiecznie zostawić, dodając razem, że wódka, piwo, chleb, ser, a choćby i gotowana polewka, krupnik, u niego się znajdzie.  Gość słuchał milczący. Sam naprzód podłożył rękę pod siodło, aby się przekonać, czy koń nie był nadto zgrzany, aby go od tego ciężaru uwolnić można; zajął się nim, wiązkę siana zarzucił i dopiero kasztana oporządziwszy, sam z gospodarzem wszedł do izby.  Tu się i małżonka Skroby, w fartuchu, z warzechą w ręku przy garnkach znalazła, i chłopak bosy, jego syn, i blade dziewczę w koszuli jednej, uczące się około kądzieli. Kury chodziły po izbie, czując się w domu. Pod jedną z ław leżał pies wilczej barwy, podniósł głowę nieco i przekonawszy się kto przybył, spał dalej, bo w nocy nie miał na to czasu, musiał domu pilnować.  Rozmowa, jeźli ją tak nazwać można, w urywanych wyrazach poczęła się i ciągle długiemi przestankami dzieliła.  Skroba pilno się przypatrywał podróżnemu, który ze swej strony najmniejszej nie okazywał ciekawości.  Boruch tymczasem zawiedziony w nadziejach, stał pocichu przeklinając wszystkich „gwiazdochwalców“, gdy na tym samym gościńcu, jakby na pociechę jego, zjawił się jeździec drugi, ale zamajaczył mu tak daleko, iż nawet wcześniej dawane znaki na nicby się nie zdały, a zbliżał się tak powoli, jakby na żółwiu jechał.  I ten był sam jeden tylko, a nie wyglądał lepiej od pierwszego. Sterczał mu tak samo sahajdak, samopał i z tyłu nawiązane sakwy. Koń stąpał ciężko z głową spuszczoną.  Miał też na sobie szarą opończę i tem się tylko różnił od poprzednika, iż w ręku trzymał nahajkę, którą bezmyślnie wywijał, oglądając się dokoła.  Zdawał się wyższego wzrostu i silniejszy, a w stosunku do konia był nawet za ciężki dla szkapy, która, choć silnie zbudowana, choć gruba, niewielkiej była miary. Kształty jej też nie odznaczały się pięknością, a łeb duży i szyja nieforemna, dosyć śmiesznie wyglądały. Rząd na koniu był grubej roboty jakiejś, a zużyty.  Twarz samą wąsy, broda i włos na policzkach porastający tak okrywały, że ledwie z nich nos duży garbaty i dwoje czarnych oczu ogromnych wyglądało. Na głowie siedziała czapka staroświeckiego kształtu z czubem wyłysiałym.  Nieobiecująca to była postać, a jednak Boruch ją ku sobie przyzywał, gdy tymczasem koń instynktem zawrócił się do Purchawki, a jeździec mu się nie sprzeciwił. Stanąwszy pode drzwiami huknął dziwnym głosem.  — Uhu!  I sam z siebie się rozśmiał, jakby się spostrzegł, że mimowolny ten wykrzyknik był nie w miejscu.  Skroba stał już w progu i gotów był do szopy prowadzić, ale zobaczywszy zarosłego gościa i spotkawszy wejrzenie drapieżnych jego oczów, na chwileczkę się zawahał.  Podróżny już zsiadł, a koń jego nie czekając sam poszedł żłobu sobie szukać, tak się cały strząsając, że zdawało się iż terlicę i sakwy zrzuci z siebie. Miał bowiem nie siodło na grzbiecie, ale tylko starą terlicę, jako tako wymoszczoną.  Wszystko razem zdradzało ubóstwo i miało jakąś cechę pochodzenia od wschodu. Można było poznać w nim wędrowca kędyś od kresów.  Wprędce po zabezpieczeniu konia, drugi ten wędrowiec wszedł do izby. Zmierzyli się oczyma z pierwszym, kiwnęli głowami, zamruczeli: Czołem — i później przybyły zajął miejsce dosyć daleko, jakby sobie życzył sam pozostać.  Wychylił kubek wódki, a nie żądając więcej, z torebki dobył chleba, kawał słoniny, trochę soli, i sparłszy się na stole począł spokojnie pożywać.  Siadł tak na ustroniu, iż ani gospodarz, ani pierwszy gość nie śmieli się przybliżać, ani go zaczepiać.  Nie przeszkadzało to wszystkim, nie wyjmując ani dziewczyny przy kądzieli, ani bosego chłopaka, ani nawet tłustej, osmolonej Skrobowej, przypatrywać mu się bardzo pilno.  Dla wszystkich on miał w sobie cóś dzikiego, obcego, pobudzającego ciekawość. Opończa była krojem innym, buty różnym kształtem od tych, jakie pospolicie noszono, pas, odzież wyglądająca z pod okrycia, nie przypominały codzień tu widywanych.  Nie śmiano jednak zbyt go prześladować wejrzeniami, bo gdy się kto spotkał z jego oczyma, wzrokiem odpychał i łajać się zdawał. Sam jednak równie ciekawie badał siedzącego dalej za stołem gościa pierwszego, jak ów jemu się przypatrywał.  Milczenie panowało długo.  Podano krupniku jednemu, i drugi go zażądał, ale głosem takim grobowym, zachrypłym, jakby z jakiejś głębiny wychodził z wysiłkiem wielkim, a nim mu misę postawiono, raz jeszcze napił się wódki.  Krupnik swój skończywszy pierwszy podróżny do konia poszedł, bo czas było i napoić kasztana i obrok mu zasypać. Przy tej zręczności zdala obejrzał dobrze szkapę i troki towarzysza, kiwając głową. Koń był w istocie tak szpetny, iż o jeźdzcu wielkiego wyobrażenia nie dawał, ale szlachcic okiem znawcy dopatrzył się razem, że bestya była żelazna i rozumna.  Ruszył ramionami z przyjemnością zbliżając się do kasztana, który przy tamtym arystokratycznie się wydawał.  Do izby powróciwszy zastał brodatego towarzysza, już po krupniku, nad trzecią czarką wódki, zadumanego głęboko.  Spojrzeli sobie w oczy raz i drugi. Widocznem było, że chcieli rozpocząć rozmowę, szło o to tylko, kto pierwszy się odezwie.  Ponieważ brodacz obrosły obcą miał fizyognomię, zdało się drugiemu, który bardziej się tu czuł w domu, iż powinien był pierwszy zagadać.  — Z dalekaście to, miłościwy panie bracie? — zagadnął.  Ten głową potrząsł i rękę ku północy podniósłszy.  — Ho! ho! a co myślicie? zblizka? — Z kresów jadę, od dzikich pól.  Pytający głową też poruszył.  — Kawał drogi — rzekł. — Jam tam nie bywał nigdy, choć na Podolu dawniej się kręciło. Cóżeście tam porabiali?  — Co? — mruknął spytany. — Człek głupi szczęścia szuka, gdy go niema, włócząc się, a to darmo. Tak i ja. Służyłem u Koniecpolskich... at! różnie bywało.  — Wracacie do swoich? — spytał pierwszy.  — Gdzie? — rozśmiał się brodaty — ja tu nikogo nie mam!! Wracam, bo mi się zatęskniło... za czem? albo ja wiem!  Oczy mu błysnęły dziko, i wychylił czarkę prędko.  — A wy z których stron? — spytał towarzysza.  — Ja mazur jestem — odparł pierwszy gość — ale my mazurowie po całej rzeczypospolitej się rozłazimy, bo u nas chleba omal, a gęb dużo. Jestem teraz przy dworze Radziwiłła, jadę też z jego polecenia do Warszawy. Wy też do niej?  — Trzebać ją zobaczyć — rozśmiał się brodacz.  — A siłaście lat nie widzieli — rzucił drugi pytanie.  Tamten ręce podniósł do góry.  — Z okładem dwadzieścia lat! — zawołał — z okładem.  — O ho! o ho! to jej chyba nie poznacie.  Tu, namyśliwszy się nieco, gość pierwszy uznał stosownem po imieniu i nazwisku się dać poznać.  — Szczepan Wijurski, podkoniuszy księcia pana.  Brodacz, którego to obowiązywało też do objawienia imienia, zawahał się nieco i mruknął.  — Lasota Płaza.  I rzekłszy to urwał nagle.  — Tytułu — dodał szydersko — nie mam żadnego teraz.  — Płazów ja i w Krakowskiem zdybywałem — rzekł Wijurski.  — Było ich dosyć — wtrącił Lasota — a w stanie duchownym nawet i do prelatur się podnieśli; ale jam braci nie miał, a o rodzinie cale nie wiem, ani się myślę dowiadywać.  Milczeli trochę przypatrując się sobie i Płaza z kolei do konia poszedł, a gdy się za nim drzwi zamknęły, Skroba uczynił uwagę, że zbója miał minę.  Obu podróżnym chciało się ciągnąć dalej na nocleg, choć się już miało ku wieczorowi. Płaza pod okno podchodził i rozglądał się mrucząc. Wijurski zapowiadał księżyc i rachował na noc jasną. Gospodarz był tego zdania, iż lepiej się było ichmościom zawczasu spać położyć, koniom dać wypocząć, a nazajutrz rano, po przekąsce ruszyć dalej.  Wahali się jeszcze spoglądając po sobie, gdy Skroba, który był na próg wyszedł, powrócił do izby z oznajmieniem, że wielki dwór jakiś nadciąga. Podróżni zamiast się przygotowywać do wyjazdu, poszli wyjrzeć na gościniec co to było.  Na ganku Zapiecka stał już Boruch, ale w czarnym długim chałacie i pasem podpasany, sposobiąc się zapraszać przejeżdżających, choć nie było prawdopodobnem, aby się tu takie wielkie państwo mogło zatrzymać.  Płaza, powracający od kresów, gdzie więcej żołnierza i włóczęgów niż pańskich dworów mógł widywać, stał zdziwiony, rękę trzymając nad oczyma, przyglądając się z ciekawością niezmierną zwolna zbliżającemu się orszakowi.  Tu w środku kraju nie był on żadną osobliwością, i Wijurski, nawykły do podobnych widoków, patrzał dosyć obojętnie, jakby tylko chciał poznać po barwie, kto to mógł być.  Łatwo się było domyśleć jednego z najwyższych dygnitarzy otaczających króla, bo dwór otaczający kolebki nadzwyczaj był liczny i strojny.  Jechało naprzód kilkunastu hajduków jednako ubranych i doskonale uzbrojonych, na koniach dzielnych; za nimi strojniejszy jeszcze koniuszy czy marszałek dworu, którego wierzchowiec bardzo piękny, w sutym rzędzie srebrem pozłocistym nabijanym, stąpał jak z partesów, a on sam dumnie pokręcając wąsa oglądał się wkoło; dalej szły dwie kolebki, bardzo wykwintnie zbudowane, pozłacanemi balasami, firankami, gałkami u wierzchu przyozdobione, na których stopniach jechały stojąc pacholęta do usług. Oprócz tego tuż przy powozach straż z boku postępowała. Firanki w części pozasuwane osób w środku siedzących widzieć nie dozwalały.  Za kolebkami jechali znowu konni, z których kilku wiozło na rękach sokoły zakapturzone, przy innych szły psy, niektóre na sznurach wiedzione, inne wolno. Między niemi widać było charty ogromne, legawe, ogary i brytany. Dalej jeszcze kryte skórami wozy postępowały z kuchniami, namiotami, kobiercami i wszystkiem czego państwo w podróży mogło potrzebować. Były to śpiżarnie i piwnice, skarbiec i skrzynie z sukniami przewoźne. Na niektórych z tych wozów czeladź siedziała lub leżała uśpiona. Za temi w kotczach pośledniejszych widać było fraucymer, a w jednej budce pozłocistą klatkę z papugą, którą dziewczyna na kolanach trzymała. Nakoniec prościejsze wozy z pośledniejszą czeladzią i podlejszym sprzętem postępowały, a tylną straż długo wyciągniętego sznura składało znowu kilkunastu jeźdźców zbrojnych, jak gdyby w czasie wojny. Wszystko to wszakże nie dla bezpieczeństwa, ale dla okazałości nagromadzone było, i oznaczało wysoką godność podróżnego.  Płaza z natężoną uwagą, ciągle się przeciągającym przypatrywał. Cały tabór pomimo nizkich ukłonów Borucha, który z jarmułką w ręku wyszedł aż na środek gościńca, przeciągnął nie zatrzymując się, z czeladzi tylko niektórzy skoczyli z wozów do studni, aby się świeżą wodą ochłodzić.  Wijurski rzuciwszy okiem tylko na pański ten dwór, powrócił do izby nazad, a za nim Płaza też wszedł ale nierychło, bo doczekał aż ostatni pachołek i ostatni wóz zniknął mu z oczów.  — Wielkie jakieś państwo! — rzekł do Wijurskiego.  — Pewnie — odpowiedział pan Szczepan — przecież to pan marszałek nadworny, choć nie książę żaden, ani z dawnych magnatów, ale dziś on, z łaski króla, nikomu nie ustąpi, a w Warszawie jego pałac z królewskim na równi.  Płaza słuchał ciekawie pochylony.  — Marszałek nadworny, hę! — spytał — jak się zowie?  — Nie wiecie? — wtrącił Wijurski.  — Jakże chcecie? my tam na kresach o wszystkiem zapominamy. Spytajcie nas o hetmana kozaków, albo o carzyków perekopskich...  Dziwnie się począł uśmiechać i urwał nagle.  — Wiecie co — zawołał Wijurski — namby najrozumniej było w ślad za taborem Kazanowskiego podążyć.  — A! Kazanowski się więc zowie! — mruknął Płaza — alboż tu w lasach niebezpieczno?  — Zbójów niema, ale na kupę jakich włóczęgów napiłych natknąć się zdarzy, co szukają przyczepki — odpowiedział Wijurski, zabierając się do drogi.  Po krótkim namyśle Płaza też ruszył się.  — Pozwolicie mi jechać z sobą? — zapytał.  — Czemu nie? raźniej nam będzie we dwu — rzekł Wijurski.  Panu Szczepanowi na Wijurach Wijurskiemu, podkoniuszemu księcia Radziwiłła, wcale nawet na rękę było żądanie Płazy. Trzeba było znać go, aby to sobie wytłumaczyć.  Jak niepozorny wcale i do mnóstwa szlachty swego rodzaju podobnym był Wijurski, tak — z tysiąca wybranym, wedle słów piosenki ludowej, nazwać go było można. Był to wcale osobliwy człowiek, skromny, cichy, niepokaźny, lecz szpakami karmiony — ciekawy i, choć jako podkoniuszy przy stajniach się liczył, więcej pono kwalifikował się do kancelaryi, niż do koni.  W Koronie i Litwie, znał on ludzi od najwyższych dygnitarzy, do najpośledniejszych podstarościch; nie obce mu były przygody, historye, stosunki skandaliczne, zabiegi dworskie i wszystko co ówczesny świat zajmowało. Książe wiedział o tem, i gdy mu języka potrzeba było dostać, albo plotkę jaką sprawdzić, posługiwał się Wijurskim, zawsze pod pozorem, że mu coś koni i stajen tyczącego się polecał.  Pan Szczepan zamłodu z jednym z Radziwiłłów za granicę jeździł jako dworskie pacholę, a otwartą mając głowę korzystał z tego i języków kilka nauczył się ze słuchania. Zaglądał też chętnie do książek. Dlaczego mu te zdolności i nabyte wiadomostki nie wyrobiły lepszego i innego stanowiska na dworze, tego sobie wytłumaczyć trudno. Ale naprzód Wijurski się nie starał o krescytywę, przedewszystkiem chciwy będąc nauki i wiadomości, powtóre pochlebiać i płaszczyć się nie umiał. Nie nadymał się, nie szukał zwad, ale okupywać lepszego bytu poddaniem się kaprysom pańskim nie umiał. Co do bytu własnego, małem się zaspokajał.  Na dworze księcia, ba i dalej znano go jako bardzo bystrego człeka, radzono się go czasami, ale niezawsze Wijurski dawał się wyzyskać. Gdy mu fantazya przyszła, milczał.  Nazwaliśmy go ciekawym, gdyż ciekawość może stanowiła jeden z głównych rysów jego charakteru. Starał się ludzi poznawać i dowiedzieć o wszystkiem; z równem zajęciem siadywał nad książkami i chodził za nowymi ludźmi, których nie rozumiał.  Na pierwsze wejrzenie, Płaza mocno zaciekawił pana podkoniuszego; nie rozumiał go, coś w nim czuł podejrzanego, fałszem podszytego. Niespokojne wejrzenia, niejasne tłumaczenie się, sama postawa, strój, ruchy, mowa czyniły go zagadkowym.  Sam jeden z kresów aż do Warszawy, dla tęsknoty, gdy tu rodziny ani znajomych nie miał?  — Coś w tem innego tkwi? — mówił sobie Wijurski. — No, da się to widzieć.  Szczególniej mowa Płazy, akcent jej, mięszane ruskie wykrzykniki, zakrój jakiś w wyrażeniach, dziwnemi mu się wydawały.  Języka polskiego jakby się nanowo uczyć i przypominać sobie potrzebował Płaza, tak czasem mu było ciężko wyraz właściwy znaleźć.  Bystre oko p. Szczepana dostrzegło też, że ubogi napozór i jakby umyślnie odziany niepokaźnie Płaza, miał przy sobie na swój stan za kosztowne rzeczy. Pod opończą na kontuszu pas, umyślnie osłonięty, błyszczał bardzo bogatem i świeżem szyciem. Z kieszeni dobył przypadkowo chustę kosztowną, którą zaraz wetknął śpiesznie nazad. Sama powierzchowność sakiew przy koniu Lasoty kazała się w nich domyślać pakunku, o którego zachowanie właścicielowi chodziło wielce.  Wszystko to wreście możeby mniej uderzało, gdyby nie sam człowiek niespokojny jakiś, oglądający się, badający oczyma, trzymający się na baczności.  — Ten człek — mówił sobie podkoniuszy — dalipan niedarmo sunie do Warszawy, a że nie z własnej woli i ochoty, dałbym szyję.  Nic więc nie mogło być dogodniejszem dla ciekawego Wijurskiego nad wspólną podróż z tym człowiekiem, bo w drodze najłatwiej się zapoznać, spoufalić i dobyć coś z towarzysza. Nie uszło to oka p. Szczepana, że Płaza gorzałkę pił ochotnie i dużo, na to więc także rachował, że ona mu gębę otworzy, choć dotąd kubki u Skroby wypróżnione najmniejszego nie wywarły skutku... ale i to wiedział Wijurski, że wódki pod czas kilka kropel upoi, a gdy człowiek znużony, w ruchu, wcale mu ona do głowy nie idzie.  Rozpłaciwszy się z gospodarzem, podróżni nasi wyciągnęli w las, jadąc tuż obok siebie, co naprzód spowodowało zapoznanie się ich koni. Brzydka owa niezgrabna bestya Płazy wyciągnęła łeb ku brudno-kasztanowatemu, powąchała go, wydała jakiś głos do kwiczenia podobny i nagle zwróciwszy się tyłem do kasztana, wierzgnęła z całych sił. Szczęściem, iż Wijurski w czas uskoczył i owe kopyta w powietrze tylko podniósłszy się, opadły na ziemię. Płaza batogiem dał naukę i epizod ten skończył się bez szwanku.  — Złą jakąś bestyę macie — rozśmiał się Wijurski — ani się do niej przybliżyć, i niepiękna też jest, ale musi mieć swe przymioty?  Płaza podniósł głowę.  — Ba! — zawołał — bez jedzenia może dwa dni iść, a strzecha przegniła, gdy nic innego niema, także jej smakuje. Bez wody cały dzień trwa, co trudniej koniowi, bo dla niego woda obrok czasem zastępuje. Naostatek zielona pasza byle jaka, nażre się aż go osiodłać trudno, i nic mu. Drugiegoby zdęło i pęknąćby musiał. Skóra taka, że się nigdy nie zatrze, a spocony czy nie, można go poić, karmić i oskomy nie zna. Spojrzeć na niego, trzech groszy nie wart, a jabym za garść dukatów go nie oddał.  — No i to dobrze — dodał śmiejąc się — że złodziej się na niego nie połakomi.  Wijurski słuchając pochwał tych, rozpatrywał się w koniu, zżymnął ramionami i rzekł.  — To kozacki koń!  Płaza spojrzał bystro i pod włosami mu wystąpiła czerwoność.  — I ja tak sądzę — rzekł — choć ja go kupiłem od szlachcica... tatarski albo kozacki być musi.  — Przy naszym teraźniejszym zbytku — dodał Wijurski — gdyż zwłaszcza za teraźniejszego pana, który wszystko zcudzoziemska lubi widzieć, dżianety, bachmaty, najprzedniejszej krwie konie u nas po stajniach, z takim jak wasz pokazać się trudno, ale ba! koń jak żona, piękna czy nie, gdy poczciwa i wierna, to grunt.  — Zważaliście konie pana Kazanowskiego? — mówił dalej p. Szczepan. — Ten, co to go prowadzili pod deką, na którym widać było pokrytą tarczę i sahajdak? Rumak to samego pana, od parady.  — Piękny i dzielny — odparł Płaza — ale co nam po takich. Do wojny się on nie zda, bo pieszczony, do podróży niewytrzymały. Od zimna go trzeba nakrywać, bo sierść na nim jak aksamit lub atłas nie zagrzeje, w gorąco cały w potach, ocieraj go. Trochę zażyjesz, ochwyci się trochę zmęczysz, nie je. Pański koń.  Ruszył ramionami.  — Ale na oko choć malować — dodał Wijurski.  — Zbytki tu u was widzę we wszystkiem — dodał Płaza — prawda, żem zdawna w tym, kraju nie bywał, a na kresach życie inne, obozowe, żołnierskie; ale mi się zda, że przed dwudziestu laty i tu inaczej wyglądało.  — Być może — odparł Wijurski — nam to nie bije tak w oczy, bo się odmieniało powoli, a wyście nagle ujrzeli, snadniej różnicę widzicie. Za każdego panowania u nas odmiennie dwór pański, a za tym i inne dwory się układają.  Za Stefana Węgra było wszystko zwęgierska a rycersko, przepychu nie znał, ale ład zaprowadzał; żołnierz był pierwszy... Za nieboszczyka Zygmunta, który wcale na wojownika się nie sposobił i więcej z różańcem niż z szablą chodził, dwór się ubierał, mówił i szwargotał zniemiecka. Okazałości przybyło, nie wiem czy siły... Za teraźniejszego pana zcudzoziemska też dwór i panowie się noszą.  Wielu nawet się poprzebierało, że ich za polaków poznać trudno. Capella włochy, malarze flamscy, pod czas i francuza spotkasz, a niemcy też nie rzadcy i wszystko się świecić musi a kapać od złota. Nabożeństwa teraz, zwłaszcza po śmierci królowej, mniej, a no zabawy huczne i stoły suto zastawne, a piwnice pełne... Wesoło u nas bardzo.  Płaza słuchał z uwagą wielką.  — Dobrzeby to było — zamruczał jakby mimo woli — gdyby na granicy od tatarów kożuchami i pieniędzmi pokoju nie trzeba okupywać.  I chwilę jechali milczący.

II

Nazajutrz pod wieczór, w ślad jadąc za taborem marszałka Kazanowskiego, który z łowów powracał, zbliżyli się dwaj podróżni ku Warszawie.  W ciągu podróży nie ustawała prawie rozmowa, ale dziwna rzecz, Wijurski, który się spodziewał coś dobyć z towarzysza, obrachowawszy sumienie czuł, iż ten Płaza więcej z niego wyciągnął daleko, niż się sam wygadał. Tyle o nim teraz wiedział Wijurski, co wyjeżdżając od Skroby, ale postrzeżeń uczynił wiele i był pewien, że ów Płaza nie dla oddychania mazowieckiem powietrzem do Warszawy sunie.  Sama jego ciekawość pewnych stosunków wyżej sięgających poza sferę, w której się obracał, podejrzaną była p. Szczepanowi. Zaspokajał on ją, bo tajemnic nie było w tem co mówił, ale nabywał przekonanie, że ten powracający od kresów szlachcic miał zanadrą coś więcej niż wacek pełny.  Nie popisywał się on z tem też, że grosza miał podostatkiem, lecz mimowoli się z tem wydawał. W pierwszem miasteczku, gdzie miodu i wina dostać było można, zaprosił Wijurskiego i sprawił mu bankiet prawdziwy. Szczukę kazał zgotować po żydowsku, pieczeń upiec, a napoju postawił jak nie na dwu, ale i na dziesięciu. Prawda, że sam pił, pił i nie mógł ani ugasić pragnienia, ani mu szło do głowy i w mózgu mąciło. Potniał tylko, czerwieniał, oczy mu coraz ogniściej się paliły, głos trochę podnosił, lecz ni słówkiem się nie zdradził, ni go to zmęczyło.  Gdy mu się Wijurski od trunku wymawiał dziwując że on tak wiele go znosi, rzekł Płaza.  — Trzeba na kresy jechać, aby się pić nauczyć i to na gorzałce, bo tam, krom kwasu i jej, mało co znaleźć. Życie się prowadzi takie, że czasem w gębę niema co wziąć i kropli wody nawet nie dostać. Dorwie się potem człek do strawy i napoju, musi za głód i pragnienie sobie odpłacić... i ot tak...  Ręką zamachnął.  — A waszmość — zapytał Wijurskiego nagle — kędy myślicie zajechać w mieście?  — Ja? — odparł podkoniuszy — jasna rzecz do dworu książęcego. Teraz w Warszawie mało który z panów nie ma albo dworu choć z drzewa, lub i murowanego pałacu. Przy każdym stajnie, kuchnie i dla czeladzi a dworu pomieszczenie.  — No, aleć przecież i gospody się znajdą dla tych, co, jak ja, nie mają ani pana, do któregoby zajechali, ani własnej budy.  Wijurski się trochę namyślał z odpowiedzią.  — Juścić — odparł po przestanku — dach i gospodę i wygodę znajdziecie łatwo, szczególniej przy Długiej ulicy, gdzie austeryj i gospód różnych siła jest, ale musicie się wprzódy z mieszkiem obrachować, aby starczył, bo gospodarze drą niemiłosiernie i za to co dają i czego nie dostarczają.  Gdybyście posłem byli cudzoziemskim — dodał śmiejąc się p. Szczepan — to jak w dym moglibyście do tego gmachu, który Giełdą nazywają.  Płaza się zmięszał widocznie, oczy spuścił.  — A piękny ze mnie poseł! — zamruczał mocno poruszając ramionami i koniowi dawszy niepotrzebnie nahajem po bokach.  — No, kiedy się do Giełdy za darmo wprosić nie możecie, to do wyboru macie oprócz tego gospód różnych dostatkiem, od najpośledniejszych do najparadniejszej, która jest Giżowska.  W tej czego dusza zapragnie dostaniecie, nietylko piwa garwolskiego i wareckiego, nietylko siana i owsa, miodu i wina, ale i łaźnia osobna i fontanna pańska i ogródeczek zasadzony ziółkami.  — Ach — przerwał Płaza — chyba żartujecie sobie ze mnie, bom ja chudy pachoł, a tam dla panów gospoda z wymysłami.  — Sąć i pośledniejsze i tańsze — dodał Wijurski. — Po Giżowskiej idzie Kalina, ale ten drze. Długoszowska gospoda mierna, u Gąsiorka się mieszczą ci, co tanią mieć chcą a wygodnie. Karmi dobrze, tylko tam w izbie spólnej spać będziecie musieli, bo osobnych niema, o które też i u innych trudno. Conajmniej we dwu, we trzech, albo i czterech zebrać się trzeba, aby sobie alkierzyk dostać.  Ja też tam niedaleko będę, bo mój książe podkomorzy ma tam właśnie dwór, którego jedne wrota na Długą ulicę wychodzą. Zobaczycie go łacno, bo choć to z drzewa, ale po pańsku wystawione, obszerne, a izba stołowa choć na stu ludzi. Niedarmo o Radziwille powiadają: Rad — żywił. U nich gościnność we krwi i rodzie.  — Jakże go zowiecie tego co mi go zalecacie? — spytał Płaza.  — Kalina się zowie. Łatwo go znaleźć, bo i wiecha wywieszona i znak jest i około gospody zawsze ludzi, szczególniej przekupniów natrętnych, stoi dużo.  — Ale to tam ladajaka gawiedź musi zajeżdżać, a... — rzekł Płaza i urwał zadumany.  — Cóż chcecie, panowie do gospód nie zwykli — odparł Wijurski — oni albo własne dwory i dworki mają, lub do przyjaciół jadą. Wstydziłby się z nich każdy do gospody, jakby już ni brata ni swata nie miał. Ale u Kaliny szlachta mazowiecka, ba i z dalszych stron, dworscy tych panów, co tu dworów nie mają... no... i wszelki człek obcy. Gwar, co prawda, dzień i noc, za to się człek nie znudzi i przysłuchać jest czemu.  — Jabym najlepiej wolał — wtrącił Płaza — mieszczanina sobie znaleźć, coby mi izbę, nie izbę, komórkę bodaj wynajął i dla konia w stajni żłób. Kto wie jak ja tu długo postoję. We wspólnej izbie spać, gdzie i nocą spokoju niema i kłótnie częste... i mieszka człek nie pewien...  Spojrzał ku Wijurskiemu.  — Mieszczan ci to ja znam wielu — rzekł podkoniuszy — ale oni nie radzi na gospodę kogo przyjmują, zwłaszcza nieznajomego. Warszawscy mieszczanie też teraz urośli, nie licząc już takich jak Giże, jak Baryczkowie, co jeszcze za dawnych czasów prym tu wiedli, jak Strubiczowie, jak Drewnowie... niepoliczyć bogatych i możnych, a no do tych przystęp trudny. Zobacz w ulicy panienkę albo jejmość którą Gzerskę, Dzanottowę, Kedrowskę, Wolskę, Kociszewskę, gdy do kościoła lub na przechadzkę wyjdą, nie poznasz że mieszczanka, tak klejnotami, atłasami, forbotami, fontaziami się to stroi, z góry patrzy na biednego człeka, a na paniczów zerka.  — Ba, po tych mi nic — szepnął Płaza — jam chudy pachoł, a choć chleba od nikogo, dzięki Bogu, nie potrzebuję, za starym już, abym szalał.  — Więc wam inaczej radzić nie umiem — odezwał się Wijurski — tylko do Kaliny, a że mnie w tę samą stronę droga, zaprowadzę was do niego i zalecić mogę. Rozpatrzycie się później, albo poznajomicie, a może się mieszczańska znajdzie gospoda.  Podkoniuszy rzucił okiem na ponuro zamyślonego towarzysza i dodał.  — Macie-li sprawy jakie w mieście, wedle tego się i gospodą trzeba mieścić, gdzie dogodniej a niedaleko, bo się Warszawa teraz rozrosła z Nowem miastem i przedmieściami. Panowie coraz to mieszczańskie place, ogrody i role wykupują, a ci dalej ustępują od środka. Panom bliżej zamku i swoich być najlepiej przystało. Nigdy się tak nie budowano jak teraz. Cegielnie się na Skarzyszewie, na Pradze, na Nowem mieście i w Ujazdowie mnożą, bo panowie się do murów rwą, a co najmniej zpruska napół cegłą budynki stawią, drudzy i marmur sobie sprowadząją, szczególniej na odrzwia i posadzki. Cieśle też do czynienia mają.  Jeśli więc sprawy jakie do panów macie — dokończył Wijurski — w Długiej ulicy wam będzie najdogodniej.  — Ja? ja? — podchwycił nagle Płaza z przymuszonym uśmiechem — ale ja żadnych tu spraw nie mam. Nikt mnie nie słał, nikogo nie znam. Z dawnych czasów nazwisk się w pamięci coś zostało, ale lat dwadzieścia, wielki to przeciąg; z tych co żyli niegdy mało na świecie jest.  — Zawsze nie może być, byście kogo znajomego nie naleźli — rzekł Wijurski.  Płaza obejrzał się niespokojnie dokoła, ramionami poruszył, wargi mu zadrgały jakby coś mówić chciał i mruknął.  — Jam nigdy nie mieszkał w Warszawie.  — Długo tu myślicie pozostać? — zapytał podkoniuszy.  — Sam nie wiem — ociągając się rzekł powoli Płaza — jak trudno mi powiedzieć pocom się tu przywlókł, tak i przeczuć niełatwo co tu będę robił i czy wysiedzę.  Nastąpiło milczenie, a zmarszczone czoło Płazy świadczyło, że się zadumał głęboko i smutno. Nagle konia batogiem uderzył i przybliżył się z nim do Wijurskiego, patrząc mu ostro w oczy.  — Zdajecie mi się dobrym i szczerym człowiekiem — odezwał się — powiem wam więc, czegobym przed ladakim się nie zwierzył. Dowiecie się prawdziwej przyczyny, dlaczegom ja naprzód kraj porzucił, a teraz do niego powracam.  Wijurski mu począł za zaufanie dziękować, ale pomyślał sobie: Ho! ho! chcesz mnie ptaszku w pole wywieść, abym cię nie posądzał i nie domyślał się, albo nie odgadł tego co tobie nie po myśli.  Tknęło go, iż nagła ochota zwierzenia się nie czem innem była.  — Powiem to wam naprzód, że czy ja do tego nazwiska, które noszę, teraz prawo pełne mam lub nie, to Bogu wiedzieć i mnie, ale o to nie chodzi. Dosyć że z antenatów szlachcic jestem, jak lepszym być nie można. Listów na to królewskich nie mam, ale takie to już szlachectwo, co się pargaminami nie świadectwem całej ziemi wywodzi, licha ono warte... Rodzice wieś mieli w Krakowskiem... ale pod wielkiem miastem, dla mieszczan pokusa ziemian udawać, a ziemianom zachciewa się miejskich rozkoszy. I tak ojciec mój z kosterami, skomorochami i błazny miejskiemi po całych tygodniach się weseląc wioskę zaszargał, że gdy zmarł opędzić się nie było można wierzycielom. Matka mężna niewiasta przecie i mnie wychowała i ojcowiznę ocaliła. Panie świeć nad jej duszą.  Jam naprzód w Wieliczce do szkoły przy kościele chodził, a potem mnie matka do Krakowa oddała do bursy. Jakem się uczył, najlepszy dowód, gdy dziś oprócz łaciny trocha, nie umiem zgoła nic... a rosłem jak na drożdżach i we mnie ojcowska pono krew kipiała. W mieście na każdym kroku do grzechu okazya, gdzie spojrzysz przykład tego, że grzeszyć wolno, a no i bezkarnie.  Ledwiem dwadzieścia lat miał, gdy mnie Bietka córka kupca tak za serce wzięła, żem jej poprzysiągł się żenić, choć szlachcianką nie była, a w dodatku kupiec szwabem śmierdział; ale dziewczę było tak piękne, że oczy porywało, a ludzie za nią gromadami chodzili, aby tylko zobaczyć. Jak się nie miała popsuć?  Matka na moje małżeństwo z mieszczką na żaden sposób pozwolić nie chciała, choć kochała mnie bardzo.  — Z chłopkąbym prędzej pozwoliła — rzekła — bo te pracują i pana Boga znają, a ta twoja niemka i wiary inakszej, chodzi pono do zboru i płocha jest, a nieszczęścia naprowadzi.  Uwziąłem się ją prosić, padałem do nóg, alem przełamać nie mógł. W końcu mi rzekła: Żeń się, ale bez mojego błogosławieństwa.  Niemcy mnie namówili, żebym ślub wziął przed ich ministrem, a za matkę ręczyli, że ona później się na wszystko zgodzi.  Jam chętnie na to przystał, ale gdy po tygodniu wesela w mieście z żoną przybyłem na wieś, drzwi zastałem zamknięte. Matka powiedzieć mi kazała, iż znać mnie nie chce. Powróciliśmy do miasta, gdziem w kamienicy teścia tymczasem osiadł z Bietką. Nie upłynęło pół roku, gdy matka strapiona, zachorowała ciężko i zmarła. Płakałem po niej, ale mi na rękę było na wieś z żoną jechać, bo w mieście z gładkiem liczkiem jejmości wielka była bieda.  Chmurami koło niej się gachy kręciły, którym ja, zazdrośnym będąc, opędzać się musiałem. Nie liczę tego ile guzów nabiłem i motylów nabrałem dla niej.  Płaza westchnął.  — Narodziła się nam wreście córeczka, a żona zmuszona teraz jej pilnować i o swe zdrowie dbać trochę się ustatkowała. Mnie się szczęście zdawało uśmiechać, choć na wiosce małej tak jak myśmy byli żyć nawykli, trudno było wydołać. Skarżyła się jejmość, jam czynił co mógł.  Rychło po urodzeniu dziecka zatęskniła za swemi i zabrawszy je w odwiedziny do Krakowa ruszyła. Miała powrócić nie mieszkając. Jam na wsi gospodarował. Tymczasem minęło tygodni dwa i trzeci się napoczął, a jejmości nie było z powrotem. Nakazywała tylko — rychło wrócę — abym się nie kłopotał.  Mnie bez niej tęskno było tak, że jednego wieczora, wprost z pola, pojechałem do miasta i gdyby nie dobre znajomości, jużbym się nie dostał do niego, bo bramy były pozamykane, ale mnie fiertelnicy fórtą puścili.  Wprost, jakby mnie co tknęło, pobiegłem do domu rodziców żony, a tu konia do płota przywiązawszy, gdym przez szpary okiennicy światło w izbie żony zobaczył, podkradłem się... Zazdrość jakaś mnie pchała, coś mówiło, że nieszczęście mnie czeka.  Okno to było mi dawno znane, że przez nie z boku na izbę, mimo okiennicy zajrzeć było można. Bietka leżała na łóżku, a na skraju jego siedział włoch kupczyk Czeryn, który i dawniej bardzo koło niej zabiegał... Śmiali się i całowali... W oczach mi się zrobiło ciemno, tylko żem nie padł trupem, ale złość i gniew siłę mi dał. Z ogródka drogę do izby znałem dobrze, i gdym do niej wpadł nagle, Czeryn ratować się nie miał czasu ucieczką... położyłem go trupem w miejscu, tak że wznak padł na łóżko żony mojej i całe je obroczył.  Kobieta się z krzykiem wyrwała, bo się obawiała takiego samego losu i dziecię z kolebki chwyciwszy, uciekła.  Mieszczanie u siebie w domu byli; pochwycono mnie zaraz i sprawa o mężobójstwo się wywiązała szpetna, gdzie ten zdrajca czystym się miał okazać, żona niewinną, a ja poprostu rozbójnikiem. Sprzysięgli się abym gardło dał... Nikt do mnie dostąpić nie mógł, kajdany mi włożyli... jużem myślał, że życiem przypłacę, gdy zmieniono mi więzienie i postrzegłem, że z okna na lada sznurku spuścićbym się mógł i uciec. Straż piła i niezbyt ostro doglądała, mnie strach śmierci zuchwałym czynił, i o mało karku nie skręciwszy, potłuczony za murem się znalazłem miejskim, a nazajutrz w lesie opodal, gdzie mnie już dognać i wyśledzić było trudno.  Głodu i wszelkiej biedy zażywszy, z pomocą jedynego druha, jakiegom w życiu miał, potrafiłem się odziać, uzbroić i szkapę kupić. Wioskę i co w niej było wierzyciele wnet pochwycili. O żonie tylem wiedział, iż z Krakowa i ze świata znikła, a i później o niej ani tu ni gdziekolwiekbądź dowiedzieć się, dojść nie było podobna. Mówili jednak ci, co wiedzieć coś mogli, iż ona zmarła, a dziecko żyło i poszło na obce ręce. Druh, który zmarł temu lat kilka, o tem mi nakazywał, iż w Warszawie na jakiś ślad jej natrafił.  Jam przez cały ten czas puściwszy się na kresy, zapomnieć chcąc o wszystkiem, tam pozostał... Otóż mi się zatęskniło... a nuż dziecko moje odszukać potrafię...  Wijurski słuchał opowiadania tego, dosyć nieporządnego, poplątanego, a jak mu się zdawało, niezbyt do prawdy podobnego, z uwagą. Przygoda mogła być niekłamaną, ale w niej dużo ciemnego zostawało. Począł tedy pytać.  — A na czemże nadzieję opieracie, że córkę znaleźć możecie? Pewnie i nazwisko zmieniła, a dziś po dwudziestu leciech, kto wie, co się z nią dzieje?  Prawda to, że i po cienkiej nitce do kłębuszka dojść można, ale ja tu bo nitki nie widzę.  Płaza westchnął.  — Mało i ja mam nadziei, ale wiem tu o ludziach, którzy o rodzicach żony i o niej powinniby coś wiedzieć. Prawda, iż czasu dosyć przeszło, ale próbować potrzeba... nie byłbym tak na świecie jak palec, gdybym dziecko przynajmniej odszukał, które może przeklinać mnie nauczyli.  Gdy to mówił, Wijurski zważał, że choć chwilami gniew z niego buchał, ale miłości dla dziecka i troski o nie nie okazywał bynajmniej, z czego wnosił, iż choćby historya prawdziwa była, nie ona tu Płazę prowadzić musiała.  Nie miał zresztą powodów podejrzywać go o nic... prosta tylko ciekawość skłaniała go do tego, aby z towarzyszem podróży nie zrywał. Razem tedy nad wieczór już pominąwszy Skarzyszew z jego ratuszem i śpichrzami i targowe place na Pradze, przeprawili się przez Wisłę i wjechali do miasta. Płaza, który tu od bardzo dawna i krótko bywał, w samej istocie się nie umiał ani pokierować, ani mógł rozpoznać, tak się wszystko dziwnie właśnie pod te czasy odmieniło.  Wyglądało miasto wcale inaczej niż dzisiejsze, gdyż każdy niemal dom i dwór ogród miał, plac obszerny, oparkaniony, przy niektórych stare, przy innych nowo pozasadzane stały drzewa. Gdzieniegdzie wznosiły się murowane pod dachówką i blachą kamienice i pałace z oficynami, stajniami i kuchniami, ale większość dworów była drewniana, z pruskiego muru, lub otynkowana tylko, co właśnie we zwyczaj wchodziło.  Zamek od przodu staremi szopy i budowlami odwiecznemi zasłonięty, nieokazale się stawił, ale i tu już nowe mury widniały. Kościołów było dosyć starych i nowych, a z tych niektóre z wieżami. Ulice za to cale się niepocześnie ukazywały, zapuszczone, niewszystkie prosto powytykane, pełne śmiecia i błota. Mało gdzie bruk znaleźć było można.  Przy tem wszystkiem w pobliżu zamku, na Nowem mieście, około pałacu na Ujazdowie, przy Cekauzie i Giełdzie na Długiej ulicy, życia i ruchu było dosyć.  Po drodze Wijurski, który tu wszystko na palcach znał, każdego domku właściciela mógł wymienić, objaśniał Płazie do kogo mury i pałace należały, zdala mu ukazując Kazanowskich, Ossolińskiego i inne przedniejsze gmachy.  — Niesłychane tu u nas się wzięły przepychy — rzekł — o których dawniej i na królewskich zamkach słychu nie było. Marmury na posadzkach, na ścianach, tramy na stropach pozłociste. Pan marszałek nadworny, gdy się znuży a zechce mu się z dołu na górę wnijść, siada sobie na krzesło i kunszt ma taki czyli wagę, że go podnoszą. Z piwnicy wino wprost do jadalni do srebrnych beczek puszczają.  Kunszty we wszystkiem takie, o jakich dawne wieki nie słyszały.  Cóż powiedzieć o obiciach na ścianach, z których niejedno zdałoby się na suknię od parady, o posągach lanych i z kamienia urabianych, które stoją jak żywe, o drzewach pod szkłem, które owoce rodzą u nas niebywałe.  Płaza się rozśmiał.  — Piękneć to rzeczy są i pańskie — odezwał się — ale ci co ich zażywają czy nie zniewieścieją od nich? Będą się-li oni bić gdy tatarzyn napadnie?  — Młodzież? tej na animuszu nie zbywa — zawołał Wijurski — a co do starych, ci już mówią, że swój dług za Batorego spłacili.  Ruszył ramionami.  — To prawda, że miękkości w obyczajach wiele przybyło — ciągnął dalej podkoniuszy — sądzę jednak, iż póty jej, dopóki pokoju. Gdyby na wojnę zatrąbiono, ruszyłoby się wszystko, nawet i sam król, choć okrutnie się roztył i ociężał, ale rycerski duch w nim żyje.  — Na kresach — z pewnem wahaniem cicho i ostrożnie przebąknął Płaza — chodziły i chodzą wieści, jakoby król na turka miał się siłą wielką sposobić.  Wijurski spojrzał nań.  — Kresowe to zwyczajne plotki — rzekł — bo tam czego się pragnie o tem się roi... a no u nas szlachty na pobór i na ruszenie, na wojnę przeciwko pohańcom nakłonić, nie potrafi najmędrszy! Król zaś sam ani wojny wydawać, ani jej prowadzić nie ma u nas prawa, i choćby popróbował, nie wiem czy mu się to uda.  Milczał trochę Płaza.  — A król-że to sposobów nie ma — rzekł — szlachtę przymusić, żeby szła za wolą jego? Od czegoż królem jest?  — Jak to znać, że waszmość od kresów przyciągasz. Próbował-ci tego Stefan nieboszczyk, próbował Zygmunt, ale nie udało się im obu, a nasz pan bodaj nie ma żelaznej ręki pierwszego, ani ojca swego mądrości i poparcia, jakie on miał w rakuszaninie.  Płaza się zadumał, nie rzekł już nic, a oto ku Długiej ulicy przecznicą Miodową się zbliżali. Tu, chociaż wieczór był, ludno się roiło i gwarno, po domach przez okna światło biło, a około nich z latareńkami ludzie się zwijali i jak iskierki migały ich łojowe świeczki w szklannych i papierowych osłonkach. Gospoda Kaliny, do której grzeczny Wijurski doprowadził towarzysza, szeroko się rozsiadała, o ogromne jej dotychczas otwarte wrota jak czarna paszczęka... pełno było stojących tu ludzi, przekupniów i gawiedzi ciekawej. Wozów kilka stało u wjazdu. Cały rząd okien błyszczał ogniami rozpalonemi po izbach.  Kalina, otyły i gruby człek, krzykiem i pięścią u wrót robił porządek, starając się jak najwięcej gości pomieścić, choć ich już zdawało się w gospodzie pełno.  Znał go trochę Wijurski.  — Hej mości Kalino — zawołał — ja tu wam gościam przyprowadził i poleciłem waszą gospodę jako lepszą od Giżowskiej; nie uczyńcież mi sromu, a niech niegłodny i spokojny będzie.  Kalina się obejrzał na Płazę, ale mu snadź niebardzo wpadł w oko.  — Widzicie sami — rzekł do Wijurskiego podchodząc a rękami ukazując — tłok wszędzie, zjazd wielki. Senatorowie na radę, szlachta z prośbami do króla. Nietylko u mnie napchano, ale wszystkie austerye pełne. Wiązki słomy pod głowę dostać trudno.  — Ale zmiłujcież się — przerwał Wijurski.  — Bądźcie spokojni, u mnie zawsze kącik jest jakiś w zapasie... ale dla niewybrednych.  To mówiąc despotycznie pochwycił za cugle konia Płazy i pociągnął go za sobą. Szlachcic tymczasem zsiadłszy, ostrożny naprzód się zabrał do odpinania trok, bo nie był pewnym, żeby mu ich tu kto nie oderżnął.  Konia potem z terlicą pachołkowi już oddał bezpiecznie, worki sam na ramię zarzuciwszy, gdy Kalina drzwi otworzył i wszedł z nim do izby.  Tu wrzało jak na targowicy. Na kominie gorzał ogień ogromny i izbę oświecał całą. Zastawiona była stołami i ławami tak, że pomiędzy niemi drogi tylko wązkie pozostawały. Wszystkie niemal miejsca na tych ławach były zajęte, a na stołach blaszane, szklanne, drewniane naczynia, gliniane miski gęsto były ustawione na szarych, poplamionych obrusach. Towarzystwo liczne, z bardzo rozmaitych składało się żywiołów.  Nie było wprawdzie ludzi, którychby do chłopstwa zaliczyć można z wejrzenia, ale ręczyć za szlachectwo tego tłumu niktby się pewno nie ośmielił.  I suknie i twarze, różne narodowości i plemiona zdawały się cechować; litewską śpiewną mowę, mazowiecki, wielkopolski, rusiński akcent się przebijał.  Nie zbywało na węgrach i na wołochach, ani na niemcach, ale ci się z mową nie popisywali.  Dostatnie i wyszarzane odzieże ocierały się o siebie.  Woń kwaśnego piwa górowała tu nad innemi wyziewami odzieży, kożuchów, dziegciem smarowanych butów, przyskwarzonej tłustości i woni, człowieka naostatek, który nie jest jej pozbawionym. Lecz Płaza przyzwyczajonym być musiał do tego wszystkiego, bo się ani skrzywił. Niósł na ramieniu sakwy i idąc za gospodarzem oglądał się tylko, gdzieby bezpiecznie mógł swój ciężar złożyć. Prowadzący go Kalina tarł głowę, bo i on oczyma miejsca szukał, a znaleźć go nie mógł. Ludzi, węzełków, worków, sakw różnych pełno było.  Przeszli tak pierwszą tę izbę i wstąpili na próg alkierza, który spokojniejszy się wydawał, ale i tu pełno było. Ogień przygasły w kominie nie dawał dobrze rozpoznać siedzących. Płaza się już zatrzymać chciał, gdy Kalina mu dał znak i w kącie pod ścianą na ławie miejsce ukazał. Wprawdzie pod ławą ktoś już złożył swe rupiecie, lecz kawał twardej deski w samym rogu i dwie ściany, o które się zeprzeć było można, nie starczyłyż dla takiego podróżnego?  Gospodarz odezwał się cicho.  — Tymczasem... znajdziemy może i lepszego coś...  Płaza rzucił swe sakwy.  — No, a jadło? — zapytał — a wódka?  — Cierpliwości, wszystko się znajdzie — rzekł Kalina. — Gorzałki zaraz przyszlę, a na krupnik i kluski trzeba poczekać aż dla wszystkich będą gotowe.  — A gdzież ja tu będę jadł? — mruknął Płaza oglądając się — na kolanach jam nie zwykł.  Kalina rękę podniósł do góry i zawróciwszy się odszedł bez odpowiedzi. Mrucząc a może przeklinając Wijurskiego, siadł p. Lasota przy swych węzełkach, ale tak mu mało miejsca zostało, że daleko wygodniej pono na terlicy i na szkapie niż tutaj.  Westchnął i ziewnął razem.  Upłynęła tak chwila, oczy mu się mimowolnie kleiły, w izbie mrok pokrywał wszystko, gdy z pierwszej gwarnej tej giełdy ogromnego wzrostu mężczyzna wszedł krokiem powolnym do alkierza, począł oczyma rzucać po kątach, zoczył Płazę, zbliżył się i podniósłszy rękę szeroką jak łopata, uderzył go nią po ramieniu.  Ten poufały gość, zbudowany jak pachołki miejskie, których dobierają siłaczów, z wąsami zachodzącemi mu za uszy, w stroju zkozacka, w czapce baraniej, długich juchtowych butach i pasie szerokim czerwonym, srogą miał i niemiłą twarz; ani dziw, że Płaza się żachnął.  Drab się pochylił śmiejąc ku niemu i do ucha coś szepnął. Płaza dał mu tylko znak milczenia. Przybyły się obejrzał wkoło z uwagą i począł półgłosem.  — Tylkoś wszedł na próg tom cię poznał.  — A ja tu nikogo nie znam i znać nie chcę — odparł popędliwie Płaza. — Powinieneś to rozumieć...  Nastąpiło milczenie, kozakowaty drab skrzywił się.  — Niechaj tak — rzekł — a ja wam tyle no powiem, że się bezemnie nie obejdziecie.  — Może być — mruknął Płaza.  Drab stał uparcie.  — Kto wam tu wskazał? — spytał.  — W drodzem spotkał jakiegoś szlachcica.  Poszeptali coś między sobą i pachoł wolnym krokiem się oddalił. Rozmowa ich niczyjego nie zwróciła oka. Sam Kalina przyszedł niosąc flaszkę gorzałki, którą zalecał, bo miała być z pieprzem i jedyna po fatygach i niewczasach podróży. Płaza też wychylił jej naraz dwa kubki, a dobry kawał chleba z solą służył za zakąskę.  Do spożycia krupniku znalazł się kątek przy stole, ale następowała godzina spoczynku i Płaza napróżno się rozpatrywał po izbie, gdzie i jak się umieścić potrafi. Ci, którym pilniej było, ani na gwar, ani na ciasnotę nie zważając mieścili się na podłodze, sami sobie kule słomy przynosząc.  Płaza mógł się przypatrzeć, jak szlacheckim obyczajem, każdy z gości, zabierając się do spoczynku, po pacierzu szablę starannie u boku swego mieścił, tak aby na wszelki przypadek mieć ją pod ręką.  Przysłowie stare uczyło:

Bez karabeli, Ani z pościeli.

 Ogień powoli na kominach wygasał, trzeba było pomyśleć o sobie. Płaza miał już pójść po słomę, której mu dostarczyć nie myślano, gdy drab, co go tu wprzódy powitał, zjawił się we drzwiach ze dwoma kulami na plecach, i jeden z nich rzucił mu pod nogi, a sam słowa nie mówiąc, do pierwszej izby zawrócił. Tu jeszcze głośno rozprawiano, śpiewano, i choć na mieście wytrąbiono gaszenie ognia i spoczynek, w gospodzie bardzo powoli przychodziło uspokojenie.  Niektórych sen nad stołem zmorzył i chrapali nad nim schyleni. Płaza się nie rozdziewając, pasa tylko trochę popuścił, trzos, który miał pod nim zapiął na inną dziurkę, głowę obwinął opończą i kamiennym snem zasnął.

III

Zaledwie dnieć poczynało, gdy się już u Kaliny ruszyli czeladź i goście. Właściwie rzekłszy nocy tam nie było, bo nim się jedni pokładli, drudzy już wstawali, a na kominach wieczorny ogień nie wygasł, gdy ranny rozpalano. Po izbach wśród uśpionych snuły się ciągle jakieś rozespane postacie, potem niektórzy wstawać zaczęli głośno odmawiając pacierze, w stajni około koni ruch się zrobił, i życie wczorajsze powoli na nowo przędło.  Płaza spał, choć około niego ruszano się, chodzono i stukano. Pootwierano okna; niektórzy się sposobili do drogi i rachowali krzykliwie z gospodarzem, nowi nawet podróżni co nocą pośpieszali, zjawiali się chłodem poranka przejęci. U studni w podwórku widać było do pasa obnażonych ichmościów, którzy prosto z niewygodnego barłogu poszli się zimną wodą oblewając pokrzepić.  Słowem nim w ulicach miasta ludzie się snuć zaczęli, zaledwie po kościołach dzwoniono na ranne pacierze, już u Kaliny pito, zajadano i żwawo się obracano. Piwa grzanego, polewek i gorzałki ledwie mógł gospodarz nastarczyć.  Wstał nareszcie i Płaza, ale że się chciał całkiem przyodziać, odzież zmienić, troki swe rozwiązać, a tu miejsca nie było i dla ciekawych oczów nie chciało mu się karmi dostarczać, burcząc zażądał alkierza, gdzieby sam mógł choćby na czas pozostać. Dano mu w istocie na pół ciemną śpiżarnię pustą, w której strasznie stęchliznę i gnilec czuć było, a powietrze dreszczem przejmowało, ale człek był wytrzymały, więc sobie nie przykrzył.  Gdy wyszedł potem z komory, lepiej wyglądał, chociaż z sukien widać było, że długo nieużywane leżały. Z pasa, z szabli a nawet żupana lamowego wydawał się szlachcicem dostatnim, chociaż długi pobyt na kresach zapewne, ruchy ma nadał jakieś gwałtowne i zamachy kozacze.  Z chmurą na czole, zadumany, naprzód do wódki się wziął, a potem do misy grzanego piwa ze śmietaną i serem, którą opróżnił, i wąsy otarłszy zabierał się wychodzić. Sakwy gospodarz pod klucz zabrał, a koń, którego straż parobkowi powierzył, miał się dobrze, mógł więc ruszyć na miasto.  W progu już napędził go ów drab wczorajszy w koszuli i bieliźnie tylko, bo się ledwie w stajni z pod żłobu, gdzie spał pono, pochwycił, i poszeptali coś z sobą. Płaza wyszedł wreszcie w ulicę.  Niedaleko od Kaliny stał ów dwór księcia podkomorzego Radziwiłła, do którego Wijurski miał zajechać. Spojrzawszy w tę stronę, Płaza po krótkim namyśle naprzód się tu zawrócił. Za nocleg wskazany dziękować nie było warto, ale Wijurski mu był potrzebny.  Parkanem mocnym ogrodzony dworzec Radziwiłłowski miał jedną bramę z furtą od Długiej, do której zapukał Płaza. Wpuścił go stróż bez pytania.  W podwórzu ogromnym, o tej porze pustym jeszcze, bo dopiero konie poić miano i kilku parobków kręciło się koło studni, w głębi stał dwór stary, niepokaźny, trochę już zwichnięty w ścianach, z wielkim herbem książęcym na szczycie, który od lat i słot całkiem był poczerniał. Dalej gdzie do wału miejskiego plac przylegał, wznosiło się nowe domostwo pańskie, którego drzewo sosnowe jeszcze zciemnieć nie miało czasu. Duże okna o jasnych szybach, ganki, dach, starannie ciesielską robotą były wykonane. Tu drzwi pozamykane czekały widać na samego pana, dla którego gmach ten był przeznaczony. Żywej duszy nie widząc przy nim Płaza udał się, mijając ogromne stajnie, ku staremu budowaniu, bo tu czeladź się kręciła.  Chociaż pana w domu nie było, a godzina wczesna bardzo jeszcze się ludziom poodziewać nie dała, na tych co się pokazywali widać było dostatek pański. Opończe bramowane, kontusze jasne, czapki z futer pięknych, lica rumiane i wypasione; zawiesiste miny litwinów znamionowały dwór magnata, butny i wesoły.  Na zapytanie o Wijurskiego, stojący w progu z rękami w boki, mężczyzna szerokoramienny, z długim włosem jasnym, pochwycił przebiegającego właśnie chłopczyka za ramię i kazał gościowi mieszkanie jego ukazać.  — Sambyś waszmość nie trafił — rzekł śmiejąc się — bo tu u nas zakamarków przepaść, a kurytarze ciemne i psów pełne.  W istocie chłopak się biegnąc parę razy o rozłożone w sieniach ogary potykać musiał i raz w lewo, to w prawo skręcając po przybudówkach jakichś do drzwi napół otwartych doprowadził Płazę.  Stał w nich właśnie Wijurski.  — Czołem.  — Czołem. Przyszedłem za nocleg podziękować — odezwał się Płaza — choć niech go milion djabłów weźmie z jego gospodą... ale biednemu człowiekowi inaczej się pomieścić nie można tylko w takim ulu piekielnym. Szczęście, że się w długiem życiu do wszystkiego nawykło i do spania na terlicy i do oddychania w smrodzie.  Wijurski wprowadził go do swego alkierzyka, w którym też zbytku nie było. Tarczan z siennikiem, stół prosty, ławka, półka, kilka kołków w ścianie, zydelek u drzwi z wiadrem i misą.  — Widzicie — rzekł — że i ja nie pański też nocleg miałem, tyle tylko, żem sam był i pacierze spokojnie mogłem odmówić. Dałbym ci wam chętnie u siebie pomieszkanie, ale takie u nas prawo w książęcym dworze, iż obcych wprowadzać się nam nie godzi.  Płaza przysiadł się na ławie nieco. Wijurski tymczasem, który już ubrany był jak do miasta, szablę przypasywał, co oznaczało, iż się zabierał do wyjścia.  — A wy dokąd? — zapytał Płaza.  — Naprzód do kościoła, myślę że do Dominikanów, gdzie zawsze Mszę świętą znajdę — odparł Wijurski — a potem! ha, no, poleceń i spraw mam dosyć! A wy?  Płaza pomilczał trochę.  — Naprzód się no po mieście dziś rozpatrzę, śpieszyć nie mam co, a potem... (ruszył ramionami) sam nie wiem.  Wijurski się niedowierzająco uśmiechnął, ale nie powiedział nic.  — Jeszczeście to nikogo nie widzieli? — zapytał po chwili Płaza — cóż tu słychać około dworu?  — Dziw — odparł Wijurski — i wam się to pewnie o uszy obije, byleście się z ludźmi zetknęli. Wszyscy gadają o wojnie. Słyszę panowie senatorowie, większa część bardzo są jej przeciwni i nie wierzą w nią i gniewają się gdy kto o tem prawi, ale około króla szczęk oręża ciągły. Ze swej kieszeni pono pan zaciągi jakieś robi, działa lać każe. Nie na kogo to być może chyba na Turka. A po co go drażnić i budzić! — dodał Wijurski.  — Juścić my się kiedyś z poganinem rozprawić musimy, a przegnać go z chrześciańskiej ziemi — zamruczał Płaza. — Nie komu tego dokazać, tylko królowi polskiemu.  Wijurski westchnął.  — Pięknieby to było — rzekł — ale jakoś się na to nie zanosi. Od tego czasu gdy hetman Jazłowiecki buławę rzucał w Czarne morze wołając: Tu granica Polski — od tego czasu daliśmy Tatarom zająć i osiedlić się na Budżaku, i w dzikich polach już my nie panami. Niedawnośmy jeszcze u tych zbójów kożuchami pokój okupowali, a tu nagle...  Wijurski głową pokręcił.  — I to niesworne kozactwo na granicy — dodał — gdzieby nam najlepszego żołnierza mieć na Niżu potrzeba.  Płaza drgnął.  — Oho! — zawołał — oho! cóż wy sobie lekko szacujecie kozactwo. Niesworne ono napozór, ale tam siła jest; daj Boże, aby jej tyle u was tu było. Za łby się w koszu pobiorą, prawda, ale gdy razem iść trzeba na nieprzyjaciela, poborów tam uchwalać i sejmików zwoływać nie ma poco; zakrzyknie hetman-batko na mołojców! i pójdą do ostatniego. A w domu z nich żaden ni żony ani dziecka nie zostawi, więc się z życiem oglądać nie będzie.  Wijurski słuchał uważnie.  — Gorąco — rzekł — kozactwa bronicie.  Płaza się zarumienił i głowę na piersi spuścił.  — Bom się mu tam i owdzie na kresach przypatrzył — dodał i powstał z ławy.  Wijurski spojrzał nań bystro i po przestanku rzekł:  — Z nowin i ta druga, że się, słyszę, król nasz JMość ożenić pragnie. — To mówiąc, uśmiechnął się pan Szczepan. — Hę! hę! w porę.  — A to dlaczego? — zapytał Płaza — niestary jest?  — Widzieliścież go?  Zamyślił się brodaty.  — Dwadzieścia lat temu! — zamruczał.  — Zobaczcież go teraz — rzekł pocichu Wijurski. — Z całym respektem, jaki majestatowi królewskiemu należy, aleć to nie ten piękny młodzian, któremu się ongi zagranicą dziwowano a malowano. Roztył się okrutnie, rozlał, a podagra mu w nogi wlazła, że się o kiju przechadzać musi; na konia mu ciężko, często po kilka dni w łóżku krzycząc spędzać musi.  Zobaczycież go zresztą sami.  Mówiąc tak powoli Wijurski się ruszył i za czapkę wziął.  — A cóż? idziemy?  — Chodźmy — powtórzył zamyślony Płaza.  Przez ciemne przejścia wydobyli się na światło dzienne w podwórce, gdzie właśnie konie przeprowadzano pod dekami i koniuszy je mustrował. Wijurski zdala się przywitawszy ze stojącymi dworskimi urzędnikami, sam z Płazą wyszedł w ulicę i pożegnawszy go, ku Dominikanom się zwrócił. Po chwili namysłu brodaty ku Nowemu Światu, jak go już podówczas zwano, zwolna się między przecznicami oryentując i ludzi rozpytując skierował.  Znałci niegdyś trochę Warszawę, ale teraz mu nowych budynków mnóstwo tak zmieniło jej pozór, że ciężko się w niej obracał.  Ostatni przechodzień, którego nieśmiało zapytał Płaza o pałac wielkiego kanclerza Ossolińskiego, rozśmiał się głośno.  — A zkądże u Boga idziecie? — zawołał — i jakeście to dawno tu nie byli, gdy o kanclerski pałac pytacie?  Wskazał ręką ku szerszej ulicy.  — Idźcieno, sam się on wam w oczy rzuci, bo po pałacu króla, po Kazanowskich, toć to największe i najpiękniejsze w mieście budowanie a ozdoba nasza!  Zawstydzony nieco Płaza odszedł prędko. W istocie nieopodal ztąd ogromny gmach, nader wspaniały, niemal królewsko wyglądający, zajmował przestrzeń znaczną ulicy, od której ozdobna brama z furtą go oddzielała.  Poza nią widać było gmach, nad którego dachem okrytym górowały posągi kamienne i balasy. Z obu stron jego inne obszerne budowy zalegały, a wśród nich i nieco drzew wierzchołków z ogrodu zieleniało.  Wszystko to tak wyglądało wspaniale, iż Płaza stanął, stał, patrzał i nierychło się odważył zbliżyć ku furcie.  Wprzód nim się ośmielił na to, obejrzał się pilno dokoła, lecz w ulicy oprócz przechodzącego żebraka i wozu wieśniaczego, który skrzypiąc przeciągał, nie widać było nikogo.  Zegar wieżowy zdala bił dziesiątą godzinę, tak dużo czasu zeszło od wyjścia z gospody.  Furta stała otworem, a w podwórzu piechota strojna z halabardami straż trzymała, ale ta mu dała przejść nie pytając.  Pałac teraz główny miał na oku przed sobą i przypatrywał mu się ciekawie, mimowoli. Jako żyw nic podobnego nie widział.  — Stroją teraz panowie domy swe jak kościoły — rzekł w duchu.  Uderzały na czole gmachu cztery naprzód posągi królów polskich, pod któremi podpisów złocistych Płaza nie czytał. Nieco niżej nad samemi drzwiami obwiedzionemi marmurem czysto gładzonym, był wizerunek Polski. Niewiasta piękna i silna, u której nóg snop zboża położono, sparta na kopii, z sierpem w ręku. Z drugiej strony pług wyglądał i lemiesz. Rzeźbiarz, wedle pomysłu samego kanclerza w ten sposób dwoiste rzeczpospolitej powołanie wyraził, na straży zbrojną u granic chrześciaństwa, a rolę swą, którą karmiła sąsiednie kraje, uprawiającą.  Płaza nawet, choć nieobyty z podobnemi dziełami, łatwo zrozumiał posągu znaczenie, który czterej królowie otaczali.  Oprócz tych statui po rogach gmachu stały dalej mnogie inne, a gdziekolwiek dach przeglądał z za balasów złocistych, wszędzie miedź na nim przy wieżyczkach, a na większych przestrzeniach dachówkę widać było.  Płaza mało co od bramy odstąpiwszy tak się wpatrzył w te dziwy, że jak wryty stał i cokolwiek się zapomniał. Byłby tak może za długo pozostał w tem zdumieniu, gdyby zcudzoziemska ubrany bardzo wytwornie młodzieniec nie przystąpił do niego z pytaniem:  — Czego waszmość sobie życzycie?  Zawahawszy się nieco, rzekł Płaza:  — Z JMością panem kanclerzem widzieć się muszę.  Uśmiechnął się pytający.  — Nie może to być — rzekł — dopóki kanclerz nie rozstrzygnie, czy wam posłuchanie dać zechce, a na to potrzeba, aby wiedział sprawę, która was tu sprowadziła. Czas mu drogi.  Płaza skrzywiony podniósł wzrok swój przenikliwy ku mówiącemu i rzekł bez uniżoności, jakiej się może młodzian spodziewał:  — Są przecie sprawy, których się nie zwierza — rzekł — a takie tylko samemu panu do ucha należą. Właśnie też moja taką.  Namyślił się nieco.  — Jeśli to wasza rzecz rozstrzygać lub kanclerzowi podawać wiadomość — dodał — chciejcie powiedzieć, że z listami przybył ktoś od kresów, ale ich nikomu nie wręczy tylko samemu JMości.  — Chodźcież za mną — odparł młodzian poważniejąc.  W milczeniu pominęli pierwszy ów gmach od czoła i zeszli ku ogrodowi, wśród którego stał drugi nie mniejszy, ani mniej ozdobny, również marmurami okładany, posągami i balasami strojny. Wszędzie widać było nadzwyczajne staranie o to, aby się wszystko prezentowało pańsko i niepowszednio, bo nawet studnia u muru na sposób włoski była przyozdobioną i lwia paszczęka rozwarta wylewała z niej wodę do ogromnej konchy kamiennej.  Wszystko tu Płazę zdumiewało aż do latarń u wnijścia pozłocistych, przy których znowu kilku pieszych żołnierzy z halabardami stało na straży; a żołnierz to był nie tyle od wojny co od parady, cały w jaskrawych sukniach i obszyciach lśniących.  Młody przewodnik jakby chciał zdziwionemu szlachcicowi dać jak największe wyobrażenie o wspaniałości pana swojego, szerokiemi wschodami marmurowemi wprowadził go na górę i pominąwszy antykamerę, przez drzwi sadzone misternie drzewem zabarwianem i kością, wwiódł go do ogromnej sali.  — Tu waszmość poczekaj na mnie — rzekł z uśmiechem — czas mu się dłużyć nie będzie, bo jest się czemu przypatrywać.