Relikwia chaosu - Éric Giacometti, Jacques Ravenne - ebook + audiobook

Relikwia chaosu ebook i audiobook

Éric Giacometti, Jacques Ravenne

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Lipiec 1942 roku. Jeszcze nigdy wynik konfliktu nie wydawał się równie niepewny. Anglia odsunęła od siebie ryzyko inwazji, lecz stalinowska Rosja ugina się pod brutalnymi atakami zagonów Hitlera. Europa chwieje się w posadach. Trwa też ukryta wojna związana z poszukiwaniem swastyk, świętych artefaktów, które mają przechylić szalę na jedną ze stron. Zwycięstwo odniesie ten, kto zdobędzie ostatnią z relikwii. Tristan Marcas, podwójny agent o enigmatycznej przeszłości, wyrusza na poszukiwanie skarbu Romanowów, który wedle słów ostatniego cara ma zawierać także czwartą swastykę. W Berlinie, Moskwie i Londynie trwa wyścig z czasem, w który wciągnięta zostaje Erika, niemiecka archeolożka, i Laure, młoda Francuzka działająca w ruchu oporu… Fantastyczna fabuła, która dowodzi, że thriller ezoteryczny może współistnieć z dobrą literaturą. „Sud Ouest” Niesamowita pomysłowość ‒ Giacometti i Ravenne wprowadzają znakomicie współistniejące postacie fikcyjne i historyczne: Himmlera, Churchilla, Stalina… Majstersztyk. „Femme Actuelle”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 428

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 13 godz. 3 min

Lektor: Adam Bauman

Oceny
4,2 (20 ocen)
6
13
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Poldus

Dobrze spędzony czas

Dobrze się czyta
00

Popularność




Le Soleil Noir. La Relique du Chaos

© 2020 by Editions Jean-Claude Lattès

Copyright © 2022 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2022 for the Polish translation by Bożena Sęk

(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)

Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz

Redakcja: Marta Chmarzyńska

Korekta: Iwona Wyrwisz, Izabela Sieranc, Aneta Iwan

ISBN: 978-83-8230-312-4

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:[email protected]

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga

E - wydanie 2022

Saga Czarne Słońce

Energia stwórczo-niszczycielska istnieje w każdej istocie. W każdej rzeczy. Jest mrokiem i światłością. Jest tym, co się składa na cztery relikwie. Jest tak straszna i potężna, że sam Chrystus zasłania sobie twarz w jej obecności.

FragmentThule Borealis Kulten

Streszczenie tomów I i II,

Triumf ciemności i Noc zła

Berlin, rok 1938. Pułkownik SS Karl Weistort morduje żydowskiego antykwariusza i rabuje mu cenną księgę Thule Borealis Kulten. Dzieło to zawiera legendę czterech świętych relikwii w kształcie swastyk różnej wielkości, mających moc wpływania na bieg historii.

Lhasa, rok 1939. Do Tybetu wyrusza ekspedycja kontrolowana przez Ahnenerbe, nazistowską instytucję prowadzącą badania naukowe i ezoteryczne. Pierwsza relikwia zostaje odnaleziona niedaleko Lhasy i wysłana do Wewelsburga, zamku Heinricha Himmlera, szefa SS. Niemcy wywołują drugą wojnę światową.

Montségur, 1941. Weistort wyciąga z więzienia w Barcelonie Tristana Marcasa, francuskiego handlarza dziełami sztuki. Niemiec chce, by marszand pomógł mu odnaleźć drugi artefakt ukryty w katarskim zamku Montségur we Francji. W Londynie komandor Malorley z Kierownictwa Operacji Specjalnych (SOE), nowych tajnych służb, otrzymuje od premiera zielone światło na wysłanie ekipy, która ma odzyskać relikwię z Montségur. Malorley przyjaźnił się z zamordowanym niemieckim antykwariuszem. Przy pomocy archeolożki Eriki von Essling, pokonując wrogość Laure d’Estillac, której rodzina jest właścicielem zamku, Tristan odnajduje drugą relikwię, lecz oddaje ją ekipie angielskiej, nazistom zaś przekazuje kopię. W rzeczywistości jest agentem Malorleya. Ciężko ranny Weistort zapada w śpiączkę.

Berlin, czerwiec 1941 roku. Laure d’Estillac, która wyjechała do Londynu, także zostaje agentką SOE. Prawdziwa relikwia z Montségur trafia w pewne miejsce w Stanach Zjednoczonych, jej podróbka natomiast tam, gdzie pierwszy artefakt – do Wewelsburga. Tristan Marcas w podziękowaniu za służbę otrzymuje od Niemców Żelazny Krzyż. Hitler, czując się niepokonany, napada na ZSRR. To przełomowy moment wojny – odtąd Anglicy już nie są osamotnieni w walce z Niemcami.

Kreta, październik 1941 roku. Szukając trzeciego artefaktu, Tristan i Erika rozszyfrowują nowe informacje w Thule Borealis, po czym udają się na stanowisko archeologiczne położone w zapadłej wiosce na Krecie. Tam znajdują wskazówkę, która doprowadza ich do klasztoru w Niemczech. Ostatecznie Tristan odkrywa, że trzecią swastykę podarowano Hitlerowi w młodości. I że Führer dzień i noc nosi ją przy sobie.

Wenecja, grudzień 1941 roku. W mieście dożów dochodzi do spotkania Hitlera i Mussoliniego. Brytyjskie służby specjalne wysyłają do Wenecji nową ekipę pod dowództwem kapitana Iana Fleminga. Jej zadaniem jest odzyskać relikwię i zamordować obu dyktatorów. Operacja jednak się nie udaje, a Tristan Marcas musi wrzucić swastykę do laguny, aby nie wpadła w ręce Niemców. Erika von Essling zostaje ranna w głowę i przejściowo traci pamięć. Ona jedna wie o zdradzie Tristana.

Pearl Harbor, grudzień 1941 roku. Hitler stracił swój talizman. Jednocześnie dochodzi do drugiego przełomowego momentu, który naruszy równowagę sił w światowym konflikcie. Japonia przypuszcza morderczy atak na amerykańską wyspę na Hawajach, czym prowokuje przystąpienie do wojny Stanów Zjednoczonych u boku Wielkiej Brytanii przeciwko państwom Osi.

A teraz…

Na początku lipca 1942 roku widać wyraźnie, że nigdy jeszcze wynik tej wojny nie był równie niepewny. O ile Anglia zdołała odsunąć od siebie ryzyko inwazji i korzysta ze wsparcia Ameryki, o tyle Rosja Stalina ugina się pod brutalnym atakiem Wehrmachtu. Europa kontynentalna pozostaje pod nazistowskim butem, eksterminacja Żydów weszła w potworną fazę – mordowania na skalę przemysłową, jakiej dotąd nie znała historia ludzkości.

Wielkie poszukiwanie swastyk osiąga apogeum. Obydwie strony mają jednakowe szanse. Niemcy zdobyli pierwszy artefakt, alianci drugi, trzeci przepadł na zawsze. Kto odnajdzie czwartą relikwię, ostatnią, ten zmieni bieg wojny i historii.

21 czerwca 1942

Od: SOE, kwatera główna, dział E

Do: Gabinet Wojenny Premiera

Klasyfikacja: Poziom tajności 5

Miejsca odkrycia:

Dolina Yarlungu, Tybet: 29°21’26.7“N/ 90°58’23.3“E

Zamek Montségur, Francja: 42°52’32.1“N/ 1°49’57.5“E

Opactwo Heiligenkreuz, Austria: 48°03’23.2“N/ 16°07’50.5“E

Ostatnie znane lokalizacje:

Zamek Wewelsburg, Niemcy: 51°36’25.6“N/ 8°39’04.9“E

MIT, USA: 42°21’36.6“N/ 71°05’39.1“W

Wenecja, Włochy: 45°24‘17.9“N/ 12°22’14.2“E

Prolog

Rosja

17 lipca 1918

Jekaterynburg

Dom Ipatjewa

Przyjemna była ta lipcowa noc. Noc zachęcająca do picia i śmiechu z dala od drewnianych chat, do spania pod gołym niebem bez obawy, że przyplącze się zapalenie płuc. Czarodziejska chwila rzadka jak lata obfitych zbiorów. Tutaj, na wschodnich stokach Uralu, na granicy między Europą i Azją, lato trwa tyle co jedno mrugnięcie, po czym wszystko jak okiem sięgnąć zamarza.

Niemniej tego wieczoru na ulicach Jekaterynburga nie było żywego ducha, nikt nie korzystał z przyjemnej pogody. Od czasu rewolucji każdy żył jak w zimie – zaszyty w domu, za zaryglowanymi drzwiami, skulony w kącie. Ze strachu. Ze strachu w pierwszej kolejności przed komunistami, którzy zawładnęli miastem. Region ten nosił zresztą nazwę Krasnyj Ural, Czerwony Ural, z powodu gorliwości, jaką lokalne sowiety, rady ludowe, wykazywały się w masowej eksterminacji wrogów ludu: burżujów, kułaków i reakcjonistów wszelkiej maści. Ale także ze strachu przed białymi, nieregularnym wojskiem złożonym z imperialnych regimentów wiernych strąconemu z tronu carowi i z kozackich hord trzymanych twardą ręką przez watażków równie okrutnych, jak nieustraszonych. Biali nadciągali z syberyjskich równin, nieuchronnie coraz bardziej zbliżając się do celu. U bram miasta staną niebawem, to tylko kwestia dni.

Dwa rozjuszone niedźwiedzie rozszarpywały kłami Rosję. Czerwony i biały. Trwała dzika walka na oślep. Przetrwać mogła tylko jedna ze stron.

– Towarzyszu Berin, myślicie, że nas oszczędzą, jeśli wpadniemy w ich ręce?

– Kozacy nikogo nie oszczędzą. Litość nie należy do nielicznych zalet białych psów atamana Krasnowa. Tak cię potną na kawałki, że rodzony ojciec cię nie rozpozna. Potną na żywo, rozumie się.

Jewgienij Berin, który to powiedział, nie przekroczył jeszcze trzydziestki, mówił jednak powoli jak człowiek dużo starszy. Oczy miał jasne, wyblakłe od oglądania zbyt wielu potworności. Młody żołnierz obok niego wyglądał na ledwie wyrosłego z dzieciństwa, tonął w połatanym szynelu.

Siedzieli we dwóch w budce wartowniczej, na spółkę dopalając papierosa. Nogi opierali o pas z amunicją do ciężkiego karabinu maszynowego Maxim, którego lufa była wycelowana w zamknięte okiennice domu Ipatjewa. Decyzją Rady Obwodu Uralskiego ten piękny dwupiętrowy dom, położony przy ulicy Wozniesienskiego na wzgórzu w obrębie miasta, przekształcono w tymczasową warownię. Willę niczym mur otaczał drewniany płot z dwiema wartowniami. Szyby w oknach pomalowano białą farbą. Oddział Armii Czerwonej stacjonował w domu, strzegąc posiadłości. I jakby tego było mało, tydzień wcześniej dołączyła do niego ekipa czekistów1. Powód takiego pokazu siły dla nikogo nie był tajemnicą. Cały Jekaterynburg wiedział, kogo od końca kwietnia trzymają w domu Ipatjewa.

– Kiedy mama mnie usypiała, opowiadała mi, że po śmierci człowieka nowa gwiazdka się zapala tam, na niebie – szepnął młodzik, Tola Kabanow. – Mówiła też, że Droga Mleczna to perłowa tkanina, na której każda gwiazdka oznacza duszę.

– Tola, twoja matka to na pewno przyzwoita kobieta, ale też głupia…! – zawołał Jewgienij Berin, klepiąc po ramieniu młodego. – Durak ty!2 Teraz lud nie powinien wierzyć w te bzdury. Dusze, Bóg, raj… Wymyślili to, żeby chłopi i robotnicy się nie buntowali. Istnieje tylko jeden raj: ten, który budujemy na ziemi.

O ile nam się uda, dodał w myśli.

Rewolucja trwała od niecałego roku, a wrogów miała tak licznych, że nikt z jej zwolenników nie obstawiłby zwycięstwa w krótkim czasie. Całe połacie kraju pozostawały pod kontrolą białoarmistów wspieranych po cichu przez Anglików i Francuzów, urażonych traktatem pokojowym, który bolszewicy zawarli z Niemcami.

Jewgienij zgniótł niedopałek na brudnej posadzce i zerknął na zegarek. Pora to zakończyć. Zbyt długo czekał na tę chwilę. Wieczność całą. A dokładnie trzynaście lat. Uważany za jednego z najlepszych oficerów Czeka, Jewgienij Berin się szczycił, że jest wcieleniem rewolucjonisty od pierwszej chwili. Działaczem i bojownikiem wykutym z najlepszej stali bolszewickich ideałów. Towarzysz Lenin osobiście go wskazał jako tego, który złoży raport o tym, co się stanie tej nocy w murach domu Ipatjewa. Berin przebył prawie dwa tysiące kilometrów z Moskwy koleją transsyberyjską, przejechał kraj z zachodu na wschód. Męcząca podróż trwała długo, dodatkowo przerywały ją niekończące się postoje między Niżnym Nowogrodem a Jekaterynburgiem.

Z uchylonych drzwi willi padł strumień światła. Stanął w nim towarzysz Paweł Damow i skinął na Berina. Jewgienij gardził tym człowiekiem. Dla niego Damow był brutalem nieznającym skrupułów, za to diabelnie inteligentnym. Zdołał wskoczyć do pociągu rewolucji i również wsiąść do najlepszego wagonu – do wagonu Czeka. Dochrapał się przydomka Ołowiany Kubek po akcji odwetowej w monastyrze w Kostromie nad Wołgą. Otóż Damow niespodzianie dostał natchnienia i zmusił mnichów do wypicia stopionego ołowiu, po czym wykończył wszystkich toporem. Wyczyn ów zapewnił mu awans w Czeka. W pół roku Damow stał się katem, którego wabili ważni wrogowie reżimu. Szeptano również po kątach, że jest skorumpowany do szpiku kości, nikt jednak nie zdołał tego udowodnić.

Jewgienij gwizdnął na palcach, dając znak kierowcy ciężarówki zaparkowanej na ulicy. Silnik ZIS-a kaszlnął trzykrotnie, po czym donośnie zawarczał.

– Nie rozumiem, towarzyszu – odezwał się młody żołnierz. – Już trzeci wieczór z rzędu każecie Grigorijowi uruchomić tego gruchota i spalać benzynę przez kwadrans. Słychać go nawet na końcu ulicy. Wczoraj mieszkańcy się skarżyli.

– Ich skargi to miód na moje serce. Trzymaj wartę jak należy.

– Mam iść z wami, towarzyszu?

Jewgienij obrzucił wzrokiem chłopaka. Ile on ma lat? – zastanowił się. Szesnaście? Siedemnaście? Może się i tak zdarzyć, że nie doczeka końca tego roku. Ostatnie raporty o stratach Armii Czerwonej wzbudzały zimny dreszcz. Młody Kabanow nie musiał uczestniczyć w tym, co miało się stać.

– Nie, Tola… Patrz sobie dalej w gwiazdy.

Jewgienij wyszedł z budki i szybkim krokiem pomaszerował do szeroko otwartych ciężkich drzwi. Zalatywało od nich potem i wyschniętym winem. Ołowianego Kubka otaczał tuzin ludzi. Uzbrojeni byli w nagany, ich szef trzymał w ręce siedmiostrzałowego mauzera. Połowa tych ludzi była Łotyszami, nie-Rosjanami, Węgrami, którzy podążyli bolszewicką ścieżką. Znajdował się tam również Jakow Jurowski, komendant domu Ipatjewa przysłany tu przez uralski sowiet. On właśnie klepnął Jewgienija w ramię.

– Przychodzicie w samą porę, towarzyszu. Wszystkich zebrano na piętrze.

– Powiedzieliśmy im, że będą mieli zrobione zdjęcie w piwnicy, bo tak pokażemy całemu światu, że jeszcze żyją – oświadczył rechotliwie Ołowiany Kubek.

Jeden z Łotyszów ze znudzoną miną podniósł rękę.

– Znaczy się… dzieciak nie może iść… Ta jego choroba…

– Ojciec z radością go poniesie. – Ołowiany Kubek znów zarechotał. – A ty, towarzyszu, nie zawracaj mi więcej głowy takimi bzdurami.

Jewgienij podążył za Ołowianym Kubkiem i Jurowskim w stronę zejścia do piwnicy. Buty stukały głośno na kamiennych schodach. Dwadzieścia trzy. Wszystkich stopni było dwadzieścia trzy. Jewgienij na pamięć znał ich liczbę, w tej scenie uczestniczył już kilka razy. Nie było mowy, żeby wyszła z tego jakaś amatorszczyzna.

Ołowiany Kubek pierwszy znalazł się w podziemiach. Z satysfakcją stwierdził, że jego instrukcje wykonano co do joty. Ścianę w głębi obito deskami. Pomieszczenie było duże, pomieściłoby komitet dzielnicowy. Niepasujący do niego kryształowy żyrandol rzucał światło tak zimne jak ośnieżone wierzchołki uralskich gór.

– Burżuje nawet w piwnicy obnoszą się ze swoją arogancją – sarknął Damow.

Jewgienij cofnął się do cienia, aby mieć ogląd całości. Obserwował przedstawiciela rady ludowej, który tkwiąc pośrodku piwnicy, wyjął z kieszeni pomięty papier. Po cichu czytał krótki tekst, który usprawiedliwiał ich obecność w tym domu tej właśnie szczególnej nocy. Nikt z kierownictwa nie ośmielił się podpisać oficjalnego dokumentu.

Na schodach rozległo się stukanie obcasów i drewnianych podeszew butów. Jewgienij cofnął się nieco głębiej w cień.

Orszak otwierali służący: lokaj, pokojowa, kucharz, za nimi lekarz rodzinny. Lękliwie rozglądali się dokoła. Jewgienijowi się zdawało, że kogoś z nich brakuje, lecz nie miał pewności. Było to bez znaczenia, oni się przecież nie liczyli.

Czekiści popchnęli ich w głąb pomieszczenia.

– Stańcie pod samą ścianą. Do zdjęcia niewolnicy będą za panami.

Ponownie rozległy się kroki, cichsze. I szepty. W bladym świetle żyrandola pojawiło się pięć kobiet. Szły jak somnambuliczki z włosami w nieładzie i zaspanymi twarzami, w szerokich szarych sukniach. Najstarsza, matka, z trudem się poruszała, za nią podążały cztery spłoszone dziewczynki. Wydawało się, że ten orszak zjaw łączą niewidzialne łańcuchy. Za nimi wkroczył mężczyzna, na rękach niosąc dziecko, które obejmował czułym wzrokiem. Wąsy mu zwisały, brodę miał potarganą, twarz zapadniętą, odziany był w luźną koszulę, która podkreślała jego chudość.

– Czy mogę dostać krzesła dla żony i syna? – zapytał z wahaniem.

Ołowiany Kubek złapał go za kołnierzyk pod brodą.

– Myślisz, żeś tu ciągle panem, Kola3?

Komendant Jurowski się wtrącił:

– Zostawcie go, towarzyszu. Nie jesteśmy potworami…

Skinął na jednego z Łotyszów, który podstawił im dwa rozchwierutane krzesła. Matka usiadła na jednym bez słowa, na drugim ojciec usadowił syna, szepcząc:

– Wyprostuj się, Alosza, zrobią nam zdjęcie. Prezentuj się godnie. – Po czym zwrócił się do córek: – Wy też stójcie jak należy.

Grupa wreszcie była gotowa. Panowie i słudzy odpowiednio ustawieni zastygli grzecznie w oczekiwaniu na fotografa.

W piwnicy zapadła cisza jak makiem zasiał.

Jewgienij Berin, który stał przy schodach, chłonął wzrokiem każdy szczegół sceny. Co ciekawe, opanowało go uczucie, które w swoim mniemaniu zdążył zapomnieć. Litość. Ci ludzie byli tak jak on istotami z krwi i kości.

Jedna z dziewczynek, podtrzymywana przez starszą siostrę, usiłowała stłumić szloch. Wydawało się, że matka nie rozumie, co tu się szykuje. Jewgienij znał na pamięć imiona całej rodziny. Cztery córki: Olga, Tatiana, Maria, Anastazja. Matka Aleksandra. I ostatni potomek – Aleksy, chory, a zatem nieczystej krwi.

Berin czuł, że jego determinacja słabnie. Nie należało tego robić. Nie teraz. Za bardzo wyczekiwał tej chwili. W kieszeni spodni wymacał cienki srebrny łańcuszek swojej siostry, z którym się nie rozstawał.

I wróciła mu odwaga. Rodzina, którą miał przed sobą, nie była taka jak inne. Te cztery dziewczynki, chłopiec, kobieta i mężczyzna byli Romanowami. Rodziną carską z dynastii, która od trzech stuleci żelazną ręką rządziła krajem. Chudym jej ojcem, starającym się przybrać korzystną pozę, był Mikołaj II, pozbawiony tronu car Wszechrusi.

Niemniej człowiek, którego Jewgienij nienawidził bardziej niż jakiejkolwiek żywej istoty na świecie, wyglądał teraz na równie groźnego jak wygłodzony stary pies. Berin walczył ze sobą, by odsunąć ten obraz dzielnego ojca rodziny.

Był to przecież Krwawy Mikołaj!

Pewnej mroźnej nocy roku 1905 w petersburskim Pałacu Zimowym ten człowiek o łagodnym spojrzeniu rozkazał swoim ludziom strzelać do setek bezbronnych ludzi.

Jewgienij zacisnął łańcuszek w dłoni.

Natalia. Ledwie trzynastoletnia. Wczesnym rankiem znalazł ją martwą rozciągniętą na zmrożonym placu, z buzią straszliwie okaleczoną ciosem szabli.

Towarzysz Lenin miał słuszność. Nie ma litości dla ciemiężycieli.

Głos Ołowianego Kubka rozdarł ciszę:

– Towarzyszu Jurowski, pora to zakończyć.

Komendant podszedł do cara i dumnie wypiął pierś. Należało przestrzegać form.

– Decyzją wymiaru sprawiedliwości i postanowieniem Rady Obwodu Uralskiego ty, Mikołaju Romanow, twoja żona i całe twoje potomstwo zostaliście skazani na karę śmierci. Wyrok ma być wykonany natychmiast.

Z głębi pomieszczenia dobiegł szczęk odwodzonych kurków naganów. Rozległo się szlochanie. Car niewzruszenie wytrzymywał wzrok Jurowskiego.

– Tu nie ma sprawiedliwości, tylko jest morderstwo. Kobiet i dzieci. Jesteście zwykłymi potworami. Bóg i ludzie osądzą was za tę zbrodnię.

Jewgienij wyłonił się ze skrywającego go dotąd cienia i stanął w pełnym świetle. Podszedł do zdetronizowanego cara. Ich twarze niemal się stykały, gdy wysyczał:

– Na morderstwach już ty się znasz, Mikołaju…

Były car pokręcił głową.

– Nie rozumiem.

– Tracimy czas – przerwał im Jurowski, podchodząc do nich z rewolwerem w ręce.

Jewgienij uniósł dłoń i obrzucił go władczym spojrzeniem. Był okiem samego Lenina, jego rozkaz liczył się bardziej od poleceń wszystkich ludzi zgromadzonych w tej piwnicy. Komendant czym prędzej się wycofał.

– Daj mi skończyć, potem zrobisz swoje – rzekł Jewgienij, po czym ponownie zwrócił się do monarchy: – Carze! Mój ojciec i siostra maszerowali pod oknami twojego pałacu dziewiątego stycznia tysiąc dziewięćset piątego roku.

Mikołaj zbladł. Berin ciągnął z napięciem w głosie:

– Pamiętasz to? Domagali się tylko trochę więcej chleba i wolności. Moja siostra bardzo cię kochała, mówiła, że jesteś dobry i szlachetny. Były tam też kobiety i inne dzieci. Setki dzieci. W wieku twoich. I co zrobiłeś tamtej nocy? Poszczułeś na nich swoich żołdaków. Twoi żołnierze wypadli na plac z szablą w dłoni. Podobno się śmiali. Kiedy przyszedłem tam bladym świtem, znalazłem trupa siostry. Ojciec też tam był, brzuch miał wybebeszony jak wieprzek zaszlachtowany na Paschę. – Jewgienija ogarniał coraz większy gniew. – Ludzie mówią, że tego samego wieczoru w pałacu twoja żona i córki przymierzały wyszywane perłami i szmaragdami suknie, które przysłano prosto z Paryża. A ty stałeś sobie na balkonie i paliłeś drogie cygaro, patrząc na tę jatkę.

Mikołaj się zachwiał, lecz nie odwrócił wzroku.

– Na Boga, nie! Za bardzo kocham swój lud – powiedział car, kręcąc głową. – Nigdy nie chciałem tej masakry, dowódca straży pałacowej wydał ten rozkaz. Od tamtej pory codziennie kajam się za to przed Bogiem.

– Dobrze się składa, pogadasz sobie z nim wprost – rzekł na to Jewgienij, dając znak Jurowskiemu.

– Nie! Zaczekajcie! – błagał Mikołaj II. – Oszczędźcie moją żonę i dzieci. W zamian zdradzę wam niewiarygodną tajemnicę. Tajemnicę, która uczyni z was potężnych ludzi. Potężniejszych od Lenina i Trockiego.

Jewgienij obrzucił wzrokiem skazanego. Często miał do czynienia z kłamcami, było to częścią jego pracy, lecz człowiek przed nim wydawał się szczery.

– Słucham.

– Nasz ród przekazuje ją sobie od wieków. Dzięki niej dostaliśmy władzę i bogactwo. Popełniłem błąd, rozstając się z nią na początku rewolucji i umieszczając ją w bezpiecznym miejscu. Powiem wam, gdzie ona się znajduje, ale uwolnijcie moją rodzinę.

Jewgienij podniósł pistolet i lufę przystawił carowi do skroni.

– Nie będziesz nam tu niczego narzucał. Gadaj, co to za tajemnica.

– Chodzi o… o relikwię. Świętą relikwię, która pochodzi z pradawnych czasów. Jest…

Huknął strzał. Ostatni car Rosji nie zdążył dokończyć zdania. Zachwiał się, czerwona plama rozlała się po jego koszuli na wysokości serca. Po krótkiej chwili runął na ziemię na oczach przerażonej rodziny i sług. Rozległy się przeraźliwe krzyki.

– Relikwia! Co za brednie! – urągliwie rzucił Ołowiany Kubek, który trzymał dymiący jeszcze pistolet. – Lenin mówi, że przesądy to kaganiec…

– Ja tu wydaję rozkazy! – ryknął Berin.

– Jesteś tu, żeby obserwować, jak mam wykonać egzekucję. Chcesz, żebym w raporcie wspomniał o twojej kontrrewolucyjnej postawie? – burknął Damow. – Usuń się, zanim ktoś podziurawi ci skórę.

Berin zerknął na komendanta i na wpatrujących się w niego zabójców. Znał te spojrzenia. Jeśli się choćby odrobinę zawaha, zostanie to odnotowane w raporcie. Podszedł do plutonu egzekucyjnego.

– W porządku, ale oszczędźcie dziewczynki i chłopca. Oni nie…

– Tylko bez sentymentów, burżujku! – ryknął Ołowiany Kubek, znowu wymachując mauzerem. – Towarzysze, celujcie, jak was uczyłem: w pierś. Byle nie w głowę, krew za bardzo wtedy tryska.

Huknęła palba z rewolwerów i karabinów, wtórowały im przeraźliwe krzyki członków rodziny carskiej i ich sług. Jeden z oprawców, któremu skończyła się amunicja, zamocował na karabinie bagnet i wraził go w szyję czołgającego się carewicza. Spadkobierca tronu wyzionął ducha z głową na ojcowskich butach.

– Kretynie! – wrzasnął Jurowski. – Wszystko tu zakrwawi!

Wydawało się, że caryca i jedna z jej córek jeszcze żyją. Ołowiany Kubek nachylił się nad monarchinią, która wiła się na ziemi niczym robak. Spod poszarpanego, zakrwawionego stanika sukni połyskiwały czerwone i zielone refleksy światła.

– Patrzcie tylko… opancerzyły się… Pociski się odbiły od kamieni szlachetnych ukrytych pod ubraniami.

Ołowiany Kubek wyszarpnął zza stanika Aleksandry dwa szmaragdy i rubin, po czym strzelił w oko jej córce, która kurczowo uchwyciła się matki.

Jewgienijowi zbierało się na wymioty, egzekucja przekształcała się w krwawą jatkę.

– Dobijcie ich! – krzyknął Jurowski. – I zabierzcie ciała, trzeba je przenieść na ciężarówkę.

– A co potem? – zapytał Jewgienij.

– Wywieziemy je daleko, ze trzydzieści kilometrów stąd, na uroczysko Czterech Braci. Trupy się spali, a popioły wrzuci do nieczynnego szybu. Napisz w swoim raporcie, że wszystko przebiegło jak należy. Towarzysze nie zawiedli w spełnieniu rewolucyjnego obowiązku.

Strzelcy się uwijali wokół zakrwawionych zwłok ofiar, zdzierając z nich kosztowności. Jewgienij pragnął tylko jednego: rozwalić tych ludzi. Byli ulepieni z tej samej gliny co mordercy jego siostry i ojca.

– Nie omieszkam zaznaczyć, jaką wykazałeś się odwagą w obliczu tych kobiet i dziecka. Aha… Ołowiany Kubek, oddasz mi wszystkie cenne rzeczy, które twoi ludzie tak sprawnie wyszukują. To własność rewolucji.

Berin zrobił w tył zwrot. Było mu niedobrze. Tak długo wyczekiwał zemsty, a kiedy wreszcie nadeszła ta chwila, przeobraziła się w niewysłowioną potworność. Ziemię i ścianę pokrywała mieszanka strzępków ciał, krwi i moczu. Okropny smród przenikał całą piwnicę i jego umysł. Takie było jego ostatnie wspomnienie Romanowów.

Wyszedłszy z domu Ipatjewa, zaczerpnął głęboki haust czystego powietrza i spojrzał w nocne niebo. Wydało mu się, że wysoko, bardzo wysoko mrugają nowe gwiazdy.

CZĘŚĆ PIERWSZA

Wszelkie źródła władzy, intelektualne, naturalne i nadnaturalne – od nowoczesnej technologii po średniowieczną czarną magię, od nauczania Pitagorasa po faustowskie inkantacje do pentagramu – powinno się wykorzystać w celu ostatecznego zwycięstwa.

Wilhelm Wulff, astrolog Himmlera

Sukces nigdy nie jest ostateczny. Porażka nigdy nie jest totalna. Liczy się tylko odwaga dalszego działania.

Sir Winston Churchill

1

Niemcy

Pomorze

Lipiec 1942

Samochód sunął powoli żwirową drogą, która wyglądała na nieuczęszczaną od lat. Wokół jak okiem sięgnąć rozciągały się poszarzałe, nieprzebyte lasy. Tristan się zastanawiał, czy w tych okolicach w ogóle ktoś jeszcze mieszka. Czasami widać było boczną drogę ginącą wśród drzew, ani razu jednak nie dostrzegł dachów wioski czy przysadzistych kształtów zabudowań gospodarstwa. Odkąd opuścili Królewiec, droga wciąż biegła przez gęste bory, które ciągnęły się aż do samego morza. Od czasu do czasu Tristan przyglądał się szoferowi w mundurze, zerkającemu nerwowo na mapy rozłożone na przednim siedzeniu pasażera. On również musiał doświadczać odurzającego absurdalnego uczucia zagubienia w świecie bez końca. Obserwując uważnie otoczenie, Tristan w końcu zdołał odkryć dawne ślady ludzkiej aktywności. A to wiązki chrustu przewiązane gałęzią jeżyny, a to drzewo ścięte siekierą i już pokryte mchem. Wszystko zdawało się porzucone.

– Daleko jeszcze do zamku? – zagadnął.

Szofer nie od razu odpowiedział. W SS dyscyplina nakazywała dokładnie ważyć słowa.

– Moim zdaniem za jakieś pół godziny dotrzemy do morza, a potem jeszcze z dobrą godzinę przyjdzie nam jechać do posiadłości von Esslingów.

Tristan opuścił szybę i wystawił głowę na zewnątrz. Rozłożyste gałęzie drzew tworzyły nad drogą sklepienie z liści. Nie mógł przez nie dojrzeć barwy nieba. Poczuł natomiast na policzku smagnięcia wiatru przesyconego jodem. Bałtyk był niedaleko. Jego bliskość skłoniła go do uporządkowania myśli.

Przyjechał tu na bezpośrednie polecenie Himmlera. Podczas krótkiego spotkania, na które Reichsführer wezwał Tristana, jasno dał mu do zrozumienia, że wraz z przystąpieniem do wojny Stanów Zjednoczonych i rozszerzeniem się konfliktu na cały świat Ahnenerbe będą czekały nowe zadania. I pragnął wiedzieć, czy Erika udźwignie ich ciężar po ranie odniesionej w Wenecji.

– Proszę spojrzeć – odezwał się szofer.

Ciemna masa lasu przed nimi zdawała się rozjaśniać. Pomiędzy drzewami niczym błędny ognik połyskiwały srebrne refleksy. Sosny o powyginanych pniach jęczały pod wpływem wiatru. Skraj lasu był coraz bliżej. I nagle, gdy wyjechali zza zakrętu, pojawiło się przed nimi morze, szary bezmiar wód o rozedrganej tafli pieszczonej ciężkimi białymi chmurami.

Samochód się zatrzymał.

Tristan wysiadł, szarpnął nim wiatr.

Za godzinę zobaczy Erikę.

I stanie w obliczu swojego przeznaczenia.

Liebendorf

Posiadłość von Esslingów

Erika od lat nie wchodziła do swojego dziewczęcego pokoju. Kiedy wróciła do zamku na rekonwalescencję, rodzina przygotowała dla niej inne miejsce, aby nie sprowokować natłoku wspomnień. Lekarze mówili, że doznała amnezji i należy oszczędzać jej pamięć. Erika wzruszyła ramionami. Kretyni! Pamiętała wszystko, od pierwszego wypadniętego zęba, który schowała pod poduszką, po ostatnią noc spędzoną z Tristanem na miłosnych zmaganiach. Zapomniała natomiast, co naprawdę się stało w Wenecji podczas spotkania Hitlera z Mussolinim. Przebudziła się w szpitalu z prawą skronią rozoraną pociskiem nieznanego pochodzenia. Wyjaśniono jej, że została raniona w trakcie wymiany ognia z angielskim oddziałem, który podjął próbę zamordowania Hitlera, lecz niczego nie pamiętała. Od tej pory usiłowała sobie odtworzyć przebieg wydarzeń. Na próżno.

Pchnęła drzwi. Okiennice w pokoju były pozamykane. Nie otworzyła ich. Wiedziała, co jest za nimi: obsadzona gęstą roślinnością długa aleja, która przecinała park, prowadząc do samej bramy wjazdowej. Właśnie przez nią Tristan przybędzie na teren posiadłości. Erika znała ten widok na pamięć, a poza tym wolała półmrok. Odkąd została raniona, zbyt jasne światło wywoływało u niej zawroty głowy.

Położyła się na łóżku. Było miększe niż kiedyś. Niewątpliwie nakryto je dodatkowymi narzutami, aby pościel nie zawilgła. Ściany pokoju były nagie z wyjątkiem jednej, na której wisiały dwie fotografie w przeszklonych ramkach. Na pierwszej, w barwach sepii, widniała kobieta, której czoło aż lśniło pod szerokim złotym diademem, a na pierś spływały liczne naszyjniki. Była to Sophia Schliemann, żona archeologa, który odkrył mityczne ruiny Troi i Myken. Wystrojona niczym bogini, Sophia nosiła kosztowności wydobyte spod ziemi przez jej męża, liczące kilka tysięcy lat. Ta kobieta tak zafascynowała ongiś Erikę, że wpłynęła na jej decyzję o zostaniu archeologiem. Drugie zdjęcie przedstawiało około trzydziestoletniego mężczyznę o śniadej, rozweselonej twarzy, wymachującego oskardem przed jakimś murem. Hansa, jej profesora archeologii na uniwersytecie. I co najważniejsze, jej pierwszą miłość. Erika ze smutkiem musnęła ramkę. Co by rzekł, gdyby się dowiedział, że jego uczennica zostanie dyrektorką Ahnenerbe? Sama dotąd się zastanawiała, jak to się stało, że stanęła na czele instytutu. Że z obiecującej młodej archeolożki przeobraziła się w jedną z naczelnych badaczek Rzeszy. Jak to się stało, że ona, potomkini dobrej rodziny, skończyła jako poszukiwaczka niesamowitych świętych swastyk w Montségur, na Krecie i w Wenecji? Za pierwszym razem działała z rozkazu Reichsführera, ale co nie pozwoliło jej później rzucić tym wszystkim?

Odpowiedź nosiła imię: Tristan.

Dla niego kontynuowała poszukiwania. Wstała z łóżka i musiała przytrzymać się ściany. Znowu doznała zawrotu głowy. Ale gdzie on był, kiedy w Wenecji ta kula omal jej nie zabiła? Co robił? Dlaczego jej nie ochronił? W czarnej dziurze pamięci Eriki wciąż krył się czyjś cień. Cień mężczyzny, którego kochała.

Morze Bałtyckie

Droga wiodła wzdłuż wydmy porośniętej chaszczami. Tristan stał oparty o samochód. Zamknął oczy przed tumanem piasku niesionego przez wiatr. Tutaj nie było lata. Pochylił się i pobiegł ku ścieżce, która przez wydmę prowadziła na plażę. Na piasku zalegały sterty szarego drewna i pustych muszli. Tristan odnosił wrażenie, że brnie przez chaotyczny cmentarz morski. Poczuł się lepiej, gdy już przy samym morzu dotarł do wąskiego paska brunatnego piasku okrywanego bez przerwy pianą. Nogi mu grzęzły w mokrym podłożu, a jemu się wydawało, że nareszcie znów czuje grunt pod stopami. W głębi ducha nigdy nie lubił morza. Bezkresny horyzont nie był na miarę człowieka. Tam żadna granica już nie istniała, zastępowało ją pragnienie, aby iść wciąż dalej i dalej. Niepohamowani zdobywcy, nienasyceni dyktatorzy z pewnością byli ludźmi, którzy za długo wpatrywali się w morze. Co do tego Tristan miał pewność. On potrzebował twardego podłoża, aby się zastanowić. Dzisiaj bardziej niż kiedykolwiek wcześniej.

Odkąd Erika wyjechała do rodzinnej posiadłości, często do niej pisał – połączenia telefoniczne były bardzo złe – lecz otrzymywał odpowiedzi równie krótkie, jak nieznaczące. Wychwytywał w nich sprzeczne sygnały. Czyżby Erika cierpiała na pogłębiającą się amnezję, czy też traktuje go nieufnie? Jest w stanie cięższym, niż przypuszczał, czy szykuje się do powrotu, do odwetu? Tristana ogarniała coraz większa podejrzliwość. Wiecznie oglądał się za siebie, regularnie przeglądał swoje rzeczy i starał się zachowywać jak najdyskretniej. Od pobytu w Wenecji nie przesłał ani jednej wiadomości do Londynu. Udawał nieżywego.

Zawrócił w stronę wydmy. Jeszcze ponad godzina do spotkania z Eriką. Po przybyciu raz-dwa będzie wiedział, na czym stoi. Albo Erika niczego nie pamięta, albo wie, kto próbował ją poczęstować kulką między oczy.

I wtedy już nie będzie miał wyboru.

Liebendorf

Posiadłość von Esslingów

Szeroki podjazd prowadził do samego zamku, którego front z dwoma pawilonami po bokach wychodził na park. Wszędzie wokół rządziła puszcza. Ten dawny dworek myśliwski należał do von Esslingów od stuleci. Rodzice Eriki powiększyli go i zmodernizowali, przekształcając w rodzinną letnią rezydencję. Zamek jednak zachował pierwotną surowość i ani francuskie okna tarasowe, ani dach pokryty kolorowymi dachówkami nie potrafiły tego zmienić.

Wysiadając z samochodu, Tristan mimowolnie się skrzywił. Ten zamek wyglądał niczym grobowiec, który tylko czeka zimy, aby zniknąć pod śniegiem. Erika pojawiła się na tarasie. Włosy, których nie obcięła ani nie zaplotła, opadały jej do pasa. Bardzo zeszczuplała. Idąc podjazdem, Tristan się zastanawiał, czy powinien ją uściskać. Podczas wielomiesięcznej rozłąki nigdy żadne z nich nie wspomniało o łączącej ich relacji. Kiedy Erika znalazła się bliżej, Marcas zauważył, że jej twarz zrobiła się niemal przezroczysta. Wydawało się, że jedynie oczy należą jeszcze do świata żywych. Miała na sobie za szerokie bryczesy wpuszczone w sfatygowane buty z cholewami. Piersi nie było znać pod grubym wełnianym swetrem.

– Zimno ci? – zapytał Tristan, sięgając dłonią do jej ramienia.

– Tu jest zawsze zimno, nawet w lecie – odparła Erika, odsuwając się od niego.

Poprowadziła go do salonu. Było to pomieszczenie przechodnie, którego drzwi tarasowe w głębi otwierały się na park zamkowy. Szara, nieruchoma tafla w oczkach wodnych odbijała wyniosłe korony wielkich drzew. Bez jednego spojrzenia w kierunku widoku na zewnątrz Erika wtuliła się w fotel przy kominku. Wyciągnęła ręce do ognia, aby je ogrzać.

– Jeszcze nie całkiem doszłam do siebie, ale chcę jak najszybciej wrócić na stanowisko. Powiedz, co słychać w Ahnenerbe.

Tristan zwrócił uwagę, że mówiła głosem znacznie poważniejszym niż wcześniej.

– Powołano pełniącego obowiązki dyrektora, niejakiego Wolframa Sieversa, prehistoryka. Załatwia bieżące sprawy. Ale w związku z nasileniem działań wojennych i tak większość programów chwilowo wstrzymano.

– A co z poszukiwaniem swastyki? Została jeszcze jedna.

Tristan podszedł do ognia. Nie było mu zimno, jednakże blask płomieni w tym ponurym wielkim domiszczu dodawał mu otuchy.

– Jak wiesz, wszystkie informacje, które mogą pomóc odnaleźć swastyki, pochodzą z Thule Borealis. Dzięki wskazówkom z księgi Ahnenerbe prowadziło poszukiwania w Tybecie, Montségur, potem na Krecie. Ale o lokalizacji ostatniej relikwii nie ma tam ani słowa.

– No przecież w manuskrypcie stoi jak byk, że ukryto cztery swastyki.

– Zgadza się, tyle że brakuje końcówki tekstu. Albo została usunięta, albo ten, kto napisał Thule Borealis, nie zdołał dokończyć księgi.

Erika nagle się ożywiła, jakby myśl o poszukiwaniach podziałała na nią pobudzająco.

– Trzeba rozpatrzyć dwie hipotezy. Po powrocie do Berlina zbierz interdyscyplinarną grupę specjalistów, koniecznie z filologiem, który musi zbadać, czy są znaki lingwistyczne pozwalające stwierdzić, czy tekst ma ciąg dalszy, i specjalistę od dawnych pism. Jeśli z księgi usunięto jedną kartkę albo kilka, zauważy to w badaniu pod mikroskopem.

Tristan kiwnął głową.

– Słusznie. Ale jeszcze bardziej by nam pomogło prześledzenie dziejów Thule aż do teraz. Wiemy, że manuskrypt spisano w klasztorze w średniowieczu, później jednak…

Francuz wstał, by obejrzeć witrynkę w głębi salonu. Na półkach poustawiano w niej starożytne rzymskie naszyjniki i fibule, naczynia na prochy i posążek z piaskowca nieznanej postaci, która brała zamach młotem. Czy z powodu relikwii Erika została archeologiem?

– Thule Borealis odnalazł Weistort.

Tristan obrócił się gwałtownie. Weistort kierował niegdyś Ahnenerbe, raczej się nie patyczkował w swoich działaniach.

– Dlaczego mi o tym wcześniej nie powiedziałaś?

Erika wzruszyła ramionami.

– Sama się dowiedziałam przed samym wyjazdem do Wenecji. Informacja była w nieuporządkowanych papierach Weistorta. W każdym razie zabrał Thule Borealis żydowskiemu antykwariuszowi w Berlinie w trzydziestym ósmym roku.

– Wątpię, czy uregulował należność.

– To nie nasz problem. Trzeba znaleźć tego antykwariusza…

Francuz wszedł jej w słowo:

– A co? Myślisz, że Weistort zostawił go żywego?

– To odszukaj jego rodzinę. Może ktoś coś wie.

Tristan patrzył na nią oniemiały.

– Mam znaleźć żydowską rodzinę w nazistowskich Niemczech w tysiąc dziewięćset czterdziestym drugim roku? Jak sądzisz, co najpierw powinienem objechać: obozy koncentracyjne czy cmentarze? Powiedz, a załatwię to.

– A może ty byś mi najpierw powiedział, dlaczego tu przyjechałeś?

– Himmler zamierza zreorganizować Ahnenerbe i chce wiedzieć, czy jesteś w stanie wrócić na stanowisko.

– A ty masz ocenić, w jakim jestem stanie?

Tristan nie odpowiedział.

– Oprócz zawrotów głowy, które są następstwem zranienia, czuję się dobrze. Czułabym się jednak znacznie lepiej, gdybym wiedziała, co się stało w Wenecji.

– Naprawdę niczego nie pamiętasz?

Tym razem Erika nie odpowiedziała.

– Trafiła cię zabłąkana kula. Jakaś grupa próbowała…

– Nie chcę słuchać oficjalnej wersji. Wystarczająco długo mi ją serwowano. Chcę poznać twoją. Gdzie byłeś, kiedy pocisk mnie trafił?

– Tam gdzie ty. Na tarasie Pałacu Kina. Tam ewakuowano delegację niemiecką. Przy plaży.

– I niczego nie widziałeś?

– Zobaczyłem, że upadłaś. Podbiegłem. Miałaś zakrwawioną twarz. Pomoc przybyła szybko.

– To wszystko?

– Czemu na siłę szukasz innej wersji? – uniósł się Tristan. – Wszyscy powtarzają to samo. Były dziesiątki świadków.

– A gdybym ja pamiętała co innego? – rzuciła Erika.

Tristan spojrzał na nią uważnie. Istniały dwie możliwości: albo blefowała, albo odzyskała pamięć, choćby tylko częściowo. W obu przypadkach było jasne, że straciła do niego zaufanie. Ryzyko było zatem zbyt duże.

– Przy amnezji wspomnienia egzogeniczne mogą wypełniać luki w pamięci. To forma odpowiedzi organizmu na strach przed czarną dziurą.

– Nie wiedziałam, że taki z ciebie specjalista – zakpiła von Essling. – Dokształciłeś się po tym, co mi się stało? Dlaczego?

Tristan popatrzył nad jej ramieniem w kierunku podjazdu. Kiedy przyjechał, nikogo tu nie widział. Ani ogrodnika, ani służby. Kto mieszkał w zamku z Eriką?

– Nie odpowiadasz? Myślisz, że zwariowałam? To powiesz Himmlerowi?

Przyjrzał się schodom prowadzącym na górę. Z dębowego drewna. W powietrzu unosił się jeszcze zapach terpentyny. Ktoś je niedawno wypastował.

Erika wstała i przytrzymała się oparcia fotela.

– Idź się położyć – powiedział Tristan. – Nie czujesz się dobrze. Musisz odpocząć. Odprowadzę cię. Twoja sypialnia jest na piętrze?

Kiedy położył dłoń na ramieniu archeolożki, z dziedzińca dobiegł warkot silnika. Tristan popatrzył przez przeszklone drzwi. Do drzwi spiesznym krokiem zmierzali dwaj esesmani. Z sieni doszedł tupot podkutych butów. Trzasnęły drzwi.

– Herr Marcas?

Tristan kiwnął głową.

– Proszę z nami.

2

Anglia

Stonehenge

Lipiec 1942

Starzec odziany był w długą białą szatę, która sięgała mu do kostek. Mimo sędziwego wieku – liczył ponad osiemdziesiątkę – trzymał się prosto niczym dąb, święte drzewo, które otaczał kultem od najmłodszych lat. Brody nie miał rozczochranej, wręcz przeciwnie. Starannie przycięta w szpic, nadawała mu szacowny wygląd dziewiętnastowiecznego arystokraty. W dłoni ściskał kostur równie sękaty jak jego przedramię, równie ciemny jak jego oczy sterane przez czas.

Wielki kapłan Zjednoczonego Kościoła Druidycznego Anglii, Walii i Szkocji podniósł życzliwy wzrok na dziesięciu innych celebransów, również odzianych w takie same białe szaty.

Starzec trzykrotnie uderzył kosturem w prastary kamień pod swoimi stopami, w miejscu gdzie jego przodkowie wzywali dawnych bogów.

– Wolni mężowie i niewiasty, witam was serdecznie i dziękuję, żeście przebyli tyle mil, aby wziąć udział w tym nadzwyczajnym konwencie4. Tu, w Stonehenge, na najświętszej ziemi naszego ludu.

Wysoko w górze biały księżyc, zawieszony na czarnej draperii nocnego nieba, oświetlał łąki jak okiem sięgnąć. Srebrny dysk unosił się wprost nad głowami obecnych, jakby otaczał ich ochroną.

– Naszej ziemi znowu zagroził najeźdźca. Nie przybywa ani z Dalekiej Północy, ani z Rzymu. Wyłonił się z ciemnych puszcz Germanii. Dzicy wojownicy najeżdżają i masakrują przeciwników, biorą w niewolę kobiety i dzieci. Wykonują rozkazy bezlitosnego wodza, który chce nas sobie podporządkować. Wolni mężowie i niewiasty Brytanii, Walii i Szkocji, nasze wojska potrzebują, abyśmy je wsparli, ponieważ walka toczy się nie tylko na ziemi, ale także na drugim świecie. – Postawny druid zamknął oczy i wyciągnął ręce, jakby chciał objąć niebiosa. Przez zgromadzonych przebiegł długi szept. – Ag nan Gorath, ulban neflet – wypowiedział pierwsze słowa rytuału w pradawnym języku.

Starzec znów poczuł, że krąży w nim życiodajna siła. Jej fala wzbijała się z ziemi, przechodziła przez niego i rozpływała się w kosmosie.

– Ag beran Toad! – zakrzyknęli zgromadzeni.

Ulokowana u wejścia do megalitycznego kręgu Laure obserwowała przez lornetkę imponującą nocną ceremonię. Rozejrzała się bacznie po okolicy i dostrzegła ciężarówkę wojsk lądowych zaparkowaną kawałek dalej przed domkiem strażników.

Rozpoczęła się operacja Witchfall i nic nie mogło jej opóźnić. Wszystkie drogi prowadzące do Stonehenge blokowały zapory wojskowe, trzydziestoosobowy oddział żołnierzy zamknął strefę wokół monumentu. W przeszłości odbywało się tu wiele ceremonii druidzkich, po raz pierwszy jednak chronili ją uzbrojeni żołnierze. Wydano rozkaz: nikt nie może robić zdjęć oprócz wojskowej ekipy filmowej.

Młoda agentka SOE zerknęła na zegarek – wielka rozgrywka miała się zacząć za kilka chwil. O ile oczywiście druid będzie przestrzegał zaplanowanego rozkładu. Nastawiła ucha, już zaraz nastąpi wróżebny moment rytuału.

– Wolni mężowie i niewiasty, obnażcie oblicze naszego śmiertelnego wroga.

Od ziemi wytrysnął strumień światła z reflektora i padł na menhir nakryty białą tkaniną o karbowanych brzegach, przypominającą spadochron. Dwaj druidzi pociągnęli za sznury, ściągając płótno, które zasłaniało potężny głaz.

Reflektor wydobywał z mroku gigantyczną twarz o wymiarach trzy metry na dwa.

W druidów wpatrywał się Führer hipnotycznym, szalonym wzrokiem. W padającym świetle jego oczy zdawały się oscylować, jakby żyły własnym życiem.

– Oto nasz wróg. Adolf Hitler! Niechaj jego niecny umysł trafi na wieczność w piekielne ognie. Niechaj jego kości spróchnieją, niechaj krew mu wyschnie, niechaj ciało zgnije. W imię bóstw: Luga, Elargrla, Meldora niechaj będzie przeklęty on i jego bliscy aż po ostatnie pokolenie.

Jeden z druidów zapalił pochodnię i podszedł do portretu zdobywcy Europy.

– Niechaj ten oczyszczający ogień strawi twe ciało i duszę na wieczność!

Płomienie pochodni zaczęły lizać najpierw podbródek, później wspięły się wzdłuż policzków i dosięgły wąsa. Twarz dyktatora zwijała się we wstrętnym rozżarzonym grymasie.

Laure podniosła do ust krótkofalówkę i mruknęła głucho:

– Go!

Upłynęło kilka sekund, po czym naraz znikąd wytrysnęły trzy kolumny światła.

Laure nie posiadała się ze zdumienia, że widok jest taki piękny. Reflektory obrony przeciwlotniczej utworzyły trzy rozjarzone kolumny, które pięły się wysoko w noc. A dokładnie w kierunku srebrzystego księżyca.

Znów zabrzmiał głos postawnego druida:

– Niechaj nasi wrogowie wiedzą, że światła zapłonęły i że osaczymy ich w najgłębszych nawet ciemnościach.

Laure westchnęła. Odkąd zaczął się rytuał druidzki, nie dawała jej spokoju jedna myśl: jak ludzie zdrowi na umyśle mogą tak postępować? Wiedziała, że w tej samej chwili w trzech innych świętych miejscach Zjednoczonego Królestwa odbywają się równie zaskakujące ceremonie. Na wyspie Man wiccańscy czarownicy rozpalali stosy, na których palili kukłę wyobrażającą Himmlera, szefa SS. W Edynburgu bracia z Hermetycznego Zakonu Złotego Brzasku na gałęzi świętego dębu wieszali kukłę ubraną jak marszałek Goering. W New Forrest, od tysiącleci pogańskim świętym miejscu, wyznawcy wielkiego boga Pana zarzynali kozła, który na boku miał zdjęcie doktora Goebbelsa. W każdym z tych miejsc żołnierze strzegli sprawujących ceremoniał przed spojrzeniami gapiów i jeden tylko operator uwieczniał uroczystość.

Nagle trzy słupy światła zgasły. Teraz tylko księżyc zalewał srebrnym blaskiem święte głazy i ich kapłanów. Laure schowała lornetkę i skierowała się do domku strażników tego miejsca. Umierała z głodu, przede wszystkim jednak z pragnienia, aby dowiedzieć się więcej na temat Witchfall. Nowej operacji, którą przeprowadzał jej przełożony z SOE.

– Komandorze, możesz mi wyjaśnić, co się dzieje?

Drzwi drewnianej chaty otwarły się z hukiem i wpadła przez nie Laure, wpuszczając powiew wilgotnego powietrza.

– Przychodzisz w samą porę, jajka są gotowe – powiedział szef wydziału S stojący przy byle jakiej kuchence, w której palił się ogień.

Smakowity zapach smażonego bekonu wypełniał pomieszczenie o ścianach wyłożonych dębem, przez co przywodził na myśl góralską chatę. Nieco w głębi przy ciężkim stole ktoś siedział. Przypominał cukierek owinięty w potrójną warstwę papierków. Gruby cukierek. Aleister Crowley łapczywie zajadał kanapkę ze słoniną i jajkami.

– Malorley ma rację. Dobrze pani to zrobi. Wygląda pani na lekko poruszoną.

– Ja poruszona…? Bez żartów – odparła Laure, rzucając na stół rękawiczki. – A co mam powiedzieć o tych oszołomach na zewnątrz? Skąd wyście ich wytrzasnęli? Z jakiegoś wariatkowa czy co?

Crowley westchnął ciężko, aż zatrzęsły mu się grudkowate policzki.

– Moja droga, pani się myli. Mędrcy, których komandor Malorley zebrał wraz ze mną w czterech miejscach świata, to sam kwiat, elita magii, czarowstwa i druidyzmu. Witchfall. To ja wymyśliłem nazwę tej operacji. Ostatni raz przeprowadzono coś takiego przeszło sto lat temu, a zamiast portretów Hitlera i zaprzedanych mu kanalii były wizerunki Napoleona i jego marszałków.

– Niech pan przestanie pleść bzdury – rozkazała Laure, zdejmując kurtkę moro.

Malorley usiadł przy stole, stawiając na blacie talerz z jajkami sadzonymi.

– Potwierdzam, znalazłem w królewskich archiwach raport z ceremonii kropka w kropkę takiej jak nasza. W tysiąc osiemset trzecim roku cała rzesza brytyjskich czarowników i druidów spotkała się na konwencie, by odprawić kolektywne zaklęcie przeciwko waszemu cesarzowi, który zamierzał najechać Anglię z armią stu tysięcy żołnierzy zgrupowanych w Boulogne.

– I podziałało! – dodał Crowley. – Podobno tamtej nocy korsykański niedźwiedź dostał konwulsji we własnym łóżku. I rankiem zrezygnował z tego podłego zamiaru.

– No tak… – Laure również usiadła przy stole. – Coś mi się zdaje, że wasz zdrowy rozsądek też dostał konwulsji. Podobnie jak rozsądek tych pajaców przebranych za druidów i wariatek z wyspy Man, które latają na miotle.

– Niech pani się z nich nie natrząsa – rzekł Crowley, łakomie zjadając jajko. – To na swój sposób buntownicy, luminarze… rewolucjoniści!

– Czyżby? – Młoda Francuzka się uśmiechnęła, odkrawając kawałek smażonego bekonu. – Dziwne, na historii nikt nigdy mnie nie uczył, że Robespierre i Lenin składali w ofierze dziewice i ucztowali podczas czarnych mszy.

– Jeśli chodzi o tych dwóch, należałoby raczej mówić o czerwonych mszach, zważywszy na to, ile cmentarzy po sobie zostawili – zdenerwował się Crowley. Zerwał się nagle zadziwiająco zwinnie jak na człowieka tej tuszy. Oczy błyszczały mu podnieceniem. Oparłszy się rękami o blat, nachylił się do Laure. – Nic pani nie rozumie, młoda damo. Magia, przyzywanie dawnych bóstw jest bliskie przewrotowi. Magowie, druidzi, czarownicy godni tego miana to rewolucjoniści. Od wieków walczą z tyranią narzuconą przez Ukrzyżowanego i jego psy łańcuchowe. W średniowieczu czarowstwo fermentowało w reakcji na nikczemną zupę warzoną w piekielnym kotle Kościoła i arystokracji. Skoro Jezus i Matka Boska błogosławią tyranii papieży, królów, księży, pluńmy im w czcigodne oblicza. Całujmy w dupę Szatana albo wielkiego bożka Pana i obalmy posąg największego dyktatora, jakiego ziemia nosiła. Mam na myśli Boga!

– Pana Crowleya dopadł jakiś ostry marksistowski kryzys – skomentowała tę wypowiedź Laure, rzucając ironiczne spojrzenie Malorleyowi.

Mag nie podniósł rzuconej rękawicy, lecz kontynuował swą diatrybę:

– Jako kobieta, powinna pani to wszystko rozumieć.

Laure niewzruszenie jadła jajka.

– Nie widzę związku, nie mam żadnego upodobania do Lucyferowego zadka…

– No nie! Niechże pani uchyli choć trochę otwory, które służą pani jako uszy! W średniowieczu magię głosiły przecież kobiety. Mówiono na nie czarownice, ale przede wszystkim były uzdrowicielkami i wieszczkami. Dawały nadzieję wszystkim tym uciskanym biedakom, a Kościół i władcy palili je na stosie. A już nie wspomnę o sile pożądania…

– Ach, seks… Tak właśnie myślałam, że leży to panu na sercu. Przecież sex magic to pańskie ulubione nauczanie: dostąpić najwyższej władzy w oparach rozkoszy. Czytałam pana dossier w SOE. To bardzo wygodne dla zaspokajania swoich zboczeń z kobietami. A i z mężczyznami.

Malorley z rozbawieniem obserwował słowną szermierkę swoich dwojga agentów. Crowley wyraźnie się rozzłościł i teraz nie mógł już się zatrzymać.

– Czczę tak samo Izydę, jak Ozyrysa! I co? Jestem z tego dumny. Zboczenia, mówi pani? O nie, raczej rezerwa. Rezerwa wobec moralności, która nas kastruje i nie pozwala nam na wolne życie. Rezerwa wobec Watykanu, który zamknął się jak forteca i pozwala niemieckiemu Antychrystowi mordować ludzkie bydło. Rezerwa wobec świata, którym rządzą ludzie w butach z cholewami i w hełmach, prowadząc nas ku apokalipsie. Rezerwa wobec świata powodowanego jakoby rozumem i obyczajnością i posyłającego od wieków swoje dzieci na rzeź. Przy dźwiękach trąbek, Te Deum, Międzynarodówki, Marsylianki czy Horst-Wessel-Lied. Nie seks jest zboczeniem, tylko wojna!

– W sumie coś w tym jest – przystała Laure zmieszana. – Ale mimo wszystko pan jest naprawdę stuknięty. Inteligentny, ale stuknięty jak mało kto.

– No wreszcie jakiś komplement. Dziękuję – odparł, siadając na powrót.

Francuzka zwróciła się do Malorleya:

– A tak poważnie, komandorze. To, że twój kumpel mag wierzy w te banialuki, mieści się w normie, ale że ty…? Czy to nie przesada ściągać tu batalion obrony cywilnej do ochrony tego zebrania? Że nie wspomnę o reflektorach obrony przeciwlotniczej i wojskowej ekipie filmowców. Chyba nie przekonałeś Churchilla, że trzeba zaczarować Hitlera i jego przeklęte wojska?

Malorley zapalił fajkę i z rozbawieniem przyglądał się podwładnej.

– Musimy mieć wszelkie szanse po swojej stronie. Zatruwanie i magia, oto smakowity koktajl…

– Z tobą jest taki problem, komandorze, że nigdy nie wiadomo, czy poczucie humoru jest twoją bronią czy wykrętem.

– Prawdopodobnie i tym, i tym.

Crowley delektował się plastrem bekonu.

– Pyszności. Ach, świnia… Jedno z nielicznych zwierząt, którego nie można składać w ofierze podczas rytuałów magicznych. Jagnię, wołu, byka, kota, koguta można, a świni nie. Zbyt nieczysta zarówno dla Boga, jak i dla Szatana. Tylko na Antylach składają świnię w ofierze na Boże Narodzenie.

Laure spojrzała na Crowleya z politowaniem, po czym z kieszeni swej wojskowej kurtki wyjęła pomiętą gazetę i położyła ją na stole.

– À propos ofiar… Czytali panowie dzisiejsze gazety?

– Nie mieliśmy czasu. Od dwóch dni szykowaliśmy ten konwent. A co?

Młoda agentka SOE rozłożyła na blacie bulwarówkę. Nad zdjęciem zakrytego ciała tytuł bił po oczach:

SWASTYKOWY MORDERCA ZNOWU UDERZYŁ!

– Na cmentarzu w West Brompton znaleziono zwłoki kobiety na nagrobku – wyjaśniła Laure głosem pełnym napięcia. – Na czole miała wyciętą nożem swastykę. Do złudzenia przypomina to ofiarę Moiry O’Connor. No wiecie, tę dziewczynę zaszlachtowaną i porzuconą w zeszłym roku na cmentarzu w Tower Hamlets. Takie zwłoki wprawiają w zachwyt naszego przyjaciela, obecnego tu satyra.

Crowley wypluł spory kęs słoniny na talerz i obrzucił Francuzkę zabójczym wzrokiem.

– Niech Scotland Yard się tym zajmie – powiedział Malorley. – Może to naśladowca.

– Albo i nie. Dobrze by było podsunąć trop policji.

– Nie ma mowy! Przypominam, że Moira O’Connor to agentka Abwehry, którą wykorzystujemy bez jej wiedzy. Aleister spotyka się z nią raz w miesiącu i przekazuje jej informacje, które uważam za stosowne jej podsuwać. Stała się kartą atutową w naszej rozgrywce z niemieckimi tajnymi służbami.

– A jeśli ofiar będzie więcej? Pozwolimy jej współzawodniczyć z Kubą Rozpruwaczem?

Malorley się podniósł i stanął przed Laure.

– Priorytetem jest wojna. I poszukiwanie swastyk. Resztą niech się zajmie policja.

– Ta mała ma rację – wtrącił Crowley. – Może warto by się dowiedzieć, czy Szkarłatna Czarodziejka znowu wyjęła ofiarne noże.

– A cóż pan się tak martwi? – zdziwił się Malorley.

– Moira trzyma mnie w szachu kompromitującymi zdjęciami z pierwszym trupem. Nie mam ochoty odpowiadać za kolejne zbrodnie.

Komandor pokiwał głową. Argument był wystarczający.

– W gazecie podają datę i godzinę zgonu?

– A jakie to ma znaczenie? – spytała Laure. – Rytualnie ofiary wyglądają tak samo. A ciało zostawiono na cmentarzu.

Malorley wziął gazetę i przebiegł wzrokiem artykuł. Twarz mu pojaśniała.

– Według tego tekstu śmierć nastąpiła najdalej trzy dni temu, co odsuwa podejrzenia od naszej czarownicy.

– Skąd ta pewność? – powątpiewała Laure. – Czyżbyś widział się z nią ostatnio w tym jej burdelu sado-maso… jakże mu tam… w klubie Hellfire?

Crowley uchwycił urażone spojrzenie oficera SOE i z uśmiechem wtrącił:

– On ma rację. Moira O’Connor bierze udział w ceremonii, która się odbywa na wyspie Man. Pojechała tam w zeszłym tygodniu. Alibi ma solidniejsze niż podziemny bunkier pod gabinetem wojennym Churchilla.

– Wykorzystujecie ją w operacji Witchfall? Nie kapuję.

– Nie tylko odgrywa w niej aktywną rolę, ale w dodatku tu obecny Aleister przekaże jej kopie nagrań z ceremonii. Które ona czym prędzej przekaże do Berlina…

– Można jaśniej?

– Trzeba czymś zająć naszych ludzi, skoro utknęliśmy z poszukiwaniem czwartej swastyki. To operacja dezinformacyjna wymierzona w przywódców Rzeszy, którzy wierzą w tajemne moce. W Himmlera w pierwszej kolejności. Świadomość, że rzucono na nich zaklęcie, może wpłynąć na ich zachowania i spowodować, że zaczną podejmować złe decyzje. Wpadłem na ten pomysł po rozmowie z tym wariatem Rudolfem Hessem, kiedy się dowiedziałem, że szef SS wierzy w reinkarnację i czary i niektóre decyzje podejmuje na podstawie rad astrologów. – Popatrzył na zegarek. – Na razie mam czas, by wrócić do Londynu i troszkę odpocząć. Jutro późnym popołudniem spotykam się z naszymi przyjaciółmi z MI6, którzy ciągle jeszcze nie przetrawili porażki poniesionej przy zamachu na Hitlera i Mussoliniego w Wenecji.

– A my kiedy wracamy do stolicy? – zapytał Crowley. – Mam być na ważnym wernisażu.

– Najpierw proszę się upewnić, że pańscy druidzi rewolucjoniści wsiadają do samochodów. Przydzieliłem panu kierowcę, który potem odwiezie pana do domu.

– O Tristanie dalej nic nie wiadomo? – zagadnęła Laure.

Malorley nie odpowiedział.

3

Pomorze

Lipiec 1942

Godzinę po opuszczeniu zamku Eriki samochód wiozący Tristana zatrzymał się przed podwójnym gęstym ogrodzeniem z drutu kolczastego, strzeżonym przez esesmanów w mundurach polowych. Za nim, za linią drzew poprzecinaną wieżyczkami strażniczymi, można się było domyślić polany. W drodze Francuz nie zadał ani jednego pytania swojej niechcianej eskorcie. Siedząc przy oknie, obserwował trasę, szybko jednak wóz zaczął kluczyć bocznymi dróżkami, a las stawał się coraz gęściejszy. Tristanowi przeszło wtedy przez myśl, że jeżeli wiozą go na egzekucję, to niewątpliwie lepszego miejsca nie znajdą. Dyskretnie i bez śladu. Tylko czemu zwlekają? Poza tym esesmani najpierw by go przesłuchali, w tym byli specjalistami i sprawiało im to przyjemność. Nie, nie, powód musiał być inny.

Wciąż stali przed bramą prowadzącą za ogrodzenie. Wartownicy krążyli wokół auta niczym psy gończe. Jeden podniósł maskę, drugi sprawdzał koła. Szukają bomby, pomyślał Tristan zaskoczony wzmożoną kontrolą. Nagle skrzydło bramy się otworzyło. Strażnicy wrócili na swoje stanowiska, a samochód ruszył naprzód. Już nie jechali po kamienistej polnej drodze, lecz po równiutkim asfalcie. Zbita masa drzew powoli rzedła. Pojawiły się budynki w kształcie długich walców strzeżonych przez oddziały obrony przeciwlotniczej. W miejscu, gdzie droga się rozwidlała, po lewej wyłonił się patrol i zatrzymał wóz.

– Losowa kontrola – zakomunikował podoficer. – Proszę zgasić silnik i w żadnym razie nie wysiadać z samochodu.

Naraz otoczyły ich psy. Jeden wskoczył na maskę i powarkując, obwąchiwał przednią szybę. Inne opierały się łapami o boczne szyby, odsłaniając zębiska.

– Znakomity komitet powitalny – ironicznie zauważył Tristan. – Ciasteczka będą później?

Odpowiedziało mu tylko ujadanie, lecz w jednej chwili ucichło, gdy rozległ się gwizdek. Patrol odstąpił i zniknął w krzakach. Samochód ruszył powoli, po czym skręcił w lewo. Zaskoczony Marcas ujrzał pas startowy, który ginął we mgle. W oddali słabo migotały światła betonowej wieży. Szofer zatrzymał wóz na nasypie i dał znak Francuzowi, aby wysiadł.

– Jeśli ma być światowe przyjęcie, to uprzedzam, że nie wziąłem smokingu.

Kierowca na powrót uruchomił silnik. Tristan został sam. Pas startowy świeżo wysprzątano – co jakieś dziesięć metrów wznosiły się na nim kopczyki zamiecionych sosnowych szpilek. Marcas obmacał sobie kieszenie, ale znalazł tylko zapalniczkę. Papierosy zostawił u Eriki. Krótka wizyta u niej była kompletną klapą. Nie zdołał ustalić, czy jego kochanka wie i dlatego mu grozi, czy też grozi mu, żeby się dowiedzieć. W każdym razie nie starczyło mu zimnej krwi. W pierwszym odruchu chciał problem rozwiązać natychmiast. Nie myśląc o skutkach. Co świadczyło, że żyje w napięciu, które nie pozwala mu brać pod rozwagę wszystkich parametrów sytuacji, od własnego bezpieczeństwa zaczynając. Na szczęście przyjechali po niego ci esesmani.

Kątem oka nadal obserwował pasażerów samochodu. To zwykli wykonawcy. Dobrze zrobił, że nie stawiał oporu i nie zadawał pytań. W obliczu nazistów, a esesmanów w szczególności, nigdy nie należało reagować jak potencjalny podejrzany. To pierwsza zasada przetrwania w reżimie totalitarnym. Z Eriką nie potrafił się wykazać taką przezornością. I powinien wiedzieć dlaczego.

Wzdrygnął się, usłyszawszy głuchy warkot. Rozchyliły się wrota jednego z budynków w kształcie tunelu. Tristan rozpoznał charakterystyczny dźwięk śmigieł tnących powietrze, co zaraz potwierdził widok jasnego kokpitu wyłaniającego się z wrót i dwojga czarnych skrzydeł. Samolot wyjechał z hangaru i zajął pozycję na pasie. W środkowej części kadłuba otworzyły się drzwi, wypuszczono metalowe schodki. Zszedł po nich oficer SS w galowym mundurze, ruszył marszowym krokiem po asfaltowym pasie i zatrzymał się przed Marcasem.

– Heil Hitler!

Zanim Tristan nonszalancko wyciągnął ramię w pozdrowieniu, padł rozkaz: