Generacja X, czyli kryzys wieku średniego - Grzegorz Kalinowski - ebook + audiobook

Generacja X, czyli kryzys wieku średniego ebook i audiobook

Grzegorz Kalinowski

3,8

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Big „Dude“ Lebowski, w polskim Antycalifornictaion, powieście o kryzysie wieku średniego i towarzyskiej autolustracji. Trzy imprezy, które stają się pretekstem do spotkania trójki starych znajomych. Szansa na dokończenie rozpoczętych przed laty spraw, na zrobienie życiowego remanentu, zaczęcie od nowa… Luke, Lidka i Amadeusz są rówieśnikami, „między wiekiem chrystusowym a dziadowskim”, ale bliżej im do lat 44 niż 33. Mieszkają w Warszawie, są wykształceni, na studiach byli w jednej paczce, ale różnie potoczyły się ich losy. Więcej niż 20 lat później, ale bez Trzech Muszkieterów i D’Artagnana, za to w realiach Polski drugiej dekady XXI wieku i z powrotami do roku 1996 kiedy to telefon komórkowy przestawał być symbolem bogactwa, a złotówka była jeszcze przed denominacją. Szybkie kariery i jescze szybsze upadki, zaprzepaszczone szanse i czas który można cofnąć oraz błędy, które można naprawić pod warunkiem, że dokona się właściwego wyboru.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 362

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 45 min

Lektor: Grzegorz Małecki

Oceny
3,8 (23 oceny)
7
6
9
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Amapaw

Nie polecam

Słaba, seksistowska
00

Popularność




Generacja X, czyli kryzys wieku średniego

Copyright © 2021 by Grzegorz Kalinowski

(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)

Copyright © for this edition by Wydawnictwo Sonia Draga, 2021

Projekt graficzny okładki: Agata Pabian

Zdjęcie autora: © Robert Pastryk

Redakcja: Justyna Chmielewska

Korekta: Edyta Malinowska-Klimiuk, Justyna Techmańska, Wojciech Dyrda, Izabela Sieranc

ISBN: 978-83-8230-234-9

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:[email protected]

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga

E - wydanie 2021

1OSOBY DRAMATU

Znacie ich. Znacie bohaterów tej historii, przynajmniej z widzenia, o ile macie jakichś znajomych w Warszawie czy w innym dużym mieście albo po prostu jesteście z tej samej półki wiekowej, czyli urodziliście się w czasach Gierka lub w stanie wojennym. Psychologowie, socjologowie, wszyscy ci szamani i profilerzy nauk społecznych mówią na takich „Pokolenie X”. Po angielsku brzmi lepiej: Generation X. I nie chodzi o to, że szpanersko, ale po co ma się komuś pomylić z klasykiem Wajdy? Bo Andrzej Wajda nakręcił Pokolenie, film o Gwardii Ludowej, czyli o żołnierzach przeklętych – bohaterowie byli komuchami. Ci, których za chwilę poznacie, nie byli w Gwardii Ludowej i mają po czterdzieści lat z hakiem, więc możecie być ich kumplami, przełożonymi, rodzicami, nauczycielami, młodszymi lub starszymi kuzynami, sąsiadami albo uczniami. Lepiej, żebyście nie byli ich dziećmi, bo po co macie wiedzieć, że wasi starzy i ich kumple są poważnie walnięci, choć z pełnym przekonaniem utrzymują, że są całkowicie normalni? Trudno, co zrobić, wszyscy grają porządnych i zorganizowanych, każda generacja robi teatr przed młodszymi. To taka dobrotliwa hipokryzja, małe oszustwo, niewinna manipulacja w słusznej sprawie, bo w trosce o morale i prawidłowy rozwój następców, by nie powtórzyli naszych błędów. Chociaż w sumie jakich błędów? No fakt, zdarzały się szaleństwa, ale my jednak byliśmy bardziej odpowiedzialni, rozsądniejsi, mieliśmy życiową mądrość, przeżyliśmy stan wojenny, widzieliśmy puste półki, żyliśmy w świecie bez komórek i internetu.

To nas ukształtowało, uczyniło lepszymi, mocniejszymi, młodym ludziom brakuje takich doświadczeń. Oni guzik wiedzą, bo tego nie doświadczyli, choć my często doświadczaliśmy, ciumkając smoczek albo siedząc na nocniku. Ale wiadomo, liczy się energia, to, co się wyssało z mlekiem matki, pozytywne wibracje i inne takie. Kombatanctwo to normalna sprawa, im dalej od wojny, tym więcej partyzantów, a ci, co siedzieli w Stoczni, mnożą się tak, że dla Wałęsy nie starcza już miejsca. Tak czy owak jakoś tam się na te wszystkie niezrozumiałe dla nich rzeczy załapaliśmy, rzadziej jako uczestnicy, nieco częściej jako widzowie, a najczęściej jako przechodnie, ale i tak możemy dawać dobre rady, bo jesteśmy namaszczeni. Że to bullshit? Może i tak, ale tak się właśnie robi politykę historyczną z jednoczesnym porzuceniem pedagogiki wstydu, bo przecież my nie mamy się czego wstydzić. Zresztą jak tu się wstydzić, skoro o wstydliwych rzeczach po prostu nie mówimy – zwykle zmiatamy je pod dywan albo czasem opowiadamy tak, że ze zwykłego tłuczenia szyb, balang, koncertów i powrotów nad ranem powstają epickie historie, mity założycielskie całej generacji.

Tak było, jest i będzie. Wy też się tacy staniecie. Będziecie gderać i pouczać, przekonani, że wasze rozrywki, muzyka, kluby, kumple i styl życia były cool – zgredów, czyli nas, waszych kochających rodziców, nudne jak cholera, a waszych dzieci niebezpieczne, pozbawione gustu i płaskie. I nawet jeśli braliście narkotyki, to tylko te zdrowe, bo w waszych czasach były zdrowe (nie to, co teraz), a poza tym robiliście to z głową. „Robiliście”, bo pomyślicie tak w przyszłości, dawno po tym, jak przeczytacie tę książkę. O ile przeczytacie, bo podobno młodzi nie czytają. Czytają głównie kobiety, i to przede wszystkim one kupują książki. Takie są statystyki, co nie wróży dobrze tej historii, bo główny bohater nie jest w typie przeciętnych czytelniczek. Żeby nie zamknęły książki i nie cisnęły jej w kąt, spróbuję odroczyć wyrok i najpierw opowiem o dwójce innych, drugoplanowych bohaterów, a tego numer jeden przedstawię na końcu, jak już połkniecie haczyk. Taka manipulacja, jak przy przepychaniu ustaw – daje się dwie na wabia i trzecia gładko przechodzi w sztucznym tłoku, ale wiadomo: cel uświęca środki.

2LIDKA

Zacznę od Lidki, dziewczyny po czterdziestce. Tak, dziewczyny, to żadna ironia czy złośliwość, bo kobiety kochają, gdy się je traktuje jak damy, ale najbardziej lubią być dziewczynami. Oczywiście jeśli jakiś pryszczaty gówniarz albo stary dziad zawoła: „Hej, dziewczyny!”, to może zarobić plaskacza albo przynajmniej usłyszeć głosy świętego oburzenia, ale jeśli zrobi to goguś z kwadratową szczęką i w modnych ciuchach, to zobaczy raczej uśmiech i błysk szczęścia w oku. Na tym świecie nie ma sprawiedliwości! Na tamtym zresztą pewnie też nie. Tak czy owak, jeśli amant nie jest odrażający, to najbardziej lubicie być dziewczynami, nawet jak człapiecie z chodzikami po deptaku w Ciechocinku, a może zwłaszcza tam. Dziewczynami – takimi z biglem, z niezłą figurą i facetem, który nie nawali. Ale w prawdziwym świecie rzadko zdarzają się finały jak z komedii romantycznej – najczęściej bywa zupełnie inaczej. Lidka jednak naprawdę miała niezłą sylwetkę i miewała energię, która rozsadzała ją jak wybuch bomby atomowej, ale życie nie dawało jej happy endu, w którym znalazłaby faceta. Bo ona wciąż szukała. „Szukała” to mało precyzyjne określenie – dynamikę jej eksploracji pośród brzydszej połowy ludzkości trafniej oddaje sformułowanie „szukała nienachalnie”, żeby nie powiedzieć: „pasywnie”. Jak każda babka w tym wieku (sorry, wiem, nie wszystkie lubicie to określenie, ale trudno, nie będę lizusem) miała swoje doświadczenia. Z tłumu facetów, którzy w różnych rolach przewinęli się przez życie tej atrakcyjnej szatynki, ważnych było trzech, i żaden z nich nie wypełnił swojej misji jak trzeba. Pierwszy odszedł za wcześnie, był tylko obietnicą, trailerem filmu, który nie powstał. Drugi, ten budzący największe nadzieje, okazał się nieudacznikiem, który nie tylko nie potrafi zdążyć na swój pociąg, ale też wysiąść na właściwej stacji. Trzeci natomiast nazywał się Nieporozumienie. Wielkie, świecące jak neon Nieporozumienie. Z Panem Nieporozumienie spędziła prawie dziesięć lat, w trakcie których uruchomili prawdziwą fabrykę złych wspomnień, choć były też dwa dobre, nawet bardzo dobre, wręcz wybitne – synowie. Zostało jej po nim także mieszkanie. Przy podziale majątku okazało się, że facet miał rozmach, pieniądze i pomysły, które przed nią ukrywał. Nieważne, grunt, że zostawił jej gotowy do zamieszkania lokal, więc wyprowadziła się tam razem z chłopcami. Najpierw zmieniła zamki, a później wystąpiła o rozwód. To miało być tylko na chwilę, zamierzała go sprzedać i znaleźć coś, co nie kojarzyłoby się jej z byłym mężem, ale w końcu utknęli tu, w Wilanowie, a dokładniej w Miasteczku Wilanów.

Dla jednych brzmiało to pretensjonalnie – ci wypowiadali nazwę warszawskiej dzielnicy z przekąsem. Ci nieliczni, którzy mieszkali lepiej, nie mieli takich obiekcji, ale przeważali zazdrośnicy, którzy chętnie sami by się tam przeprowadzili. Wtedy podobnie jak mieszkańcy Miasteczka Wilanów puszyliby się i puchli z dumy, wyjaśniając, że ich miejscem na ziemi jest apartament przy Osi Królewskiej, alei Rzeczypospolitej albo przy ulicy Herbu Leliwa – w każdym razie gdzieś pomiędzy pałacem Jana III Sobieskiego i największą na świecie wyciskarką do cytrusów. Miał być kościół, ale wyszło coś takiego, bo Polacy przeprowadzili tę inwestycję mniej więcej tak jak deweloper, który zwiewa z kasą.

Świątynia Opatrzności Bożej miała stanąć w podzięce za Konstytucję Trzeciego Maja, czyli z grubsza ponad dwieście lat temu. Inwestorzy postawili jednak koło Łazienek parę cegieł i złapali poślizg, a potem Bóg zlikwidował państwo, które obiecało mu świątynię, ale nie dotrzymało słowa. Po 1918 roku znów obiecaliśmy i też zrobiliśmy Boga w konia. Był cierpliwy i odpuścił, co więcej, w roku 1920 skredytował II Rzeczpospolitą w bitwie warszawskiej. Narodowcy – a konkretnie publicysta Stanisław Stroński – uważali, że pożyczka pochodziła z kieszeni Matki Boskiej, i całe to przedsięwzięcie nazwali Cudem nad Wisłą. Było za co dziękować, zatem znów obiecano budowę świątyni, ale na nowej działce na Polu Mokotowskim, bo na tej poprzedniej założono Ogród Botaniczny. Znów się nie udało, więc zniecierpliwiony Bóg wysłał komorników, którzy zlikwidowali interes pod szyldem „Rzeczpospolita Polska 2.0”. Wrzesień, okupacja, Sowieci, komuna, a jak się Polacy z tego wygrzebali, to jeszcze trochę pograli z Najwyższym, bo Świątyni Opatrzności nie zbudowali, za to wywalili falliczny wieżowiec Czarneckiego we Wrocławiu i wieżę Babel na Woronicza. Dopiero po tych perłach architektury zbudowali Mu gigantyczną wyciskarkę do cytrusów. Można tylko mieć nadzieję, że przecieki o tym, że Stwórca lubi sok z pomarańczy, okażą się prawdziwe.

W każdym razie Lidka mieszka w pobliżu tego cuda, pośród ludzi, którzy ściągnęli tu z całej Polski i przeprowadzili podbój stolicy jak Cortés w Ameryce. Kierownicy, menedżerowie, właściciele małych i średnich firm, pracownicy nieodległego TVN-u, czyli ogólnie rzecz biorąc: wszyscy, którym się udało. Cała ta banda konkwistadorów ma tam swoje Eldorado, nową modną dzielnicę świeżej warszawskiej klasy średniej. Młoda, prężna i wciąż rosnąca grupa, którą reszta warszawiaków nazywa korpoludkami lub lemingami, a ich dzielnicę – Lemingradem. Nie było tu tanio, za trzy pokoje z prestiżowym widokiem na świątynię nie dość ważną, by pochować tu prezydenta, trzeba było zapłacić ponad dziewięćset tysięcy złotych! O ile Boga trzeba było bujać, że lokal w tej dzielnicy jest en vogue, a Wawel to przebrzmiała melodia, o tyle nowych warszawiaków wcale. Ludzie wiązali się z tym miejscem przynajmniej na dwadzieścia lat spłacania kredytu.

Lidkę wprawdzie stać było na utrzymanie z jej pensji i alimentów tych osiemdziesięciu paru metrów, balkonu i miejsca parkingowego w podziemiu, ale gdyby miała to kupić… Za dwieście, a może i trzysta tysięcy mniej miałaby w tak zwanym Wilanowie Wysokim, czyli w starych blokach, mieszkanie o podobnym metrażu, a w rodzinnym Przasnyszu – cały dom. Z garażem i ogródkiem, a nie z tarasem, do tego bez korków i sąsiadów noszących nos zadarty po same chmury. Miałaby tuż obok osiedlowy sklepik i warzywniak oraz starą szkołę, do której posłałaby chłopców. Za to pewnie byłaby bez pracy, w każdym razie na pewno nie znalazłaby tam tak dobrze płatnej posady. Nie miałaby też tylu znajomych i możliwości, do których przywykła przez te dwadzieścia lat życia w Warszawie. Tu nie tylko miała kina i teatry, ale też mogła spotkać więcej przyjaciół z liceum niż w rodzinnym mieście. „Więcej” to znaczy dwoje, bo Marcin i Ewa mieszkali we Wrocławiu, Beata w Londynie, Ela w Dublinie, a Ankę, Grażynę, Wandę i Jarka, podobnie jak ją, poniosło do Warszawy. Tylko Jola i Leszek zostali na starych śmieciach. Jola z gromadką dzieci, zmęczona i zalatana, pracująca grubo ponad swoje nauczycielskie pensum. Jej przyjaciółka utknęła tam jak siłaczka.

„Tam” – pomyślała Lidka. „Tam”, a nie „tu”. „Tu” to teraz jest Warszawa, a Przasnysz to „tam”. Tylko sto kilometrów na północny wschód od stolicy, mniej niż dwie godziny jazdy, a zupełnie inny świat, inna galaktyka. Częściej bywa za granicą niż w rodzinnych stronach, rodzice też częściej przyjeżdżają do niej niż ona do nich. Z Jolą widują się raz na pół roku, czasem trochę częściej, jeśli jej przyjaciółce uda się wyrwać w podróż do wielkiego miasta – najczęściej w wakacje albo w długi weekend. Jedni robią sobie wypady do Paryża, Barcelony albo Florencji, inni do Miasteczka Wilanów. Bo każdy chce gdzieś wyjechać – Jola do Warszawy, a ona gdzieś daleko stąd, sama jeszcze nie wie dokąd. I nie na weekend czy wakacje, ale na dłużej, może na zawsze, oczywiście dopiero kiedy chłopcy będą na to gotowi. Ciekawe, czy się usamodzielnią, zanim ona się zestarzeje i przejdą jej takie pomysły? Mieli osiemnaście i szesnaście lat, może dadzą radę, w Warszawie byli przecież wujek i ciocia – bezdzietni mili państwo, którzy w jej studenckich czasach traktowali ją jak córkę, a chłopcy są ich przyszywanymi wnukami. „Let’s see” – rzuciła w myślach. Wszyscy gdzieś powyjeżdżali albo są gotowi to zrobić w każdej chwili. Może nawet Jola.

I tylko Leszek nie zmieni adresu. Zostanie w Przasnyszu przy ulicy Baranowskiej, na cmentarzu parafialnym, gdzie pochowano go tuż przed maturą, tuż po ich pierwszym razie. Motocykl – tym jej zaimponował, tym pociągał wszystkie dziewczyny, i na nim też zginął. Był pierwszym ważnym mężczyzną w jej życiu. Życiu przemyślanym i planowanym, ale niezrealizowanym, bo wyjazd na studia do Warszawy i wspólne plany prysły jak mydlana bańka. Może dlatego później była ostrożna w nawiązywaniu kontaktów, ale jak już w niej coś kliknęło, to stawała się niecierpliwa i szybka? Zbyt szybka. Dlatego ci dwaj kolejni, którzy załapali się na podium, byli tacy, jacy byli. Pierwszy okazał się pozbawionym jaj mistyfikatorem, a konsekwencją porażki, jaką z nim poniosła, było niby-małżeństwo z tym drugim. Oprócz nich była jeszcze parada palantów, którzy tylko utwierdzali ją w przekonaniu, że nie warto szukać, że trzeba dać sobie spokój, że cudów nie ma, że jedynymi mężczyznami, na których może liczyć, są jej synowie. Oczywiście gdy nie spędzali weekendu z ojcem. Po każdym takim spotkaniu wracali rozbawieni i zadowoleni i wtedy była na nich trochę zła, a czasem wręcz obrażona. Szybko im jednak wybaczała, bo dochodziła do wniosku, że to krótkotrwały efekt wywoływany przez króla lansu. Jej były mąż był pieprzonym mistrzem krótkich wycieczek, wyjazdów i wszelkich entertainments, którymi uszczęśliwiał pół świata, także kolegów z pracy i przede wszystkim kochanki. Miał czar i odpowiednie środki: supersamochód, wyjazdy na mecze Barcelony, możliwość wynajęcia jachtu, motorówki, a nawet helikoptera. Chłopcy musieliby być robotami, by nie ulec urokowi weekendowego ojca. Niestety musiała mu to przyznać: ten typ przez dwa weekendy w miesiącu potrafił dać im więcej niż niejeden pełnoetatowy tata przez cały rok. Galopada takich myśli pchała ją do krainy zgryzoty i gdybania. Jako pierwszą odrzucała tę o błędzie, jakim było niewybaczenie mu kiedyś wszystkiego – tak przecież robiły, robią i będą robić tysiące kobiet. Odpuszczają sobie, przymykają oko i godzą się na skoki w bok. Gdyby można było cofnąć czas, to zaingerowałaby znacznie wcześniej – choć z drugiej strony czy w ogóle miała na to jakieś szanse? Czy mogłaby jakoś odwrócić los i sprawić, żeby ten pierwszy tak głupio nie zginął, a ten drugi beznadziejnie się nie zbłaźnił? Wtedy nie zostałaby żoną czarującego łajdaka, ale z drugiej strony gdyby się z nim nie związała, to nie miałaby dwóch wspaniałych synów. Istna kwadratura koła, skomplikowane równanie ze zbyt wieloma niewiadomymi, a na koniec myśl, że widocznie to była cena, którą trzeba było zapłacić za chłopców. I jakkolwiek by to liczyć, choć drogo to wszystko kosztowało, to jednak było warto. Byli dla niej bezcenni, i to zawsze kończyło grzebanie w przeszłości i gdybanie.

Podobne myśli wracały jak bumerang, tak jak dziś, kiedy wybierała się na spotkanie starej paczki – taki zjazd absolwentów, których łączyła nie szkoła czy wspólne studiowanie na tym samym wydziale, lecz krąg towarzyski. Leszek, jej pierwszy poważny chłopak, nie należał do tego grona, choć pewnie trzymałby się z nimi, gdyby wszystkiego nie przerwał ten piekielny wypadek. Życie. Tak zapewne by to skwitował pewien znajomy z Olsztyna, który kropkował tym swoim „życiem” zdania niczym Kurt Vonnegut Jr sakramentalnym „zdarza się” w Śniadaniu mistrzów.

Cholera, zrobiło się sentymentalnie, poczuła, jak łzy zaczęły napływać jej do oczu. Szykował się wieczór wspomnień – zakładała, że trochę śmiesznych, a trochę nijakich, tymczasem było jej smutno.

– Mamo, nie miałaś już czasem wychodzić? – To Adam, starszy syn, który zdawał w tym roku maturę. – Już szósta, a ty miałaś o siódmej być na Żoliborzu! – Stał pośrodku połączonego z kuchnią salonu i stukał palcem w zegarek.

– No tak, miałam, miałam… – Uśmiechnęła się. – Ale nie o siódmej, tylko o siódmej trzydzieści, i to w centrum. To na Żoliborzu to kolejne, luźniejsze spotkanie, tam nie muszę się za bardzo spieszyć, a pewnie nawet nic się nie stanie, jeśli nie dojadę!

Ciekawe, dlaczego był taki dokładny, jak jakiś zawiadowca stacji. Zwykle mistrzem punktualności był raczej młodszy o dwa lata Krzyś, ale on był akurat na wycieczce. Dziwny termin, przecież zwykle szkolne wycieczki są w czasie matur, w maju albo w czerwcu, a oni wyjechali pod koniec marca. Może to dlatego, że to wymiana ze szkołą z zagranicy.

– Po prostu nie chciałbym, żebyś się spóźniła. Siódma trzydzieści to też niedługo, późno się robi… – Adam brzmiał, jakby podawał komunikat nawołujący ostatnich pasażerów do stawienia się na pokładzie samolotu.

Spojrzała na niego i wszystko zrozumiała. Mijając go w drodze do łazienki, potargała mu czuprynę.

– Nie bój się, Adaś, zdążę wyjść! – obiecała, śmiejąc się.

Syn zrobił minę pod tytułem: „ale o co come on?”, a ona tylko spojrzała mu głęboko w oczy, cmoknęła w czoło i rzuciła:

– Baw się dobrze. Biorę szybką kąpiel i wychodzę, nie ma mnie!

Adam trochę się speszył, tak jakby ona się nie domyślała, że jest już mężczyzną i że skoro ma wolną chatę, to czeka na swoją dziewczynę Luizę. Uśmiechnęła się raz jeszcze i zniknęła za drzwiami łazienki – no bo w sumie miał rację, była umówiona, i to podwójnie. Najpierw kolacja ze znajomymi z poprzedniej firmy. Szykowało się coś nowego, podobno miała paść jakaś atrakcyjna propozycja. Może w jej życiu zacznie się nowy rozdział? Później ten cały na gwizdek potrzebny zlot paczki ze studenckich czasów. Spotykają się po raz pierwszy od prawie dwudziestu lat – a ten zlot poprzedziły dziesiątki mejli, esemesów, telefonów i założenie grupy na Facebooku. Wszyscy manifestowali entuzjazm przed imprezą w starym stylu i jeszcze większą ciekawość. Ona jednak jakoś tego nie czuła, nie spodziewała się, że to będzie zabawne albo potrzebne spotkanie, miała lekkiego doła i bała się głębiej w niego zapaść. Na to pierwsze pójdzie z nadzieją, na drugie raczej z myślą, by to odfajkować, o ile w ogóle tam dotrze. Wiele wskazywało na to, że pierwsza impreza nie skończy się szybko – miała być celebracją w intencji przyszłego wspólnego sukcesu, może nawet zapowiedzią jakiegoś nowego etapu.

Zrzuciła ubranie i popatrzyła na łazienkę. Trzeba mu przyznać, że dobrze ją urządził – same solidne materiały, nic się nie zestarzała. Ten facet nie tylko potrafił świetnie się zaprezentować, ale też żyć z rozmachem. Westchnęła ciężko, bo gdyby tego nie potrafił, to nigdy nie zostaliby parą.

3AMADEUSZ

Amadeusz odkręcił kurek baterii od Bossiniego, ozdobiony kryształkami Swarovskiego. Efektowny, ale nie wulgarny, łączył minimalizm z odrobiną przepychu, robił dobre wrażenie – po prostu design najwyższej próby. Żadne tam bzdety z marketów budowlanych, tylko wysmakowane, lekko ekstrawaganckie przedmioty, w które warto było zainwestować nawet tych kilkanaście tysięcy złotych. W sumie prawie dwadzieścia – tyle mimo zniżek kosztowały bateria, deszczownica, wąż i słuchawka prysznica. Wywalczył piętnaście procent rabatu, choć inni nie zbijali zwykle więcej niż dziesięć. Drugie tyle wydał na wykończenie pokoju kąpielowego, kafelki i całą resztę, bo skoro już się kupuje apartament w starej śródmiejskiej kamienicy, to nie może być mowy o oszczędnościach, choć oczywiście trzeba wydębić wszelkie możliwe zniżki. Wykonanie, dodatki – poszło na to grubo ponad sto tysięcy, nie licząc drzwi i nagłośnienia, bo to już inne zamówienie. Drzwi i system Bose liczone były z puli ogólnej, bo głośniki i drzwi były we wszystkich pomieszczeniach. Nie liczył, ile wydał, myślał raczej o tym, ile zaoszczędził – armatura, hiszpańska glazura, włoski marmur, wanna, podłoga z egzotycznego drewna, drzwi, meble, nagłośnienie. No i wykonawcy! Z wyjściowej ceny urwał trzydzieści pięć tysięcy czterysta osiemdziesiąt złotych! Cyfry układające się w kolejne liczby przeleciały przez jego głowę, miał w niej zanotowane wszystkie wydatki, kalkulacje i prognozy kosztów, jakby jego czaszka kryła folder pełen tabel Excela. W liczeniu był mistrzem, choć nie za to przede wszystkim mu płacili. Biznesowa kreacja, łączenie ludzi, praca z najlepszymi klientami, tworzenie wizji rozwoju firmy, umiejętne nawijanie makaronu na uszy i oczywiście cięcie kosztów – właśnie ta magiczna umiejętność uzupełniająca paletę jego biznesowych możliwości była prawdziwą perłą w koronie.

Woda z deszczownicy plusnęła na głowę i kark jednego z najgorętszych menedżerów w mieście, a on wmasował we włosy szampon od Jo Malone, który wart był tych sześćdziesięciu złotych za buteleczkę, podobnie zresztą jak dwukrotnie droższy olejek do kąpieli tej samej londyńskiej firmy. Wspaniały zapach określony został przez producenta jako amber & lavender. Naprawdę doskonały, podobał mu się i pewnie będzie się podobał kobietom. Ale na razie to tylko szampon i płyn do kąpieli, a przecież ubierze się jeszcze w zapach drogich perfum, a nieskazitelną sylwetkę dodatkowo podkreśli garniturem. A może lepiej włożyć po prostu dżinsy i marynarkę? Nie, jednak garnitur. Ma do załatwienia kilka spraw, pierwsze dwie będą wymagały stroju dość formalnego, choć bez przesady. TGIF – dzięki Bogu już piątek! Zatem niebieski sportowy garnitur i brązowe buty. Bez krawata, ale z poszetką. Albo z krawatem, który zdejmie przed imprezą.

Lubił planować, liczyć i przede wszystkim robić wrażenie na kobietach – a przez to także na mężczyznach, którzy z podziwem patrzyli na jego kolejne blitzkriegi. Amadeusz byłby idealnym bohaterem powieści z serii Harlequina – przystojny, elegancki, o miłym, aksamitnym głosie. Był ujmującym, ale bezwzględnym łajdakiem, typem faceta, który pociąga kochanki na ich własną zgubę. Kobiety uwielbiają takich jak on – wszystkie, i te z książek, którym pisarki każą się zakochiwać na potęgę, i czytelniczki chłonące z wypiekami na twarzy opisy tego, jak przystojny szczupły brunet bierze w swe silne ramiona przyszłą kochankę, przybliża do jej rozgrzanych z podniecenia policzków opaloną, pokrytą trzydniowym zarostem twarz i namiętnie całuje. To działa także w realu – kobiety wypierały informacje o jego reputacji podobnie jak inwestorzy mamieni przez szarlatanów od finansowych piramid. Tacy jak on działają jak magnes – i pewnie skorzysta z tej swojej mocy podczas wieczornego spotkania ze znajomymi ze studiów. Na bank błyśnie, bo lubił błyszczeć, ale czy stare (tak, to dramatyczne określenie wydawało się najwłaściwsze) koleżanki będą warte czegoś więcej niż tylko przelotnego kontaktu z mistrzem parkietu? „Zobaczymy” – powiedział w myślach, wycierając się ręcznikiem. Nie spodziewał się fajerwerków, no może z wyjątkiem tej jednej, u której był już spalony. „To by było wyzwanie” – uśmiechnął się sam do siebie i pokręcił głową. Gdyby były tam obie, mógłby pysznie pograć, ale jedna z nich na pewno się nie pojawi, poinformowała o tym wszystkich, nawet kolorową prasę! Szkoda, ale przecież życie potrafi pisać zaskakujące scenariusze, a o scenie z jego udziałem marzyło wiele kobiet.

Niestety, drogie panie, to nie Amadeusz jest głównym bohaterem tej historii.

4LUKE

Nasz numer jeden, postać, wokół której to wszystko będzie się kręciło, nie jest superprzystojnym playboyem, żołnierzem sił specjalnych ani żadnym Bondem. Nie jest też odnoszącym sukcesy menedżerem, jeden Amadeusz wystarczy. Oczywiście siłą rzeczy nie jest także kobietą. Ani metroseksualnym drwalem, ani nawet zwykłym hipsterem. Przytyło mu się, słabo by wyglądał w rurkach i obcisłym sweterku. Sytuacja nie jest jednak beznadziejna, bo jest artystą, choć nie należy spodziewać się po nim zbyt wiele. Nie jest schorowanym typem z loczkami cherubina. O takich coraz trudniej, umierający na suchoty poeta lub muzyk to prawdziwy rarytas. Bladzi romantycy w typie Słowackiego czy Chopina to towar niezmiennie poszukiwany, bo media są jak ksiądz Twardowski – kochają artystów, którzy tak szybko odchodzą. Już pierwszy rzut oka na wijącego się pod prysznicem Łukasza Stasiaka nie pozostawia żadnych wątpliwości: ten zdrowy, posapujący grubas to wprawdzie postać dość znana, ale nie gwiazdor ani celebryta. Do tego nawet osoby przychylnie do niego nastawione uważają, że ubiera się niemodnie. On z kolei uważa, że ponadczasowo w stylu lekko niechlujnym, to znaczy ciuchy są czyste, ale wygniecione. Łukasz nie ma i nie będzie mieć pomnika, Wawel też mu nie grozi, więc raczej nie nadciągną groupies spragnione seksu z legendą. Nagroda Nike? Także nie.

A może chociaż jest rentierem? Niestety, jego rodzice żyją, a nawet jeśli umrą, to nie zostawią mu sowitego spadku, tylko wygenerują koszty pogrzebu, lepiej więc niech długo cieszą się dobrym zdrowiem. Czy ma zatem jakieś plusy, poza umiarkowaną popularnością w pewnych kręgach? Myje się starannie, choć może ze zbyt dużym rozmachem (zaraz do tego dojdziemy), nie ma poważnych nałogów, nie jest ani wędkarzem, ani filatelistą, plasuje się gdzieś pomiędzy wiekiem chrystusowym a dziadowskim, czyli ma więcej niż trzydzieści trzy, a mniej niż czterdzieści i cztery lata. Wystarczająco mało, by nie trafić zbyt szybko na listę bestsellerów jako kolejny pośmiertny triumfator. I wystarczająco dużo, by czuć się wypalonym.

Do tego jakiś palant napisał niedawno: „Stasiak stracił wenę”. Może Słowacki też by ją stracił i przestał wielkim poetą być, gdyby przekroczył czterdziestkę? Ale nie zdążył jej przekroczyć, bo wyzionął ducha, a Łukasz Stasiak jako pisarz umarł jeszcze przed trzydziestką. Jest żywym literackim trupem, a zarazem bohaterem pokolenia, i musi z tym jakoś żyć.

Co do życia, to żyje skromnie, bez długów, ma też własne mieszkanie, a to już jest coś. I to chyba jego największy atut, o ile nie zagłębimy się w szczegóły, czyli w kwestie metrażu i lokalizacji. Najpierw zajmijmy się jednak inną zaletą, która bywa wadą: nasz literat nie jest obciążony rodziną. Wydaje się, że bez takiego balastu lekkopółśrednio przystojny i dość inteligentny osobnik z ciekawym zawodem, do tego tu i tam kojarzony, powinien wzbudzać zainteresowanie kobiet. A jednak to wcale tak nie działa! Nie wiedzieć czemu gamoń z żoną i rodziną, obrączką oraz kredytem zawsze jakoś skołuje sobie kochankę. Tatusiowie w delegacjach, wczasowo-sanatoryjni wdowcy, a nade wszystko zaobrączkowani biurowi amanci mają jakąś tajemniczą siłę przyciągania. Bezwzględni przystojniacy, często tak piękni, że aż tandetni, dupcyngle tacy jak Amadeusz. Szczery chłopak z sąsiedztwa nie może liczyć na powodzenie, jakie mają ci kolesie z wypisanym na twarzach hasłem: „Przelecę cię i porzucę, mała, a ty jak chcesz, to sobie wyobrażaj, że to związek na całe życie!”. Rynek podbojów został podzielony między tatusiów i banderasów, więc dla samotnych, poczciwych gości – a Luke jest z natury poczciwy – nie ma tu miejsca. „Zdarza się”, jak mawiałby pewien znajomy z Olsztyna, gdyby czytał Vonneguta, ale mówi po prostu: „Życie”. Bo takie właśnie jest życie i nie pomogą ani fachowe lektury, ani porady mamy i babci, ani emancypacja, ani nawet dżender. Mimo wielowiekowych doświadczeń i rosnącej świadomości kobiety wciąż wykazują zupełną bezradność wobec powyższych schematów. To dobry temat na rozprawę doktorską, a może i habilitację, bo na pewno byle magister nie rozkmini tego fenomenu. Mój bohater zresztą też nie, w związku z tym z wielkiego szwedzkiego stołu zostają mu tylko okruszki.

Może gdyby był gejem, kto wie? Bo geje to kolejny fenomen! Kobiety lgną do nich jak pszczoły do rozchylonych kwiatów, a oni rozumieją je, choć kompletnie ich nie potrzebują, a przynajmniej nie w takim sensie jak heterycy, potrafią za to słuchać ich zwierzeń i przytulać bez zobowiązań. Z kolei Luke, który także ich potrzebuje i też chciałby je przytulać, robiłby to rzecz jasna zobowiązująco i jednoznacznie, a ich zwierzeń mógłby wysłuchiwać co najwyżej po seksie, oczywiście o ile by nie usnął. Niestety z kobietami kompletnie mu nie wychodzi, mimo że nie jest ani impotentem, ani zakonnikiem czy księdzem, choć ostatnio okazuje się, że w stosunkach damsko-męskich celibat nie jest szczególną przeszkodą. No właśnie, podryw „na księdza” też bywa skuteczny, zwłaszcza na pielgrzymkach, gdzie sukienka z koloratką może przynieść obfity połów w postaci kobiet uduchowionych, ale nie do końca przywiązanych do tego, co napisano w katechizmie, czyli niemal ideał dla koneserów szukających nieoczywistych doznań.

Jeśli nie jest się tatusiem, banderasem, gejem ani księdzem, można jeszcze być brzydalem. Tak, brzydalem, czy też, jak się mówiło w czasach słusznie minionych, belmondziakiem. Francuski aktor Jean-Paul Belmondo zdecydowanie nie był jak Antonio Banderas – fizis miał nieco buldogowatą, a nos wskazywał na nieudaną bokserską przeszłość. I co z tego, skoro kobietami kręcił jak na karuzeli i był popularny jak dziś Brad Pitt czy Ryan Gosling, co przeczy przekonaniu, że facetowi wystarcza, by był tylko nieco ładniejszy od diabła. Jak wspomniałem, Luke nie jest typem amanta, ale do diabła też sporo mu brakuje. Można powiedzieć, że mieści się w zakresie szeroko pojętej przeciętności, takie solidne trzy plus, a może nawet cztery minus z dawnych czasów, kiedy w szkołach nie było pał ani szóstek. A jednak nie. Paru gości brzydszych od samego diabła rżnie jak w tartaku, a on nic. Totalna niesprawiedliwość! Czy może właśnie sprawiedliwość, bo brzydalom życie rekompensuje w ten sposób niedostatki, albo wiedząc o swojej daleko posuniętej niedoskonałości, mocniej się starają? A może po prostu kobiety mają skłonność do perwersji?

Tak czy owak Luke na pewno ich nie przyciągał. Byłoby pięknie, gdyby był obiektem damskich obsesji, gdyby kobiety go pożądały, słuchały tej samej muzyki, czytały tyle co on i czekały w napięciu na kolejną premierę Gwiezdnych wojen, Bondów czy filmów Marvela. I żeby były ładne albo przynajmniej dość ładne. Z grubsza pięć punktów, bez żadnego gotowania czy sprzątania, a i tak nie sposób znaleźć taką, która uzbiera przynajmniej trzy. Że to seksistowskie? To nie mówcie, że mężczyźni mają być przystojni albo inteligentni, że powinni mieć wycięty gen kibicowania oraz być częstującymi szampanem abstynentami. Poza tym większość z was klasyfikuje nas według tyłków! Tak, wiemy o tym! Tyłek Luke’a był podobno niezły, ale efekt psuły źle dopasowane spodnie. Tak mu powiedziała dziewczyna, z którą przespał się tylko raz, bo, jak się okazało, poszła z nim do łóżka dlatego, że była zła na swojego narzeczonego. Jak by to powiedział James Bond: „takie rzeczy nie przytrafiają się innym facetom”, jemu natomiast notorycznie. Rola seksualnego pogotowia ratunkowego była społecznie użyteczna, odpowiedzialna i dawała pewną satysfakcję, ale miała też znaczące wady – nieregularność i przypadkowość, bo to pacjentki dzwonią na pogotowie, a nie pogotowie do pacjentek. W zeszłym tygodniu dzwoniła Majka. Jej facet znów wyjechał na jakiś trekking czy inną wspinaczkę i bardzo chciała pogadać. Pogadać, czyli się przespać. Luke uniósł się honorem, bo jak poprzednio typ pojechał w Himalaje, to on dzwonił do niej, a ona wprawdzie się z nim umówiła, ale potem oświadczyła, że jest zdenerwowana, bo jej koleś od paru dni nie miał kontaktu z bazą. Jak gieroj się wspina, to niby ją zaniedbuje i wywołuje potrzebę zdrady, a jak leży pod lawiną albo w lodowej szczelinie, to budzi wirusa dziewictwa. A teraz przyszła koza do woza. Spławił ją w elegancki sposób – oznajmił, że ma dawno zaplanowane spotkanie i takie tam. Oczywiście po godzinie pękł i „odwołał” spotkanie. Kiedyś ten himalaista zajebie go czekanem i tak się skończy wspomaganie piękniejszej połowy ludzkości. Pomagał zresztą i jej, i sobie samemu, bo przecież sobie na supeł nie zawiąże.

Luke myślał o tym pod prysznicem, wylewając na głowę resztki szamponu, dzięki któremu zawodnicy reprezentacji Polski wygrywali kolejne mecze. Myślał o tym w rytm muzyki, która rozdzierała wnętrze dwudziestosiedmiometrowego M2 na piętnastym piętrze warszawskiego osiedla Za Żelazną Bramą. Dwie słusznych rozmiarów kolumny podłączone do lampowego wzmacniacza dudniły, rozsiewając melodie z pierwszej płyty The Cure. Ten zestaw audio odwalał kawał dobrej roboty, bo chodziło nie tylko o to, by nagłośnić złożone z jednego pokoju oraz wnęk na kanapę i kuchnię mieszkanie, ale też o to, by muzyka przedostała się w okolice prysznica. Nie był bogaczem, który mógłby sobie pozwolić na wstawienie wodoodpornych głośników do łazienki i ogrodu. Poza tym nie miał ogrodu, a w przypadku mikroskopijnej łazienki w jego gomułkowskiej kawalerce wystarczyło odpowiednio rozkręcić potencjometr i zostawić uchylone drzwi, by muzykę było słychać w kabinie prysznicowej. „Kabina” to określenie trochę na wyrost – została skonstruowana jakby z myślą o człowieku o sylwetce węgorza. Inna być nie mogła, boby się nie zmieściła, ale może mogłaby być zrobiona z gumy, żeby dało się swobodniej wcisnąć do jej wnętrza. Rzecz jasna nie była, o czym Luke przekonywał się przy okazji każdej kąpieli. Nie był chuchrem, w dodatku miał lekką nadwagę, korzystaniu z prysznica za każdym razem towarzyszyło więc obijanie się o popękane plastikowe ściany kabiny pokryte żółtawą warstwą kamiennego osadu. Pospiesznym ruchom – bo rzadko się nie spieszył – towarzyszyły odgłosy uderzeń łokciami o te piekielne ścianki, tak jakby ktoś grał na werblu. Od czasu do czasu następowała pauza. Działo się to po każdym upadku mydła, bo niklowany koszyczek notorycznie się przekręcał i mydło z pluskiem lądowało na dnie brodzika. Wtedy zamiast bębnienia łokciami rozlegało się sapanie i leciały przekleństwa, bo niełatwo było się schylić w tej ciasnocie. Fagas Majki, ten pojeb od łażenia po górach, nazwałby to pewnie wspinaczką w kominie. Usiłując się wykąpać, Luke poruszał się w kabinie jak tłok w cylindrze silnika, a sąsiedzi w tym czasie mieli okazję poobcować z porządnym rockiem. No i chuj – skoro on dostawał od nich regularne lekcje z techno i disco polo, to miał prawo do rewanżu. Mył się z zapałem, bo energii dodawał mu drugi kawałek na płycie, tytułowy Boys Don’t Cry. Luke wraz z Robertem Smithem nucił refren:

Because boys don’t cry

Boys don’t cryyyyyyyyyyy.

I dokładał gitarowy riff:

tam, ta da da dam,

tam, ta da da dam,

tam, da ta da dam dam,

taaaaa taaaaa taaaam.

Będąc na przemian Smithem i jego gitarą, szykował się do wyjścia spod prysznica. Najpierw z trudem otworzył zakleszczone drzwi, a później wyskoczył jak z procy. Zanim jego stopy dotknęły posadzki, był w doskonałym nastroju, bo wizualizował sobie ten manewr jako skok z Wielkiej Krokwi, w którego końcowej fazie skoczek miał przybrać sylwetkę à la Małysz albo Stoch i pewnie wylądować stopami na posadzce, z telemarkiem. Ale nie wylądował. Stopy miały zetknąć się bezpośrednio z podłożem, lecz wylądowały w całkiem głębokiej kałuży. Zanim do jego osobistego systemu ABS dotarło, że łapie poślizg, że ucieka mu na bok prawa narta, wyrzuciło go jak Kubicę z toru podczas Grand Prix Kanady w 2007 roku. Pozycja Luke’a w dramatycznym tempie z pionowej przybierała orientację poziomą, a jego komputer pokładowy wizualizował nieuchronnie zbliżający się finał: nogi wylecą w powietrze jak przy strzale z przewrotką, ale żadna ze stóp nie trafi w piłkę, głowa spotka się za to z krawędzią muszli klozetowej.

Za ułamek sekundy rozwali sobie łeb i tak zakończy się jego kariera. Ba, jego życie się skończy albo w najlepszym (najgorszym?) wypadku Luke zostanie warzywem. Oczyma duszy już widział tytuły w gazetach. Od zatroskanego tonu dzienników opiniotwórczych: „Głos pokolenia odszedł w tragicznym wypadku”, „Absurdalna śmierć człowieka, który miał jeszcze tyle do powiedzenia”, „Długie milczenie stało się wiecznością. Nie będzie kolejnej książki, Łukasz Stasiak nie zabierze już głosu w ważnych sprawach, banalny wypadek wysłał go w świat jego bohaterów”, po sensacyjne doniesienia tabloidów: „Tragiczne salto mortale za Żelazną Bramą. Śmierć, jakiej pisarz nie wymyśliłby swoim bohaterom, a wielu już ich uśmiercił” (pieprzeni dyletanci, zginął tylko jeden!) albo: „Nie wystarczy wyglądać jak Jackass, by zostać jednym z nich! On zrobił to w domu i został kaleką! Przestroga dla wszystkich: kaskaderskie popisy zostawcie zawodowcom”. No i relacje z pogrzebu, albo jeśli, nie daj Boże, przeżyje rozwalenie głowy o sracz, zdjęcia ze szpitala, hospicjum czy innego warzywniaka, gdzie będą składować jego ciało, w którym będzie się tliło niepotrzebne nikomu, a jemu już najmniej, życie.

– Nieeeeeee, kurwaaaaaaa! – zaklął, a jego systemy bezpieczeństwa zadziałały na tę komendę jak w ultranowoczesnym, niewidzialnym dla radarów myśliwcu.

Wykonał coś pomiędzy śrubą a hołubcem i z trudem odzyskał równowagę, waląc przy tym ręką o umywalkę. Potem znów zaklął, na czym świat stoi, ale nie dlatego, że zabolała go ręka, tylko dlatego, że będzie musiał to wszystko wytrzeć.

– Furwa! – ryknął gniewnie, bo nie miał czasu, bo jak zwykle drobiazgi trwające sekundy, góra minuty połączyły się w potoki kwadransów, które tworzyły rzekę i z bezpiecznego, niemal dostojnego wejścia na peron zmieniały się najpierw w trucht, później w bieg, a na koniec w skok Zbyszka Cybulskiego na stacji Wrocław Główny. Od: „Spoko, luz” po katastrofę, bo jak się człowiek spieszy, to się diabeł cieszy. Tak mu kiedyś powiedział znajomy death metalowiec, który grał na perkusji z taką prędkością, jakby ktoś zasuwał na maszynie do szycia. Na pośpiech Luke’a złożyły się jak zwykle banalne drobiazgi, małe przeoczenia, nic nieznaczące duperele. Zaczęło się od tego, że zadzwonił Leopold i zaproponował felieton w nowym, opiniotwórczym – a jakże! – portalu. Mówił, że dobrze rokują, że rozmawiał z tym i owym, że będzie super, jak trzeba. Poniosą sztandar więdnącej inteligencji, odwrócą trend, staną w pierwszych szeregach kulturalnego i moralnego odrodzenia. Pogadali wstępnie o tematach, nawet o layoucie strony, o tym, że każdy kolumnista (ech, te jego anglosaskie nawyki!) będzie miał nie zdjęcie, lecz animowany portret wykonany przez Romana Hubę, międzynarodowej sławy malarza, rzeźbiarza, performera i mistrza wideo-artu. Gadali z pół godziny, omówili wszystko, aż w końcu doszli do wierszówki.

– Wierszówki nie ma, jest ryczałt – oznajmił pewnym głosem Poldek, po czym szybko uprzedził pytanie o jego wysokość. – Na razie będzie na poziomie zero – wygłosił ze spokojem, jakby wyjaśniał coś dziecku, a po krótkiej pauzie dodał: – Zero przecinek zero.

Zero przecinek zero, bo nie płacą – chwilowo oczywiście, bo nie mają z czego, ale to się wkrótce zmieni! O fak! FAK, jak Fabryka Armatury Kraków! Wszyscy ambitni tak mają, ale dzielą się na tych, co obiecują i nie płacą, oraz na tych, którzy nie mydlą oczu. Miło, że Leo nie ściemniał, gorzej, że zanim doszli do tego, o czym dżentelmeni nie rozmawiają, Luke już zgodził się dla niego pisać. KFA! Bo nie ma już FAK-a, nazwa, która pod wpływem anglicyzacji języka polskiego wydawała się ekscytująca, została przemodelowana na bezpłciową i nie tak porywającą, wręcz banalną Krakowską Fabrykę Armatury. Na szczęście baterie w jego mieszkaniu miały oldskulowe logo FAK. Fak!

Po zakończeniu rozmowy zaklął raz, drugi, trzeci i enty, bo nie dość, że zobowiązał się przez trzy miesiące wspierać za damski chuj słuszną, ale niestety niewypłacalną inicjatywę, to do tego wypadło mu ponad dwadzieścia minut! Chwilę później zaklął raz jeszcze, bo przypomniał sobie o kolejnym problemie. Zanim wszedł do łazienki, okazało się, że flaszka wina, która stała w kuchennej szafce, gdzieś wyparowała, a przecież miał zanieść ją na imprezę. Jeszcze wczoraj wieczorem, nieświadom, że butelka wina jest tylko fantasmagorią lub wspomnieniem, coś go podkusiło i otworzył butelkę whisky, którą ktoś kiedyś przytargał przy okazji wizyty. Nie lubił whisky i elegancka flaszka, która nie opuściła firmowego kartonu, była jego żelazną rezerwą na niespodziewane okazje. Była, bo wczoraj coś go podkusiło, wzięło i napadło, i przezwyciężając niechęć do wódy na rudych myszach, wyjął butelkę, otworzył, nalał do szklaneczki, która była dołączona do kompletu, i wypił kolejeczkę. Tyle co nic, ale flaszka została rozdziewiczona, a przecież nie zaniesie na imprezę otwartej butelki! Kiedyś by to przeszło, podobnie jak dolanie wody – ale w pradawnych czasach, wieki temu, przed maturą albo na wczesnych studiach. To było nie tylko w huk lat temu, ale jakby w odległej galaktyce.

Teraz jak zmokła pipa stał pośrodku łazienki i przez otwarte drzwi patrzył to na szafkę, w której nie było wina, to na półkę, na której stała napoczęta butelka whisky, to na kałużę, w której brodził. Znów zaklął, bo takiej kałuży jeszcze nie miał, wydawała się wielka i oddzielała go od pokoju jak Morze Czerwone oddzielało Mojżesza i jego ludzi od Ziemi Obiecanej. Rozmowa z Leopoldem, kryzys butelkowy i związana z nim konieczność zrobienia zakupów, i jeszcze ta kałuża w łazience! Analizował, jak to się stało, że w jego sraczowo-kąpielowej dziupli zebrało się tyle wody, że tama, jaką tworzył próg, może wkrótce zostać pokonana, i wtedy klepkę, a następnie stojące na niej kolumny i sprzęt grający – czyli jedyne, co miał naprawdę porządnego – zaleje woda! Po prostu źle ustawił słuchawkę prysznica (jak miał ją dobrze ustawić, skoro była zepsuta?), w dodatku rozkręcił wodę do oporu, bo chciał jak najszybciej zmyć pianę z włosów, a strumień jak na złość trafił go w ucho, wobec czego zrobił nerwowy ruch i woda chlusnęła prosto w szparę w drzwiach kabiny. Drzwi się nie domykały – to znaczy dało się je domknąć na siłę, przez co się zakleszczały, ale i tak na samym dole zostawała szpara. No i do tego sparciała uszczelka. Nie powinno tak być, ale przecież nie będzie wymieniał całości z powodu głupiej szpary w drzwiach. Raz, że koszty, a dwa, że szkoda na to czasu, poza tym wkurzały go te wszystkie korowody: zakupy, fachowcy, burdel w całym domu. Musi po prostu uważać i tyle. A teraz nie uważał – zdarza się, życie. Wystarczyła jedna, dwie chwile roztargnienia i łazienka zamieniła się w bajoro. Ale nawet gdyby kabina była szczelna jak prezerwatywa z reklamy, to i tak by coś rozlał, zalał, zapaprał. Podobno to kobiety robią powodzie w łazienkach, ale ta zasada rozciągała się także na niego, a może przede wszystkim na niego. Kiedy był dzieckiem, matka miała nadzieję, że z tego wyrośnie. Z tego i z paru innych rzeczy. Ale nie wyrósł.

Ile minut ma w plecy? Spojrzał na zegarek. „Fak!” – wymamrotał gniewnie, bo podawana przez producenta informacja o wodoszczelności tego badziewia była grubo przesadzona. Prezent od ojca, jak zwykle jakiś wynalazek. Nie pasował mu, ale go założył, bo w jego właściwym zegarku padła bateria.

5ZEGAREK, RODZINA I CAŁA RESZTA

Owszem, w komórce jest zegarek, ale bransoletka z cyferblatem jakby przyrosła do jego przegubu, źle się czuł bez choćby swatcha z gumowym paskiem. Nie on jeden tak ma, i przynajmniej posługuje się sprzętem, który dostał od dziadka na komunię, a nie nosi zegarek za dwadzieścia koła! Wiecie, ile ci goście, którzy ładują tyle kasy w taki zegarek, muszą ćwiczyć, jak bardzo muszą być skoncentrowani, żeby sprawdzając godzinę, nie patrzeć na komórkę, tylko na bajerancki sikor? Luke nie miał takiego problemu, zegarek od dziadka zepsuł się i od pięciu lat był w drodze do zegarmistrza, a drugi, zapasowy, zaniemógł po kąpieli. Ach, gdyby mógł pokazać teraz ojcu ten wodoszczelny wynalazek! Podstawić mu pod nos tę tandetę i zatriumfować: „Telezakupy to gówno, dajesz się naciągać!”. Ale nie zrobi tego i nie powie, co myśli. Po pierwsze, ojciec mógłby zagulgotać i poczerwienieć, puściłyby mu zawory, cała para poszłaby do głowy i doznałby wytrysku krwi do mózgu, zamieniając się w paprotkę. Na co to komu potrzebne? Luke miałby wtedy cyrk, pewnie podwójny, bo i matce mogłoby się coś stać. Ale tak naprawdę byłoby jeszcze inaczej. Ojciec by się obruszył, przybrał pozę wielkiego nastroszonego tukana, którym musiał być w poprzednim wcieleniu, i belferskim tonem wyskrzeczałby w punktach, co następuje:

– Łukasz! Po pierwsze, to, że zegarek jest wodoodporny, nie oznacza, że możesz go ot tak po prostu zalewać wodą! Kto to słyszał, żeby się kąpać w zegarku! Telefony są teraz podobno wodoodporne, a czy ktoś się kąpie z telefonem? Może ty kogoś takiego znasz, ale ja nie! – I nie czekając na odpowiedź, zacząłby kolejną część połajanki: – Po drugie, zawsze za mocno odkręcasz wodę, za każdym razem zalewałeś łazienkę! – Tu matka, która przy pierwszym punkcie trzymała jeszcze stronę synka, kiwałaby głową jak kukułka z zegara. – Po trzecie, nie dbasz o rzeczy, które kosztują! – Tu matka mogłaby nawet westchnąć, i to ciężko, bo w końcu ileż par spodni podziurawił, grając w piłkę, ile butów zdarł, jeżdżąc na desce, a gdy już osiągnął pełnoletniość, to osiągnął też apogeum barbarzyństwa, śpiąc po powrocie ze studniówki w prawie nowym garniturze! Prawie, bo dostał go od starszego kuzyna, który rozrósł się jak mutant, wobec czego pozbył się tego żałobnego stroju bez żalu. W tym przypadku dla rodziców słowo „prawie” nie robiło jednak żadnej różnicy. – Wszystko kosztuje, każdy ciężko pracuje! – Ciągnąłby ojciec, a matka potakiwałaby z miną męczennicy. – Jakbyś ciężko pracował, tobyś tak nie robił. Łatwo przyszło, łatwo poszło, cały ty!

Tak by powiedział – on, Leszek Stasiak, syn Waldemara, mąż Haliny z domu Święcickiej i ojciec Łukasza, jego własny zgred, który przez całe życie sabotował pracę, jakby należał do ruchu oporu! Najpierw według najlepszych wzorów résistance spowalniał robotę dla dziwki komuny, a później work dla