Ostatnia brygada - Tadeusz Dołęga-Mostowicz - ebook + audiobook

Ostatnia brygada ebook i audiobook

Tadeusz Dołęga-Mostowicz

0,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Ostatnia brygada„ to powieść autorstwa Tadeusza Dołęgi-Mostowicza. Polskiego pisarza i scenarzysty, znanego przede wszystkim jako twórca „Kariery Nikodema Dyzmy” oraz „Znachora”.

Andrzej Dowmunt, który zdobył duży majątek w Afryce, powraca do kraju, by swój kapitał zainwestować w ojczyźnie. Ku swemu zaskoczeniu spostrzega, że polskie elity nie dbają o los odrodzonego państwa i jego gospodarki, a jedynie o swój prywatny interes. Mimo oporów Andrzej stopniowo staje się częścią zepsutych elit i prowadzi puste życie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 352

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 58 min

Lektor: Ryszard Nadrowski

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wydawnictwo Avia Artis

2022

ISBN: 978-83-8226-817-1
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (https://writeapp.io).

Część pierwsza

I

Ostatnie łomoty kół na zwrotnicach, ostatnie światełka sygnałowe granicznej stacji i ekspress zanurzył się w czarnej wilgotnej nocy.

 W miękkich bombonierkach przedziałów wysiłek jego pędu łagodniał do stłumionego pogwaru kół, niezmordowanie powtarzających swoje hasło:  — Paryż — Warszawa, Paryż — Warszawa..  Pani Lena oderwała wzrok od czarnej tafli szyby, przecinanej smugami iskier i spojrzała na zegarek.  — Dwadzieścia minut. — Szepnęła. — Czas.  Odrzuciła pled, szybkim ruchem nałożyła pantofelki i po chwili stała półpochylona nad neseserem.  Książka, ilustracje, przybory toaletowe i… oto są! Małe paczki w białych kopertach. Na każdej kilka liter i kilka cyfr.  Przeliczyła. Jedenaście. Teraz wyjęła z torebki mały karnecik i na każdej kopercie dopisała jeszcze po jednej liczbie. Zamknęła neseser, paczki wsunęła pod kołdrę i stanęła przed lustrem.  Z pod burzy czarnych włosów i rozpiętych łuków brwi patrzyły wielkie, nieco skośne, zielone oczy. Małe, kształtne, może zbyt wąskie usta rozchyliły się teraz w uśmiechu dla — inspekcji dwuch szeregów małych, ostrych zębów.  Gdy tak stała wyprężona, w pyjamie, uwydatniającej sprężystość jej smukłych kształtów i starannie nakładała tłusty karmin na wargi, pociąg zaczął zwalniać biegu.  — Tak. To tu. zaraz będzie most.  Hamulce jęczały. Uderzenia o spoidła szyn były coraz rzadsze. Później głuchy odgłos żelaznego rusztowania mostu, przeciągły gwizd i tempo znów wzrasta, czarną taflę szyby znowu przecinają ogniste struny iskier.  Usiadła w kącie i czekała.  Chwila, druga… I oto zwolna rozsuwają się drzwi.  Wysoki, barczysty mężczyzna. Badawczy wzrok z za czarnych rogowych okularów i przyciszony baryton:  — Przepraszam, omyliłem się. Pani daruje?  — Nie daruję, conajmniej przez tydzień.  Uśmiechnął się i szybko wsunął się do przedziału, zamykając drzwi na zatrzask i łańcuch.  Usiadł obok niej i wziął jej rękę.  — Nie wiedziałem, że Prol, aż tak piękne hoduje kwiaty.  Wybuchnęła cichym śmiechem:  — Jakto? Nie widział pan nigdy moich fotografji w pismach?  — Może, ale nie zwracałem na nie uwagi. Nie wiedziałem przecie, że pani jest nasza.  — A zna pan moje nazwisko?  — Nie tylko rysopis i numer.  — Na imię mi Lena, a panu Władysław?  — Tak. Więc pani wie?…  — Trochę…  Skinął głową i spojrzał na zegarek.  — Ale śpieszmy, za pięć minut stacja.  Uchyliła kołdrę i wskazała na paczki:  — Bierz pan.  Koperty szybko znikały w kieszeniach. Pociąg zaczął zwalniać.  Ucałował jej rękę i otworzył drzwi. Zatrzymał się na chwilę:  — A… my?… Nie zobaczymy się już więcej?…  — Za tydzień wezwą pana do Warszawy.  Pokazał mocne żółte zęby w uśmiechu i raptownie się odwrócił. Korytarzem przechodził jakiś mężczyzna. Lena nie zdążyła nawet przyjrzeć się mu, gdy Władysław drzwi zatrzasnął.  Doleciał ją jeszcze szmer zamykanych drzwi sąsiedniego przedziału i w oknie zalśniły latarnie stacji.  Pani Lena spała świetnie. Poraz pierwszy bodaj od wyjazdu z Monte. Tydzień paryski z dniami rozbieganemi po tysiącu sklepów i z nocami spienionemi w szampanie zmęczył ją i nawet, o dziwo, z sympatją myślała teraz o Warszawie, o mężu, o znajomych. Świeża wypoczęta poszła na śniadanie.  W wagonie restauracyjnym przy jej stoliku siedział już ten pan, którego zauważyła na dworcu Północnym w Paryżu. Wyglądałby na Hiszpana, czy Włocha, gdyby nie gładkie blond włosy, zaczesane do góry. Cerę miał spaloną na bronz.  Pomyślała, że jest przystojny i że takie usta świadczą nieomylnie o zmysłowości. Ubrany wzorowo, je przyzwoicie.  — Pewno jakiś hiszpański dyplomata. — zakończyła swe obserwacje konkluzją. — Napewno w Warszawie go poznam.  Los jednak zrządził inaczej.  Sięgając po masło, przewróciła dzbanek z mlekiem.  — Oh, pardon, monsieur! — zawołała, z współczuciem, patrząc jak jej sąsiad ratuje się przed białą powodzią improwizowaną tamą z serwetki.  On jednak rzekł z uśmiechem:  — O, taki drobiazg, proszę pani.  — Pan jest Polakiem? — zapytała. I z tak szczerem zdumieniem spojrzała mu w oczy, że wybuchnął śmiechem.  — Panią wprowadził w błąd kolor mojej skóry. Wzięła mnie pani za Araba?  — Nie. Za Hiszpana lub Włocha. Ale tem nie mniej bardzo pana przepraszam za moją niezręczność.  — Ach, drobiazg…  — Zniszczyłam panu ubranie.  — Głupstwo — jeden rękaw.  — Pan musi być zły. Takie ładne ubranie — ale pan jest gentlemanem dlatego…  — Proszę panią. Anglicy twierdzą, że prawdziwy gentleman zaczyna się od mężczyzny, który gdy mu kobieta parasolem wykole oko, uspakaja ją, mówiąc:  — Nic nie szkodzi, madame, mam jeszcze drugie.  — Wie pan!  — Ja, niestety, mogę tu jedynie powiedzieć, że przecież mam drugi rękaw.  Zaśmiała się:  — Będzie pan jednak musiał zmienić ubranie.  — Nie będę mógł tego zrobić, gdyż przy rewizji celnej tak mi wygnieciono wszystkie rzeczy, że niepodobna ich włożyć. Pewno i pani wspomina granicę niezbyt mile?  — Na szczęście nie. Ja, widzi pan, jeżdżę bardzo często i za paszportem dyplomatycznym. Pozatem mój mąż zajmuje bardzo wybitne stanowisko… rozumie pan.  — Ach tak? Więc to uwalnia od rewizji celnej?  — No nie, ale im jakoś nie wypada rewidować naprzykład żonę ministra.  — Aa… więc pani małżonek jest ministrem?  — Nie. Mój mąż jest prezesem Banku Głównego.  — Wobec tego, że teraz znam pani nazwisko, pani pozwoli, że się przedstawię. Dowmunt, Andrzej Dowmunt.  Podała mu rękę.  — A dlaczego pan do mnie odezwał się popolsku? Przecie chyba nie mam słowiańskiego typu?  — Istotnie, pani ma urodę wschodnią, ale wczoraj wieczorem, przechodząc obok pani przedziału, słyszałem jak pani popolsku żegnała się z jakimś panem, obiecując mu, że będzie za tydzień wezwany do Warszawy. Stąd moja domyślność.  Lena zmieszała się nieco i wyjaśniła, że był to pewien przemysłowiec śląski, który zabiega o pożyczkę w Banku Głównym. Popsuło jej to jednak humor i już chciała wstać, gdy Dowmunt żartobliwie dorzucił, że jest bardzo dyskretny w sprawach handlowych. Na tem ostatnim słowie położył szczególny nacisk, co natychmiast zorjentowało Lenę, że podejrzenia jej towarzysza idą w zupełnie niegroźnym kierunku.  Zapytała więc z dawną swobodą:  — Na miły Bóg, gdzie się pan tak piekielnie opalił? Na jakiej plaży słońce jest tak nielitościwe?  — Na najmodniejszej plaży Atlantydy.  — Nie rozumiem.  — Według najnowszych plotek, w czasach bardzo dawnych, za króla Ćwieczka, a może jeszcze wcześniej, istniał kontynent zwany Atlantydą…  — Wiem, wiem! Był nawet taki film, w którym królowa Atlantydy miała coś w rodzaju męskiego haremu.  — Tak? Możliwe. Otóż według tychże badań najmilszem miejscem wypoczynku Atlantydy była dzisiejsza Sahara.  — Sahara? A cóż pan tam robił?  — Niestety nie byłem w męskim haremie królowej. Handlowałem, plantowałem, fabrykowałem.  — Więc pan mieszka w Afryce?  Zaczął opowiadać. Służba już dawno sprzątnęła nakrycia, pociąg wciąż mijał nowe stacje. Lena z wielkiem zaciekawieniem słuchała jego opowieści. Jej zielone oczy utkwione w wargi Andrzeja, połyskiwały płomykami.  Dowmunt mieszkał w Afryce, ale już nie mieszka. Był tam okrągłe lat dziesięć… O, Polskę zna dobrze, chociaż urodził się na dalekich jej kresach, które dziś są w ręku Rosji. Ba, sam walczył o nie. Był ułanem, lecz na wiele się nie przydał, gdyż już w miesiąc po wyruszeniu na front został ranny i kontuzjowany.  Lekarze niemal sparaliżowanego wysłali na Południe. Jak najdalej na Południe. Kair, Algier, Biskra, Tunis, Chartum, Kongo…  Najpierw kuracja, nasycanie ciała płynnym ultrafioletem słońca, później rokonwalescencja, wreszcie szara płachta „Tempsa“ z szczegółami Traktatu Ryskiego… Granice odcięły jego majątek. Jeszcze przez parę miesięcy nadchodziły z Warszawy pieniądze (coraz mniej) wkońcu przyszła depesza… To była ostatnia depesza.  Andrzej przygryzł wargi i wpatrzył się w okno. Lena milczała. Za szerokiemi taflami szyb przesuwała się namiękła wiosną ziemia. Tłuste połcie odwalonych skib pęczniały w ciepłej, wilgotnej mgle, na zrudziałych łąkach chlupotała woda. Ziemia przygotowywała się do porodu.  — I nie chciał pan wrócić do kraju? — przerwała ciszę Lena.  — Nie mogłem. Pierwej nie mogłem, a później… Później dowiedziałem się, że tam bezrobocie, że ciężko o kawałek chleba, że napróżno rząd zabiega o pożyczki. Zresztą od owej depeszy — nie miałem w kraju nikogo. A przywieźć do Polski jeszcze jedną pustą kieszeń?…  A w Afryce szczęście mu sprzyjało. Szperając w starych ruinach rzymskich i fenickich znalazł jakąś wazę i jakiegoś nieboszczyka z przed dwóch tysięcy lat i to z całem „umeblowaniem“. Stąd drobny kapitalik.  Następnie małe tranzakcje: daktyle, kawa, mąka. Powstanie Riffenów i dostawy dla armji hiszpańskiej. Słowem szło.  Podróże, umowy, filje… Bóg jeden wie ile kropel potu wsiąkło w piasek pustyni, ile razy — niewdzięczny — klął spieczonym językiem słońce i samum i febrę rozprażonej dżungli, i obłe grzbiety wielbłądzie i kolorowych dzikusów i cały Czarny Ląd, który go tak hojnie darzył.  — A teraz?  — Zmogła mnie nostalgja. No i teraz nie wracam z pustą kieszenią. Większość interesów zlikwidowałem. Teraz osiądę w kraju i rozejrzę się.  — Zapewne za towarzyszką życia?  — Może. Lecz przedewszystkiem praca. Dużo pracy. Robić, tworzyć, harować, organizować, fabrykować, handlować!  — Człowieku! Wygląda pan na lat trzydzieści pięć, a nie wspomniał pan wcale o zamiarach poszukiwania rozrywek w przerwach między jednym interesem a drugim.  Żywo zaprzeczył. Przecie nie jest trapistą, ale nawet nie będzie miał z kim. Wszak dziesięć lat nie był w kraju i nie miał z nim żadnego kontaktu.  Rozmowa przeszła na życie towarzyskie Warszawy. Pani Lena opowiadała dużo drobiazgów i szczególików, które dla Andrzeja stanowiły prawdziwą egzotykę.  Wracając do swego przedziału była już zdecydowana na zawarcie bliższej znajomości. Podobał się jej nietylko swą śmiałą urodą, nietylko urokiem egzotycznej karjery i oryginalnym a ujmującym sposobem bycia. Instynktownie czuła do niego pociąg, znajdowała specyficzną, trudną do określenia przyjemność w odczuwaniu emanacji jego siły.  To też pożegnała go wyrażeniem nadziei, że ją odwiedzi, a gdy ekspress, sapiąc, wparł się w stłoczoną na warszawskim peronie ciżbę, powtórzyła zaproszenie, dodając, że przyjmuje w piątki.  Andrzej, jadąc do hotelu, myślał o nowym etapie życia, o wielkomiejskim rozwoju Warszawy i o skośnych zielonych oczach.

II

Wyspany i świeży wyszedł już o dziesiątej rano. Pragnął nałykać się miasta, Polski, swojskości. Słońce złociło wilgotne dachy kamienic, pobłyskiwało w szybach rozpędzonych aut, migotało w bryzgach wody wyciskanej z asfaltu przelotnym naciskiem pneumatyków.

 U zbiegu ulic, witając się przejmującym śpiewem szyn, wymijały się czerwone tramwaje. I w tupocie nóg przechodniów, i w klaskaniu kopyt na jezdni, i w urwanych na samogłosce okrzykach chłopców sprzedających dzienniki — słyszał, widział, czuł rozpierającą go radość powrotu.  Nie próbował nawet analizować gamy uczuć zlewających się w krzyk, co nie mogąc zerwać się z warg — zapalił się w źrenicach.  Krakowskie, Nowy Świat, Jerozolimskie, Marszałkowska i stary sękaty ogród Saski. Usiadł w słońcu na ławce i wyjął notatnik. Były tam adresy. Dawno zapomniane, nawpół zatarte.  Andrzej wiele sobie po tej chwili obiecywał. Może dlatego teraz, gdy nikłość tych adresów, przygnieciona kontrastem niedawnego wybuchu szczęścia, ukazała się w całej swej bezwartościowości, doznał tak ostrego zawodu.  Cóż go obchodzili dalecy krewni Truszkowscy, czy ciotka Strumiłłowa? A Bielawscy! Ohyda! Pozwolili jego matce dogorywać, bez grosza, w nędznym hoteliku…  Boże. Jakże mógł zapomnieć!  Zerwał się i biegł do najbliższego auta.  — Na Powązki!  W kancelarji cmentarnej długo wertowano spisy.  — Nie. Tutaj takiej nie pochowano.  — Niemożliwie. Pan źle sprawdzał. Marja Dowmuntowa… Przed dziesięciu laty…  Urzędnik poskrobał się w purchawkowaty nos i flegmatycznie oświadczył:  — Ja panu nie stworzę nieboszczyka, jak go niema. A może nie katoliczka była?  — Katoliczka.  — To może na Bródnie? Bo tu to tylko zamożniejsi.  Dowmunt pojechał na Pragę. Znowu kancelarja i flegmatyczny urzędnik. „Owszem. Jest pochowana. Kwartera taka a taka. Zresztą chłopiec zaprowadzi.“.  Mała, porosła darnią, zapuszczona mogiłka. Czarny krzyż z zardzewiałą blachą, na której kiedyś było napisane, że tu leży jego matka, jego najdroższa na ziemi istota… Mała, siwa staruszka o filigranowych dłoniach…  Andrzej wpił wzrok w zrudziałą darń, chciał w niej zobaczyć refleks, nie — zrozumienie tragedji jej odejścia.  Nie umiał.  Wówczas przestrzeń, a dziś czas złagodziły, zatarły, zmiękczyły cios, zdawałoby się najstraszniejszy.  Zdawał sobie z tego sprawę, lecz czuł do siebie żal i niechęć. Powracał zwolna z rosnącem uczuciem samotności. Skrupulatnie i rzeczowo wyjaśnił urzędnikowi, jak ma być urządzony grób, zamówił pomnik i zapłacił, choć cena wydała mu się wygórowana.  Ciotka Strumiłłowa mieszkała na Miodowej. Była to stara panna zakonserwowana w naftalinie i lewandzie, od których aż dusiło w przeładowanem meblami mieszkanku. Uchodziła za dewotkę, a jej gorliwość religijna znana była szeroko z tego, że spowiadała się jednego dnia u dwóch księży, wychodząc z założenia, że jeden może się mylić. Kompilując obie zadane pokuty, znajdowała ich średnią proporcjonalną i tę sumiennie wykonywała.  Filantropję uważała za grzech śmiertelny, za pomniejszanie liczby kandydatów do Królestwa Niebieskiego, to też starannie jej unikała, hojnie natomiast darząc potrzebujących bliźnich naukami moralnemi i szturchańcami jeżeli tamowali jej dostęp do ławki przy wielkim ołtarzu.  Poza temi objaśnieniami Dowmunt niczego więcej od ciotki Klotyldy nie dowiedział się.  Z początku nie poznała go i wzięła za sekwestratora z Kasy Chorych, zkolei przeraziła się, że Andrzej powrócił do kraju, „gdzie bez pracy niema kołaczy“, a ona, stara ciotka, sama nie ma z czego żyć, a jeszcze jej służąca dwa talerze i kryształowy lichtarz zbiła.  Uspokoiła się dopiero, gdy Andrzej zapewnił ją, że ma zamiar kupić majątek, założyć fabrykę, czy wogóle pomyśleć o ulokowaniu kilka miljonów złotych. Wówczas rozpogodziła się i podreptała po konfitury z róży. Zamiast konfitur przyniosła jednak listę składek na budowę ambony w którymś kościele. Andrzej wszakże odmówił, co wywołało dłuższą tyradę na temat rodu Dowmuntów, który niejeden kościół ufundował.  Andrzej miał już dość i naftaliny, i ciotki, i rodu Dowmuntów. Pożegnał się i poszedł na obiad. W restauracji poprawił mu się humor. Śledź, barszcz, gęś z jabłkami — jakie to dobre po francuskiej kuchni, do której przez lat dziesięć nie mógł nabrać przekonania.  Jednocześnie spostrzegł, że jego opalenizna robi furorę. Przyglądano mu się — zwłaszcza kobiety — zawzięcie i dość natarczywie.  Nie siedział długo, bo musiał przebrać się i pojechać do Truszkowskich.  Na Chmielnej dowiedział się od stróża, że nie ma poco iść na czwarte piętro, „bo takie mieszkali, ale już trzy czy cztery roki jak wyprowadzili się na Wolę“. Nawet miał zanotowany adres „bo to dla kumornika musioł wysukać“.  Młynarska, brudna czarna uliczka, odrapana kamienica, strome schodki w drewnianej parterowej oficynie. Wejście przez kuchnię.  Przyjęli go serdecznie.  Oboje naprzemian zasypywali go tysiącem pytań i podsuwali wszystkie krzesła. Odpowiadał z uśmiechem na co dziesiąte „czy kuzyn?“, „jak kuzyn?…” Później zaczęli mówić o sobie.  Ciężko, bardzo ciężko. Zpoczątku żyli resztkami, później dostał posadę w banku, ale bank zrobił plajtę. Zosia utrzymywała dom lekcjami angielskiego i francuskiego, ale rozchorowała się, biedactwo, i byliby chyba na żebry poszli, gdyby nie poczciwy Piotruś…  — Jaki Piotruś?  — A no, Bielawski. Dał mi posadę.  — W swojej fabryce?  — Eee, nie, Mówił, że mu nie wypada i że miejsca niema, ale dał mężowi posadę w Magistracie. Bądź co bądź 230 złotych miesięcznie.  Truszkowski zaśmiał się smutno:  — Dawniej za kolacyjkę tyle rubli się płaciło, a dziś co tu gadać, widzisz kuzyn? Nędza. Na jeden zbytek sobie pozwalam — to na ubranie. — Wstał i obrócił się na pięcie. — Co, dobrze leży?!… Bo, jak to mówią, jak cię widzą, tak cię piszą!  — Nic, kochanie, — przerwała pani Truszkowska. — Już niedługo tej nędzy. Dziś w gazecie było, że na Ukrainie bunt. Tylko patrzeć, a przyjdzie kontrrewolucja i stary porządek.  Tu zaczęli wzajemnie przekonywać się i sypać argumentami. Sama komuna, gdyby mogła je usłyszeć i rozważyć — rozsypałaby się w proch.  Niestety słyszał je tylko Andrzej. Miał gorycz w ustach i niewiadomo dlaczego zawstydził się swego trzeźwego realizmu, wobec tych dwojga nędzarzy. Jął gwałtownie szukać w myśli możności przyjścia im z pomocą.  — Kuzynie, — zaczął — ja tu nietylko z wizytą, ale i w interesie. Przypomina kuzyn pewnie tę czwórkę kasztanów, które jeszcze matka moja od kuzyna kupiła?  — Co? Kasztany! Niczego były szkapiny. Już to truszkowskiej stadniny nie potrzebowałem się wstydzić.  — Otóż, — ciągnął Andrzej, — wówczas matka nie zapłaciła.  — Eee? Czyżby? Mam wrażenie…  — Napewno nie zapłaciła. A należało się po tysiąc rubli. Cztery tysiące rubli to znaczy dwa tysiące dolarów.  — Ależ zapłaciła! Zresztą kasztany zginęły i ruble… O czem tu gadać. ot…  Andrzej przerwał:  — Zaraz, kuzynie. Ja z całą pewnością wiem, że nie zapłaciła, a na szczęście jestem dziś w możności dług zwrócić. Czekajcie!… Ja nie znoszę długów, a wam pieniądze przydadzą się.  Byli zalęknieni i zażenowani; protestowali coraz słabiej. Wreszcie Andrzej uściskał ich i wyszedł.  Na stole zostawił mały błękitny czek.  Truszkowski przyglądał mu się tępo.  Pani Zofja ucałowała go w czoło i powiedziała.  — Uspokój się, kochanie. Andrzej pewno lepiej pamięta.  — Może, może. Jest jeszcze młody… — wyszeptał i szloch targnął jego ramionami.  On przecie wiedział.  Pani Zofja stała nad nim nieruchoma, zaopatrzona w żółty płomień naftowej lampy. Lampa filowała i wylatywał z niej rój czarnych płatków, osiadając na brudnej serwecie, na siwych głowach, na dobrze skrojonem ubraniu i na niebieskim kwadraciku kłamstwa…

III

Salon pani Leny Kulczowej był niewątpliwie pierwszym salonie stolicy.  Wysokie stanowisko jej męża, piastującego godność prezesa Banku Głównego, bogactwo, a nadewszystko zadziwiający talent towarzyski samej pani Leny i jej niezwykła uroda sprawiły to, że wyrosły przed kilku laty jak grzyb po deszczu, jej dom otwarty stał się centralnem boiskiem, naktórem przy dźwiękach muzyki i szeleście jedwabiu rozgrywały się mecze o sławę, wpływy i pieniądze.  Tu szczęśliwcy bili rekordy w wyścigu karjery, a pechowcy skręcali kark na przeszkodach. Tu częstokroć ważyły się losy traktatów, zawieranych przez państwo, przyszłość ministrów i dygnitarzy, tu kształtowały się kursy akcyj i obligacyj, ceny zboża i węgla i kompromisy międzypartyjne.  Przy zielonych stolikach bridge‘a, czy w takt bues‘a snuły się intrygi, zawiązywały porozumienia i kontroporozumienia.  Od godziny siódmej zapełniać się zaczynały salony.  Piątkowe „fixy“ pani Leny zgromadziły wszystko, co w Warszawie miało jakiekolwiek znaczenie.  Spotykało się tu dygnitarzy Rzeczypospolitej obok znakomitych artystów, karmazynów i magnatów o hetmańskich nazwiskach obok wpływowych hijen wyborczych, czcigodne matrony, obok pięknych pań, o których zbyt wiele mówiono.  Goście napływali.  Oto już pod portalem kominka zwarte koło otacza małego, kiełbaskowego generała Wilczura, człowieka władającego bezgranicznemi wpływami i cieszącego się powszechną nienawiścią.  Milczy, raz po raz pokręcając leniwym ruchem swoją koźlą bródkę, która twarzy sfinksa jeszcze więcej dodaje okrucieństwa. Bez drgnienia powieki patrzy białemi źrenicami na nieszczerze życzliwe miny otaczających.  W hallu na tle dębowej buazerji roztacza wspaniałość swych fjoletów i entuzjazm płomiennych oczu dostojnik Kościoła, ksiądz biskup Koturski, słynny z patetycznych kazań i miłości dla zbrojnego bractwa. Obsiadła go grupa pań w czarnych koronkach, podczas gdy młodsze otoczyły uwijającego się w środku znanego zawadjakę komandora Brzechwę, zwycięsko pobrzękującego orderami i od niechcenia rozdzielającego szarmanckie komplementy.  Obok w fiumuarze znany powieściopisarz, ongi rewolucjonista — dziś sędziwy żniwiarz swej przeszłości, Władysław Barciszewski usiłował wbić w kolosalny tułów generała Kuropatkiewicza zasługi roku 1905-go.  Ten jednak z zakłopotaniem pstrykając swoją hiszpanką po każdym argumencie twierdził:  — A wszystko taki, lepiej znaczy się spokojnie, Łopnąć, a rewolucji nie robić. Bunt — znaczy się nieporządki. Choć połóżmy, że i przydali się, a ot ja pamiętam, jak ja jeszcze sztabskapitanem był na japońskim froncie, woła mnie pułkownik i powiada:  — A wiesz, — powiada — że i twoje polaczki buntują się, miatieże w Warszawie robią?  — Tak, mówię panu, i serce mnie ścisnęło się, ale i ręka zaświerzbiała. Toż i twierdzę: łopnąć, a buntu nie robić.  Otoczyło ich grono osób, do których Barciszewski bez radnie rozłożył ręce potrząsając siwą bródką.  — Próżne wysiłki, mistrzu — odezwał się chudy redaktor Kicza o jastrzębiej twarzy — generał zabardzo pozostał sztabskapitanem, on, widzi pan, zrezygnowałby z wszystkich rewolucyj, nawet z ostatniej, chociaż jej zawdzięcza, że zamiast „odstawki“ ma dziś dygnitarskie stanowisko.  Ogólny śmiech był dopełnieniem zakłopotania generała, który Kiczy bał się jak ognia.  Wymokły blondyn mecenas Wielkoncki nachylił się i klepnął go po kolanie:  — Więcej giętkości pojęć i zasad, generale, więcej pobłażliwości do przeszłości. Tylko o to chodzi. Jeżeli chodzi o dzisiaj, to wszyscy zgadzamy się z panem: łopnąć, a nie dopuścić do jakiegokolwiek buntu.  W gabinecie głośny poeta proletarjacki Stanisław Rzecki, młodzieniec o czarnych oczach i rozwięzłych ruchach robi gorzkie wyrzuty demonicznej p. Oldze Kałmanównie:  — Wstyd mi za panią. Nie umie pani oderwać się od tego zjełczałego świata. Namalowała już pani tyle obrazów i ciągle te kłamliwe motywy kościelne!  — Gorliwość nieofitki. — zauważyła z ironją.  — Poprostu kłamstwo. Czemu pani nie pójdzie naprzeciw jutru? Precz z tą całą rupieciarnią burżujską. Nędza chłopa zdychającego w gnoju, brudna rozpacz żydowskiego ghetta, gruźlica robotnika, przeżartego acetylenem! Oto tematy.  — A cóż pan powie, jeżeli teraz zastosuję do pana: gorliwość neofity. Tak, tak, neofity….  — Niby dlaczego?  — Jakto? To pan nie jest hrabią? To pan nie urodził się w pałacu? A może teraz gnije pan z chłopem w gnoju, a może acetylen wyżera panu płuca? Ot — poprostu kłamstwo. I to platoniczne.  Jeszcze kilka osób przyłączyło się do dyskusji.  Gości było coraz więcej, zapełniali już hall i turecki fumoir i galerję obrazów. W sali lustrzanej ktoś pokazywał dziwne „pas“ nowego tańca. W żółtym buduarze pośpiesznie poprawiały tualetę panie, w karcianym pokoju rozkładano karty do bridge‘a.  A goście wciąż napływali. Salon pani Leny gromadził bowiem wszystkich, co mieli w Polsce jakiekolwiek aktualne znaczenie.  To też szary tłum, mieszkańcy stolicy, nie dziwili się już, gdy w piątki okna apartamentów prezesostwa Kulczów rozjarzały się światłem, a przed podjazdem ongi hetmańskiego pałacu ustawiał się rząd lśniących może zbyt świeżym lakierem aut i powozów.  Tymczasem w pełnej odurzającej mieszaniny perfum sypialni Lena kończyła swą tualetę.  Gdy tak stała w seledynowej kombinezce, uwydatniającej wąskie ruchliwe biodra, spływające w smukłą linję ud i łydek, wyglądała na lat osiemnaście. I naprawdę wprawnym trzeba było być obserwatorem, by w kącikach jej oczu z niewidocznej jeszcze siateczki zmarszczek wyczytać trzydziestkę.  Nie była sama. Oprócz rumianej pokojowej, zapinającej ostrożnie atłasowe pantofelki, znajdowała się tu jeszcze jedna osoba, której obecność w tym zbytkownym pokoju zdawała się nie do wytłumaczenia.  W kącie na niskim pufie siedziała sztywno niska opasła dama, której bardzo czerwone policzki opadały na kołnierz skórzanego płaszcza. Potwornych rozmiarów zad zwisał z pufu, nie mogąc się na nim pomieścić.  Byłaby może śmieszna jak niezgrabny walec ulepiony przez dziecko z czerwonej plasteliny, a mający wyobrażać kobietę. Byłaby może śmieszna, gdyby nie małe zapadłe oczy, matowe, nieokreślonego koloru, oczy, których spojrzenie miało w sobie coś niesamowitego, imperatywnego, obezwładniającego.  Pokojowa Antosia nienawidziła jej całą duszą. Ile razy ten potwór przychodził (i to zawsze przez kuchnię!) tyle razy pani traciła swój dobry humor, z wszystkiego była niezadowolona, a nawet potrafiła służbę bić po twarzy. Antosia nie lubiła tej obrzydliwej kobiety jeszcze dlatego, że zawsze z panią rozmawiały po rosyjsku, którego to języka Antosia ani w ząb nie rozumiała.  Zdołała skombinować tylko, że owa czarownica jest z jej panią na ty i że pani robi wszystko, czego czarownica od niej zażąda. Służba nazywała ją niewiadomo dlaczego grubą Ruchlą, chociaż ta zawsze kazała siebie meldować jako „pani Zuzanna“.  Teraz też mówiła porosyjsku:  — To jedno. Ten dureń musi być przeniesiony do innego garnizonu i to do przyjazdu Prola. Drugie, to paszport dla Kurmana.  Lena z pasją rzuciła puszek na ziemię.  — Cóż ty sobie myślisz, że Tymiński wyda mu paszport?! Zwarjowałaś! Już i tak boję się, że zacznie podejrzewać.  — Głupia jesteś, — skonstatowała pani Zuzanna, — Tymiński niech lepiej sam uważa, żeby jego nie zaczęto podejrzewać o dostawę cegły na współkę z Mincbergiem. A zresztą….  — Och już po dziurki od nosa mam tej parszywej roboty! — wybuchła Lena.  W tej chwili rozległo się pukanie i, nie oczekując na pozwolenie, do pokoju wszedł tęgi jegomość.  Pani Zuzanna zerwała się, i z miłym uśmiechem zawołał łamaną francuzczyzną:  — Och, pardon, mosje le presiden, moa tut siuit, tut siuit. Set kestją de mod są si zentersan pur le fam, o rewoar madam, o rewoar mosje le presiden.  — Antosiu! — rzuciła pani Lena, — odprowadź panią Zuzannę.  — Kiedy nareszcie przestaniesz wpuszczać do domu tę obrzydliwą babę? — zapytał zirytowanym głosem, gdy zostali sami.  — Mój drogi, już proszę cię, nie wtrącaj się do spraw mojej garderoby. Pani Zuzanna ma doskonały gust i często wolę jej toalety, niż Myszkorowskiego, czy Zmigrydera. Czy dużo jest osób?  — Naturalnie. Już prawie ósma. Śpiesz się.  Stanął jeszcze przed lustrem, strzepnął kilka pyłków z klap smokinga, poprawił „pożyczkę wewnętrzną“ na kopulastej czaszce i wyszedł. Po chwili i pani Lena ukazała się w salonach, witana przez jednych z niemym zachwytem, przez innych z namaszczonym szacunkiem, lub z hałaśliwym entuzjazmem.  Wszędzie gdzie się zbliżała, następowało ożywienie. Zdawało się, że metaliczny szelest jej sukni z blado-seledynowrej mory miał własność elektryzowania nastroju.  Jednocześnie zabrzmiał sygnał saksofonu i z sali balowej bluznęła skłócona fala dźwięków.  Jazz!  Pani Lena, wymijając z uśmiechem pary śpiesząca do tańca, rozglądała się uważnie. Nie mogła sobie przypomnieć kogo szuka, ale wiedziała, że przecież w tym tłumie musi być ktoś, na znalezieniu którego jej zależy. Wzrok jej przesuwał się z grupy na grupę, gdy zbliżył się do niej wypłowiały inżynier Chodźko.  — Królowo! Jednego stępa!  Lena tańczyła, później przeszła do jadalni, gdzie przy bufecie służba robiła ostatnie przygotowania.  Andrzej Dowmunt przyjechał koło dziewiątej.  Dał ogłoszenie o poszukiwaniu mieszkania i musiał dziś obejrzeć kilkanaście lokali oprowadzany przez gadatliwych i narzucających się pośredników.  Znalazłszy się w atmosferze salonu, podniecony gwarem i hałasem jazzu, przestał odczuwać zmęczenie, natomiast, snując się wśród tłumu obcych twarzy, dotkliwiej odczuł swoje osamotnienie, niż tam, na Czarnym Lądzie, gdzie nie miał do kogo ust otworzyć.  Szukał burzy czarnych włosów i skośnych, zielonych oczu. Wreszcie zrezygnowany usiadł w gabinecie i zapalił papierosa. Jacyś trzej panowie, stojąc w pobliżu rozmawiali o dostawach i spierali się o wysokość prowizji. Jeden z nich po chwili zbliżył się do biurka, by zagasić niedopałek cygara.  Andrzej poznał go odrazu. Tak. To był Piotr Bielawski. Postarzał trochę, nabrał jeszcze więcej senatorskiej powagi w ruchach i lisiego wyrazu w twarzy. Andrzej siedział nieruchomo, udając, że go nie poznaje. Tamten może nie poznał Dowmunta naprawdę, a może jeszcze zręczniej od niego ukryć umiał wrażenie.  W sąsiedniej sali grano w bridge‘a. Przy sześciu stolikach już „urzędowano“. Jakaś pani irytowała się głośno na swego „kibica“, że jej radził impassować. W kącie młodzieniec o ziemistej twarzy obmacywał kolana starszej od niego brunetki. Przy jednym stoliku grano w baka. Rudawy pan z czerwanemi obwódkami u oczu natarczywie namawiał wszystkich:  — Proszę państwa, komu mam dać kartę? No, może pani? Pan? No? Bank siedem tysięcy dwieście złotych. Proszę.  — Nie, majorze, — westchnął łysy jegomość — ma pan passę. Nie chcę.  Major już podniecony zwrócił się do Andrzeja:  — A może pan? Proszę! Siedem dwieście.  — Dziękuję panu. Nie gram w hazardowne gry.  Major wzruszył ramionami.  — Nikt pana nie namawia do gry. Wcale nie potrzebuje pan grać. Pociągnie pan jedną kartę. Na szczęście. No?  Andrzej ścisnął zęby. Wszyscy patrzyli nań z ironją, jak na nieszczęsną ofiarę losu.  — Dobrze, — rzekł — mogę raz pociągnąć kartę, ale o to wszystko. — Rucham ręki wskazał na bank i grubą plikę banknotów, piętrzącą się przed majorem.  Major się ucieszył.  — Ależ owszem, chętnie. Tu jest razem około dwudziestu tysięcy. Tylko chodzi o, że tak powiem, pokrycie.  Andrzej przygotowany był do kupna mieszkania, miał więc gotówkę. Położył na stole paczkę dolarów. Zaległa cisza. Major rozdał karty i z uśmiechem odkrył swoje: dwójkę i szóstkę.  — Mówiłem: — passa! — Zawyrokował łysy pan.  Dowmunt odwrócił swoje: dama i dziewiątka. Nie śpiesząc się zebrał pieniądze i włożył do kieszeni. Major przetarł czoło i ochrypłym głosem zapytał:  — Jak to? Pan odchodzi? A rewanż?  — Mówił pan, że chodzi o jedno pociągnięcie kart.  — Jakto, pan wygrał i odchodzi? A rewanż? Przecie ja bardzo dużo przegrałem. Jeden rewanż.  — Więc zgoda, — rzekł Dowmunt — dam panu rewanż, ale będzie pan łaskaw okazać, że tak powiem, pokrycie.  Major zdetonował się. Nie ma przy sobie, ale sądzi, ze słowro honoru…  Dowmunt z obrzydzeniem pomyślał, że wolałby przegrać do tego człowieka. Nie wiedział co ma zrobić, gdy podniósłszy wzrok, ujrzał we drzwiach skośne zielone oczy.  Pani Lena spostrzegła go również odrazu i zdziwiła się sama poczuwszy lekkie ściśnięcie serca. No tak! To przecie jego szukała!  Przywitała go najsłodszym ze swych uśmiechów.  — Nareszcie! Tak późno!  — Jestem już od godziny, — tłumaczył się.  — I przy kartach! Chodźmy, chodźmy!… Zatańczmy. Nie cierpię kart.  Do uszu Andrzeja doleciały jeszcze jadowitym głosem rzucone przez majora słowa:  — Ja myślę, że ona nie cierpi!  Znalazł się w wirze roztańczonych par.  — Uratowała mnie pani z opresji, — zaczął Andrzej i opowiedział jej incydent z majorem.  — Niech pan nigdy nie gra z nim. To obrzydliwy człowiek, — powiedziała to z takiem przekonaniem, że miał ochotę zapytać, poco go w takim razie przyjmuje w swym domu?  Orkiestra grała meksykańskie tango skompilowane przez amerykańskiego kompozytora z różnych utworów europejskich. Andrzej zawsze uważa ten taniec za nienaturalny i pretensjonalny. Dziś jednak odkrył jego urok. Z wewnętrznym uśmiechem skonstatował w myśli, że „tango“ — to po łacinie „dotykam”. Lena, bowiem przylgnęła doń całem ciałem. Przy każdym kroku czul ca piersi dotyk jej biustu, każdem posunięciem nóg spotykał wyprężoną pokusę jej ud. Burza czarnych włosów, miękkich, jak jedwab, muskając policzki, odurzała obłokiem „L‘aimant“.  Lena musiała usłyszeć przyśpieszone tętno jego krwi, musiała, nie patrząc, odgadnąć skurcz mięśni ściskających szczęki i pożądliwość rozwartych nozdrzy, gdyż wąż jej ręki mocniej oplótł jego ramię. Andrzej nie widział jej oczu. Wpijał się wzrokiem w długie cienie rzęs i w drgającą górną wargę, pokrytą brzoskwiniowym meszkiem.  Był nieprzytomny, gdy niespodziewanie zatrzymała się w kącie sali.  — Dosyć… Już dosyć… — powiedziała prawie szeptem i podniosła nań oczy.  Wtem orkiestra umilkła i kilka par zbliżyło się do nich. Dowmunt z początku nie rozumiał co mówili. Obudził go dopiero srebrzysty i swobodny śmiech Leny.  — Tak, — mówiła — to moje nowe odkrycie. Afrykanin! Państwo pozwolą, pan Dowmunt.  Złożył pocałunek na ręce bardzo wydekoltowanej damy, później przy charakterystycznym „mrumru“, mającem zastępować prezentację, zamienił uścisk z dwoma panami. Trzeci, natomiast, bardzo dobitnie wyrecytował:  — Kutnowski!  I czekał wrażenia. A nie słysząc zwykłego „aaa…“ z ironją zapytał:  — Pan z Afryki?  — Tak, panie. — odpalił Andrzej. — Z Afryki. A pan?  — To jest znany literat, — cicho szepnęła Lena.  Kutnowski jednak nie zaszczycił go odpowiedzią i odszedł majestatycznie do innej grupy. Lenę otaczali wciąż nowi ludzie, niektórym przedstawiała Dowmunta, wreszcie, wezwana przez lokaja, przeprosiła towarzystwo i znikła.  Tymczasem salony przerzedziły się, gdyż otwarto bufet i goście ruszyli do jadalni. Najpierw zwolna godnie, wśród rozmów i śmiechu, później w szybszem tempie, a w miarę zbliżania się do bufetu coraz prędzej.  Umilkły rozmowy, w drzwiach zrobił się tłok, gdzie wśród sapania raz po raz padało zdenerwowane „przepraszam“, modulowane od prawie uprzejmego ostrzeżenia, aż do oburzonego imperatywu.  Szczęśliwcy, zajmujący czoło pochodu, wydostawszy się ze ścisku, biegiem dopadali stolików, które po chwili zostały szczelnie obsadzone. Lecz tłum dalej napływał, zapychając jadalnię.  Ci, którzy nie mogli dosięgnąć stołu, chytrze wciskali się bokiem, wzywając głosem wołającego na puszczy swych szczęśliwszych znajomych i przyjaciół.  Naiwni! Głos ich ginął w mlaskaniu, w brzęku szkła i widelców.  Zdalaka białe stoły wyglądały, jak tłuste gąsienice, ludzie, jak mrowie owadów, które je obsiadło.  Dowmunt patrzał na to żerowisko z uśmiechem.  Został w salonie. Zbyt był oszołomiony zmysłowym wstrząsem, jaki przeżył, tańcząc z Leną. Zrozumiał, że zapadło już postanowienie. Zapadło poza ich wolą, bez udziału słów, bez świadomości mózgu. Nie potrafił nawet myśleć o tem, nie umiał wystąpić z jakiemkolwiek pytaniem wobec decyzji, jaka powstać musiała gdzieś, w głębi niepodległych kontroli ośrodków nerwowych, musiała, gdyż była naturalnym wynikiem przenikania się ich fluidów, jak naturalnym wynikiem połączenia dwóch prądów jest iskra.  Poprostu przyjął do wiadomości nowy stan rzeczy i wiedział, że ona czuje to samo.  Szukał jej teraz wzrokiem w żerującym tłumie, gdy podszedł doń tęgi pan o kopulastej czaszce.  — Czy i pan podziwia to apetyczne widowisko?  — Rzeczywiście, — odrzekł Andrzej — Jak pan sądzi: ile tygodni ci ludzie głodowali?  Tęgi jegomość zaśmiał się pobłażliwie.  — Tak, tak, panie… I wie pan, że ja lubię na to patrzeć. Ze względów dydaktycznych.  — Walka o byt?  — Właśnie. Zdejm pan z nich smokingi i suknie, daj pan parę krzaczków i drzewek dla dekoracji, a zobaczymy, czy nie rzucą się na siebie z pazurami, wyrywając obgryzione kości.  — I tak patrzą na siebie z nienawiścią. Wbijają sobie łokcie w żołądek, opryskując się wzajemnie sosami. I wie pan, dziwię się, poco właściwie takie fixy się urządza.  — Obowiązek towarzyski.  — Czyli — zakonkludował Andrzej — w pewnym ustalonym dniu oddaje się dom na łup gromady ludzi którzy zaśmiecą całe mieszkanie, objedzą się, upiją, wynudzą się i pójdą spać, przerywając sobie czkawką złośliwe uwagi o gospodarzach?  — Mało tego. Jeszcze ten i ów zabierze jaki drobiazg „na pamiątką“. Widelec, łyżeczkę, kryształ, talję kart, cygara.  — Eee, czy pan nie przesadza?  — Niech pan mi wierzy. Mam praktykę. Niedalej, jak przed godziną sam widziałem, jak jeden pan świsnął w bibljotece srebrny nóż do rozcinania kartek.  — Oczywiście? Zawiadomił pan o tem gospodarza?  — Jakiego gospodarza? — zdziwiła się kopulasta czaszka.  — No, prezesa Kilcza.  — Cha, cha, cha! — roześmiał się tęgi pan — przepraszam pana najmocniej. Pan pozwoli, że się przedstawię, jestem Kulcz.  Dowmunt speszył się nieco. Pokrywając uśmiechem zmieszanie, wymienił swoje nazwisko.  — A to pan?! — zawołał prezes. — Mówiła mi żona… Bardzo mi przyjemnie. Bardzo. Ale może pan coś przekąsi? Proszę do jadalni.  Obaj wybuchnęli śmiechem.  — Ale, wie pan co? — zawołał Kulcz. — Mam myśl. Pan pewno też jest głodny? Chodźmy do sypialni żony i ja każę tam przynieść nam kolację. To jest jedyny pokój w całym domu, gdzie niema gości.  Andrzej nie chciał jeść i już miał zamiar stanowczo odmówić, ale skusiła go możność ujrzenia sypialni Leny.  Poszli.  Ponieważ drzwi, łączące buduar z sypialnią, były zamknięte na klucz, musieli obejść przez łazienkę i garderobę. Duży ośmiokątny pokój utrzymany w bladoniebieskim i perłowym kolorze, kilka białych skór niedźwiedzich rozłożonych na dywanie, małe atłasowe mebelki i wspaniałe łoże, rozebrane już na noc.  Nad niem olbrzymich rozmiarów olejne płótno, wyobrażąjące Ledę, oddającą się łabędziowi.  — Wybacz pan, — przeprosił prezes, wskazując Dowmuntowi fotel. — Ja za chwilę służę, tylko wydam dyspozycje.  Został sam i wpatrzył się w ten obraz, pełen życia i ekspresji. Dziwnym jego szczegółem była maska aksamitna na twarzy Ledy. Robiła wrażenie nie namalowanej, lecz nalepionej na płótno. Również długie złote włosy spadające wspaniałą falą z odrzuconej w tył głowy, wyglądały jak naklejone. Zaciekawiony zbliżył się i skonstatował, że się nie mylił.  Istotnie maska i włosy były prawdziwe. Podkreślało to jeszcze bardziej niesamowity realizm kompozycji, tak potężny, że Andrzej nie zdziwiłby się, gdyby teraz usłyszał chrzęst piór łabędzia, czy spazmatyczne rzężenie Ledy. U dołu czarną farbą wykonano podpis w języku rosyjskim: — N. Goldman — Kijów — 1919.  Kontemplację Dowmunta przerwał od progu głos prezesa Kulcza:  — Co? Ładny obrazek? Cacy?  — Wspaniały… Co to za Goldman? Nigdy nie słyszałem?  — Djabli go wiedzą — ja też nie słyszałem, ale że świnia, to świnia.  Lokaj wtoczył szczelnie zastawiony stoliczek do śniadań. Drugi przyniósł tacę z konjakiem i z Chambertin‘em.  Prezes był bardzo rozmowny, co nie zmniejszało jego apetytu. Andrzej, rzucając od czasu do czasu niezbędne „ach tak“, lub „rzeczywiście”’, pochłonięty był jedną myślą: — przyjdzie, czy nie przyjdzie? — Elektryzowały go każde echa kroków z dalszych pokojów.  — Tak, panie — dowcipkował prezes — umyślnie urządziłem jej sypialnię w ośmiokątnym pokoju, by nie mogła narzekać, że ją zamykam w czterech ścianach. — wychylił kieliszek. — Dobry dowcip, co?  — Rzeczywiście wyśmienity. — przytwierdził Andrzej.  — Przezorność, panie. Przezorność. Pierwszy mąż trzymał ją w czterech ścianach — no i było jej tam za ciasno.  — To pani prezesowa zdążyła być wdową?  — Co? Gdzież tam. Ach, prawda, — przypomniał sobie prezes — pan jest afrykanin. Nie zna pan naszych stosunków. Nie, panie, Lena rozeszła się z pierwszym mężem. I pochlebiam sobie, że dla mnie. Ale a propos, pan podobno zamierza poszukiwać lokaty dla swego kapitału?… Chętnie panu dopomogę. A przedewszystkiem ostrzegam przed „murowanemi interesami“. Murowany interes, to zawsze murowana plajta. No, ale tymczasem chodźmy. Muszę przecie bawić gości.  W salonach znowu panował gwar. Tańczono, grano w karty, flirtowano. Po dłuższem poszukiwaniu Andrzej dostrzegł Lenę, otoczoną grupą oficerów. O dostępie mowy być nie mogło. Wreszcie zrezygnowany wyszedł.  Na dworze siąpił drobny kapuśniaczek. Pomimo to postanowił iść pieszo. Nie zdążył jednak zrobić kilku kroków, gdy usłyszał za sobą męski głos:  — Sekunda, panie, sekunda.  Dopędził go, pośpiesznie zapinając płaszcz ów rudawy major.  — Czem mogę słuszyć? — Zapytał chłodno Dowmunt.  — Drobiazg, a właściwie bardzo ważna sprawa.  Major uśmiechnął się krzywo i dodał:  — Chciałem powiedzieć, że dla pana drobiazg, a dla mnie ważna sprawa. Ale dokąd pan idzie?  — Do „Bristolu“. Zatem?  — Do „Bristolu“? Przecie już druga? Po drugiej Czy nie lepiej do „Oazy“? Tam dopiero teraz zabawa w całej pełni.  — Ja, panie majorze, mieszkam w „Bristolu“ i idę spać.  — Spać? — major aż przystanął i zdumionym gestem otarł z twarzy kropelki deszczu. — Spać? Przecie dopiero druga! Eee… wie pan co? Chodźmy do „Oazy“!  — Dziękuję panu. Nie będę służyć.  Major nerwowo pstrykał zatrzaskiem u rękawiczki. Wreszcie po dłuższej pauzie wykrztusił:  — Proszę pana, pan mnie dziś ograł doszczętnie…  — Ja się nie narzucałem. Bardzo mi przykro…  — Naturalnie, naturalnie, ja też nie mówię, tylko, widzi pan, dzisiaj wyjątkowo suma ta stanowi dla mnie wręcz hamletowski problemat.  — Bardzo mi przykro.  — Proszę pana — głos zabrzmiał metalicznie — proszę pana. Niech pan mi pożyczy dziesięć tysięcy. Z tych wygranych.  Dowmunt milczał. Ogarnęło go uczucie wstrętu, litości i pogardy.  — Przecie pan dałby mi rewanż. I wygrałbym napewno. Odegrałbym się napewno. Odegrałbym się. Ja mam nosa. Taka karta szła. Przecie już pan godził się na słowo honoru… I gdyby nie ta, ta wiedźma, która pana odciągnęła…  — Wyraża się pan o pani Kulczowej dość niestosownie…  Major zaperzył się:  — Co? O jakiej Kulczowej? Taka ona Kulczowas jak ja książę Brabancki. Niby pan nie wie!  Dowmunt stanął jak wryty.  — Nie rozumiem?  — Pan z prowincji widocznie, bo przecie tu wszyscy wiedzą.  — Co wiedzą?  Andrzej nie mógł zorjentować się. W jednej chwili przypomniał słowa rzucone przez majora od stolika, a później ostrzeżenie Leny. Patrzał teraz na tego człowieka, którym gardził i jednak czuł, że on nie kłamie.  — Tak panie, — mówił major — trzeba znać nasze stosuneczki warszawskie.  Spostrzegł odrazu, że kwestja pozycji pani Kulczowej bardzo zajęła tego śniadego draba, jak nazywał w myśli Andrzeja. Nie był tylko pewien, czy jest to ciekawość człowieka z prowincji, czy osobiste zainteresowanie. W każdym razie postanowił sytuację wyzyskać. Dość był na to sprytny.  Zresztą Dowmunt zbyt był wstrząśnięty wrażeniem rewelacyjnych zapewnień majora, by mógł wzbraniać się. Na rogu Chmielnej wsiedli do taksa i po pięciu minutach byli w „Oazie“.  Zauważył tylko, iż portjer i cała służba witała majora z taką owacyjną poufałością, z jaką przyjmuje się stałą i dużo płacącą klijentelę.  Na górze był tłok. W małem rondzie dancigowem odbywało się tarło kilkudziesięciu par zbitych w jedną drgającą, wirującą masę. Nagość ramion kobiecych w jarzącem świetle odbijała się ostro na tle czarnych smokingów, i błyszczących spoconych twarzy.  Nad gęsto obsadzonemi stolikami unosiły się kolorowe kule baloników. Mieszanina perfum, dymu cygar, zapachu potraw napełniła płuca zawiesistem, drażniącem powietrzem.  Zarządzający wybiegł im naprzeciw:  — Wszystkie stoliki są zajęte, bardzo pana majora przepraszam, ale jest pan redaktor Trylski, siedzi sam i pytał o pana majora.  Redaktor jednak nie był sam. Obok niego siedziała na kanapce roześmiana szatynka z główką a la Collen Moor i karmiła go migdałkami, gdyż sam sobie służyć nie mógł, mając obie ręce zajęte pod obrusem. Był to mężczyzna lat około pięćdziesięciu, o czem świadczyła jego tłusta fałdzista twarz, okrągły brzuch, napęczniały pod wymiękłym gorsem koszuli i para wyłupiastych szkieł bez oprawy, za któremi pływały okrągłe rybie oczy.  Przybycie majora sprawiło mu widoczną przyjemność. Wyjął natychmiast ręce z pod obrusa i zawołał tubalnym głosem:  — Major Krupski znowu na horyzoncie. „Oazo“, witaj marnotrawnego syna! Niebywała atrakcja szalonej nocy!  Trylski był od lat redaktorem i wydawcą brukowego dziennika i tak przyzwyczaił się do robienia sensacyjnych tytułów, że mówił tytułami.  — Serwus, Henio, — kwaśno uśmiechnął się major, — nie jestem sam. Pozwolisz, pan… pan…  Andrzej wymienił swoje nazwisko.  — Ha! — ryknął Trylski. — Obfite polwanie na foki. Wspaniały okaz afrykański!  To rzekłszy wystawił na Dowmunta wskazujący palec, przy pomocy drugiego sprokurował coś w rodzaju kurka do flinty i pstryknąć palcami:  — Pif! Paf! Celny strzał znakomitego myśliwego!  Collen Moor zanosiła się od śmiechu.  Niech się pan nie złości — zaświergotała do Andrzeja. — to taki kawał. Redaktorek nie mówi, że pan jest futro, tylko foka, to znaczy taki facet, co stawia kolację.  — O, nic nie szkodzi, — skrzywił się Dowmunt, — Ale skąd pan wie, że jestem… foką… afrykańską?  — Genjalna metoda dedukcji. Wprawne oko dziennikarza, „Goniec Stołeczny“, wszystko wie, wszystko widzi, wszystko słyszy. Przyjazd do kraju miljonera afrykańskiego wywołał w kraju zrozumiałe zainteresowanie. Informacje udzielone przez portiera hotelu „Bristol“ potwierdziły naszą sensacyjną wiadomość o pańskim zamiarze inwestowania w Polsce większych kapitałów.  Major, który nawet nie wiedział z kim miał „okoliczność“, przyjął te nowiny z nieukrywanem zadowoleniem. Miljoner, — myślał — odda dziesięć minimum, a może i wszystko, co wygrał. Kazał podać jeszcze dwie butelki „Veuve Clicot“.  Tymczasem ring taneczny opróżnił się. Światła zgaszono i tylko wielki reflektor zlewał falami różnobarwnych promieni środek sali.  Przy słodkich przeciągłych dźwiękach banjo tańczyły dwie hawajki leniwy, wyuzdany taniec bioder, brzucha i obnażonych piersi o kolorze moreli.  Andrzej był zmęczony. Już rozważał zamiar dyskretnego wycofania się z tego towarzystwa, gdy major Krupski zaczął:  — Więc pan nie wie, że Kulcz wygrał Lenę w karty? W baka, panie, jak dziś pamiętam, na ósemkę trefl. Generał później się upił, że musieli go wziąć do kliniki.  — Zgubny nałóg hazardu! — dodał redaktor.  — To znaczy, że pani Lana była kochanką owego generała?  — Żoną, panie, autentyczną żoną generała Rowka, chociaż ślub brali w cerkwi, bo Rowek był już żonaty.  — A pani Lena jest prawosławna?  — Djabli wiedzą. Jej historja też jest ciekawa. Podobno ma ojca Greka, a matkę Żydówkę kaukazką, czy coś w tym guście. Dość, że jeszcze podczas wojny z bolszewikami przyłapano ją, gdy chciała przedostać się przez front do Polski. Właśnie Rowek, wówczas jeszcze kapitan defensywy, ją aresztował. Trzymał miesiąc w pace, później sześć lat w sypialni, a wreszcie przegrał w karty do Kulcza na kontrstawkę sześciu tysięcy dolarów. Przecie byłem przy tem.  Dowmunt nie chciał uszom wierzyć i ze zdumieniem przerzucał wzrok z przypominającej ser szwajcarski twarzy majora na z pijaną powagą potakującą głową Trylskiego.  Coolen Moor zaszczebiotała z rozczuleniem:  — A ten Rowek, to byczy chłop. Kobiety za nim Szaleią… Tylko oczywiście… Co do forsy, to wiadomo. Kulcz to burżuj całą gębę. Jakie jej brylanty kupił! Takie! — Podsunęła pod nos majorowi korek od szampana.  — Burżuj, burżuj — pobłażliwie uśmiechnął się redaktor — dziecko szczęścia, w czepku urodzony, szlifierz plantów krakowskich potentatem przemysłowym.  — Na dostawach dorobił się i na spekulacjach, walutowych. A pamiętam go przed wojną w Krakowie. Za pół korony gotów był człowieka w cztery litery pocałować.  Trylski łypnął okiem:  — Nieuczciwa konkurencja. Ty już wobec tego nie mogłeś brać całej korony.  Collen Moor parsknęła śmiechem, a major skrzywił się boleśnie. Orkiestra zagrała blues‘a i dziewczyna chwyciła Andrzeja za łokieć:  — Zatańczmy! Chodź pan, zatańczmy!  Nadąsała się, gdy poirytowanym głosem odmówił.  Wogóle miał już tego dość. Mimo nieszczerych protestów obu mężczyzn, zawołał kelnera i zapłacił rachunek. Gdy był już na schodach, dopędził go major:  — Panie złoty. Zapomnieliśmy na śmierć o tej pożyczce, którą…  Dowmunt zatrzymał się. Zmierzył majora zimnem spojrzeniem i rzekł dobitnie:  — Nie, panie, nie pożyczę panu ani grosza. To jest moje ostatnie słowo. Mogę panu jednak, tak, dać pięć tysięcy.  — Ależ, panie, za kogo pan mnie ma?!  — Bierze pan?  Major skinął głową. Potem starannie przeliczył pieniądze i wrócił na salę.

IV

Gabinet miał tapetę bordo. Trudno ją było jednak dojrzeć pod obrazami, pokrywającemi ściany od góry do dołu. Kościuszko z kosą w ręku, Sobieski na koniu, Rejten z odkrytą piersią, ksiądz Skarga z natchnioną twarzą. Poniżej, w pięknych złoconych ramach dyplomy honorowe, opiewające zasługi społeczne i patrjotyczne pana Teodora Migielskiego, prezesa, protektora i długoletniego członka zarządu wielu towarzystw filantropijnych, kulturalnych i spółdzielczych.  Pokój przepełniony był zasługą obywatelską jego właściciela i Dowmunt miał wrażenie, że to ona w dostojne fałdy ułożyła portjerę, pokryła cienką warstwą kurzu etażerki i pięknie oprawne książki na półkach, że ona nieco wysiedziała kanapę, a z poręczy „klubów“ starła skórę aż do pakuł i włosia, wyzierającego tu i ówdzie małemi kłaczkami.  Był tu już drugi i — jak miał nadzieję — ostatni raz da dobicia targu. Pan Migielski, bowiem, posiadał tę kamienicę przy ulicy Żórawiej, gdzie Dowmuntowi podobało się pięcio-pokojowe mieszkanie na pierwszem piętrze.  Mały, siwy człowieczek z krótko przystrzyżonemi wąsami i z czcigodną miną, kategorycznym tonem wymieniał liczbę dolarów. Po każdem jednak odmownem poruszeniu głowy Dowmunta, sumę zniżał, nie zmieniając bezapelacyjności tonu. Wreszcie przystał na otrzymaną kwotę i wyciągając drobną rękę, rzekł z powagą:  — Zgoda. Świetny pan robi interes, niech mi pan wierzy. Mieszkanie śliczne, warte conajmniej dwa razy tyle.  — Tyle mnie też będzie kosztowało. Wliczając remont i prowizję dla biura „Lokalpol“.  Pan Migielski skrzywił się:  — Ach, ci pośrednicy. To plaga. Chociaż w danym wypadku możemy tego uniknąć. Myślałem już o tem.  — Jak to uniknąć? — No poprostu nie zapłacić. Ja, widzi pan, też zobowiązałem się dać trzy procent od sumy sprzedażnej. Ale, widzi pan, ja jeszcze mogę od pana nic nie wziąć odstępnego. Poprostu wynajmuję panu mieszkanie za normalne komorne.  — Któż w to uwierzy?  — A niech nie uwierzą. My się mamy martwić, że nam jakieś łapserdaki nie uwierzą? Niech dowody przedstawią!  — Czyli, mówiąc poprostu, chce pan ich oszukać?  — Panie! Proszę się liczyć ze słowami! — oburzył się staruszek.  — No, a jak to nazwać? — zapytał z ironją Andrzej.  — Jest pan tu przybyszem i człowiekiem młodym i pozwala pan sobie obrażać mnie w moim własnym domu! Mnie cała Warszawa zna, panie! Zna i szanuje! A pan, przybysz, raptem…