Złota Maska - Tadeusz Dołęga-Mostowicz - ebook

Złota Maska ebook

Tadeusz Dołęga-Mostowicz

4,0

Opis

Złota Maska„ to powieść autorstwa Tadeusza Dołęgi-Mostowicza. Polskiego pisarza i scenarzysty, znanego przede wszystkim jako twórca „Kariery Nikodema Dyzmy” oraz „Znachora”.

Osiemnastoletnia Magda, córki Antoniego Nieczaja, właściciela sklepu rzeźnickiego z warszawskiego Powiśla, marzy o „lepszym życiu” artystki. W tajemnicy przed ojcem korzysta ze szkoły tańca Iwony Karnickiej, wspierana przez siostrę Adelę i narzeczonego Biesiadowskiego. Pewnego dnia korzysta z okazji rozpoczęcia pracy w warszawskim teatrze rewiowym "Złota Maska".

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 317

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wydawnictwo Avia Artis

2022

ISBN: 978-83-8226-809-6
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (https://writeapp.io).

I

W jatce pana Antoniego Nieczaja ruch zawsze wcześniej się zaczynał niż w innych. Jeszcze w całej dzielnicy, na Ordynackiem, na Solcu i Kopernika, sklepy nagłucho bywały zamknięte i nawet gruby szron, osiadły nocą na żelaznych żaluzjach nie był nigdzie naruszony, a u pana Antoniego na Tamce już wrzała robota. Trzy jaskrawe lampy gazowe, zwieszające się od sufitu buzowały pełnym płomieniem i w ich świetle stojący przed jatką furgon z rzeźni, zaprzężony w parę ogromnych koni, zdawał się dymić na mrozie.  Woźnica z czeladnikiem, sapiąc i prychając, wnosili wielkie ćwierci mięsa, całe tusze wołowe, porosłe łojem, jeszcze nie całkiem zesztywniałe, a już tu i owdzie iskrzące się zamrozem, bladoróżowe, zadki cielęce i ciemnoczerwone, zgrabne, baranie. Wszystko to szło na wielką wagę, przy której czuwał z notesem w ręku sam pan Antoni, W rozpiętej na piersiach bekieszy i w wysokiej karakułowej czapie na głowie, wydawał się jeszcze większy i jeszcze bardziej tęgi niż był w rzeczywistości. Na jego sinoczerwonej kwadratowej twarzy sterczały krótkie gęste wąsy, wilgotne od topniejącej śniedzi. Spod krzaczastych brwi małe czarne oczy spoglądały uważnie i spokojnie, to na wagę, to na notes, to wbok na córkę Adelę, szybko zmywającą kaflowe ściany i marmurową ladę. Raz poraz śmigała ku górze, osadzona na długim kiju szczotka, owinięta płótnem, później wprawnym ruchem zanurzała się w parującym kuble i znowu wślizgiwała aż pod sufit, zręcznie wymijając niklowane sztaby i przymocowane do nich potężne haki, na których właśnie zaczęto rozwieszać zważone sztuki. Zanim z tem się uporano już zaturkotał drugi furgon, a później trzeci od pana Biesiadowskiego z wieprzowiną, a ledwie wszystko zostało rozwieszone i uporządkowane, zjawiła się Wikta z nowym kubłem gorącej wody i z drugim pełnym świeżych, pachnących żywicą trocin. Posadzka też musiała być czysta niczem lustro i równo a gęsto trocinami wysypana.  Tymczasem pan Antoni naciągał biały kitel, który, opinając go aż pod brodę ponad puszystym, oposowym kołnierzem bekieszy, zdawał się jeszcze rozszerzać jego imponujące bary, opasywał się szeroką płachtą fartucha i na tasiemce zapinał mosiężny łańcuch, na którym zwisała przypominająca sztylet osełka do ostrzenia noży. Podczas gdy czeladnik Kamionka wydobywał spod lady gwichty, noże, toporki i ogromne siekiery, a Adela zabierała się do ćwiartowania schabu i słoniny, pan Antoni stanął w progu i wyjrzał na ulicę.  Codziennie od czterdziestu lat tak patrzał na stromy skręt Tamki, na przymglone płomyki latarni, zbiegające ku Wiśle długim szeregiem, na szarzejący świt i dwa wielkie prostokąty światła, kładące się w poprzek jezdni z okien jego sklepu. Później odwracał się i w milczeniu lustrował wnętrze swojej pięknej, obszernej jatki. Gdy odziedziczył ją po ojcu była o połowę mniejsza, nie miała kaflowanych ścian, a lada była kryta cynkową blachą. Wprawdzie i wtedy była to jatka pierwszorzędna, z doskonałą renomą i z dużą klijentelą, ale pan Antoni mógł być dumny, że nie tylko ojcowizny nie zaprzepaścił, że nietylko dawną markę utrzymał, ale ją jeszcze ugruntował, a jeżeli teraz do tej samej jatki schodziła się klijentela nie tylko z najbliższych ulic, ale i Obożnej, i z Nowego Światu, i z Wareckiej, czy Chmielnej, to on w tem miał swoją zasługę. Niby mięso nie było tu ani droższe ani tańsze, ani lepsze ani gorsze, niby klijentów po rogach ulic nie łapał, ani jak inni, ludzie nowi i bez godności, nie napraszał się nikomu, a jednak wszystkie co porządniejsze państwo, co lepsze gospodynie, co dbalsze służące u Nieczaja brali i tylko u Nieczaja. Takie już mieli upodobanie, choć przed kupującymi nie skakał, a nawet przeciwnie czasami i zburczał. To też mógł być dumny i był dumny.  Patrzył na córkę, układającą móżdżki, polędwice i nóżki cielęce na wystawie, patrzył na jej okrągłą zdrową twarz, na czerwone silne ręce i wciąż mu powracała myśl, że właśnie Adeli po najdłuższym swoim żywocie jatkę zostawi. Kiedyś inaczej sobie układał, inaczej planował. Warsztat powinien przechodzić z ojca na syna, a miał przecie syna. Zawsze tak wspominał go, jakby go już w życiu nie było. A przecież Józef żył i to pięknie, uczciwie żył i nie tylko wstydu ojcu nie przynosił, przeciwnie, wszyscy znajomi i krewni zazdrościli panu Antoniemu losu Józefa. Księdzem został, uniwersytet skończył i seminarjum duchowne, stanowiska różne poważne zajmuje, wikarjuszem przy farze łomżyńskiej jest i prefektem szkół, a niedługo proboszczem zostanie. I owszem, ojca ni rodziny nie zapomniał, listy pisze, w odwiedziny przyjeżdża i serdeczny, jak dawniej bywało i życzliwy, ale... ale pan Antoni, bez obrazy boskiej, nie mógł jednak synowi darować tego odstępstwa. Juściż kapłaństwo, stan święty, aleć i rzemiosło wstydu nikomu nie przynosi, a uczciwością i sumiennością, modlitwą i pracą też się wobec Boga zasłużyć dostatecznie można.  Pan Antoni nigdy tego głośno nie powiedział, bo wogóle mówić zadużo nie lubił, a swoją goryczą tembardziej przed ludźmi się popisywać, zwłaszcza, że i zrozumienie nie u każdego łatwo znaleźć. Nie mówił tedy, ale w sobie sumował, a im bardziej sumował, tem częściej o Adeli rozmyślał i o wybraniu dla niej odpowiedniego męża, któremuby bez obawy mógł jatkę zostawić.  Bo o trzeciem dziecku, o Magdzie, nie warto tu było nawet wspominać. Buntowna była i niechętna, w głowie wszystko miała tylko nie robotę i nie ojcowski sklep. Ot, teraz już siódma dochodzi, już pierwsza klijentela zagląda, a Magda znowu się spóźnia. Aż pięści zaciskały się panu Antoniemu, gdy zerkał na puste krzesło przy kasie. Tak u niego wszystko musiało być jak w zegarku, a tu taka smarkata cały porządek psuje.  Już wczoraj nie chciała białego kitla nałożyć i siedzieć. Musiał aż krzyknąć na nią. Tak się rozpuściła.  — Tatko — powiedziała — powinien sobie inną kasjerkę znaleźć. Ja w zimie nie mogę, ręce marzną i później są takie czerwone, jak u praczki.  Nic jej na to nie odpowiedział, bo go aż zatknęło, lecz ułożył sobie, że po powrocie do domu rozprawi się z nią jak należy. Nie doszło jednak do tego, gdyż Magdy nie było.  — Gdzie mała? — zapytał Adeli siadając do kolacji.  — Niby tatko nie wie. Na kursach.  Te właśnie kursy przewracały Magdzie w głowie. Pan Antoni był tego pewien. Oczywiście niejakie przygotowanie buchalteryjne może się dziewczynie przydać. Zgodził się na kursy, gdy mu wyliczyła, że niepotrzebnie wydaje się pieniądze na buchaltera, który dwa razy w tygodniu przychodzi do jatki prowadzić księgi. Ale z drugiej strony z tych kursów wszystkie fanaberje.  Pan Antoni winił tylko siebie. Nie na to przecie po śmierci nieboszczki żony zabrał Magdę z gimnazjum i posadził w sklepie, żeby mu się spowrotem do nauki wymykała. Samej nauce nie był bynajmniej przeciwny. Ale mając już doświadczenie z synem, wiedział, że szkoły i wykształcenie odciągają od rodziny. Już lepiej się skalkuluje płacić buchalterowi pensję, niż ryzykować, że Magdzie do reszty w głowie się przewróci. Dlatego postanowił jeszcze dziś, nie zwlekając, pójść do właściciela kursów, pana Bratka i córkę wypisać.  Właśnie doszedł do tej konkluzji, gdy przyszła Magda. Zarumieniona od chłodu, zdyszana, z niespokojnie latającemi oczyma. W długiem czarnem palcie ze skunksowym kołnierzem wydawała się smukła, gibka i wysoka, nieomal wyższa od starszej siostry, chociaż w rzeczywistości była drobniejsza.  Czeladnik Kamionka błysnął ku niej białemi zębami:  — Uszanowanie pannie Magdelanie. Przez godzinę darmo sprzedawalim. Spowodu brak kasjerki. Wielkie święto dla klejenteli.  Parsknął śmiechem, z fantazją podrzucił toporek i jednem uderzeniem oddzielił ćwiartkę w samym stawie, aż kloc jęknął.  Magda spojrzała z pogardą na jego roześmianą oliwkową twarz, na pływające w niej duże jak śliwki oczy, nieznośnie nachalne. Nic nie odpowiedziała. Nie przez zarozumiałość, ale nie lubiła go. Wiedziała, że się do niej mizdrzy, wiedziała, że na całem Powiślu słynie jako uwodziciel i że wystarczyłoby jej, Magdzie, palcem kiwnąć, a Kamionka wyrzeknie się dla niej całego swego powodzenia, przestanie wystrajać głupie miny do klijentek, a już przedewszystkiem nieszczerze wzdychać do Adeli. Przyznawała w duchu, że jest ładny, że nie brak mu zgrabności, że nawet było w jego spojrzeniach coś niepokojącego i drażniącego, ale nigdy, ani przez chwilę nie podobał się jej przez tę swoją pospolitość, przez te trywjalne dowcipy, przez akcent z Powiśla i przez zapach mięsa, który szedł odeń nawet w niedzielę, gdy był wymyty i w świątecznym garniturze.  Magda niecierpiała mięsa. Jeszcze jako malutka dziewczynka była raz z ojcem w rzeźni. Widok mordowanych zwierząt, czarna dymiąca krew, która z bulgotem wylewała się z szerokich ran na podgardlu i rozpłatane cielska, prześwidrujące bielą kości spośród ociekającej czerwieni — napełniły ją wstrętem i przerażeniem. Wprawdzie z biegiem lat wspomnienie to zatarło się nieomal doszczętnie, pozostał jednak wstręt. Przed bytnością w rzeźni nieraz przesiadywała w jatce, lecz wówczas jej wyobraźnia nie łączyła mięsa, które było towarem, z żywemi zwierzętami, które widywała latem na letnisku, a jeszcze częściej z okien mieszkania rodziców przy ulicy Dobrej, kędy przepędzano całe stada krów, cieląt, owiec i trzody właśnie do rzeźni.  Brzydziła się mięsa. Czasami, gdy przy większym natłoku w jatce musiała pomóc przy obsłudze klijentów, umiała zmusić się do krajania polędwicy czy szpondru, ale wątróbki, flaków, czy lekkich nie wzięłaby do ręki za żadne skarby. Z podziwem przyglądała się Adeli, a dawniej matce, gdy te ze spokojem i obojętnością zanurzały palce w tem obrzydliwstwie. Mężczyźni to inna rzecz. Ojciec, kiedy brał coś, zdawało się, że znikało to w jego ogromnych rękach. Pan Edmund umiał to robić z jakąś lubością. I Magda była przekonana, że z takimż uśmiechem potrafiłby wypatroszyć człowieka. Nawet, gdy nóż brał do ręki, a spodełba spojrzał na nią, odczuwała na grzbiecie lekki dreszcz.  Zwykle siadywała w jatce tylko w rannych godzinach, w godzinach największego ruchu. Do jedenastej, najdalej do południa. Odkąd matka umarła i ojciec odebrał ją z gimnazjum, było tak dzień w dzień, rok po roku. Musiała siedzieć w kasie i odbierać pieniądze od kucharek i gospodyń. Ojciec, Adela, czy pan Edmund wykrzykiwali należną sumę, a rzeczą Magdy było rozróżnić w tłoku, która z kupujących ma tyle właśnie zapłacić. Należało przytem uważać, bo nieraz zdarzały się i takie, co chciały oszukać albo wyjść z jatki nie płacąc. Poniektórym zapisywało się wybrany towar w książce i tych Magda najwięcej lubiła. Liczenie pieniędzy, zwłaszcza w zimie, gdy monety namarzają niczem lód, nie należało do przyjemności. Ręce grabiały, chociaż naciągała grube wełniane rękawiczki z obciętemi końcami palców. Gdy chuchała na nie, lub rozcierała je w przerwach, pan Kamionka rzucał zjadliwie:  — Widzi panna Adela, a nie mówiłem, że ta manicura nie grzeje.  Adela zaś jak głupia wybuchała śmiechem. Nie dlatego, by Magdzie sprawić przykrość, lecz by przypodobać się Edmundowi. Magda rozumiała to doskonale, a jednak mściła się później na siostrze. Nie było to nawet trudne. Wystarczało zakaszlać głośniej podczas układania się do snu i powiedzieć, że to pewno suchoty, że to i dobrze, bo wszystkiego jej na świecie żałują, że od śmierci matki nikogo bliskiego nie ma, wystarczało znowu zakaszlać i zrobić bolesną minę, a już Adela zrywała się z łóżka i stawała w swojej sztywnej białej koszuli nad Magdą i bezradnie rozkładając grube ręce powtarzała:  — Magduś, serce moje, co też ty opowiadasz! Boga bój się!  A potem zaparzała maliny, przynosiła konfitury, błagała siostrę, by zmierzyła temperaturę. Magda postękiwała, ukrywając uśmiech w poduszce i zasypiała otulona pieczołowicie ze wszystkich stron. Nazajutrz zaś niechybnie otrzymywała od Adeli jakiś podarek: koronkową chusteczkę, paciorki na szyję, albo i materjał na sukienkę.  Między siostrami było czternaście lat różnicy i Adela wciąż potrosze traktowała Magdę jak dziecko. Że zaś własnych marzeń nie miała, że wszystko co o sobie myślała i dla siebie układała, dałoby się zamknąć w jej zwykłem powiedzeniu: — „Będzie, jak Bóg da“ — wszystkie swoje nadzieje i ambicje snuła dokoła przyszłości siostry. I jeżeli niechętnem okiem patrzyła na umizgi pana Edmunda do Magdy, to raczej z obawy o nią, niż o utratę jego względów. Cóżby to był za los dla tej pięknej dziewczyny wychuchanej jak kwiatek z inspektów, delikatnej i obytej, czytającej książki i wykształconej wyjść za mąż za takiego Kamionkę?!... Dla siebie Adela też w tem nie widziała wielkiego losu, ale chłopak był pracowity, porządny, nie pił zbyt często, a przytem aż rwało się do niego serce, taki był ładny. Jeden w tem wszystkiem tkwił feler, że liczył sobie dopiero lat dwadzieścia pięć, czyli o równych siedem lat od Adeli był młodszy.  Zresztą nie należało dzielić skóry na żywym niedźwiedziu, gdyż pan Edmund, wprawdzie owszem, przychodził, to i owo podgadywał, ale o oświadczynach nie myślał, może i bojąc się, że mu ojciec da do zrozumienia, że za wysokie progi na jego nogi. Miała Adela już nieraz starających się, ale wszystko jakoś niczem się kończyło, bo pan Nieczaj w ludziach przebierał i mówił:  — Masz za byle kogo wyjść, to lepiej siedź w domu.  Zwłaszcza zaś zwracał uwagę, żeby konkurent z tego samego był fachu.  — Rzemiosło to nie zwykły handelek — powiadał — że to każdy może się doń wziąć. Tu trzeba znajomości z dziada na syna, z syna na wnuka. Dlatego czasy ciężkie się stały i tenżesam kryzys, że do wszystkiego ludzie bez pojęcia się biorą. Jak ma ostać się rzemiosło, kiedy wciąż nowi przychodzą?  Ojciec mądry był, i Adeli aniby w myśli nie postało wątpić o słuszności jego poglądów. Tembardziej, że już dość długo żyła, aby zdążyć sprawdzić trafność opinji ojca. Niejeden z tych, o których pan Nieczaj nie miał dobrego zdania, z torbami poszedł, albo i na złą drogę trafił.  W jednem tylko nie zgadzała się z ojcem: co do Magdy. Za surowy dla niej był, za wiele od niej wymagał. Jakby gwałtem chciał ją przytrzymać w tej jatce i w tym domu, kiedy dla każdego, kto na Magdę bodaj spojrzał, jasnem się stawało, ża taka dziewczyna do innego życia stworzona. I Adela odczuwała to na każdym kroku. Czy to w sklepie, czy w domu przy gościach, czy zwłaszcza na wieczorkach w Resursie Rzemieślniczej, gdzie w karnawale bywali, a już szczególniej poprostu na ulicy. Niczem panienka z najlepszej rodziny. I szyk taki miała, i wzięcie. Doprawdy też nie żałowała Adela tych zaoszczędzonych na gospodarstwie i na własnych pończochach pieniędzy, które wydawała na stroje siostry. Na stroje, na perfumy, na fryzjera i manicurzystkę. Nawet taki wybryk Magdusi, jak wymalowanie sobie paznokci na nogach, nie wydawał się Adeli zbyt karygodnym. Skoro się ma takie piękne, takie równe i gładziutkie stopy, to pasują dla nich podobne wymysły. Adela długo przyglądała się nogom siostry o jasno-różowych piętach, smukłych palcach i ciemno-różowych błyszczących paznokciach. Przesunęła ręką po stopach i nie mogła wyjść ze zdumienia. Nigdy nie przypuszczała, że nogi mogą być takie ładne i nie wiedziała poco mają być takie.  Wtedy to właśnie Magda zwierzyła się siostrze ze swojej wielkiej tajemnicy. Adela musiała przysięgnąć na obrazek po nieboszczce matce, że nikomu słóweczka nie piśnie i z przerażeniem wysłuchała wyznania: Magda bynajmniej nie chodzi na Kursy Buchalteryjne pana Bratka, lecz do takiej szkoły, gdzie uczą tańca i rytmiki. I nie tańca salonowego, nie walca, tanga czy foxtrotta, ale takiego tańca, jak w balecie, co to na scenach są popisy.  Magda długo i obszernie opowiadała o tej szkole, o dyrektorce, pani Iwonie Karnickiej, która kiedyś była primabaleriną carskiej opery w Rosji, o koleżankach, między któremi są córki adwokatów, inżynierów, pułkowników, a nawet jest jedna prawdziwa hrabianka. Opowiadała, jak odbywają się lekcje gimnastyki i tańca, tłumaczyła, że po skończeniu takiej szkoły nie każda musi zostać tancerką czy tam „girlsą“, chociaż zdolniejsze mogą zrobić wielką karjerę, a dwanaście najzdolniejszych już występuje w teatrze rewjowym, w samej „Złotej Masce“, ale i tak każdej kobiecie nauka taka przyda się o tyle, że robi się zgrabniejsza, zwinniejsza, ma więcej gracji i wdzięku. Nawet w szkole jest specjalny kurs dla starszych pań, mężatek, i same bogate damy należą do tego kursu.  — No, a tobie poco? — nie mogła przyjść do siebie Adela.  — Mnie? — zamyśliła się Magda i tak, jak siedziała na łóżku w różowej kombinezce, podciągnęła kolana aż pod brodę, zaplotła ręce dookoła nóg i westchnęła: — Może zostanę artystką, ale nie takiem byle czem, tylko wielką artystką...  — Ty?... szeroko otworzyła swe małe oczki Adela.  — A dlaczegóżby nie?... Pani Iwona mówi, że mam talent. Warunki zewnętrzne też nienajgorsze.  — Niby jakie warunki? — zaniepokoiła się Adela, gdyż przyszło jej na myśl, że rzecz dotyczy pieniędzy, że zatem ona mogłaby w czemś pomóc, o ile owe warunki nie są zbyt wysokie.  — Warunki zewnętrzne — wyjaśniła Magda — to w teatrze tak się nazywa uroda, budowa, rozumiesz?  Tej nocy Adela oka zmrużyć nie mogła, a gdy posłyszała o czwartej nad ranem, że Wikta krząta się w kuchni, przygotowując śniadanie dla ojca i dla niej, jeszcze zanim się zaczęła ubierać, podeszła cichutko do łóżka siostry i długo wpatrywała się w jej długie czarne jak smoła rzęsy, w rozrzucone na poduszki bronzowe, prawie rude włosy, w delikatny owal twarzyczki i wypukłe, jakby nożem wykrojone usta.  — Dlaczegóżby nie? — szeptała do siebie — dlaczego?... Alboż to dla niej takie życie?... Magdusia moja kochana, siostrunia moja jedyna...  I w niepokoju, w zdumieniu i w czułości Adela otarła łzy rękawem nakrochmalonej koszuli. Nie łatwo jej było pogodzić się z tą myślą, nie łatwo uznać rzecz za przesądzoną. Przypuszczała nawet, że to grzech z jej strony, grzech, że starsza siostra nie próbuje odwieść młodszej ze złej drogi. Adeli nieraz odbijało się o uszy, jakie to zepsucie jest w teatrze i że takie artystki to przeważnie lafiryndy, albo nawet na utrzymaniu u różnych bogaczy. Jednakże wiedziała zgóry, że żadne namowy nie pomogą, a gdyby przysięgi nie dotrzymała i wygadała się przed ojcem ze wszystkiem, doszłoby do jakiegoś nieszczęścia. Zresztą gdzieś w głębi pragnęła, gorąco pragnęła, by Magda dostała się do innego, piękniejszego życia, by została wielką damą z tych, co jeżdżą swemi samochodami i rozmawiają w cudzoziemskich językach. Modliła się też, by Bóg ochraniał siostrę przed wszystkiem złem, a zwłaszcza przed teatrem. Jednakże pragnęła dla niej bodaj wszystkiego, co byłoby w życiu ich rodziny jakiemś zdarzeniem, czemś daleko odbiegającem od codzienności. Pragnęła tak, jakby mogła pragnąć dla siebie samej, gdyby nie najgłębsze przeświadczenie, że do niczego pozaową szarą codziennością nadać się nie potrafi.  Tak było w pierwszych dniach, w pierwszych tygodniach po zwierzeniach siostry. Z biegiem czasu przyzwyczaiła się jednak do tej myśli, zżyła się z nią. Codziennie po obiedzie Magda wychodziła niby na kursy buchalteryjne, a wracała o ósmej, kiedy już ojciec spał. Czasami zjawiała się nawet znacznie później, a siostrze, z którą sypiały w jednym pokoju, tłumaczyła, że był jakiś popis, czy egzamin. W każdym razie tajemnica Magdy spowszedniała, nie groziła już awanturą, skandalem, burzą.  Tak przynajmniej zdawało się Adeli do tego właśnie południa.  Około dwunastej, jak zwykle, prawie cały towar był już rozprzedany i jatka opustoszała. O tej porze pan Nieczaj zwykle zabierał się do rachunków, a Magda obliczała kasę i szła do domu. Dziś jednak, skoro tylko Magda wyszła, ojciec zaczął zdejmować kitel i swoim niskim chrapliwym głosem zapytał:  — Adelku! Kursy tego Bratka to na Żórawiej?  W ręku Adeli znieruchomiał nóż. Zdołała tylko wyjąkać:  — A... a... bo... co? — Pytam: na Żórawiej? — powtórzył już gniewnie.  Adela bezradnem spojrzeniem obrzuciła ściany, spotkała przymrużone oko pana Edmunda, zauważyła, że mostek cielęcy, przygotowany do domu, nie został zabrany przez Magdę i że ktoś wywrócił kubeł od trocin, stojący w kącie.  — Na Żórawiej — odpowiedziała cicho.  Ojciec pochrząkując zdjął fartuch, kitel, starannie obtarł papierem rece i już zabierał się do wyjścia, gdy Adela zrozumiała, że trzeba za wszelką cenę nie dopuścić, by ojciec wyszedł.  — Niech tatko nie idzie — wydobyła z siebie.  — Co mówisz? — zdziwił się pan Nieczaj.  — Niech tatko najsampierw pogada z Magdą.  Stary zmarszczył brwi: — Nie wtrącaj się w nieswoje sprawy. Oporządź wszystko. Za godzinę wpadnie tu Biesiadowski. O, tu masz dla niego pieniądze. I tego... hm... A dlaczegóż to mam nie iść? — zastanowił się.  Adela już była zdecydowana przyznać się do wszystkiego, lecz obecność czeladnika uniemożliwiała wyznanie. Któż zabroni takiemu panu Edmudowi roznosić później po całem mieście, że panna Nieczajówna na jakieś tańce pokryjomu chodzi?...  — Niech tatko nie idzie — powtórzyła tylko, a jej głos zabrzmiał jakoś dziwnie, bo ojciec obejrzał się i zatrzymał się we drzwiach.  Spojrzał na Adelę i zrozumiał, że musiało w tem być coś ważnego. Odkaszlnął i w jego oczach wyraziło się zdumienie: nie był przyzwyczajony, by ktoś, a zwłaszcza rodzone dziecko stawało mu na drodze w jego postanowieniach.  — Edmund — odezwał się po chwili — skoczno do Pichcińskiego po te weksle, co miał wczoraj przynieść.  Pan Kamionka bez słowa odłożył toporek i wyszedł.  — Co jest? — groźnie zapytał pan Nieczaj.  — O, Jezu, czego się tatko tak patrzy — próbowała ratować się odwleczeniem Adela.  — Gadaj zaraz.  — Co mam gadać, nic nie mam do gadania. Tylko to, że do pana Bratka niema po co iść... Niema poco, bo Magda i tak na te jego kursy już nie chodzi.  Wyrzuciła to z siebie jednym tchem i przeraziła się. Popierwsze złamała przysięgę, a podrugie niepotrzebnie wmieszała siebie w tę straszną awanturę, która teraz wybuchnie. Ojciec rzadko się gniewał, ale teraz, jak amen w pacierzu wybuchnie. Adela raz tylko widziała ojca w gniewie, a chociaż było to coś przed piętnastu laty, dotychczas drżała na samo wspomnienie. Wówczas schowała się pod łóżko i aż jakichś konwulsyj dostała ze strachu. Było to wtedy, gdy brat nieboszczki matki świeżo wyszedł z więzienia i przychodził do nich na Dobrą ulicę z pretensjami. Wówczas ojciec dowiedział się, że wujek za niego coś tam podpisał. Wtedy niepotrzebnie wygadała się matka, a teraz ona.  Ojciec wyjął ręce z kieszeni, zrobił się jeszcze bardziej czerwony i zapytał nadspodziewanie spokojnie:  — Jakto nie chodzi?  — Nie chodzi, no, nie chodzi i już. Ja więcej nic nie wiem. Jak Boga kocham, nic nie wiem — broniła się piskliwym głosem.  — Mów, pókim dobry!  Twarz ojca wykrzywiła się w jakimś skurczu, Adela zaś, chociaż drżała ze strachu, obiecywała sobie na wszystkie świętości, że więcej pary z gęby nie puści.  — Ja nic nie wiem, nic nie wiem, nic nie wiem.  — Przecież chodzi, codzień chodzi — nacierał ojciec.  Adela spuściła oczy i milczała.  — Jeżeli nie na kursy do Bratka, to gdzie?... Mów, psiajucho! — wybuchnął nagle — bo cię na drobny mak rozsypię.  — O, Jezu, Jezu! — zajęczała Adela.  Widziała pochylającą się nad sobą zsiwiałą twarz ojca, na ramionach uczuła bolesny zacisk jego rąk.  — Dokąd, do kogo chodzi? Mów, bo cię rozerwę! Jak się on nazywa?  Pomimo dojmującego bólu i przerażenia Adela zrozumiała nagle, o co ojciec Magdę podejrzewa.  — Boże broń, niech tatko puści — niemal krzyknęła. — Co też tatko sobie wyobraża, Magda, uchowaj Boże, nie taka.  Pan Nieczaj potrząsnął córką z całej siły:  — Nie łżesz?!  — Co mam łżyć! Niech tatko puści.  — Więc gdzie chodzi?  — Do szkoły.  — Do jakiej szkoły?  — Tańców się uczy.  Pan Nieczaj puścił ramiona Adeli, wyprostował się i sapał przez chwilę.  — Jak tatko mógł o rodzonej córce tak nawet myśleć — ośmielała się Adela.  — Więc gadaj. Tylko wszystko, jak jest! — spokojnie już odezwał się ojciec.  I Adela opowiedziała wszystko. O tej pani, co za carskich czasów była baletnicą, o córkach doktorów i inżynierów, o „Złotej Masce“, gdzie zdolniejsze uczenice tańczą, o gimnastyce, którą uprawiają nawet wielkie damy. Pan Nieczaj słuchał w milczeniu, bębnił palcami po ladzie i patrzył przez okno.  Adela skończyła i zaryzykowała dodać:  — W tem nic takiego złego niema.  — Milcz, gadzino! To poto ja ciebie wychowałem, żebyś ty za mojemi plecami rodzoną siostrę na dziwkę kierowała?  — Co ja? Dlaczego niby ja? — przeraziła się odpowiedzialności Adela.  — Ty, boś już nie wymawiając dość stara i powinna byłaś pilnować młodszej! Tfu! Głupie baby! Tfu!...  Splunął z rozmachem, wierzchem dłoni otarł wąsy i wyszedł. Zawrócił w stronę domu i szedł swoim ciężkim, równym krokiem, nikomu nie ustępując drogi, jak zwykle kiedy był zamyślony, niczem tramwaj sunący po szynach. Długo jeszcze nie mógł zebrać myśli i wciąż powtarzał:  — Głupie baby, psiejuchy, głupie baby!..  Nigdy zbyt wysoko nie trzymał o kobiecym rozumie, lecz ilekroć zdarzyło się coś, co potwierdzało jego krytyczną opinję, dziwił się, jakby jakiejś niespodziance. Bo co go tu najbardziej uderzyło, to głupota córek, zwłaszcza Adeli. Przy Magdzinych osiemnastu latach, nie należało wymagać zbyt wiele rozsądku. Ale żeby ta stara krowa!...  W pierwszej chwili pan Nieczaj wyobraził sobie rzecz najgorszą, to też gdy okazało się, że Magda chodzi tylko do szkoły tańca, nieco odsapnął. Rzecz jest brudna, paskudna, ale do odrobienia. Najbardziej go bolała ta zmowa córek. Tak się mu wywdzięczały, że oszukiwały go najbezczelniej w świecie. Te pieniądze, które dawał na kształcenie dziecka, szły za jego plecami na to, by z tego dziecka zrobić lafiryndę. By jego czyste, uczciwe nazwisko utytłać w rynsztoku, by go przed ludźmi upokorzyć. Jakżeby śmiał wówczas spojrzeć w oczy choćby takiego Chróścińskiego, z którym przestał się witać, odkąd jego córka zamieszkała „na wiarę“ z człowiekiem rozwiedzionym, niejakim Lempkiem.  — Pan, panie Chróściński — powiedział mu wtedy przy świadkach — Pan nie jesteś dla mnie kompanja.  Nie nadawał się pan Nieczaj do kompromisu. Nie umiał na złe sprawy patrzeć przez palce, ani nawet zmilczeć, gdy widział, że ktokolwiek postępuje nie tak, jak należy, nie tak, jak sumienie, prawo i obowiązek nakazują. Przeciwnie: głośno i przy każdej sposobności walił prosto z mostu co o czem myśli krótko, zwięźle i bezapelacyjnie. Nigdy o nikim nie wypowiadał ujemnego sądu, zanim w rzeczy się nie upewnił; gdy już jednak wiedział, jak się należy, nie znał ani współczucia, ani litości. Pierwszym i głównym podziałem, jaki do ludzi stosował, był podział na uczciwych i nieuczciwych, a rodziców, którzy nie umieli dzieci wychowywać w moralności i obyczaju, potępiał, jako głównych winowajców, o ile naturalnie jabłko nie padło zbyt już daleko od jabłoni, a rodzice wyrodka się nie wyparli. Znano też w mieście i w branży pana Nieczaja z tej strony i jeżeli mógł się szczycić szacunkiem ludzkim, to właśnie dlatego.  Kalkulował to wszystko sobie pan Nieczaj i rozważał, a jeżeli czegoś w tej chwili żałował, to jedynie tego, że Magdy zaraz wypędzić z domu nie mógł. Nie mógł zaś dlatego, że sama myśl o tem, teraz, gdy już ochłonął, krajała mu serce aż do fizycznego bólu. I nietylko z tej przyczyny, że chodziło tu o jego dziecko, lecz i z tej, że była niem właśnie Magda. Bodaj po raz pierwszy w życiu poczuł stary Nieczaj, że ją, właśnie ją najbardziej ze wszystkich kocha, że choć nigdy jej tego nie okazał, ale nosił ją zawsze w swej myśli, jak coś może najmniej użytecznego, może najbardziej obcego, nieswojskiego, ale właśnie pięknego, upiększającego, cennego.  Sam myślał, że po powrocie do domu zbije smarkatą jak Bóg przykazał na kwaśne jabłko, a przecież, gdy tylko wielkim kluczem drzwi otworzył, a ona z drugiego pokoju wychyliła głowę, poczuł, że nie potrafi. I to jeszcze bardziej rozsierdziło pana Antoniego, jeszcze większą goryczą zalało mu wnętrze. Widział, że oto chwieje się w nim coś, że o mały włos, a posprawiedliwości by nie postąpił.  Pomału zdejmował bekieszę, szalik, czapkę, ciężko wycierał buty o słomiankę. Nic nie odpowiedział na zdziwione zapytanie córki, co się stało, że tatko tak wcześnie wrócił. Usiadł przy stole, szeroką dłonią zgarnął kilka okruszyn z zielonej ceraty i dobra chwila upłynęła, zanim zawołał:  — Magda!  Dziewczyna weszła i stanęła naprzeciw. W ręku trzymała rurki do karbowania włosów.  — Co tatko każe? — zapytała nie podnosząc oczu.  Zresztą pan Antoni tego nie zauważył, gdyż sam też wbił oczy w podłogę.  — Słuchaj, Magda — zaczął tak spokojnie, aż się sam sobie dziwił: — Jak się nazywa ta szkoła, do której chodzisz?  Dziewczyna przestąpiła z nogi na nogę  — Przecie tatko wie — wybąkała cicho.  — Wiem! — wrzasnął nagle ojciec i uderzył pięścią w stół aż meble zadrżały, lecz zaraz opanował się. — Ty mogłaś tak mnie okłamywać?... — Mów!... Rogówką chciałaś zostać?... Rynsztoki wycierać?... Jak się nazywa ta szkoła?...  Magda przełknęła ślinę.  — Pani Iwony Karnickiej, szkoła choreograficzna.  — Jak? — Szkoła choreograficzna, pani Karnickiej.  — Pani? Jakiej pani? — wybuchnął. — Rajfurki, dziwki! Co te porządne dziewczęta w rozpustę wciąga! Już ja jej pokażę! Już ja z nią pogadam, po swojemu! Do policji rajfurkę zaskarżę!  — Ależ tatko, co tatko mówi! — przeraziła się Magda — ona nikogo nie wciąga. Tam najporządniejsze panienki...  — Milcz, głupia!  — Tatko mi tylko wstydu narobi.  Pan Nieczaj aż oniemiał.  — Jakto? Ja ci wstydu narobię?... Ja?... Czyś całkiem oszalała?... To ja ciebie od wstydu ratuję, ja dzięki Bogu w porę swoje uczciwe nazwisko osłaniam od wstydu, któryś ty mi przyniosła, a ona mi tu o wstydzie?!...  Magda, cała drżąca z rozszerzonemi oczyma stała przed nim, a on mówił:  — I nie hańba to? I nie wstyd tak teraz ślipiami przedemną świecić? Tfu! Tfu!  Odszedł dwa kroki, zatrzymał się i zapytał:  — Czy jesteś co winna tej rajfurce?  — To nie żadna rajfurka, to artystka — roztrzęsionym głosem zakrzyknęła Magda.  — To już moja rzecz. Gadaj, ile jesteś tam dłużna?  — Nic nie jestem dłużna.  — Napewno? — Poco miałabym kłamać.  — No, więc dobrze. Od jutra będziesz wstawała razem ze mną, o piątej. Razem ze mną będziesz chodziła do sklepu, a po robocie marsz natychmiast do domu i ani kroku za próg. Słyszałaś?  Magda milczała.  — Słyszałaś? — powtórzył groźnie.  — Przecież słyszę, bo tatko tak krzyczy, że cała kamienica słyszy. Mam być w więzieniu, to będę.  — Jeżeli nie podoba ci się rodzicielski dom, to uważaj, żebyś do prawdziwego więzienia nie trafiła. I pamiętaj, żeby twoja noga u tej rajfurki nie pozostała! Pamiętaj!  Podniósł wielką jak bochen pięść i chwiał nią przed twarzą córki. Stała ze spuszczonemi rękami i cała jej postawa wyrażała rezygnację i posłuszeństwo. Tylko w spojrzeniu Magdy tlił się bunt.  Nie ruszyła się z miejsca, gdy ojciec wychodził. Wiedziała, że wobec jego postanowień jest bezsilna, lecz nie odczuwała strachu. Wcześniej, czy później musiało się tak skończyć, musiało do tego dojść. Ostatecznie widywali ją przecie ludzie, gdy chodziła na Piękną, a u Bratka na kursach uczył się młody Kowalszczak. Zresztą nie obchodziło Magdy, jaką drogą i przez kogo ojciec dowiedział się prawdy. Może i Adela wygadała się?... Nie o to już chodziło. Teraz było najważniejsze, by ojciec nie narobił awantury pani Karnickiej. Ośmieszyłby tem Magdę nietylko przed dobrą panią, lecz i przed wszystkiemi koleżankami. A to skuteczniej zamknęłoby przed Magdą drogę do powrotu, niż wszystkie zakazy domowe.  Ani przez chwilę, zarówno wtedy, gdy ojciec na nią krzyczał, jak i teraz, kiedy spokojnie rozważała swoje położenie, Magda nie myślała o wyrzeczeniu się dawnych zamiarów. Nie wiedziała jeszcze, jak to zrobi, w jaki sposób uwolni się spod kontroli, skąd weźmie pieniądze na opłacanie szkoły, nic nie wiedziała poza tem jednem, że przecież nie da sobie odebrać tego wielkiego pięknego świata, który ją tak pociągał. Przez głowę szybko przelatywały cienie projektów: wezwania pomocy którejś z koleżanek, potajemnego wymykania się wieczorami, gdy ojciec zaśnie, pożyczenia od kogoś pieniędzy albo poprostu zabrania ich z kasy. Lecz wszystko to było nierealne. Magda zaś miała duże poczucie rzeczywistości, zmysł opierania się na prostych i pewnych podstawach. Lecz jeżeli w jej rozmyślaniach coraz częściej powracało nazwisko pana Biesiadowskiego, było w tem niemało racji. Popierwsze pan Biesiadowski miał u ojca swoje znaczenie, a powtóre Magda wiedziała, że się mu podoba. Była nawet pewna, że dlatego właśnie, że właśnie dla niej pan Biesiadowski tak często przychodził do jatki po inkaso, chociaż gdzieindziej posyłał swoich pomocników, a sam zaledwie raz na miesiąc, czy dwa zaglądał dla ogólnych rozrachunków. Magdzie się nie podobał. Był brzydki i mały, prawie, że niższy od niej. Jednak dość go lubiła. W każdym razie był bardziej okrzesany od tych mężczyzn, którzy przychodzili trzy, czy cztery razy do roku na imieniny ojca, Adeli, czy jej własne, a których pozatem widywała na tańcówkach w Resursie Rzemieślniczej.  Tak czy owak, wszystkie plany trzeba było narazie odłożyć, a tylko postarać się, by ojciec zaniechał owej zapowiadanej awantury na Pięknej. Najprostszym zaś na to sposobem, co wyczuwała instynktownie, będzie najściślejsze podporządkowanie się życzeniom ojca.  Tegoż wieczora Magda dowiedziała się od siostry, co i jak odbyło się w sklepie. Ku zdumieniu i radości Adeli wcale nie robiła jej wyrzutów. — Cóżby pomogły? Magda, nie umiała robić rzeczy bezcelowych, umiała godzić się z faktami dokonanemi przynajmniej o tyle, by nie walić głową o mur, skoro się wie, że mur jest twardszy. Dlatego też, ku ponownemu zdumieniu siostry, pierwsza ułożyła się do snu, a nazajutrz wstała jeszcze wcześniej niż ojciec, pomagała w kuchni i sama podała śniadanie. Pan Nieczaj nic nie powiedział, gdy na dzieńdobry pocałowała go w rękę, zupę również jadł w milczeniu, dopiero gdy postawiła przed nim patelnię z jajecznicą na słonince, odezwał się zwyczajnym tonem:  — A przypomnij mi, Magda, żebym w południe do Urzędu Skarbowego poszedł.  — Dobrze, tatku.  — Ciągają człowieka i ciągają — dodał jakby do siebie.  W sklepie od rana było jak codzień z tą różnicą, że Magda raz po raz zrywała się od kasy i pomagała przy ekspedjowaniu.  Mróz tego dnia zelżał, szyby odtajały. Na posadzce w środku i koło olbrzymiego kloca, na którym rąbano mięso, zrobiły się dwie małe kałuże czarniawej wody. Pan Edward musiał kilka razy dosypywać tam trocin. Klijentki, jak zwykle, wykłócały się o mniejszą ilość kości, o lepsze kawałki mięsa. Ale to tylko z Edmundem lub z Adelą. Gdy którą obsługiwał sam ojciec, żadna nie ośmieliła się robić uwag. Nawet największa odbiorczyni, pani Kolasińska, która prowadziła wielki pensjonat na Ordynackiej i brała codzień po piętnaście, a nawet dwadzieścia kilo towaru, przyjmowała bez szemrania wszystkie kawałki, jakie dawał pan Nieczaj.  Magda zawsze z jednakowym podziwem przyglądała się robocie ojca. Gdy pociągnął nożem, albo szybkim, nieznacznym zamachem rąbnął na klocu — nieomylnie wypadała taka waga, jakiej było trzeba.  — Mięso swego wyczucia wymaga — mawiał, pouczając czeladnika — na ten przykład starsze, co od starszego bydlęcia pochodzi, można liczyć na ten sam powiedzmy szponder o ćwierć kilo więcej, bo starsza sztuka kości cięższe ma, a i soki jej nie takie już lekkie.  Pan Kamionka z uwagą słuchał pouczeń, bo wiedział, że takiego drugiego fachowca, jak jego majster, nie znajdzie. Sam zresztą, według określenia pana Nieczaja, był „zdolny“, co w takich ustach miało wagę największego komplementu, gdyż pan Nieczaj nad nikim rozpływać się nie lubił, a chwalił bardzo rzadko.  Magda przyglądała się pracy w jatce, przechodniom, szybko migającym po wąskim chodniku, samochodom, ciężko wjeżdżającym pod górę, a że kasa była tuż przy oknie, a większość mieszkańców dzielnicy była znana Magdzie przynajmniej ze słyszenia i z widzenia, zamyślała się nad ich zajęciami, losem, sprawami.  Szare było to wszystko i jakieś mizerne i beznadziejne. I jeżeli Magda dziwiła się czemu, to właściwie temu, że ludziom wystarcza ta ich szarość, te jednakowe dni i to powszednie życie. Nie umiała pojąć nawet swego ojca, który przecie ma w banku sporo pieniędzy i place na Czerniakowie, i willę w Falenicy, a żyją wciąż tak, jakby nic nie mieli, sami pracują w chłodzie i w tem ohydnem mięsie, od którego czasem aż mdło się robi. A przecież nawet znacznie biedniejsi miewają i mieszkania ładne, i inaczej się ubierają, i o innych rzeczach mówią, i wogóle żyją. Więc jakże można zadowolić się tą szarzyzną, skoro się obok widzi świat barwny, wesoły, piękny, skoro ulicami, tam, w śródmieściu, pędzą lśniące samochody, złocą się wystawy wspaniałych sklepów, huczą kawiarnie i restauracje, skoro za złotówkę w kinie można zobaczyć dalekie kraje, palmy, dziwy, bale i okręty, wytwornych mężczyzn i kobiety tak delikatne, jak kwiaty. Jak można, wiedzieć o tem wszystkiem i zadowolić się zabłoconą Tamką, dwoma pokoikami z kuchnią na trzeciaku, brudnemi schodami i odorem surowego mięsa?...  Im dłużej żyła, tem większe ogarniało ją zdumienie i większa pewność, że cały ten smutny światek to jedynie krótkotrwała przystań, z której ona, Magda, wyleci na dalekie przestrzenie, gdzie szeleszczą palmy, tryskają fontanny, gdzie dzwonią kryształy, lśnią brylanty, gdzie warto żyć.  I właśnie ta pewność, że do takiego życia jest stworzona, dodawała Magdzie spokoju teraz, gdy posłusznie spełniała swoje obowiązki w jatce i przesiadywała w domu. Jedno wygrała: ojciec nie poszedł do pani Iwony z awanturą, któraby raz na zawsze skompromitowała Magdę w oczach koleżanek, któraby zamknęła jej jedyną drogę do pięknego życia.  Po dłuższym i trzeźwym namyśle Magda uznała tę właśnie drogę za jedyną. Kiedyś, gdy chodziła jeszcze na pensję i była bardzo dziecinna, oczekiwała, że pewnego pięknego dnia spotka, wracając do domu, jakiegoś gwiazdora filmowego, księcia, miljonera, lub przynajmniej rotmistrza od ułanów, że zakochają się w sobie od pierwszego wejrzenia i uciekną razem zagranicę, może nawet do Ameryki. Była wtedy w piątej klasie, gdy właśnie spotkała takiego pana. Miał na imię Jerzy, powiedział, że jest przemysłowcem, że jest bardzo nieszczęśliwy i że Magda ma cudne włosy. Nazajutrz spotkał ją znowu, a na trzeci dzień zaproponował, by przyszła do niego obejrzeć pokojowe kino. Mieszkał bardzo ładnie na Placu Napoleona, w mieszkaniu pachniało perfumami i było moc nieprzyzwoitych obrazów, i puszyste dywany i wspaniały gramofon. Nie. było tylko pokojowego kina i to wydało się Magdzie odrazu podejrzane. Zato zaczął z nią tańczyć, częstował słodkiem winem i całował. Był to pierwszy mężczyzna, z którym się całowała. Gdy powiedział, że ją kocha, zapytała, czy się prędko pobiorą. Wówczas on oświadczył, że niestety jest żonaty. Była tak tem zgnębiona, że rozpłakała się i chciała iść do domu, a on nie puścił jej, póki nie obiecała, że jutro przyjdzie. Nie przyszła jednak więcej, a to dlatego, że zwierzyła się nazajutrz koleżance z siódmej klasy, pannie Jóźwińskiej, ta zaś wytłomaczyła Magdzie wiele rzeczy, o których dotychczas Magda pojęcia nie miała. Drugą miłością był właśnie brat Toli Jóźwińskiej. Zaprzyjaźniły się po tych zwierzeniach i Tola zapraszała ją do siebie na tańcówki. Pan Jóźwiński był bardzo bogatym adwokatem, a Karol studjował na Politechnice, miał motocykl z wózkiem i kilka razy zabierał Magdę aż za Wilanów.  Karol był zupełnie inny. Czytał jej wiersze i pięknym niskim głosem śpiewał piosenki, gdy się zaś całowali robił się całkiem nieprzytomny i chciał ją rozbierać. Też przysięgał, że ją kocha, a później okazało się, że jest zaręczony z panną Peszlówną z ósmej klasy, której ojciec miał fabrykę czekolady.  Te nieliczne doświadczenia wystarczyły Magdzie do rozwiania dziecinnych złudzeń. Ci mężczyźni z pięknego świata chcieliby tylko całować i pieścić, ale żaden nie przyznałby się do niej przy kobietach ze swego środowiska. Pamiętała fotografję żony Jerzego, szykownej damy, a i Karol, gdy było więcej gości, nie zwracał na nią uwagi. Wstydził się jej, bo była źle ubrana, nie umiała zachować się wytwornie i mówić o ich znajomych.  Dlatego doszła do przekonania, że najpierw trzeba być kimś, najpierw trzeba umieć czemś zaimponować, żeby zdobyć sobie wstęp do ich świata. Ponieważ zaś w tym właśnie okresie przeczytała życiorys Poli Negri i historje kilku innych wielkich gwiazd filmowych — postanowiła zostać artystką. Tamte również pochodziły z bardzo skromnego środowiska, a jednak doszły do wszechświatowej sławy. Zapewne, sprzyjało im szczęście, ale przedewszystkiem miały wolę dojścia do czegoś własnemi siłami, miały talent, no, i urodę. Woli zaś Magdzie nie brakło, co do talentu, to pani Iwona zapewniała ją o tem, jeżeli zaś chodziło o urodę, Magda mogła być pewna siebie. Zwłaszcza odkąd sprawiła sobie palto ze skunksowym kołnierzem i ten płaski czarny kapelusik, który odsłaniał całą połowę głowy, prawie że nie było mężczyzny, któryby się za nią na ulicy nie obejrzał. W sklepie mało pokazywało się mężczyzn i siedziała tu w ohydnym białym kitlu, a przecież też miała powodzenie.  Taki pan Biesiadowski to oczu z niej nie spuszczał. Teraz przychodził codziennie, nawet kiedy ojca nie było. Lubiła go za to i także za jego jakby nieśmiałość, gdy się do niej zbliżał. Natomiast raziła Magdę jego obojętność na własny zewnętrzny wygląd. Był jeszcze młody, jak na mężczyznę; miał około czterdziestki, a chodził w starym kożuszku i w długich butach, chociaż sam ojciec mówił, że „Biesiadowski tyle ma, że mógłby mnie trzy razy kupić i sprzedać". Rzeczywiście, prawie połowa handlu wieprzowiną w Warszawie znajdowała się w ręku Biesiadowskiego. Kiedyś służył w wojsku, w legjonach i dosłużył się rangi porucznika, a później był dostawcą do wojska. Wreszcie całkiem przerzucił się na handel trzodą. Porządny był człowiek i ogólnie lubiany.  Nawet pan Edmund, który nie pominął nigdy okazji, by każdemu przypiąć łatkę, o panu Biesiadowskim wyrażał się z szacunkiem. Najwyżej, ku ubawieniu obu Nieczajówien, od czasu do czasu naśladował lwowski akcent Biesiadowskiego i jego szybki sposób mówienia. Pan Biesiadowski pochodził z Krosna, gdzie jego ojciec był krawcem. Magdzie, gdy dowiedziała się o tem, mimowoli nasunęła się złośliwa myśl, że musiał być złym krawcem, skoro syn tak brzydko się ubiera. Zdarzyło się kiedyś, że pan Biesiadowski zaproponował Magdzie pójście do kina. Podziękowała mu pięknie, lecz właśnie z powodu jego wyglądu nie chciała pójść, pomimo tego, iż obecny przy tej propozycji ojciec zdawał nic nie mieć przeciw.  Odwrotnie. Pan Antoni — tak się przynajmniej Magdzie wówczas zdawało — miał jej za złe, że odmówiła. Nieraz też wyrażał się o panu Biesiadowskim przychylnie, jakby w celu zwrócenia uwagi córki.  Teraz Magda wszystko to przypominała sobie, układała i rozważała. Wynikiem zaś tych rozważań było to, że pierwsze zjawienie się pana Biesiadowskiego w sklepie na Tamce, zaznaczyło się dostrzegalnem dla wszystkich ożywieniem Magdy. Ponieważ sklep o tej porze był prawie pusty i kasjerka niewiele miała do roboty, mogła sobie pozwolić na miłą rozmowę z miłym interesantem. Wypytywała go o ceny, o źródła zakupu, słuchała uważnie wywodów o przewadze trzody wielkopolskiej nad innemi, o wpływie przegonu na spadek jakości mięsa, a zwłaszcza słoniny, o zatargach na giełdzie mięsnej, o stosunkach w rzeźni. Uśmiechała się często i spoglądała na pana Biesiadowskiego tak, że ten coraz wygodniej przypierał się do kontuaru kasy i ani myślał wychodzić, chociaż przed jatką czekał nań jeden z pomocników, który raz po raz zaglądał przez drzwi i pokaszliwał niecierpliwie.  Nazajutrz powtórzyło się to samo z taką różnicą, że pan Biesiadowski przyszedł wcześniej, a wyszedł jeszcze później.  — Magduś, powiedzno — zapytała wieczorem Adela — o czem wy rozmawiacie z Biesiadowskim?  — O różnych rzeczach.  Adela podrapała się po głowie i oświadczyła tonem głębokiego przeświadczenia:  — On tak patrzy na ciebie, żeby cię zjadł.  Magda wybuchnęła śmiechem, później wydęła dumnie usta i wzruszyła ramionami:  — Nie jeden taki się znajdzie, coby mnie chciał zjeść, ale nie dla psa kiełbasa.  — Jakto? — zdziwiła się Adela.  — Takto.  — Więc pocóż ty do niego tak?  — Niby jak? — ironicznie zapytała Magda.  — O jej — skrzywiła się Adela — już mnie oczu nie zamydlisz! Przecie robisz do niego słodkie miny.  — No więc co?  — To musi ci się podobać — zakonkludowała tryumfalnie Adela.  — Głupia jesteś. Dobranoc — odwróciła się plecami Magda i udała, że śpi.  Na trzeci dzień pan Biesiadowski przyszedł aż dwa razy. Raz, jak zwykle, a za drugim poto, by powiedzieć, że niestety musi na dwa dni wyjechać na kontrakty do Torunia i Bodgoszczy.  — To pana tu aż przez dwa dni nie będzie? — zawołała z takiem zmartwieniem w głosie, że Biesiadowski aż poczerwieniał i przestąpił z nogi na nogę.  — Interesy, panno Magdaleno — powiedział. — Człowiek dla siebie czasu i godzinki nie urwie. Zwłaszcza, że właściwie mówiąc, nie zawsze się ma powód, czyli przyczynę.  — Bo pan pewno takiej przyczyny nie szuka — lekko rzuciła Magda.  — Niczegobym