Sad rozstajny - Bolesław Leśmian - ebook

Sad rozstajny ebook

Bolesław Leśmian

0,0

Opis

Sad rozstajny” to tom wierszy Bolesława Leśmiana, twórcy nowego typu ballady w XX wieku, jak i jednego z najwybitniejszych przedstawicieli literatury dwudziestolecia międzywojennego.
Sad rozstajny” to debiutancki tom wierszy zawierający prawie 60 pięknych utworów autorstwa Bolesława Leśmiana. W skład tego tomu wchodzą takie dzieła jak „Noc zimowa”, „Usta i oczy” czy „Wspomnienie”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 89

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Bolesław Leśmian

SAD ROZSTAJNY

Wydawnictwo Avia Artis

2023

ISBN: 978-83-8226-917-8
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (https://writeapp.io).

PIEŚNI MIMOWOLNE

Wieczorem

Mrok się gęstwi po sadzie, ziemny powiał chłód, Zda się, iż dal zbłąkana podchodzi do wrót... Wiatr się zsunął ze strzechy na gałęzie drzew, — Czy on we mnie tak śpiewa? Widzę poprzez śpiew, Jak księżyc wschodzi nad borem! W podwórzu, dokąd zajrzał z poza ciemnych brzóz, Rozwidniła się studnia i samotny wóz, Między szprychy znienacka oświetlonych kół Duch, drogi nieznający, na nocleg się wsnuł Wieczorem, późnym wieczorem. Przez szyby moich okien, zapatrzonych w staw, Blask spada i tli się wśród wilgotnych traw. W dłoni mojej zerwany doumiera wrzos. Jakże dziwno wymówić własne imię w głos Wieczorem, późnym wieczorem!... Cień mój, co we dnie kładł się na złocisty łan, Nocą pragnie zapełnić pustkę moich ścian. Do szyb, znikąd zjawione, lgną puszyste ćmy, — Staw posrebrniał i widzi inaczej, niż my, Jak księżyc wschodzi nad borem...

Róża

Czym purpurowe maki Na ciemną rzucał drogę? Sen miałem, ale — jaki? — Przypomnieć już nie mogę. Twojeż to były usta? Mojeż to były dłonie? Głąb’ sadu mego — pusta, We wrotach — księżyc płonie. Dni się za dniami dłużą, Noce — w jeziorach witam... Kiedy ty kwitniesz, różo? — »Ja nigdy nie zakwitam«... — »Ja nigdy nie zakwitam«... Twójże to głos, o, różo? Słowo po słowie chwytam, Dni się za dniami dłużą...

Noc zimowa

Skrzeń tajemnica, Rozzłoceń mus! We mgle księżyca Jarzy się mróz! Okruchy śniegu Siecią swych fal Zasnuły w biegu Bezbronną dal. Gmatwając loty, Tamując dech, — Obsiadły płoty, Jak siwy mech. Do szyb się garną, Jak białe ćmy, Tchnąc w izbą parną: »To — my! To — my!« Z karczmy, w zakrzepły Rozwartej świat, Dym bucha ciepły, I blask i czad! Zaprzepaszczony W ciemni bez dróg — Drzewom przez szrony Złoci się — Bóg. Sad wśród topieli Śniegowych głusz W śmierci się bieli Bez róż — bez zórz! W swej pysze pawiej Łez tłumiąc znój, Wśród śnieżnych zawiej Sen kroczy mój...

Usta i oczy

Znam tyle twoich pieszczot!  Lecz, gdy dzień na zmroczu Błyśnie gwiazdą, wspominam tę jedną — bez słów, Co każe ci ustami szukać moich oczu... Tak mnie żegnasz zazwyczaj, nim powrócę znów. Czemu właśnie w tej chwili, gdy odejść mi pora, Pieścisz oczy, nim spojrzą w czar lasów i łąk?... Bywa tak: świt się budzi od strony jeziora, Nagląc nas do rozplotu snem zagrzanych rąk... O szyby — jeszcze chłodne — uderza pozłotą Nagły z nieba na ziemię świateł zlot i spust, — Usta twe — na mych oczach! Co chcesz tą pieszczotą Powiedzieć?  Mów — lecz zmyślnych nie odrywaj ust!

W słońcu

Jastrzębi śledząc lot, Jezioro ciszę wdycha. Zwiesza się po za płot Spylona rozwalicha. W kałuży, śladem kół Porysowanej w żłoby, Tkwi obłok, brzozy pół I gęsi rdzawe dzioby. Od sztachet, snując kurz Na trawy i na chwasty, Słońcem pocięty wzdłuż Upada cień pasiasty... Trzeba mi grodzić sad, Trzeba mi zboże młócić! Przyszedłem na ten świat — I nie chcę go porzucić!...

Niebo przyćmione

Niebo przyćmione, niebo wieczorne Samochcąc płynie przez moje oczy... Piersi bezsenne i bezoporne Pieszczota zmierzchu nuży i tłoczy. O, teraz snuć się cieniem po gaju, Ducha wśród sosen w szkarłat rozjarzyć, U twojej wrótni, na twym rozstaju Samemu sobie — snem się wydarzyć! Na skroń kalinom, ujrzanym w dali, Paść złotym kurzem w purpur pożodze, — I nie odróżnić ust twych korali Od owych kalin na owej drodze! I nie odróżnić twoich warkoczy Od brzóz, weśnionych w głębie jeziorne... Samochcąc płynie przez moje oczy Niebo przyćmione, niebo wieczorne...

W południe

Wzdłuż chat, ponad strzechami Południa żar zawzięty Widomie drga i mami Niepochwytnymi pręty... Wpośród zielonych muraw Schną rosy ciemne ślady, Samotnej studni żóraw Patrzy w dalekie sady. Na przeciwległe wzgórze Głóg wpełzły i berberys Poprzez słoneczne kurze Gałęzi rzuca przerys. Południe samo siebie Roztrwania w oman senny... Niebem prześwieca w niebie Przezroczy księżyc dzienny. Znienacka w drzew gęstwinie Wiśnia się płoni smagle, — O, teraz, w tej godzinie Pokochać — kogoś — nagle!... Ten znój z błękitem w zmowie Dech piersiom tak utrudnia! Zachciało się mej głowie Śnić miłość wśród południa!

Nadaremność

W znoju słońca mozolnie razem z ciszą dzwoni Rozgrzanych płotów chróst. Pocałunek sam siebie składa mi na skroni, Sam — bez pomocy ust... Z rozwalonej stodoły brzmi niebu przez szpary Jaskółek płacz i śmiech, — Do pokoju, spłowiałe wzdymając kotary, Wrywa się wiosny dech! Boże, coś pod mem oknem na czarną godzinę Wonny rozkwiecił bez, Przebacz, że wbrew twej wiedzy i przed czasem ginę Z woli mych własnych łez!...

O zmierzchu

Słońce zgasło. O, jakże zwinne są i młode Zmierzchy czerwca, nim w północ głuchą się przesilą! Po wargach twoich dłonią, kształt czującą, wiodę, Jak po koralach, morzu wydartych przed chwilą... Spleć stopy, przymknij oczy — i nazwij to cudem, Żeśmy razem, dalecy od dziennego znoju! Jakże łatwo zwiać szczęście, z takim oto trudem Rozniecone w ciemnościach twojego pokoju! Łatwiej, niż rozpleść złotą warkocza zawiłość, Niepojętą dla zmierzchów, co zgadnąć nie mogą, Czemu te słowa: cisza i wieczór i miłość — Napełniają mi serce zabobonną trwogą?... Czemu ciebie, poległą snem na mej rozpaczy, Pieszczę tak, jakby w szczęścia przepychu dostatnim Każdy mój pocałunek miał być już — ostatnim... Słońce zgasło... O, błagam, nie całuj inaczej!...

Szmer wioseł

Szmer wioseł dwojga w gęstwinie fal, — I szmer — i słońce — i śpiew — i dal! Tak właśnie trzeba i tylko tak: Płynąć wbrew ziemi — niebu na wspak! Perły, korale skradzione dnu Rzucać w głębinę własnego snu — I nasłuchiwać — o, złudo złud! — Czyli uderzą z jękiem o spód?... Łódź się odbija w fali na wznak, — Tak właśnie trzeba i tylko tak! Dwoistą łodzią i tu i tam Płyń jednocześnie, podwakroć sam! Dwoistą łodzią w bezmiary płyń, Podwójnie kochaj, podwójnie giń! Czworo masz wioseł, dwa stery masz, Ku własnej twarzy schyloną twarz — Jakbyś wypłynął z dwu różnych snów, Aby w tym jednym spotkać się znów!... Jakbyś zaprzysiągł noce i dnie Temu jednemu! Mój śnie, mój śnie!...

Zmory wiosenne

Biegnie dziewczyna lasem. Zieleni się jej czas... Oto jej włos rozwiany, a oto — szum i las! Od mrowisk słońce dymi we złotych kurzach — mgłach, A piersi jej rozpiera majowy, cudny strach! Śnił się jej dzisiaj w nocy wilkołak w głębi kniej, I dwaj rycerze zbrojni i aniołowie trzej! Śnił się jej śpiew i pląsy i wszelki ptak i zwierz! I miecz i krew i ogień! Sen zbiegła wzdłuż i wszerz!... A teraz biegnie w jawę, przez las na lasu skraj, — A za nią — Maj drapieżny! Spójrz tylko — tygrys-maj!... Dziewczyna płonie gniewem... zaciska białą pięść... A wkoło pachną kwiaty... Szczęść, Boże, kwiatom szczęść! A w koło pachną kwiaty, słońcem się dławi zdrój! Purpura — zieleń — złoto! Rozkwitów szał i bój! Grzmi wiosna! Tętnią żary! Krwawią się gardła róż! O, szczęście, szczęście, szczęście! Dziś, albo nigdy już!... Dziewczyno, hej, dziewczyno! Zieleni się nam czas!... Kochałem nieraz — ongi — i dzisiaj jeszcze raz... Dziewczyno, byłem z tobą w snu jarach, w głębi kniej, — Jam — dwaj rycerze zbrojni i aniołowie trzej!... Jam — śpiew i pląs zawrotny! Jam wszelki ptak i zwierz! Ja — miecz i krew i ogień! Sen zbiegłem wzdłuż i wszerz... Sen zbiegłem, goniąc ciebie, twój wierny tygrys-maj!... Ja jestem las ten cały, — las cały aż po skraj!

Zmierzch majowy

Zmierzchu majowy, purpurą się ściel! Z jabłonnych kwiatów — czar tobie i biel!... W jedną się falę stapiają bez fal — Ze światłem — smutek, a ze smutkiem — dal. Ten Maj w niebiosach, zwieczorniały Maj! Przypomnij wszystko — i zrozum — i łkaj... Wiem, że ty teraz pochyliłeś skroń W okno, rozwarte na światłość, na woń. I wzrok wytężasz poza życia kres Aż do utraty oddechu i łez, — Aż do wchłonięcia oddali i cisz, Aż do niewiedzy, dla kogo tak śnisz? Aż do pytania, dlaczego w ten znój Świat zda się obcy, choć blizki, choć twój? I czemu zorzy purpurowy czas Do trwóg przynagla i ciebie i nas? I czemu trzeba ku zbłaganiu zórz Poczwórnych dłoni i aż dwojga dusz?...

Gdybym spotkał ciebie

Gdybym spotkał ciebie znowu pierwszy raz, Ale w innym sadzie, w innym lesie, — Możeby inaczej zaszumiał nam las, Wydłużony mgłami na bezkresie... Może innych kwiatów wśród zieleni brózd Jęłyby się dłonie, dreszczem czynne, — Możeby upadły z niedomyślnych ust Jakieś inne słowa — jakieś inne... Możeby i słońce zniewoliło nas Do spłonięcia duchem w róż kaskadzie, Gdybym spotkał ciebie znowu pierwszy raz, Ale w innym lesie, w innym sadzie...

Wspomnienie

Drzwi rozwarte na oścież były w naszym domu, Dłoniom, co je rozwarły, zamknąć zbrakło mocy... Szereg komnat na przestrzał widniał, jak po nocy Mętne wspomnienie alej, nieznanych nikomu. Wszystko — w mroku. — I tylko ów pokój ostatni Z oknem w zaświat — na słońce, po pas wbite w chmurę, Jarzył się — cały w blasków pełgających matni — I siał pyły słoneczne przez kotar purpurę. Tam — w tych ścianach kosmatych od pręgów i pasem, Wśród zacieków purpury i wyparów złota, W słupach świateł spylonych — ta nasza pieszczota Rozwidniła się nagle, jak chmura nad lasem... I, gdy ją wylew słońca grzał skośnym potokiem, Uczyła radość wstydu, co się wyzbył siebie, Aż się z pyłem słonecznym zmieszała, jak w niebie Miesza pół obłoku z drugim pół-obłokiem. Dzisiaj, gdy już zamknięto drzwi naszego domu, A ja skarżę się we śnie złotowłosym cieniom, Czasem ku owym progom biegnę pokryjomu, By rozewrzeć drzwi wszystkie na oścież wspomnieniom! I rozwieram — a sam się usuwam w kąt ciemny, By stamtąd widzieć światłość w ostatnim pokoju I z jego wiecznych purpur i wiecznego znoju Snuć dla reszty mych komnat wyrok potajemny... Ściany, stropy i odrzwia i skrętne zawiasy Wrdzawione w zmierzch, co lada iskrę uwydatni, Czerpią połysk dla pleśni, brzask martwej krasy Stamtąd i zawsze stamtąd — z komnaty ostatniej! Tam już niema ciał dwojga: niebu w próżnię droga! Słupy świateł, istnieniu podane ukosem, — Szmer purpury, co z czyimś zetknęła się losem, — Wieczna światłość!... Kurz złoty!...  Pył słońca w twarz Boga!

Las

Pomyśl: gdy będziesz konał —  czem się w tej godzinie Twoja pamięć obarczy, nim szczeźnie a minie, Wszystką ziemię ostatnim całująca tchem? Czy wspomnisz dzień młodości — najdalszy od ciebie — Za tę jego najdalszość, za odlot w podniebie, Za to, że w noc konania nie przestał być dniem? Czy wspomnisz czyjeś twarze, co —  wspomniane — zbledną? Czyli, śmiercią znaglony, zaledwo z nich jedną Zdążysz oczom przywołać — niespokojny widz? Czy w popłochu tajemnych ze zgonem zapasów Zmącisz pamięć i zawrzesz na sto rdzawych zasuw, I w tem skąpstwie przedśmiertnem  nie przypomnisz nic? Lub ci może zielonem narzuci się złotem Las, widziany przygodnie — niegdyś — mimolotem,