Wróg ludu - Henryk Ibsen - ebook

Wróg ludu ebook

Henryk Ibsen

4,5

Opis

Wróg ludu” to utwór Henryka Ibsena, norweskiego dramatopisarza, uważanego za czołowego twórcę dramatu modernistycznego.
Wróg ludu” to jeden z najbardziej znanych dzieł Ibsena. Dramat opowiada historię uzdrowiska, w którym pacjenci zamiast dostawać potrzebną pomoc, podtruwani są zepsutą wodą. Jest to niesamowity utwór dotykający nadal istniejące problemy - porusza trudną tematykę wyboru między dobrem ogółu, a dobrem jednostki.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 109

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (2 oceny)
1
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Henryk Ibsen

WRÓG LUDU

Wydawnictwo Avia Artis

2023

ISBN: 978-83-8226-932-1
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (https://writeapp.io).

Osoby

DOKTÓR OTTON STOCKMANN, lekarz kąpielowy. JOANNA, jego żona. PETRA, ich córka, nauczycielka. WALTER, ich syn. FRYDERYK, ich syn. HANS STOCKMANN, starszy brat doktora, burmistrz, dyrektor zakładu kąpielowego. NIELS WORSE, garbarz, u którego chowała się doktorowa Stockmann. HAUSTAD, redaktor „Posła ludu”. BILLING, współpracownik „Posła ludu”. HOLSTER, kapitan okrętu. THOMSEN, właściciel drukarni. Mieszczanie rozmaitych stanów, parę kobiet, mnóstwo uczniów. Sztuka rozgrywa się w nadrzeżnym mieście w południowej Norwegii.

Akt I

Pokój w domu doktora Stockmanna. Umeblowanie skromne, ale przyzwoite; oświetlenie wieczorne. W ścianie po prawéj stronie dwoje drzwi, z których dalsze prowadzą do przedpokoju, a bliższe do gabinetu doktora. W przeciwległéj ścianie, naprzeciw drzwi od przedpokoju, drzwi trzecie, prowadzące do dalszych pokoi; w środku po téj saméj stronie piec, bliżéj kanapa, nad nią zwierciadło, przed kanapą stół owalny, pokryty serwetą dywanową. Na stole zapalona lampa. W ścianie w głębi drzwi otwarte do jadalnego pokoju; przez nie widać stół nakryty i zapaloną lampę.

Scena I

JOANNA, BILLING, potém BURMISTRZ, późniéj HAUSTAD. Billing siedzi w jadalnym pokoju, z serwetą pod brodą. Joanna stoi przy stole i podaje mu talerz z dużym kawałkiem pieczeni. Inne miejsca przy stole są próżne, stół jest w nieporządku, jak po skończonym posiłku.

 JOANNA. Gdy się pan spóźniasz o godzinę, musisz poprzestać na odgrzewanych potrawach.  BILLING ( jedząc). Przewyborne! doskonałe!  JOANNA. Pan wié, jak mój mąż dba o porządek domowy.  BILLING. Ja téż dlatego nie przychodzę wcześniéj. Mogę powiedzieć, że mi wszystko najlepiéj smakuje, gdy mogę jeść sam jeden i bez przeszkody.  JOANNA. Skoro tylko panu smakuje. ( nasłuchuje). Zdaje się, że idzie pański kolega.  BILLING. Prawdopodobnie.  BURMISTRZ STOCKMANN ( w paltocie, z laską i kapeluszem w ręku). Dobry wieczór, pani bratowo!  JOANNA ( wchodząc z jadalni). Ach! to ty, szwagrze. To ładnie z twojéj strony. Dobry wieczór, dobry wieczór!  BURMISTRZ. Przechodziłem właśnie i... ( spogląda ku drzwiom jadalni). Aa! macie gości?  JOANNA ( nieco zmieszana). Nie... to tylko tak wypadkowo. ( szybko) A możeby szwagier co pozwolił?  BURMISTRZ. Ja? Nie, dziękuję. Gorąca kolacya! — nie, to dla mnie niestrawne.  JOANNA. Wyjątkowo... raz.  BURMISTRZ. Nie; dziś muszę podziękować. Poprzestaję na herbacie, zimném mięsie i t. p. To zawsze... i trochę tańsze.  JOANNA ( uśmiechając się). Nie myślisz przecież, ażebyśmy z Ottonem byli rozrzutni.  BURMISTRZ. Ty nie, bratowo; daleką jest odemnie myśl podobna. ( pokazuje na drzwi od gabinetu doktora). Może go w domu niéma?  JOANNA. Poszedł się przejść z chłopcami po kolacyi.  BURMISTRZ ( uśmiechając się). Prawdopodobnie dla zdrowia. ( słucha) To pewno on.  JOANNA. Nie, to byłoby za prędko. ( ktoś puka) Proszę.  HAUSTAD ( wchodzi z przedpokoju).  JOANNA. Witam, witam, panie redaktorze.  HAUSTAD. Muszę przedewszystkiém prosić o przebaczenie. Zatrzymano mnie w drukarni. Dobry wieczór, panie burmistrzu.  BURMISTRZ ( wita się trochę sztywno). Do usług. Pan zapewne w interesie?  HAUSTAD. Po części. Miało być w naszéj gazecie...  BURMISTRZ. Rozumiem. Mój brat jest podobno czynnym współpracownikiem „Posła ludu”.  HAUSTAD. Jest tak łaskaw, że kiedy ma coś do powiedzenia, daje pierwszeństwo naszemu organowi.  JOANNA ( do Haustada). Ale może pan co pozwoli? ( wskazuje pokój jadalny).  BURMISTRZ. Nie mam mu wcale za złe, że odzywa się do tych czytelników, wśród których znajdzie największy oddźwięk. Przytem ja, panie redaktorze, nie mam żadnego powodu niechęci do pańskiego dziennika.  HAUSTAD. Tak się spodziewam.  BURMISTRZ. W naszém mieście panuje dzielny duch, duch jawności — prawdziwie obywatelski, a to z powodu, że nas jednoczy przedsiębiorstwo, wszystkich zarówno obchodzące.  HAUSTAD. Tak. Zakład kąpielowy.  BURMISTRZ. Właśnie. Mamy ten nowy, wspaniały zakład kąpielowy. Obaczysz, panie redaktorze, że zakład ten będzie najważniejszym czynnikiem dobrobytu naszego miasta. To niezaprzeczone.  JOANNA. Otton mówi to samo.  BURMISTRZ. Jakże niezmiernym w przeciągu tych ostatnich lat kilku jest wzrost naszego miasta! Ileż pieniędzy rozeszło się między ludzi. Wszędzie zajęcie, wszędzie życie. Codzień wznoszą się nowe domy, grunta są coraz droższe.  HAUSTAD. Każdy znajduje pracę.  BURMISTRZ. Naturalnie. Podatek na ubogich zmniejszył się w sposób bardzo zadawalający dla klas posiadających, a zmniejszy się jeszcze niezawodnie, skoro tylko będziemy mieli dobre lato. Wielu obcych przybyszów, wielu chorych, którzy rozniosą sławę naszego zakładu...  HAUSTAD. I jak słyszałem, mamy najlepsze widoki.  BURMISTRZ. Tak jest, jaknajlepsze. Codzień przychodzą zamówienia na mieszkania i tym podobnie.  HAUSTAD. W takim razie memoryał doktora przychodzi w samę porę.  BURMISTRZ. Czy znowu panu napisał jaki artykuł?  HAUSTAD. Napisał go jeszcze w zimie. Zachwala w nim kąpiele i kreśli obraz wybornych tutejszych stosunków zdrowotnych. Ale dotąd memoryał ten leży.  BURMISTRZ. Zapewne był tam jaki kruczek?  HAUSTAD. Wcale nie; myślałem tylko, że lepiéj poczekać do wiosny, bo wówczas-to ludzie zaczynają myśléć o letniém pomieszczeniu.  BURMISTRZ. Słusznie, słusznie, panie redaktorze.  JOANNA. Otton jest niezmordowany, gdy chodzi o zakład.  HAUSTAD. Bo téż on właściwie jest jego twórcą.  BURMISTRZ. On?... No, tak, tak. Obijają mi się często podobne zdania o uszy. Zdaje mi się jednak, że ja także wziąłem w tém wielki udział,  JOANNA. Niezawodnie. Otton to ciągle powtarza.  HAUSTAD. Temu nikt nie może zaprzeczyć, panie burmistrzu. Pan całą tę rzecz przeprowadził, urządził praktycznie, wiedzą o tém wszyscy. Chciałem tylko powiedziéć, że pierwsza myśl, pierwszy projekt pochodzi od doktora.  BURMISTRZ. Tak; pomysłów nigdy nie brakło memu bratu... Niestety! Ale gdy o to idzie, ażeby je w czyn wprowadzić, potrzeba kogo innego, panie redaktorze. Miałem prawo sądzić, że przynajmniéj tu w domu...  JOANNA. Ależ, kochany szwagrze...  HAUSTAD. Jakże możesz pan myśléć, panie burmistrzu...  JOANNA ( wskazując pokój jadalny). Proszę, panie redaktorze, bądź pan łaskaw tam przejść. Mąż niezawodnie nadejdzie zaraz.  HAUSTAD. Dziękuję... Tylko maleńki kąsek. ( wychodzi do jadalni).  BURMISTRZ ( ciszéj). To rzecz dziwna... Ci ludzie gminnego pochodzenia... są zawsze bez taktu.  JOANNA. O cóż tu idzie? Możecie przecież z Ottonem podzielić się tą sławą.  BURMISTRZ. Tak-by się zdawało. Widocznie jednak nie wszyscy gotowi są do tego podziału. JOANNA. Któż to powiedział? Zgadzacie się tak doskonale z Ottonem. ( słucha). Zdaje mi się, że on idzie. ( idzie do drzwi od przedpokoju i otwiera je).

Scena II

BURMISTRZ, STOCKMANN, JOANNA, HOLSTER, FRYDERYK i WALTER.

 STOCKMANN ( za drzwiami ze śmiechem i hałasem). Masz jeszcze jednego gościa, Joanno! Jakże to wesoło! Proszę, panie kapitanie. Tak... palto tutaj, na haku... Patrz, Joanno, zabrałem go gwałtem z ulicy. Nie chciał na żaden sposób.  HOLSTER ( wchodzi i wita się z Joanną).  STOCKMANN ( we drzwiach). Chodźcie, chłopcy. No, teraz jesteście pewno zgłodniali, jak wilki. Chodź, kapitanie, sprobujesz także naszéj pieczeni. ( ciągnie Holstera do jadalnego pokoju, idą tam także Fryderyk i Walter, przywitawszy się z burmistrzem).  JOANNA. Ottonie, nie uważasz...  STOCKMANN ( ogląda się ode drzwi). Ach! to ty, Janie! ( ściska go za rękę). Jakżem rad...  BURMISTRZ. Niestety, mam tylko chwileczkę czasu...  STOCKMANN. Głupstwo! No, daj nam ponczu. Nie zapomniałaś o ponczu, Joanno?  JOANNA. Broń Boże! Woda się gotuje. ( idzie do jadalnego pokoju).  BURMISTRZ. Poncz?  STOCKMANN. Tak; siadaj tylko, obaczysz, jak nam będzie dobrze.  BURMISTRZ. Dziękuję; nigdy nie uczestniczę w pijatyce.  STOCKMANN. Tego przecież pijatyką nazwać nie można.  BURMISTRZ. Zdaje mi się jednak... ( zagląda do jadalni). Rzecz zadziwiająca, jak tam szybko załatwiają się z prowiantami.  STOCKMANN ( zacierając ręce). Jak to przyjemnie patrzéć, gdy młodzi tak zajadają! Zawsze przy apetycie. Ja sam także się tém chwalę. Bez jadła i napoju niéma siły i energii. Oto ludzie, Janie, którzy zbudują przyszłość, bo takie stare chłopcy, jak ty i ja...  BURMISTRZ. Stare chłopcy! No, no, zdaje mi się, że to burszowskie wyrażenie.  STOCKMANN. Nie bierz-że tego tak poważnie. Widzisz przecież, żem taki wesoły... Czuję się niewymownie szczęśliwym w tém życiu ruchliwém, pełném zajęcia. W jakich pysznych czasach żyjemy! To tak, jakby kształtował się wokoło nas świat nowy...  BURMISTRZ. Istotnie tak sądzisz?  STOCKMANN. Ty nie możesz naturalnie tak dokładnie pojmować tego, jak ja. Tyś przez całe życie nigdy stąd nie wyjeżdżał, a to wzrok przysłania. Aleja, co tyle lat spędziłem na dalekiéj północy, w zakącie, w którym rzadko miałem sposobność widziéć człowieka, coby mi podnioślejsze słowo powiedział... Na mnie działa tutejsze powietrze, jak gdybym był przeniesiony do najruchliwszego, ogromnego miasta.  BURMISTRZ. Hm! ogromnego miasta!  STOCKMANN. Wiem dobrze, iż tutejsze stosunki mogą się wydawać ciasne w porównaniu z wielu innemi. Ale tu jest życie, ruch, rozwój, można walczyć, działać dla dobra innych. A to najważniejsze. ( woła) Joanno! czy nie był tu listonosz?  JOANNA ( z jadalni). Nie.  STOCKMANN. A przytém dobre położenie materyalne. To się ceni, zwłaszcza, gdy kto, jak ja, poznał głód i biédę.  BURMISTRZ. Ależ...  STOCKMANN. Tak jest: głód, bo tam na północy było nam strasznie ciasno. A tu — dobrobyt, obfitość. Dziś na obiad naprzykład mieliśmy zwierzynę, no i na wieczór także. Czy nie sprobujesz? Niech-że ci przynajmniéj pokażę. Chodź!  BURMISTRZ. Nie, nie, proszę cię,  STOCKMANN. No, to chodź tam przynajmniéj. Zobacz, jaki ładny obrus.  BURMISTRZ. Zauważyłem to.  STOCKMANN. A te lampy? Patrz, Joanna kupiła je z pieniędzy oszczędzonych z tych, jakie ma na utrzymanie domu. Nie prawdaż? takie rzeczy czynią dom miłym. Stań-no tutaj... Nie, nie, nie tak... To mi oświetlenie! Doprawdy uważam, że u nas jest bardzo elegancko. Czy nie?  BURMISTRZ. Gdy środki na to pozwalają...  STOCKMANN. Tak, mogę sobie na to pozwolić. Joanna mówi, że zarabiam tyle prawie, ile potrzebujemy.  BURMISTRZ. Prawie! ach!...  STOCKMANN. Ale człowiek nauki musi żyć trochę wykwintnie.  BURMISTRZ. Hm! hm!  STOCKMANN. A przytém, Janie, ja doprawdy nie robię niepotrzebnych wydatków. Tylko nie mogę odmówić sobie przyjemności gromadzenia koło siebie ludzi. Jest to dla mnie potrzebą. Ja, co tak długo byłem pozbawiony towarzystwa, muszę widziéć twarze wesołe, młode, żądne działania, i tacy są ci wszyscy, którzy tam tak dzielnie zajadają. Chciałbym, ażebyś bliżéj poznał tego Haustada.  BURMISTRZ. Haustad — ach! prawda, mówił mi, że w tych dniach znowu w jego piśmie ukaże się twój artykuł.  STOCKMANN. Mój?  BURMISTRZ. Tak, o kąpielach. Napisałeś go jeszcze w zimie.  STOCKMANN. Ach! ten... tak, tak... ale na teraz drukować go nie chcę.  BURMISTRZ. Nie? Ja przeciwnie sądzę, że teraz jest on właśnie na czasie.  STOCKMANN. Miałbyś słuszność w zwykłych okolicznościach. ( chodzi po pokoju).  BURMISTRZ ( przypatrując mu się). Jakież to być mogą okoliczności niezwykłe?  STOCKMANN ( przystając). Nie mogę ci tego powiedziéć w téj chwili, Janie, ani téż dziś wieczór. Być może, wypadną okoliczności nadzwyczajne, a może téż wszystko zostanie po dawnému. Najprędzéj będzie to tylko wytwór wyobraźni.  BURMISTRZ. Cóż to za zagadki? Czy jest coś takiego, czego mi nie chcesz wyjawić? Zdaje mi się jednak, że jako dyrektor zakładu kąpielowego...  STOCKMANN. A ja znów sądzę, że jako... Nie, Janie... na cóż sobie mamy wzajemnie skakać do oczów?...  BURMISTRZ. Nie mam zwyczaju skakać ludziom do oczów, jak się dobitnie wyrażasz. Żądam jednak jaknajwyraźniéj, ażeby wykonywane były wszystkie rozporządzenia, tyczące się interesów zakładu. Nie mogę pozwolić na żadne krzywe drogi.  STOCKMANN. Alboż kiedy chodziłem krzywemi drogami?  BURMISTRZ. Masz w każdym razie wrodzony pociąg do chodzenia własną drogą, co w porządném zbiorowém działaniu jest niewłaściwém w zupełności. Jednostka musi się poddać ogółowi, czyli, mówiąc wyraźniéj, uchwałom, nad któremi z woli ogółu ma czuwać.  STOCKMANN. Być może, ale cóż mnie to obchodzi?  BURMISTRZ. Otóż zdaje mi się, kochany Ottonie, że tego nigdy nauczyć się nie możesz. Uważaj jednak, ażebyś tego nie pożałował wcześniéj lub późniéj. Ostrzegłém cię. Teraz bywaj zdrów. STOCKMANN. Czyś oszalał? Jesteś na fałszywym tropie. BURMISTRZ. Ja na fałszywym tropie? Na przyszłość nie będę sobie tego pozwalał, skoro ty... ( kłania sie w stronę jadalnego pokoju). Adieu, pani bratowo. Wybaczcie, panowie. ( wychodzi).

Scena III

STOCKMANN, JOANNA, późniéj HAUSTAD, BILLING, FRYDERYK i WALTER.

 JOANNA ( wchodząc). Odszedł?  STOCKMANN. Bardzo rozgniewany.  JOANNA. Ottonie, cóżeś mu znowu zrobił?  STOCKMANN. Nic wcale. Nie może przecież żądać, ażebym mu składał rachunki przed czasem.  JOANNA. Z czego rachunki?  STOCKMANN. Hm! hm! Dajmy temu pokój... Dziwna rzecz, że ten listonosz nie przychodzi.

( Haustad, Billing i Holster, wstawszy od stołu, wchodzą do pokoju, wkrótce potém przychodzą Fryderyk i Walter).

 BILLING ( przeciągając się). Po takiéj wieczerzy człowiek czuje się jakby odrodzonym.  HAUSTAD. Zdaje się, że pan burmistrz nie był dziś w dobrém usposobieniu.  STOCKMANN. To pochodzi z żołądka. On źle trawi.  HAUSTAD. Masz pan słuszność, zwłaszcza że „Poseł ludu” leży mu na wątrobie.  JOANNA. Myślę, żeś się pan z nim obszedł wcale znośnie.  HAUSTAD. No, tak, w gruncie jednak jesteśmy ciągle na stopie zbrojnego pokoju.  BILLING. Zbrojny pokój. Tak, to najwłaściwsze wyrażenie.  STOCKMANN. Nie zapominajmy, że mój brat jest kawalerem. Biedak nie ma ogniska, w którém byłoby mu dobrze. Wiekuiście tylko interesy. Do tego ta herbata. Jest to prawie jedyny jego napój... No, teraz, dzieci, przysuńmy krzesła do stołu... Zaraz będzie poncz.  JOANNA ( idąc do jadalnego pokoju). Zaraz, zaraz.  STOCKMANN. Proszę, kapitanie, siadaj tu przy mnie na kanapie. Taki rzadki gość... Siadajcie, panowie. ( wszyscy siadają wkoło stołu. Pani Stockmann przynosi tacę z maszynką do herbaty, szklankami i t. p.).  JOANNA. Tu jest arak, tu rum, tu koniak. Niech każdy sobie usłuży.  STOCKMANN ( biorąc szklankę). Tak zrobimy. A teraz cygara. Fryderyku, wiész, gdzie stoją, a ty, Walterze, przynieś mi fajkę. ( chłopcy idą do pokoju na prawo). Posądzam Fryderyka, że mi kiedyniekiedy zwędzi cygaro, ale udaję, żem tego nie zauważył. ( chłopcy przynoszą to, po co ich posłano). Bierzcie, panowie. Co do mnie, trzymam się fajki. Ta oto była mi towarzyszką w wielu burzliwych podróżach na północy. ( nakłada ją). ...Taki wygodny ciepły pokój jest doprawdy milszy od burz i wichrów.  JOANNA ( haftując). Kiedyż pan wypływa, panie kapitanie?  STOCKMANN. Już prawdopodobnie w przyszłym tygodniu.  JOANNA. Płyniesz pan do Ameryki?  STOCKMANN. Tak, pani doktorowo.  BILLING. Nie będziesz pan brał udziału w wyborach?  STOCKMANN. Więc znowu będą wybory?  BILLING. Pan tego nie wiesz?