Oskarżony - Karine Tuil - ebook + audiobook + książka

Oskarżony ebook i audiobook

Tuil Karine

3,8

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Farelowie tworzą silną rodzinę. Jean jest popularnym francuskim dziennikarzem politycznym; jego żona, Claire, eseistką znaną ze swoich feministycznych zobowiązań. Ich syn Alexandre studiuje na prestiżowej amerykańskiej uczelni. Wydaje się, że ich życie to pasmo sukcesów, jednak oskarżenie o gwałt zachwieje tą misterną konstrukcją społeczną. Seks i pokusa destrukcji, seks i jego dziki impuls są sercem tej potężnej powieści, w której Karine Tuil kwestionuje współczesny świat, rozkłada na czynniki pierwsze bezlitosną machinę prawną i konfrontuje nas z naszymi własnymi lękami. Bo czy jest ktoś, kto z pewnością może się uchronić przed wpadnięciem w tę spiralę?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 325

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 36 min

Lektor: Marta Grzywacz

Oceny
3,8 (23 oceny)
7
9
4
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
michalwalski

Całkiem niezła

Jestem zawiedziony ,Ani to kryminal ,zero sensacji,.Powinny byc sklasyfikowana moze jako dramat.Mozna powiedziec -sprawa Sadowa o gwalt dla erotomanow Badziewir ,nie dla mnie.
10

Popularność




Les Choses humaines

© Karine Tuil et Éditions Gallimard, Paris, 2019

Copyright © 2023 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2023 for the Polish translation by Marta Turnau

(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)

Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz

Zdjęcie na okładce: © Sebastian Pichler/Unsplash

Redakcja: Bożena Sęk

Korekta: Izabela Sieranc, Iwona Wyrwisz, Karolina Sojka

ISBN: 978-83-8230-521-0

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:[email protected]

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga

E-book 2023

DYFRAKCJA

Ten, kto szuka prawdy w człowieku, musi stać się panem swojego bólu.

Georges Bernanos, Radość

(przeł. Zofia Milewska)

1

Seks był ekstremalną deflagracją, definitywnym spaleniem, niczym innym – koniec mistyfikacji. Claire Farel zrozumiała to, gdy w wieku dziewięciu lat stała się świadkiem rozpadu swojej rodziny, spowodowanego niepohamowanym pociągiem matki do profesora medycyny poznanego podczas jednego z kongresów. Zrozumiała to, gdy w trakcie swojej kariery widywała osoby publiczne tracące w ciągu kilku sekund wszystko, czego zbudowanie zajęło im całe życie: stanowisko, reputację, rodzinę – konstrukcje społeczne, których stabilność zdobywana była za cenę niezliczonych lat pracy, ustępstw – kłamstw – obietnic, trójcy umożliwiającej przetrwanie związku; widziała, jak najbardziej błyskotliwi przedstawiciele klasy politycznej pogrążali się, czasami wręcz definitywnie, dla krótkiej przygody, dla spełnienia fantazji – nieodpartych potrzeb pożądania seksualnego: wszystko, natychmiast. Mało brakowało, by sama znalazła się w sercu jednego z największych skandali w historii Stanów Zjednoczonych. Miała wówczas dwadzieścia trzy lata i odbywała staż w Białym Domu w tym samym czasie co Monica Lewinsky – zapamiętana jako ta, która zachwiała karierą prezydenta Billa Clintona – i nie ona trafiła na miejsce namiętnej brunetki nazywanej czule przez prezydenta „smarkulą” wyłącznie dlatego, że nie wpisywała się w kanony estetyczne obowiązujące w tamtym okresie w Gabinecie Owalnym: blondynka z włosami splecionymi w warkocz, średniego wzrostu, dość wiotka, zawsze w garsonce ze spodniami o męskim kroju – nie w jego typie.

Często zadawała sobie pytanie, co by się stało, gdyby prezydent wybrał ją – pół Francuzkę, pół Amerykankę, impulsywnego mózgowca lubiącego eksplorować świat wyłącznie za pośrednictwem książek – zamiast Moniki, brunetki o obfitych kształtach i drapieżnym uśmiechu, żydowskiej księżniczki dorastającej w bogatych dzielnicach Brentwood i Beverly Hills. Uległaby sile przyciągania władzy; zakochałaby się jak debiutantka i to ją przesłuchiwałby senator Kenneth Starr, zmuszając do powtarzania w kółko tej samej historii będącej pożywką dla kolacyjnych rozmów w restauracjach na całym świecie i wypełniającej czterysta siedemdziesiąt pięć stron raportu, który przyprawi o drżenie zwolenników amerykańskiej władzy, pobudzającej neurotyczne instynkty biernego ludu wzywającego z oburzeniem do powszechnego umoralniania. Nie zostałaby zapewne nigdy szanowaną intelektualistką, która dziesięć lat później spotka tego samego Billa Clintona podczas kolacji wydanej z okazji ukazania się jego pamiętników i zada mu wprost pytanie: „Panie Clinton, dlaczego poddał się pan publicznie temu upokarzającemu ćwiczeniu ze skruchy, dlaczego chronił pan żonę i córkę, nie wyraziwszy choćby słowa współczucia w stosunku do Moniki Lewinsky, której życie intymne zostało zdewastowane?”. On zmiótł pytanie wierzchem dłoni, odpowiadając fałszywie obojętnym tonem: „Kimże pani jest?”. Nie pamiętał jej, co wydawało się w gruncie rzeczy normalne, ich spotkanie miało miejsce blisko dwadzieścia lat wcześniej, a jeśli w ogóle kiedykolwiek minął ją na jednym z korytarzy Białego Domu, łatwo rozpoznawalną dzięki nadającym jej prerafaelicki wygląd włosom w kolorze weneckiego blondu, to nigdy nie odezwał się do niej ani słowem – prezydent nie ma żadnego powodu, by zwracać się do stażystki, chyba że ma ochotę ją przelecieć.

Dwadzieścia jeden lat wcześniej, w 1995 roku, we trzy przekroczyły drzwi Białego Domu dzięki wzorowym wynikom w college’u i licznym rekomendacjom. Pierwsza z nich, Monica Lewinsky, będzie tylko meteorytem wystrzelonym w wieku dwudziestu pięciu lat w międzynarodową galaktykę medialną, mając na koncie jedynie dwa bohaterskie czyny – fellatio i grę erotyczną z użyciem cygara. Druga, młodsza, Huma Abedin, której rodzina o indyjsko-pakistańskich korzeniach założyła Instytut do spraw Mniejszości Muzułmańskiej (Institute of Muslim Minority Affairs), została przydzielona do biura Hillary Clinton i w ciągu mniej więcej dziesięciu lat stała się jej najbliższą współpracownicą. Na ślubie swej podopiecznej z przedstawicielem demokratów Anthonym Weinerem pierwsza dama wygłosiła nawet owe sławne słowa świadczące o silnym ładunku emocjonalnym: „Gdybym miała drugą córkę, byłaby nią Huma”. Wspierała ją, gdy rok później młody małżonek upublicznił przypadkiem na Twitterze swoje zdjęcia w sugestywnych pozach – z nagim torsem i nabrzmiałym członkiem wciśniętym w obcisłą bieliznę. Była przy niej, kiedy niefrasobliwy mąż powtórzył swój wybryk, utrzymując tym razem erotyczną korespondencję SMS-ową z nieletnią, w czasie gdy ubiegał się o stanowisko burmistrza Nowego Jorku. Był wówczas jednym z dwóch najbardziej obiecujących młodych polityków! Mimo ostrzeżeń osób, które domagały się odsunięcia Humy Abedin, zarzucając jej polityczną toksyczność, Hillary Clinton zatrzymała ją przy sobie. Witaj w Klubie Kobiet Zdradzonych, Lecz Dumnych, wielkich kapłanek amerykańskiego poker face – uśmiech, proszę, kamera w ruchu.

Z tria ambitnych stażystek jedyną, która uniknęła wówczas skandalu, była ona, Claire Davis-Farel, córka profesora prawa na Harvardzie, Dana Davisa, i francuskiej tłumaczki z języka angielskiego, Marie Coulier. Rodzinna legenda głosi, że jej rodzice spotkali się przed budynkiem Sorbony, a po kilku miesiącach związku na odległość pobrali się w Stanach Zjednoczonych, na przedmieściach Waszyngtonu, gdzie wiedli następnie spokojną i monotonną egzystencję. Marie zrezygnowała ze wszystkich swoich emancypacyjnych marzeń, by zająć się córką i stać się tym, czego zawsze się obawiała: gospodynią domową, której jedyną obsesją było nie zapomnieć o pigułce. Rodzicielstwo przeżywała jako formę alienacji, nie była do niego stworzona, nie rozbudził się w niej instynkt macierzyński, wpadła wręcz w głęboką depresję poporodową i gdyby mąż nie załatwił jej kilku zleceń na tłumaczenia, skończyłaby na antydepresantach, obnosiłaby sztuczny uśmiech i twierdziła publicznie, że wiedzie fantastyczne życie, jest spełnioną żoną i matką, aż do dnia, w którym powiesiłaby się w piwnicy ich małego domku we Friendship Heights. Zamiast tego stopniowo wróciła do pracy i dziewięć lat po narodzinach córki zapałała uczuciem do angielskiego lekarza, któremu służyła za tłumaczkę w trakcie kongresu w Paryżu. Porzuciła męża i córkę niemal z dnia na dzień w swego rodzaju miłosnym amoku, by przenieść się do Londynu z owym nieznajomym. Osiem miesięcy później, w trakcie których nie widziała się z córką więcej niż dwa razy, mężczyzna ten wyrzucił ją za drzwi, twierdząc, że jest „histeryczką nie do życia” – koniec historii. Kolejne trzydzieści lat spędziła, usprawiedliwiając to, co nazywała „zabłąkaniem”; mówiła, że wpadła w łapy „narcystycznego zboczeńca”. Rzeczywistość była jednak bardziej prozaiczna i mniej malownicza: przeżyła krótką fascynację seksualną, która nie przetrwała próby czasu.

Claire mieszkała w Cambridge w Stanach Zjednoczonych z ojcem, dopóki nie zmarł w wyniku gwałtownie rozwijającego się nowotworu – miała wówczas trzynaście lat. Wyjechała więc do Francji do matki, która osiedliła się w górskim miasteczku w okolicach Grenoble. Marie pracowała dla francuskich wydawnictw na pół etatu i mając nadzieję na „nadrobienie straconego czasu i naprawienie błędu”, z podejrzanym oddaniem poświęciła się edukacji córki. Nauczyła ją wielu języków obcych, wpajała jej wiedzę z dziedziny literatury i filozofii. Gdyby nie ona, kto wie, czy Claire zostałaby uznaną eseistką, autorką sześciu książek, z których trzecia, Moc kobiet, napisana w wieku trzydziestu czterech lat, zapewniła jej uznanie w oczach krytyków. Po studiach w prestiżowej paryskiej École Normale Supérieure Claire rozpoczęła naukę na wydziale filozofii Uniwersytetu Columbia w Nowym Jorku. Tam nawiązała kontakty z dawnymi znajomymi ojca, którzy pomogli jej w otrzymaniu stażu w Białym Domu. Właśnie w Waszyngtonie w tamtym okresie spotkała przy okazji jednej z kolacji wydanej przez wspólnych znajomych tego, który miał zostać jej mężem, słynnego francuskiego dziennikarza politycznego Jeana Farela. Ów starszy od niej o dwadzieścia siedem lat gwiazdor publicznej stacji telewizyjnej właśnie się rozwiódł i był u szczytu swojej medialnej kariery. Oprócz znanego programu politycznego, którego był prezenterem i producentem, między godziną ósmą a ósmą dwadzieścia rano prowadził wywiady radiowe dla sześciu milionów słuchaczy. Kilka miesięcy później Claire zrezygnowała z kariery w administracji amerykańskiej, wróciła do Francji i wyszła za niego za mąż. Farel, mężczyzna o charyzmie nieodpartej dla młodej ambitnej kobiety, jaką wówczas była, obdarzony był na dodatek zmysłem ciętej riposty, o którym jego goście polityczni mówili: „Kiedy wywiad przeprowadza Farel, jesteś niczym ptaszyna w szponach drapieżcy”. Wprowadził ją w środowisko społeczne i intelektualne, do którego nie zdołałaby się dostać w tak młodym wieku i bez własnej sieci wpływów. Był jej mężem, mentorem, najwierniejszym wsparciem. Ta forma opiekuńczego autorytetu wzmocniona przez różnicę wieku na długo osadziła ją na pozycji podległej, lecz obecnie, w wieku czterdziestu trzech lat, była zdeterminowana, by podążać przez życie zgodnie z własnymi zasadami. Przez dwadzieścia lat zdołali skupiać uwagę na ognisku domowym zbudowanym niczym szaniec odgradzający ich od przeciwności losu, powtarzając sobie, że są najlepszymi przyjaciółmi świata, co było uprzejmym sposobem na ukrywanie, że nie łączył ich już seks. Godzinami rozprawiali o filozofii i polityce, we dwoje lub w trakcie kolacji, które często wydawali w przestronnym mieszkaniu przy avenue Georges-Mandel. Najtrwalej jednak łączył ich syn Alexandre. Dwudziestojednolatek po studiach na politechnice w nowym roku akademickim wstąpił na kalifornijski Uniwersytet Stanforda. To w trakcie jego nieobecności, na początku października 2015 roku, Claire brutalnie porzuciła męża: poznałam kogoś.

Claire, jak wiele innych osób, uległa popędowi seksualnemu i pokusie spustoszenia, seksowi i jego dzikiemu, tyrańskiemu, niepowstrzymanemu impulsowi, burząc pod wpływem chwili, w nieopanowanym pędzie, wszystko, co cierpliwie budowała – rodzinę, stabilność emocjonalną, trwałe zakotwiczenie – dla mężczyzny w swoim wieku, Adama Wizmana, nauczyciela języka francuskiego w żydowskiej szkole z departamentu 93, mieszkającego od trzech lat z żoną i dwiema córkami, trzynastoletnią Noą i osiemnastoletnią Milą, w Pavillons-sous-Bois, spokojnej gminie w Seine-Saint-Denis. Zaprosił Claire na spotkanie ze swoimi uczniami klasy maturalnej, a po dyskusji, która odbyła się w jednej z sal konferencyjnych liceum, udali się razem na kawę do miasta. Ich rozmowa wpisywała się jeszcze wówczas w ową przyjacielską sztuczną uprzejmość, która ma na celu zamaskowanie pożądania, lecz odsłania wszystko; każde trwało na swoim miejscu, co było społecznie poprawne, a jednak gdy usiedli przy stoliku w pustym bistro, wiedzieli: jeszcze się spotkają, będą się kochać i wpadną w pułapkę. Odwiózł ją do domu swoim starym golfem w kolorze almond green, bo zamówiona taksówka się nie pojawiła, i powiedział, że chciałby się znów z nią zobaczyć. Tym sposobem w ciągu kilku miesięcy związku na odległość (spotykali się zaledwie raz lub dwa razy na miesiąc, były to spotkania o takiej intensywności, że utwierdzały ją tylko w szalonym przekonaniu, że się „odnaleźli”) nieco sztywna intelektualistka, wygłaszająca wykłady z filozofii w École Normale Supérieure na tematy tak różnorodne jak podłoże ontologiczne indywidualizmu politycznego lub bezpostaciowe emocje fikcji, zmieniła się w namiętną kochankę, której głównym zajęciem było pisanie erotycznych liścików, roztrząsanie w kółko tej samej fantasmagorii i szukanie odpowiedzi na jedyne interesujące ją obecnie pytanie egzystencjalne: Czy można zbudować nowe życie po czterdziestce? Przemawiała sobie do rozsądku: pracuj i odłóż na bok życie prywatne. Masz dwudziestojednoletniego syna, eksponowane stanowisko, satysfakcjonujące życie. Pełne życie. Poślubiłaś mężczyznę, który oferuje ci całkowitą wolność i z którym zawarłaś niemy pakt, taki sam, jaki łączył Jeana-Paula Sartre’a i Simone de Beauvoir: miłość konieczna i miłości przygodne, czyli małżonek, ów stały punkt, oraz przygody seksualne karmiące ich wiedzę o świecie. Ty jednak nigdy do tej pory nie korzystałaś z tej wolności – nie dlatego, że chciałaś być wierna, nie, moralna surowość nie była ci bliska, lecz z naturalnej skłonności do spokoju. Ułożyłaś sobie życie, wykazując się doskonałym wyczuciem porządku i dyplomacji. Miałaś więcej trudności niż mężczyzna ze znalezieniem swojego miejsca, ale w końcu ci się to udało i czujesz, że ci się ono należy. Postanowiłaś raz na zawsze, że będziesz się spełniać i że nie będziesz ofiarą. Twojego męża często nie ma, a kiedy jest, widzisz krążące wokół niego coraz to młodsze kobiety, chociaż wiesz, że to do ciebie jest przywiązany. Jako kobieta wyrażająca swoją niezależność w każdym wystąpieniu medialnym prywatnie poddawałaś się licznym społecznym nakazom: Zadowalaj się tym, co masz. Nie ulegaj korumpującemu uzależnieniu, pożądaniu, miłosnym mirażom, wszystkiemu, co ostatecznie cię wykluczy i osłabi. Co będzie przyczyną twojej zguby. Zrezygnuj.

Długo wahała się przed wszczęciem procedury prowadzącej do separacji, przytłoczona poczuciem winy, że opuszcza człowieka, który osiąga kres swojego życia, ściśniętego gorsetem ich wspólnych przyzwyczajeń i poczuciem bezpieczeństwa, które generowały. Powstrzymywały ją niewidzialne nici: lęk przed nieznanym, własna moralność, swego rodzaju konformizm. Wraz z mężem tworzyła jedną z owych silnych par, które społeczeństwo medialne czciło, lecz w tej nieustannej próbie sił, w jaką ewoluowało ich małżeństwo, nietrudno było stwierdzić, kto nad kim dominuje. W przypadku rozwodu przyjaciele i koledzy z pracy wybiorą ostatecznie bardziej wpływowego Jeana. Ona zostanie odizolowana, wykluczona; recenzje jej książek w prasie staną się rzadsze, mniej pochlebne. Jean będzie wywierał na to pośredni wpływ, nie będzie nawet musiał wykonywać żadnego telefonu – jego sieć kontaktów działała naturalnie. Miała świadomość pokusy, jaką stanowi potęga mediów, niebezpieczeństwa wszechwładzy, którą stwarzało lizusostwo, i w przypadku części ludzi – niekoniecznie tych najwrażliwszych – niemożności oparcia się temu. I właśnie to się wydarzyło. Tak, ale pięć lat wcześniej Claire doświadczyła choroby, zdiagnozowano bowiem u niej raka piersi. Kiedy się dowiedziała, że jest znów zdrowa, postanowiła żyć z intensywnością, jaką umożliwia jedynie przejmująca świadomość własnej śmiertelności. Transformacja poprzez doświadczenie – klasyczna, wyczekiwana, lecz prawdziwa. Poddać się? Nie od razu.

„Kobieta w twoim wieku i w twojej sytuacji” (należało usłyszeć: kobieta, którą osłabiła choroba) nie powinna wystawiać się na niebezpieczeństwo. To mniej więcej powtarzała jej matka, społeczeństwo głosiło z ponurym autorytaryzmem, a literatura potwierdzała, podsuwając przykłady klasycznych bohaterek, kobiet w nieudanych małżeństwach, zniszczonych i skonsumowanych przez miłosne uniesienia, czasami doprowadzonych wręcz do samobójstwa. Wszystko w przestrzeni społecznej brutalnie jej o tym przypominało. Lecz kobieta taka jak ona, wykształcona na zróżnicowanych lekturach, czyniąca z autonomii i wolności zobowiązanie rzutujące na całą egzystencję, istotę wręcz swojej pracy, kobieta, która została skonfrontowana ze śmiercią, potrafiła szybko się przekonać, że nie może być większej tragedii niż rezygnacja z życia i kochania, dlatego pewnego ranka spakowała walizki i wyszła, zostawiając na stole w salonie przedstawiającą górski krajobraz pocztówkę z nabazgranymi na odwrocie słowami, których banalność świadczyła o pośpiechu i konieczności odejścia, o pragnieniu szybkiego zakończenia – była ciosem sztyletu, złożeniem ofiary bez jej usypiania, szybkim i nieodwołalnym, bo tak się zabija: „To koniec”.

2

„Trwać” to czasownik zawierający w sobie wszystkie ustępstwa egzystencjalne Jeana Farela: zostać z żoną, zachować dobre zdrowie, żyć długo, opuścić antenę jak najpóźniej. W wieku siedemdziesięciu lat, z czego czterdzieści spędził przed kamerą, widział zbliżające się młode wilki, bezlitosne niczym bestie, które pod banalną maską nie straciły nic ze swej waleczności. Jego ciało zaczynało przejawiać już pewne oznaki słabości, zachował jednak atletyczny wygląd i bystry umysł, z tym większą zatem gwałtownością atakował młodego rozmówcę, który nie doceniając jego żywotności, szybko spychany był na granicę swojej intelektualnej przeciętności i arogancji. „Mam żelazną naturę”, przekonywał skromnie tych, którzy pytali o sekret jego dobrej formy. Co rano ćwiczył z trenerem, którego usługi dzielił z pewną francuską gwiazdą piosenki. Opiekował się nim również dietetyk, któremu schlebiał cały paryski światek. Ważył produkty spożywcze, nie pozwalał sobie na żadne odstępstwo od zasad i był bywalcem dwóch lub trzech stołecznych restauracji, gdzie tłoczył się medialny Paryż. Jego sposób na szczupłą sylwetkę? Zdradził go prasie: „Nigdy nie przegapiam okazji, żeby pominąć posiłek”. Raz na rok udawał się dyskretnie do kliniki medycyny estetycznej położonej kilka kroków od jego biura, przy rue Ponthieu, w VIII Dzielnicy Paryża. Poddał się już liposukcji szyi oraz brzucha, operacji powiek, lekkiemu liftingowi, seansom lasera i zastrzykom z kwasu hialuronowego – nigdy z botoksu, który unieruchamiał mięśnie i nadawał wygląd woskowej lalki, podczas gdy on dążył do naturalności. Spędzał także trzy tygodnie w roku, jeden w zimie i dwa latem, w wysokich górach, gdzie pod kontrolą kardiologa i naturopaty narzucał sobie ścisłą dietę i oddawał się radościom alpinizmu oraz pieszych wycieczek. Po tym wszystkim jego serce biło jak u nastolatka. Zrezygnował z pływania i anulował abonament na basenie w Ritzu, który przez wiele lat dawał mu możliwość zbliżania się do najpiękniejszych aktorek – wiatr moralizatorski wiejący nad polityczno-medialnym światem skłaniał do większej ostrożności. W kontekście donosów, jakie wprowadziły media społecznościowe, zagrywał kartą dyskrecji i oszczędności.

Raz na cztery miesiące konsultował się ze swoim lekarzem ogólnym kontrolującym wyniki jego badań. Potrafił podać swój wynik OB, prób wątrobowych, poziom białka C-reaktywnego i badał wszelkie możliwe markery nowotworowe, szczególnie odkąd Claire zachorowała na raka piersi. „Jestem hipochondrykiem”, usprawiedliwiał się. Chciał się po prostu utrzymać, zostać na antenie. Przed latem miał pozować znanemu fotografowi do zdjęcia na okładkę „Paris Matcha” – coroczny rytuał zapewniający mu popularność, podziw publiczności i wsparcie stacji. Pokażą go, jak zwykle, w trakcie aktywności sportowej: na rowerze, w biegu, uprawiającego nordic walking, jakby mówił: popatrzcie, nadal tryskam zdrowiem. W tym roku wyraził zgodę na udział w grze telewizyjnej Fort Boyard, widzowie będą więc mieli możliwość przekonać się o jego wyjątkowej kondycji fizycznej.

Swojej pracy, o której powiedziałby „moja pasja”, Jean Farel poświęcił całe życie. Polityka i dziennikarstwo stanowiły sens jego istnienia: jak gdyby nigdy nic, bez dyplomu, bez koneksji, pokonał wszystkie szczeble; mając dwadzieścia lat, wstąpił do ORTF1 jako zwykły stażysta, a dziesięć lat później był już prezenterem dziennika telewizyjnego na pierwszym kanale. Po długim pobycie w dużej państwowej stacji radiowej, gdzie pełnił funkcję dyrektora anteny, wrócił do telewizji i przez kolejne dziesięć lat prowadził dziennik, a następnie poranny program w stacji radiowej. Jego bezpośrednie, cięte, gruntowne, kulturalne wywiady, oparte na konkretnych informacjach, szybko zapewniły mu reputację zręcznego gracza. To właśnie wtedy stworzył Egzamin ustny, medialne widowisko, w którego centrum brylował gość ze świata polityki, a rozmowę prowadził sam Farel. Pojawiali się tam też pisarze, aktorzy i przedstawiciele środowiska kulturalnego, których dobierał ze względu na ich przewrotną śmiałość – każda emisja mogła pochwalić się swoją polemiką, swoim kwadransem pełnym wyzwisk i grożenia procesem o zniesławienie, a nazajutrz sprawozdaniem w głównych mediach i portalach społecznościowych. Przez długi czas prowadził ten program na żywo, lecz w wieku sześćdziesięciu siedmiu lat padł ofiarą lekkiego udaru: na kilka sekund stracił zdolność mowy. Co prawda zdarzenie to nie pozostawiło żadnych śladów i Farelowi udało się zachować je w tajemnicy, by jednak nie zniszczyć sobie kariery, zdecydował się odtąd nagrywać program. Oficjalnie – dla większej wolności i komfortu, w rzeczywistości dlatego, że przerażała go myśl, iż udar przytrafi mu się w trakcie wywiadu na żywo, a jego doskonała kariera zakończy się na YouTubie. Nie miał zamiaru opuszczać anteny ani rezygnować z tego, co dawało mu siłę do dalszej pracy: ze swojej pasji do polityki, z adrenaliny, jaką dawały wystąpienia w telewizji, z popularności i jej korzyści – i z władzy, z poczucia wszechmocy, które zapewniały mu wysokie wyniki oglądalności, rozpoznawalność i to, że wszędzie darzono go szacunkiem.

Ładunek narcystyczny, obsesja wyglądu, opanowanie – Jean był wszechobecny na ekranie, a teraz codziennie śledził w lustrze swoją zaprogramowaną degenerację. A przecież nie czuł się stary. Jego próby uwodzenia – gdyż wciąż lubił się podobać – ograniczały się już do obiadów z koleżankami, najchętniej przed czterdziestką, i do kontaktów z debiutantkami literackimi, które tropił w prasie przy każdym otwarciu sezonu literackiego i do których pisywał pełne podziwu liściki: „Pani pierwsza powieść jest tym, co nowa literatura wyprodukowała najlepszego”. Odpisywały mu zawsze. Wtedy dopiero, ujmująco i niewinnie, proponował im obiad w restauracji, w której można było zostać zauważonym – zgadzały się, schlebiając sobie, że rozmawiają ze zwierzęciem medialnym, a on miał zawsze tysiące pasjonujących anegdotek do opowiedzenia, istniał w ich spojrzeniach; nigdy nie zaszło to za daleko, wszyscy byli zadowoleni.

Biura siedziby stacji były istnym stawem ze świeżym narybkiem: dziennikarki, stażystki, gościnie, redaktorki, prezenterki, hostessy. Czasami łapał się na marzeniach, że buduje sobie ponownie życie z jedną z nich, że robi jej dziecko. Tak wiele z nich było gotowych wymienić swoją młodość na poczucie bezpieczeństwa. Wprowadziłby je w świat mediów – przy nim zyskałyby dziesięć lat przewagi nad innymi, a on, pokazując się u ich boku, odmłodziłby się o kilka lat i zyskał nową żywotność seksualną. Znał to wszystko na pamięć, lecz brakowało mu cynizmu: nie mógłby nazwać miłością tego, co byłoby jedynie handlem wymiennym. Poza tym nigdy nie zdecydowałby się porzucić swojej kochanki z Seine-Saint-Denis, Françoise Merle, dziennikarki z prasy drukowanej, laureatki Prix Albert-Londres w latach siedemdziesiątych za wyjątkowy reportaż Zapomniani z osiedla Palacio. Zaczynała jako dziennikarka w dziale społecznym w dużym dzienniku. Następnie pracowała po kolei jako reporterka, redaktorka naczelna, zastępczyni dyrektora redakcji, dyrektorka redakcji, aż w końcu poległa w wyborach na dyrektorkę gazety. Obecnie była konsultantką w redakcji; ten mętny tytuł umożliwiał jej unikanie tematu wyniszczającego ją od dwóch lat, nieoficjalnego wepchnięcia do szafy zapowiadającego odejście na emeryturę, którego się obawiała i z którym zwlekała. Dwa lata depresji i terapii środkami uspokajającymi, by znieść hańbę, jaką było wypchnięcie jej w stronę wyjścia, chociaż wciąż jeszcze czuła się skuteczna i kompetentna.

Trzy lata po narodzinach swojego syna Alexandre’a Jean poznał Françoise Merle na korytarzu siedziby jednego z założonych przez siebie stowarzyszeń, Ambicja dla Wszystkich, gromadzącego dziennikarzy chcących pomagać licealistom ze środowisk defaworyzowanych w procesie rekrutacji do szkół dziennikarskich. Była to kobieta piękna, wykształcona, hojna. Świętowała teraz swoje sześćdziesiąte urodziny i od blisko osiemnastu lat była częścią jego podwójnego życia. Przez całe lata przysięgał Françoise, że pewnego dnia będą razem; ona nigdy nie wyszła za mąż, nie miała dzieci, lecz czekała na próżno, nie miał odwagi się rozwieść, nie tyle z miłości do żony – jego zainteresowanie Claire dawno już ograniczyło się do życia rodzinnego – ile z chęci ochronienia syna, zapewnienia mu stabilności i równowagi. Alexandre był dzieckiem o wyjątkowo wcześnie rozbudzonej inteligencji, błyskotliwym młodym człowiekiem i zasłużonym sportowcem, lecz w życiu prywatnym zawsze wydawał mu się niedojrzały. Przybył właśnie do Paryża, żeby wziąć udział w uroczystości wręczenia odznaczeń w Pałacu Elizejskim: tego wieczoru Jean miał zostać oficerem Legii Honorowej. Odkąd Claire oznajmiła, że wybiera separację, widział się z synem tylko raz. Twierdził, że nic nie jest nieodwracalne, dopóki separacja nie zostanie oficjalnie potwierdzona – potajemnie wierzył, że żona wróci do domu, gdy znudzi się związkiem, który wkrótce zderzy się z przykrą codziennością. Dlatego też nie powiedział o niczym Françoise – z pewnością zobaczyłaby w tym okazję do przypomnienia mu o zobowiązaniu, z którego już nie zamierzał się wywiązać. Kochał ją, łączyła go z nią więź tak głęboka, że nie potrafiłby jej zerwać bez zniszczenia samego siebie, wiedział jednak, z budzącą poczucie winy przenikliwością, że jej czas już minął. Była niemal w jego wieku; nie mógł pojawiać się z nią na salonach bez uszczerbku dla swojego społecznego wizerunku. Zadałaby mu ostateczny cios: postarzyłaby go. W środowiskach intelektualnych jego żona budziła respekt i podziw, w nim widziano często oportunistę i demagoga. Claire była jego atutem, bez wahania zgadzał się pozować z rodziną do zdjęć w niektórych czasopismach, prezentując się jako wierny małżonek, dobry ojciec przywiązany do rodziny, szanujący pracę swojej młodej żony, a ona grała tę rolę świadoma wpływu, jaki umiejętna inscenizacja medialna mogła mieć na jej własną karierę. Françoise odkrywała te artykuły w prasie i w przypływie rozpaczy zrywała z nim teatralnie, jak nakazywał ich intymny wodewil, mówiąc, że nie może dłużej znieść wyznaczonego jej miejsca: „Odpieprz się! – unosiła się. – Szukasz matki, a nie kobiety, idź do psychiatry!” Po czym wychodziła, trzaskając drzwiami. Było to żałosne. I zdarzało się coraz częściej… Jego matka stanowiła temat tabu. Anita Farel była niegdyś uzależnioną od narkotyków prostytutką, która po wydaniu na świat czterech synów z trzema różnymi ojcami wychowywała ich w opuszczonej nieruchomości w XVIII Dzielnicy. Jean znalazł ją martwą pewnego popołudnia po powrocie ze szkoły, miał wtedy dziewięć lat. Razem z braćmi został umieszczony w domu dziecka. W tamtym czasie Jean nazywał się jeszcze John, a mówiono na niego Johnny – w hołdzie Johnowi Wayne’owi, gdyż matka obejrzała wszystkie jego filmy. Przyjęła go i adoptowała, razem z jego młodszym bratem Léo, pewna para z Gentilly mieszkająca na przedmieściach Paryża. Léo, obecnie sześćdziesięciojednoletni były bokser, był jego najbliższym powiernikiem, człowiekiem od brudnej roboty, załatwiał po kryjomu wszystkie sprawy, którymi Jean, ze względu na swój status, brzydził się zajmować. W ich rodzinie zastępczej żona wychowywała dzieci, a mąż był trenerem sportowym. Kochali ich jak własnych synów. John nie skończył studiów, lecz samodzielnie pokonał wszystkie szczeble kariery w czasach, kiedy jeszcze samouk miał szansę odnieść sukces przy odrobinie tupetu i ambicji. Kiedy tylko zatrudniono go w radiu, zmienił tożsamość na bardziej francuską, wybierając imię Jean jako elegantsze i bardziej mieszczańskie. Niewiele mówił o tamtej przeszłości. Raz do roku, z okazji świąt Bożego Narodzenia, zapraszał do siebie adopcyjnych rodziców, brata Léo i dwóch pozostałych braci, Gilberta i Paula, wychowanych przez inną rodzinę, rolników z departamentu Gard – to wszystko.

Jean miał na swoim koncie pierwsze nieudane małżeństwo zawarte, gdy był nieco po trzydziestce – związek przetrwał zaledwie kilka lat – z córką pewnego przemysłowca, oraz drugie, które zakończyć zdecydowała się żona. Claire, kiedy ją poznał, była jeszcze bardzo młoda, ale znacznie dojrzalsza niż dziewczęta w jej wieku. Szybko zaszła w ciążę. Przez pewien czas wyrzucał jej, że zrobiła sobie dziecko bez jego zgody, ale prędko uległ urokowi transmisji genów: w chwili gdy zobaczył malca, pokochał go. Był oczarowany pięknym synem o włosach w kolorze weneckiego blondu i niebieskich oczach, który tak mało przypominał ciemnowłosego i czarnookiego ojca. Kiedy na niego patrzył, wiedział, że dokonał właściwego wyboru, stawiając na pierwszym miejscu emocjonalne bezpieczeństwo syna. Alexandre odniósł sukces, większy, niż się po nim spodziewał. Lubił każdemu przypominać, że on, samouk, spłodził absolwenta politechniki – co mogłoby sprawić mu większą satysfakcję? Syn, „największy sukces jego egzystencji”, powtarzał. Dość zarozumiałe stwierdzenie w ustach człowieka, który odniósł wszystkie możliwe zawodowe sukcesy i który za cel życia postawił sobie długowieczność na wizji. Mówiono o nim, że jest egocentryczny, zarozumiały, zapalczywy, wojowniczy, niezrównoważony – słynne były jego ataki wściekłości – ale też kłótliwy i zadziorny: tytan pracy, człowiek, który stawiał karierę nade wszystko. Małe pocieszenie: odkąd Claire odeszła, mógł się w pełni poświęcić pracy.

W jego wieku, mimo poprawnych wyników oglądalności, wchodził w strefę turbulencji i rozpaczliwie trzymał się swojego pożądanego przez innych stanowiska, z którego łatwo było zostać katapultowanym. Spędził noc w biurze – jakiś czas temu kazał przekształcić część powierzchni w prywatny apartament, miał tam sypialnię, garderobę i biuro z częścią salonową i kuchenną. Françoise dołączyła do niego poprzedniego dnia koło dwudziestej drugiej z wielkim psem, łagodnym królewskim pudlem, którego Jean podarował jej osiem lat wcześniej i któremu nadali imię Claude. Słyszał, jak kobieta szykuje się w pomieszczeniu obok, słuchając na cały regulator porannego programu radiowego prowadzonego przez jednego z jego znienawidzonych konkurentów. Pedałował na rowerku stacjonarnym, kiedy wpadła do pomieszczenia ubrana w koszulkę z ciemnoniebieskiego jedwabiu, bez makijażu. Była ładną blondynką o krótkich włosach, energicznym sposobie bycia, osobą, od której już na pierwszy rzut oka biła niezwykle żywa inteligencja.

– Muszę lecieć – powiedziała, zbierając swoje rzeczy z wielkim psem plączącym się jej przy nogach.

Zebranie redakcji zaczynało się o wpół do ósmej, ona pojawiała się w biurze koło wpół do siódmej; on zaczynał codzienny wywiad dopiero o ósmej.

Jean zsiadł z rowerka, wytarł twarz w biały ręcznik ozdobiony haftem z jego inicjałami.

– Poczekaj, naleję ci kawy.

Pociągnął ją w stronę niewielkiego aneksu, pies podążył za nimi. Stanęła przy kuchennej wyspie, gdy nalewał gorący napój do filiżanki z podobizną George’a Busha – miał całą kolekcję humorystycznej zastawy.

– Naprawdę muszę już iść, nie mam dużo czasu.

– Usiądź! Daj sobie czas; ja też przeprowadzam rano wywiad.

– Tak, ale ty już wszystko wczoraj przygotowałeś, nie zostawiasz miejsca na przypadek, znam cię.

– Siądź na dwie minuty. – Poparł słowa gestem i pokierował ją w stronę jednego z wysokich taboretów, trzymając za rękę. – Właściwie jesteś jak ja – stwierdził ironicznie. – Nie odpuszczasz.

Usiadł również i nalał sobie filiżankę kawy.

– Kocham swoją pracę – powiedziała. – Dziennikarstwo to część mojego jestestwa.

– Ja też nigdy nie przestałem kochać tego zawodu.

– Ale ty nie szukasz zawodowego szacunku; interesuje cię miłość publiczności, na tym polega cała różnica między nami.

– Bycie oglądanym i kochanym przez miliony ludzi, przyjmowanie takiego ogromu miłości stanowi olbrzymią odpowiedzialność, sama rozumiesz.

– Bycie czytanym przez miliony czytelników to także olbrzymia odpowiedzialność.

– Owszem, ale czytelnicy oceniają przede wszystkim twoją pracę. W moim przypadku chodzi o coś innego, widzą mnie na ekranie, jestem częścią ich codziennego krajobrazu, tworzy się więź uczuciowa, jestem w pewnym sensie członkiem ich rodzin.

Przysunął się do niej, pogładził ją po policzku. Jej skóra nieco zwiotczała, poprzecinały ją zmarszczki. Mimo iż dbała o siebie, nie poddawała się dyktaturze młodego wyglądu i nie poprawiała sobie twarzy.

– Przyjdziesz dziś wieczorem? Proszę…

Cofnęła się gwałtownie, unikając pieszczoty.

– Żeby popatrzeć, jak odbierasz medal wśród oklasków? Nie, powinieneś był się już nauczyć, że jestem nieczuła na takie rozrywki.

– Tak, ale jesteś nieskazitelna, masz czyste ręce. – Następnie łagodniejszym tonem dodał: – Jeśli nie przyjdziesz, wszystko to nie będzie miało dla mnie sensu… Będzie tam mój syn. Przyjechał specjalnie ze względu na mnie.

Françoise się podniosła.

– Naprawdę nie mam ochoty wysłuchiwać, jak wychwalasz swoją żonę, bez której nigdy byś tak daleko nie zaszedł, ani oglądać jej wzruszenia, gdy prezydent będzie ci wręczał bukiet róż na oczach całego Paryża.

To prawda: Claire obiecała, że przyjdzie, aby oszczędzić mu upokorzenia.

– Moje małżeństwo to okno wystawowe, nic poza tym, dobrze o tym wiesz.

– Ale nie próbujesz go rozbić.

Zawahał się chwilę. Mógł jej oznajmić, że Claire go porzuciła. Że od trzech miesięcy żyje z innym mężczyzną, z Żydem. Ale musiałby jej też wyznać, że liczy na jej powrót.

– Nie chcę krzywdzić syna, przechodzi teraz ważny okres w życiu i jest jeszcze bardzo wrażliwy. – Teraz on wstał, podszedł do niej i pocałował ją z czułością. – Kocham cię. – Przyciągnął ją lekko do siebie. – Dzisiaj rano, po audycji w radiu, mam spotkanie z Ballardem, dyrektorem programowym – powiedział, podczas gdy ona kierowała się do sypialni.

Poszedł za nią. Czuło się w tej fizycznej potrzebie przebywania blisko niej ich wielką zażyłość.

– Będzie dobrze.

– On próbuje mnie zdestabilizować, nienawidzi mnie.

Weszli do sypialni, pies za nimi. Jean usiadł na brzegu łóżka, patrzył, jak Françoise ściąga z gracją koszulkę i wkłada czarne spodnie i jaskrawoniebieski sweter.

– Jak mężczyzna tak złożony jak ty może być czasami tak dwubiegunowy? Twój świat dzieli się na tych, którzy cię kochają, i na tych, którzy cię nie znoszą.

– Jeśli nie podoba ci się mój program, to znaczy, że mnie nie kochasz, to jasne. A ten nowy dyrektor mnie nie lubi. Uważa, że jestem stary, ot co. Myśli: staruch trzyma się rękami i nogami, nie chce puścić. Czujesz tę przemoc?

Zaśmiała się.

– Biorąc pod uwagę aktualny stan świata, podałabym nieco inną definicję przemocy.

– Nigdy nie traktowałaś poważnie tego, co robię. A jest coraz trudniej. Kogo się teraz daje na okładki czasopism? Młodych prezenterów ze śliczną buzią… Nie można nigdy rozluźniać chwytu… Nigdy… To środowisko jest straszne, nie potrafisz tego pojąć.

Rysy Françoise ściągnęły się wyzywająco.

– Owszem, mogę to pojąć. Na pewnym poziomie bycie dziennikarzem polega na umiejętności nieulegania presji. Wierz mi, mam dość roboty z tymi, którzy narzekają na teksty, jeśli im nie pasują, którzy czują się zniesławieni byle krytyką, mam dość roboty z telefonami od polityków albo od ich zbirów, z podżegającymi listami czytelników grożących, że zrezygnują z prenumeraty, z buntującymi się dziennikarzami, z mizoginami, który nie mogą znieść, że polecenia wydaje im kobieta, z tymi, którzy chcą zająć moje miejsce… Nie wspominam już nawet o hejcie w mediach społecznościowych… Dzisiaj dobry dziennikarz musi mieć co najmniej dwadzieścia tysięcy followersów na Twitterze, co jest równoznaczne z koniecznością spędzania tam większości dnia; mam wrażenie, że marnuję swój czas. Dla młodych jestem ucieleśnieniem babcinego dziennikarstwa, nigdy nie przeczytali choćby jednego z moich reportaży, postrzegają mnie jak jakiś relikt. Kobiety po pięćdziesiątce stają się przezroczyste, tak to już jest, nie czuję się z tego powodu rozgoryczona.

– Jak możesz być aż taką pesymistką?

– Patrzę trzeźwo: pewnego dnia porzucisz mnie dla innej kobiety; będzie znacznie młodsza i to ją poślubisz.

– Nigdy, słyszysz, nigdy cię nie opuszczę.

Nie słuchała go, kontynuując swoją myśl:

– W pewnym momencie trzeba umieć odejść, tak w życiu prywatnym, jak i zawodowym.

– Dlaczego miałbym opuścić antenę? – spytał, jak zwykle sprowadzając wszystko do siebie. – Na rok przed wyborami prezydenckimi? Nigdy nie byłem tak dobry jak teraz, tak ofensywny, tak wolny.

Uśmiechnęła się.

– Tak wolny? Jesteś tego pewien? Przy każdej reorganizacji, przy każdych wyborach wkładasz całą swoją energię w schlebianie osobom u władzy.

Jean zmarszczył czoło.

– Kto może twierdzić, że jest w pełni niezależny? W telewizji publicznej jest się zależnym od władzy politycznej, taka prawda, próba sił kończy się czasami porozumieniem… Poza tym nie powinnaś mi prawić morałów… Kim są udziałowcy twojej gazety? Duet szefów bliskich prezydentowi…

– Jaki to ma związek? Nie wtrącają się do zawartości naszych artykułów! Co ty sobie wyobrażasz? Że redakcja składająca się z czterystu dziennikarzy pozwala sobie wydawać polecenia jak pies?

Nie zareagował. Odwróciła się nieco i rzekła chłodno:

– W jutrzejszym wydaniu moja gazeta opublikuje wywiad twojej żony. Szef redakcji zasugerował, żeby zapowiedzieć go na pierwszej stronie pod zdjęciem i tekstem poświęconym wydarzeniom w Kolonii.

Kilka dni wcześniej, w nocy z 31 grudnia 2015 na 1 stycznia 2016 roku, setki niemieckich kobiet udało się na posterunki policji w celu złożenia skarg; twierdziły, że padły ofiarą napaści seksualnych i gwałtów na jednym z głównych placów Kolonii w trakcie zabawy sylwestrowej – liczbę napastników oszacowano na tysiąc pięciuset. Niektórzy sprawcy tych czynów zostali wezwani na przesłuchanie, byli to w większości imigranci z Afryki Północnej. Owa tragiczna wiadomość pociągnęła za sobą falę krytyki skierowaną przeciwko polityce masowej regulacji statusu migrantów pochodzących między innymi z Syrii, wprowadzonej w życie przez Angelę Merkel. Claire Farel natychmiast odcięła się od niektórych intelektualistów i kobiet zaangażowanych w politykę po stronie skrajnej lewicy, twierdzących, iż obawiają się „rasistowskiej instrumentalizacji zamiast potępienia aktów przemocy popełnionych na kobietach”. Burmistrz Kolonii, obawiając się stygmatyzacji imigrantów, ostrzegała przed uogólnianiem, po czym niezręcznie doradziła kobietom, by „trzymały się od mężczyzn na odległość wyciągniętej ręki”. I właśnie to wyrażenie – „trzymać się na odległość wyciągniętej ręki” – zmotywowało Claire do odpowiedzi. Chciała, jak twierdziła w rozmowie, „żyć w społeczeństwie, w którym kobiety nie będą musiały odsuwać się od mężczyzn, żeby zapewnić sobie spokój”. Wytykała tę nierównowagę, twierdząc, że niektóre feministki „przedkładają obronę cudzoziemców nad ochronę atakowanych kobiet”. Oceniała, że „winne” jest milczenie. Krytykując wrzucanie wszystkich do jednego worka, odmawiała przymykania oczu na te „karygodne, popełniane przez mężczyzn na niemieckim terytorium czyny. Czy powinniśmy milczeć, bo boimy się patrzeć, jak skrajna prawica zyskuje punkty? Cóż za straszne polecenie wydane tym napadniętym kobietom! Milczcie, bo dając głos, będziecie działać na rzecz faszyzmu. To błąd, a dla walki kobiet – hańba. Oskarżamy winnych za to, co zrobili, a nie za to, kim są. Napadnięte kobiety muszą zostać wysłuchane i usłyszane, a ich agresorzy, kimkolwiek są, ukarani”.

– Nie spodobała mi się ta rozmowa – ciągnęła Françoise – skrytykowałam ją wczoraj publicznie podczas kolegium redakcyjnego, przyczyni się do silniejszej stygmatyzacji cudzoziemców w Niemczech i we Francji, w szczególności muzułmanów.

– Zapomniałem, że kocham „islamolewaczkę” – zażartował Jean.

– Nie baw się w ideologa, nie ze mną. – Claude zaczął szczekać, krążąc wokół nich. – Cóż, pora na mnie, ta rozmowa do niczego nie prowadzi.

– Przeciwnie, trzeba o tym dyskutować. Goszczę dzisiaj w programie ministra spraw wewnętrznych; moja ekipa przygotowała właśnie długi reportaż, który wykazuje, że władze miejskie Kolonii usiłowały wyciszyć tę sprawę. Mógłbym od tego przejść do kwestii islamu w Europie.

– Islam… nie masz dość serwowania nam, jak pozostali, tych odgrzewanych kotletów? Postaraj się o nowych przyjaciół. A przy najmniejszym potknięciu stacja będzie próbowała się ciebie pozbyć…

– Tak wielu chce zająć moje miejsce.

– Ano wiem.

– Więcej, niż myślisz.

– Co jeszcze jesteś skłonny zrobić, żeby zachować swój program?

Roześmiał się.

– Wszystko.

3

W trakcie spotkania literackiego, które Adam Wizman poprowadził dla swoich uczniów w żydowskiej szkole, gdzie uczył francuskiego, Claire przeczytała fragment swojej książki, po czym jeszcze jeden, z Drugiej płci Simone de Beauvoir. W ciągu sześciu miesięcy Adam napisał do niej wiele listów, usiłując przekonać ją do wizyty w tej placówce. Zrozumiał, że powściągliwość Claire spowodowana jest częściowo wyznaniowym charakterem szkoły, nalegał, argumentując, iż chce, aby jego uczniowie mieli dostęp do wielkich tekstów feministycznych, a w szczególności do pism Simone de Beauvoir, którym Claire poświęciła całą książkę. Adam kazał swoim uczniom przeanalizować ten tekst w przeddzień spotkania z Claire, ona odpowiedziała na wszystkie pytania zadane przez licealistów, a nazajurz nauczyciel został wezwany do gabinetu dyrekcji szkoły: dwoje uczniów opowiedziało rodzicom, że eseistka mówiła o miejscu kobiety i o małżeństwie „w słowach stojących w sprzeczności z tym, czego uczy Tora”. Rodzice, oznajmiła dyrekcja, byli „w szoku”. Za przykład podali zdanie: „Tragedia mężatki polega nie na tym, że małżeństwo nie zapewnia jej zapowiadanego szczęścia – szczęścia nic nie może zapewnić – ale na tym, że małżeństwo ogranicza kobietę, skazując ją na powtarzalność i monotonię”2. W konserwatywnym środowisku żydowskim małżeństwo było aktem o najwyższym znaczeniu, wartościowym i uświęconym; w życiu codziennym kierowano się zasadami judaizmu i opierano na starannie przydzielonych rolach, i o ile większość rodziców uczniów zapewniała o swojej otwartości umysłu i przyjęła wizytę Claire z entuzjazmem, o tyle pewna mniejszość naciskała na dyrekcję, wyrażając obawę przed „złym wpływem, jaki ta kobieta mogłaby mieć na ich córki”. W efekcie tego spotkania sporządzono petycję i Adam otrzymał upomnienie. Tak się zaczęła ich relacja: pod znakiem groźby. Wywodzili się z dwóch radykalnie odmiennych światów. Adam Wizman urodził się i dorastał w Paryżu w XX Dzielnicy, w jednej z opiekuńczych i kochających rodzin żydowskich, które z edukacji swojej progenitury i z wpajania jej tego, co z nutką dumy nazywały „żydowskimi wartościami”, uczyniły główny sens życia. Pochodzący z Afryki Północnej rodzice przybyli do Francji na początku lat sześćdziesiątych, marząc o lepszym statusie dla swoich dzieci, którego wymuszona banicja częściowo ich pozbawiła. Ojciec pracował jako księgowy, matka jako pracownica opieki społecznej w organizacji pomagającej dzieciom, oboje byli tradycyjnymi żydami szanującymi rytuały w domu, na zewnątrz raczej laikami. Po zdobyciu tytułu magistra na Sorbonie Adam otrzymał posadę nauczyciela w Tuluzie, gdzie spotkał tę, która sześć miesięcy później została jego żoną – Valérie Berdah, młodą protetyczkę dentystyczną. Drobna brunetka w okularach, o kasztanowo-zielonkawych oczach, jasnej cerze, nieco korpulentna, zawsze uśmiechnięta, była idealną partnerką: wesołą, kochającą, wyrozumiałą. Doczekali się dwóch córek, obydwie na prośbę Valérie uczyły się w żydowskiej szkole – kilka lat później, 19 marca 2012 roku, stanie się ona celem ataku, w którym troje dzieci i jeden ojciec rodziny stracą życie w straszliwych okolicznościach, zamordowani przez radykalnego islamistę. Mężczyzna wpadł do szkoły, żeby zabić dzieci, ponieważ były żydami, i nagrywał swoją zbrodnię kamerą GoPro przytwierdzoną do klatki piersiowej. Oszołomiona Francja była świadkiem odrodzenia się w nowej formie barbarzyństwa, choć miała je już za wymarłe, i bezskutecznie usiłowała przeanalizować przerażający mechanizm, który doprowadził do jego rozpowszechnienia się. Adam i jego żona z dnia na dzień wypisali córki ze szkoły, po czym – jak wiele bliskich im osób straumatyzowanych tragedią – zdecydowali, że wyjadą z Francji. Wszystkie ich rozmowy kończyły się tą samą ponurą konkluzją: Żydzi europejscy nie powinni ignorować rzeczywistości, którą cechuje zabójczy antysemityzm. Mogli zostać jeszcze kilka lat, zyskać trochę czasu, przyjąć postawę wyczekującą lub wybrać hipnotyczne wyparcie, lecz prędzej czy później oni lub ich dzieci zostaną zmuszeni do opuszczenia Europy, by uchronić się przed potencjalnym zagrożeniem, znużeni koniecznością tolerowania w imię pokoju społecznego tego, co jest nie do przyjęcia, i siłą rzeczy z obawy przed wykluczeniem. Na stoliku nocnym Adama leżały