Wołyniacy. Jedno życie - Jan Kuriata - ebook + audiobook

Wołyniacy. Jedno życie ebook i audiobook

Kuriata Jan

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Z opowiadań rodziców, krewnych i ich znajomych, autor odtworzył w literackiej formie dzieje własnej rodziny, poczynając od lat trzydziestych XX wieku, a kończąc na początku XXI wieku. Ich losy wiodły od wołyńskiej wsi Rudnia Łęczyńska poprzez Dolny Śląsk aż po Pomorze Środkowe.
Bohaterowie urodzeni w latach 1918 i 1923, dobrze rozumieli rzeczywistość wołyńskiej wsi, otoczonej większością ukraińską i żydowską. Trzy światy - polski, żydowski i ukraiński - żyły obok siebie, ale jakby rozdzielone niewidoczną granicą, przenikały się bardzo słabo. Biedne wiejskie bytowanie zostało przerwane przez sowiecką agresję we wrześniu 1939 roku. Latem 1942 roku doszło do mordu berezyńskich Żydów - tylko nieliczni ukryli się w rozległych lasach. Czy przerwało to "wiejski antysemityzm"?
Rok 1943 przyniósł niemiecką zbrodnię spalenia i zniszczenia Rudni Łęczyńskiej. Zginęło dziewięćdziesięciu siedmiu członków rodziny autora. Wokół szalały już bandy UPA i trwały mordy polskiej ludności. Uratowani z Rudni spędzili dwie zimy w lesie. UPA darowuje im życie, za to tak zwani partyzanci zamordowali kilku kolejnych krewnych.
Kiedy w 1945 roku zaczęły się wysiedlenia do Polski, dla nich to były wypędzenia w nieznane. Dopiero w latach pięćdziesiątych zrozumieli, że do siebie na Wołyń już nie wrócą - rozpoczęły się kłótnie i sądy o domy, ziemie, sprzęty. Gehenna w stalinowskiej oprawie.
Rudni już nie ma, jest tylko las i pomnik upamiętniający pomordowanych pomocników "radzieckich partyzantów" - kolejna historyczna fałszywka. Ten reportaż to opowieść prawdziwa, o prawdziwych nastrojach Wołyniaków.

Jan Kuriata - urodzony w 1958 roku we Wrocławiu, doktor nauk humanistycznych, rektor Państwowej Wyższej Szkoły Zawodowej w Koszalinie. Autor trzech tomików wierszy i opowiadań. W 1995 roku wydana została we Francji jego powieść dla młodzieży "Berlin Express" (wyd. Bayard Presse), a w 2019 roku w koszalińskim Teatrze Propozycji "Dialog" można było obejrzeć inscenizację jego opowiadania "Kłamstwo" (w reż. M. Kroma).

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 391

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 52 min

Lektor: Sebastian Konrad

Oceny
4,6 (38 ocen)
26
10
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
romantab

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna
00
Bookkeeper89

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna opowieść. Książka obowiązkowa dla osób, które interesują się tym trudnym okresem. Przeczytałem ja jednym tchem.
00
Renatarenia

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00
aniekk1234

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo polecam. ciekawa historia rodziny z Wołynia, napisana w sposób który wciąga od samego początku . super lektor
00
marzenawoj1

Nie oderwiesz się od lektury

polecam
00

Popularność




Copyright © Jan Kuriata, 2022

Projekt okładki

Bartosz Żuber

Zdjęcie na okładce i w książce

archiwum autora

Redaktor prowadząca

Anna Derengowska

Redakcja

Renata Bubrowiecka

Korekta

Katarzyna Kusojć

Grażyna Nawrocka

ISBN 978-83-8234-416-5

Warszawa 2022

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

(…) tutaj nie ma nic prócz drżenia,

oprócz słów odszukanych z nicości –

ach, zostaje ci jeszcze cząstka tego zdziwienia,

która będzie całą treścią wieczności.

św. Jan Paweł II

Do czytelnika

Losy mojej rodziny interesowały mnie od zawsze. Wsłuchiwałem się w rodzinne opowieści i wspominki z największą uwagą. Przyszedł w końcu czas na ich spisanie. Najważniejszymi narratorami byli moi Rodzice, ale nie tylko.

Długie rozmowy z Rodzicami utrwalałem na dyktafonie. Narracja jest linearna i chronologiczna, jednak wiek opowiadających powoduje, że obraz przeszłości jest raczej wizją minionych lat, swoistą impresją tamtego czasu, wypełnioną ich uczuciami i emocjami, bez tego, czego pamięć nie przeniosła, a co jest uzupełnione tym, co wyobraźnia czasami podpowiadała. Nie można wykluczyć tego, że wracając krętymi drogami w tamten świat, ulegli pokusie bycia w tej przeszłości tymi, kim chcieliby wówczas być. Na moją prośbę starali się przypomnieć sobie stan ducha i emocje z tamtych lat, tak aby oddzielić je od dzisiejszej oceny zdarzeń. Mój Ojciec mówi o Mamie „Józia” – tak jak o niej myślał i jak z nią rozmawiał. Podobnie o innych postaciach z naszej rodziny. Nie byli oni wujkami czy ciociami ani pradziadkami, tylko Wićkami, Tadźkami czy Loniami. Nie przeszkadzałem im w opowieści o czasach, które znałem i przeżywałem, to ich pamięć jest najważniejsza.

Spisałem opowiadania moich bliskich, nadałem im literacki kształt i odczytywałem im to później. Z czasem słuchał tego tylko Tata, tak jakby obok nas zawsze była Mama, jego Józia. Życie, wygnanie, rozpacz, wrastanie, rozpływanie się. Nigdy nieutulony żal, a jednak poczucie dobrze przeżytych dni, które dostali ze swoją Józią w darze, jak wierzyli, od Pana Boga.

Wielka droga zaczyna się w latach trzydziestych XX wieku w wołyńskiej wsi Rudnia Łęczyńska, położonej w gminie Berezne w powiecie kostopolskim w województwie wołyńskim, w ówczesnej Polsce. Kończy się w roku 2012 we wsi Strzekęcino w gminie Świeszyno, leżącej w województwie zachodniopomorskim w dzisiejszej Polsce. Dzisiaj nie ma Rudni Łęczyńskiej, a las, który tam rośnie, to Ukraina. W 1938 roku Strzekęcino nazywało się Strekentin, wieś leżała w rejencji Koslin, państwo nazywało się Rzesza Niemiecka, III Reich.

Wstęp

Rozmowa na ławeczce w Strzekęcinie

Najtrudniej było zejść po schodach. Pomocą służyła drewniana laska, zwana koleżanką, bez której pokonanie lastrikowych stopni było praktycznie niewykonalne. Tata stawiał kroki bardzo ostrożnie. Zawsze to, co robił, starał się robić ostrożnie, zapalczywość pojawiała się rzadko i była wynikiem silnych wzburzeń, powodowanych różnymi sytuacjami życiowymi. Nic poważnego, emocje szybko przychodziły i szybko odchodziły, takie choleryczne usposobienie. Nie zatrzymywał mnie: „Idź, idź, nie czekaj na mnie” – podnosił laskę. „Spotkamy się na dole, to tylko drugie piętro!”

Czekaliśmy obaj na słoneczne i ciepłe dni, żeby toczyć popołudniowe i wczesnowieczorne pogaduszki. Tata czuł potrzebę wygadania się przede mną. Może dlatego, że byłem pod ręką, a może nie wiedziałem, że przed innymi braćmi czy siostrą robi to samo, ale i ja bardzo lubiłem te nasze rozmowy.

Ławeczka, na której siadaliśmy, stała ukryta wśród niskich krzewów, nad którymi górowały dwa drzewa owocowe – dwie jabłonie dziczki, skrzywione i powykręcane na wszystkie strony, o pniach dość masywnych. Tuż za nimi wznosiła się pomalowana na biało ściana budynku gospodarczego starego Cieślika, który miał być garażem jego syna, ale stary Cieślik uparł się i synowi go nie dał. Dla nas najważniejsze było, że budynek ten chronił nas przed wiatrem i dawał rozkoszne uczucie ciepła, o które na Pomorzu Środkowym nie jest tak łatwo. Wieją tu bowiem bardzo często zimne wiatry znad Skandynawii, co w połączeniu z wilgocią Morza Bałtyckiego tworzy niezbyt przyjemną mieszankę klimatyczną. „Podobno w czasach niemieckich – tata często powtarzał tę zasłyszaną gdzieś opinię – zsyłano ludzi tutaj do pracy właśnie ze względu na klimat. Pojawiały się choroby reumatyczne, twoja matka, jak żyła, często skarżyła się na reumatyzm, dokuczał nieboszczce jak cholera”.

Był środek maja, słońce było wyjątkowo piękne tego popołudnia, otwarta przestrzeń przed nami gwarantowała widok na jego zachód do samego wieczora. Tata lubił słońce, wygrzewał się na nim niczym kot na starym piecu, wprawiało go w wesoły nastrój, lubił wtedy żartować i opowiadać zasłyszane kiedyś dowcipy. Dzisiaj jednak chciał słuchać.

– No, Janek, obiecałeś, że dzisiaj w końcu zaczniesz mi czytać. – Popatrzył na mnie lekko przymrużonymi oczami. – Masz coś?

– Mam, tato, poukładałem te twoje opowieści w całość. Wiesz, wydawało mi się, że już wszystko wiem, ale trochę tam dodawałem, dopisywałem… bo chciałem, żeby to było bardziej literackie…

Tata obracał w ręku wydrukowaną książkę, która była tak naprawdę zbiorem jego opowieści o Wołyniu, o Dolnym Śląsku, o Pomorzu, jakby zapisem jego życia.

– Wiesz – otworzył powieść – nigdy bym nie marzył nawet, że nasze życie można opisać w książce. Teraz, jak patrzę na te kartki, to wydaje mi się, że coś zostanie po mnie, po nas, że nasze dni nie przeminą. Ja wiem, że to trochę głupie, bo wystarczy spalić tę twoją książkę i już nic z tego nie będzie.

– Nie masz racji. – Odebrałem mu książkę. – Jej treść jest już na zawsze w sieci, przesłałem ją pocztą internetową do wielu osób, w ten sposób zawsze już będzie gdzieś tam w cyberprzestrzeni.

Ojciec pogrzebał laską w trawie pod swoimi nogami, co było niezawodnym znakiem zakłopotania, ale i zaciekawienia.

– Cyberprzestrzeń, mówisz. – Zamyślił się. – Choćbyś i rok mi wyjaśniał, to i tak tego nie zrozumiem. Mam już dziewięćdziesiąt trzy lata. Jak rodziłem się, to świat był inny, opowiadałem ci, a ty mi mówisz, że zapis naszych dni zostanie w cyberprzestrzeni, bo ty tak to zapisałeś. Powiem ci szczerze, że to już dla mnie trochę za dużo.

– Za dużo? – przerwałem mu. – Za dużo zdarzeń? Za dużo czego?

– Świat wokół mnie zmienia się z zawrotną prędkością, technika przynosi takie rzeczy, o których ja bym kiedyś nie pomyślał. Jak żyła twoja matka, to my zawsze odmierzaliśmy czas trochę na swój sposób, szukaliśmy takich punktów odniesienia, które pozwalały nam jakoś się w nim orientować, ale ostatnimi laty już nie dawaliśmy rady. Czas bardzo zmienia człowieka, to niby każdy wie, ale jak to przychodzi, to wtedy zapominamy o tym i walczymy z codziennością. Starość to nie jest dobra rzecz, ale trzeba się z tym pogodzić. Może dzięki twoim zapiskom wrócę trochę do tamtego świata, bo jego już nie ma, choć i jest, bo ja jestem, ja trwam.

Uśmiechał się przy tym z jakąś pogodą ducha, która podobała mi się, wzbudzała we mnie szacunek i zdziwienie, że mając tyle lat, można mieć tak łagodny stosunek do życia, do upływających dni. Wróciłem na moment pamięcią do naszych rozmów, a trwały one wiele długich miesięcy, dyktafon leżał niedbale na stole, nie zwracaliśmy na niego uwagi, dzięki temu powstawały długie zapisy naszych pogaduszek. Tata szybko wczuł się w rolę narratora, a może chciał po tylu latach wrócić do swoich, do tamtych zdarzeń, o których prawie zapomniał. Nie umiał poskładać rzeczywistości po odejściu mamy, wszystko rozchodziło mu się w palcach, nie potrafił znaleźć punktów zaczepienia, które pozwoliłyby mu zatrzymać czas i wrócić do spokojnego życia. Może dlatego tak chętnie ze mną rozmawiał, a potem tak uważnie słuchał tego, co mu czytałem?

1.

Nasza Rudnia

Na Wołyniu żyliśmy bardzo prosto, ale nie rozumieliśmy tego, bo i skąd mieliśmy o tym wiedzieć? Rudnia Łęczyńska leżała wśród lasów nad rzeką Bober, to znaczy rzeka naprawdę nazywała się Bóbr, ale nikt tak jej nie nazywał, wszyscy mówili „Bober”, a nazwa wioski związana była z leżącą o cztery kilometry od nas dużą ukraińską wsią Łęczyn. Rudnia była dużą wioską i bardzo rozciągniętą… Teraz to już nie pamiętam jak bardzo, ale od pierwszej chaty Kuriatów do domu Jośka Żyda było sporo jak na moje dziecięce nogi. Domy i budynki gospodarskie były drewniane, a dachy kryte strzechami lub gontem. Było biednie.

W naszym domu rządził dziadek Kacper, który dawno już przekroczył osiemdziesiąt lat, ale był bardzo zdrowy i sprawny jak na swój wiek. Nie zajmował się gospodarstwem, bo nie miał na to ochoty, najważniejsze były jego barcie i las rosnący wokół naszej Rudni. Jak dziadek był w dobrym humorze, to opowiadał o zdarzeniach z czasów powstania przeciwko Rosji, a właściwie o tym, co działo się po tym, jak Rosjanie wyłapywali ostatnich powstańców i pikami przybijali ich do wielkich dębów. Ja bardzo się tym interesowałem i zadawałem mu ciągle pytania o tych sołdatów i o powstańców. Odganiał mnie jak natrętną muchę. Idi k’czortu, Staśko – śmiał się i groził mi sękatym kijem, który służył mu za laskę.

Wszyscy mówiliśmy tam po naszemu, myśmy to nazywali „po chachłacku”, ale dzisiaj rozumiem, że była to mieszanka polskiego, może ukraińskiego, białoruskiego, takie tam „po naszemu”. Tylko nauczyciele ze szkoły, małżeństwo Jethonów, zwalczali tę naszą gadkę i krzyczeli na nas, że jak nam nie wstyd, że w Polsce trzeba mówić po polsku. To mówiliśmy, tylko z dziadkiem Kacprem nie dawało rady, on zawsze wiedział lepiej. „Nie będzie mi tu jakiś serun z nie wiadomo skąd uczył, jak mam rozmawiać” – powtarzał zrzędliwym głosem.

Najbardziej lubiłem, jak przychodziła prawdziwa ciepła wiosna, las zielenił się wokół. Jak już dęby wypuszczały liście i nabierały swoich prawdziwych wiosennych kolorów, dziadek Kacper wołał mnie: „Staśko! Bierz no drabinę z drewutni i idziemy do barci!”. Było to przyjemne z kilku powodów, a jednym z nich było to, że dziadek Kacper nie interesował się tym, czy są akurat lekcje w szkole, czy ich nie ma. Jak miał ochotę, a ja byłem pod ręką, to trzeba było iść. Mój ojciec czasami protestował, ale dziadek mówił krótko: „Ty, Kajetan, nie wtrącaj się, nie twoja sprawa, Staśko idzie ze mną i wsio!”.

Inną sprawą było to, że dzieci z Rudni chadzały do szkoły różnie. Jak nie było roboty w domu, to szły, zwłaszcza zimą i po wykopkach klasy były pełne, aż do wiosny. Potem trzeba było chodzić z krowami albo młodsi musieli pasać gęsi. Dorośli szli w pole i trzeba było zajmować się tym, co potrzebne było w gospodarstwie. Mój ojciec, jak byłem mały, ganiał mnie do gęsi, ale mnie to nie przeszkadzało. Było nas kilku huncwotów – Jaśko Kuriata, Heńko Lech, czasami Ceśko od Żygadłów – gęsi i kaczki biegały, a my paliliśmy ognisko i piekliśmy wyniesione z domu kawałki słoniny, które nazywaliśmy pacankami. Krzyczała matka potem, jak się już wydało, że podkradałem słoninę, a ojciec brał się do bicia, tylko dziadek Kacper mnie bronił:

– Czoho sio kryczyte? Staśko to dobry chłopak, gęsi nie gubi, a że chce mu się zjeść trochę pacanki, to co w tym złego?

– Mógłby poprosić! – mówiła ze złością moja mama. – Wie dziadek, że bym mu dała!

Jakoś zawsze wybrnąłem z tych awantur. Moi rodzice i dziadek kochali nas wszystkich po swojemu, choć zajęci ciężką pracą w domu i poza nim, na roli czy w lesie, nie mieli czasu, by dbać o każdego.

Drabinę nieśliśmy we dwóch. Dziadek szedł pierwszy, a w lesie byliśmy dosłownie po dwóch krokach. Mój przewodnik dobrze znał ścieżki, które prowadziły do dębów i sosen, w których znajdowały się Kaszperouśkie barcie. Dziadek był bardzo dumny ze swoich barci, jak i z tego, że zarówno Polacy, jak i Ukraińcy z sąsiedniego Łęczyna nazywali je Kaszperouśkimi, czyli od jego imienia – Kacper. Droga do barci była daleka, bo dziadek chciał, żeby miód był jak najzdrowszy.

– Pczoły – nigdy nie mówił „pszczoły” – pczoły zbierają swoje pyłki po kwiatach i najlepiej, jak te kwiatki są najdalej od ludzi i takie dzikie. Patrz, Staśko, wiecznie żyć nie będę, trzeba umieć barciami się opiekować, to lepsze niż ule. Widziałeś? Młody Muchorowski poustawiał cztery ule w swoim ogródku, mówi, że widział takie w Kostopolu i jemu jeden Żyd mówił, że tak najlepiej. Żydzi to takie cwaniaki, mnie jeden w Bereznem mówił, że nie ma jak miód z barci i żebym ja jemu tylko taki miód przywoził, to on go sprzeda nie tylko w Kostopolu czy Równem, ale może i nawet w samym Łucku!

Dziwiłem się, że dziadek sam wchodził po drabinie do swoich dziupli, jak wtedy myślałem. To zawsze było trochę wysoko. Dopiero do tych, co były naprawdę wysoko, wchodziłem ja. Tak naprawdę te pierwsze wyprawy do barci były sprawdzaniem stanu drzew i tego, jak barcie przezimowały. Dziadek ochraniał wejścia do pni deseczkami albo kawałkami gałęzi, w każdym razie nie było to nic fachowego. To była raczej taka jego zabawa na stare lata, choć przekonywał mnie, że warto barciami się zajmować, „bo Żydzi dobrze płacą”.

Przy barciach dziadek często lubił mówić o Żydach. Choć na Rudni mieszkał tylko Jośko, to w Berezna mieszkały ich tysiące. Siedzieliśmy tak nieraz na zwalonym pniu sosny czy innego drzewa i zajadaliśmy nasze kawałki chleba i popijaliśmy wodę z butelki, a dziadek tłumaczył (może bardziej sobie niż mnie), że Żydzi to wredny naród, bo oni tylko potrafią oszukiwać, a już najwięcej w handlu.

– Taka kura albo gęś – mówił z nerwami – wypasiona, wykarmiona, a Żydówka grymasi, a kręci nosem, a daje grosze, choć na rynku u innych gorsza kosztuje dwa razy więcej. Ale ciemny chłop z Rudni tej czy innej nie będzie się z nimi kłócił, bo przed nocą trzeba wrócić do domu. Oni sprytniejsi od nas – podsumowywał nie bez złości.

Dopiero latem, ja już dobrze nie pamiętam, było wybieranie miodu. Tam tylko pomagałem. Razem z moim starszym bratem Józkiem zabieraliśmy ze sobą smolne szczapy, które dziadek podpalał, i dymem z tych szczap wypędzał pszczoły. Myśmy trzymali drabinę, żeby nie upadł, a on miał przywiązane nieduże wiaderko i tam wrzucał wyciągane plastry czy to, na czym mogło znajdować się trochę miodu. Tak szczerze mówiąc, było w tym więcej zabawy, tak wtedy myśleliśmy, ale zebrany do słoików miód wyjeżdżał na rynek do Berezna, a tamtejsi Żydzi płacili za niego, jak nam się wydawało, spore pieniądze.

***

Jak tylko przychodziła zima, zaczynały się prace w lesie, bo trzeba było przygotować drewno, a szykowało się tylko zimą, jak przyroda spała. To był zawsze trudny czas, bo prądu elektrycznego w chałupach nie było, w ogóle w naszych wioskach prądu nie było. Prawdę powiedziawszy, tośmy żyli tak po dawnemu, jak to bez prądu, a ja sobie nawet nie umiałem wyobrazić, jak to by było, gdyby prąd był w domu. Widziałem, zwłaszcza w Bereznem, jak ten prąd wygląda, bo w sklepie czy w aptece on był, ale u nas nie było. To żyliśmy tak jak przyroda. Jak zapadała noc, to zapalały się u niektórych lampy, a u innych łuczywa, bo u trochę zamożniejszych były lampy naftowe, a u biedniejszych to łuczywa. Ludzie spotykali się po domach, kobiety darły pierze albo plotkowały, chłopi spotykali się na pogaduszkach albo żeby popić bimbru.

Za dnia było inaczej. W domu zawsze była robota przy zwierzętach, przy naprawianiu sprzętu albo przy szykowaniu paszy dla zwierząt. U nas w domu był taki kierat, to znaczy sieczkarnia konna. Trzeba było zaprząc konia i on chodził wkoło, a w tym czasie można było posiekać słomę na sieczkę, bo to była dobra pasza dla zwierząt. Czasami to przyjeżdżali do nas Ukraińcy z Łęczyna po tę sieczkę, ustawiali się nawet w kolejce, a każdy płacił, jak mógł, nie wiem ile, byłem za młody, żeby się tym interesować.

Przestałem chodzić do szkoły, jak miałem jakieś czternaście lat, bo ojciec uważał, że szkoda czasu, a poza tym potrzebny byłem przy różnych pracach w domu. Najwięcej chodziliśmy do lasu wyrabiać drewno. Wychodziło się jeszcze za ciemnego, żeby dotrzeć do naszych kwartałów, bo my mieliśmy swoje kwartały, kupione jeszcze za naszego pradziada, też Kajetana, i mieliśmy na to dokument napisany po rosyjsku i po polsku. Dziadek Kacper mówił, że wtedy na Rudni było może tylko dwadzieścia domów, a las nie był drogi, tylko trzeba było mieć pieniądze, no i pradziad Kajetan miał trochę pieniędzy. Dużo stracił po rewolucji 1918 roku. Nie posłuchał Żydów z Berezna, którzy mu mówili, żeby szybko wydawał pieniądze i kupował złoto czy srebro, czy coś innego, bo carskie papierowe pieniądze stracą wartość. To się śmiał z nich i mówił, że zazdroszczą mu bogactwa. No i się doczekał, że stracił bardzo dużo, bo jak w końcu nastała Polska, to nikt jego papierów nie chciał, a stary Szmul, co mu radził, żeby kupował, co się da, przygadywał mu: „Teraz to możecie sobie, Kajetanie, wykleić tymi papierami wasz pokój, na tyle się jeszcze przydadzą!”.

Pradziadek Kajetan do śmierci wierzył, że uda mu się jakoś te pieniądze odzyskać, ale nie rozumiał, że przyszły inne czasy, że nic już nie będzie, jak było poprzednio, a dziadek Kacper nie rozumiał też, że trzeba iść do nowego. Do szkół dzieci posyłać, zdobywać wiedzę, szukać nowych rozwiązań.

Był we wsi taki Halczuk, co w czasie wojny, ma się rozumieć, pierwszej wojny światowej, był w niewoli w Austrii, bo służył w armii rosyjskiej. To twój dziadek, to przecież wiesz, ojciec Józi, twojej mamy. I on, ten mój przyszły teść, radził wszystkim, żeby wiosną na swoje pola wywozili gnój, bo to spowoduje lepsze plony. Ludzie dziwowali się bardzo, jak on najpierw szykował swój wóz do przewożenia tego gnoju, tak jak widział tam w Austrii, potem jak on ten gnój zza stodoły woził na pole. Wielu było takich, co mu się śmiali w nos, że taki głupi i wierzy, iż mu ta kupa gnoju poprawi plony. On nikogo nie słuchał, tylko wywoził, a potem z synami roztrząsali to po całym polu, a potem jeszcze brał pług i to zaorywał. Przestali się śmiać, jak okazało się, że zboże rosło większe, a kartofli było więcej!

Dziadek Kacper nie pozwalał mojemu ojcu na wywożenie gnoju i rozrzucanie go po polu, nawet większe plony go nie przekonywały, a mój tata nie miał dość charakteru, żeby przeciwstawić się starczej gadaninie o gównie porzuconym na polu. Jak wspomnę wywody dziadka, to śmiać mi się chce, bo nie miał on żadnej wiedzy rolniczej, nie miał talentu do prowadzenia gospodarki, tylko by w lesie siedział i barciami się opiekował. Mój ojciec rozumował lepiej, ale to dziadek rządził wszystkim!

Zimą trzeba było iść do lasu do roboty. Nigdy tego nie lubiłem, bo to była bardzo ciężka praca. Trzeba było prosić gajowego i płacić mu za wskazanie drzew, które można było wyciąć. Nie wiem dzisiaj, czy wymagało tego prawo, czy dziadek z ojcem woleli posłuchać fachowca, który znał się na lesie. Bo lasem opiekował się leśniczy z gajowymi. Leśniczy to był wielki pan jak na nasze strony. Na Rudni nie było kościoła i nie było księdza, była taka kaplica na Potaszni, o dziesięć kilometrów od nas, i tam mieszkał ksiądz, a blisko nas była leśniczówka i tam mieszkał leśniczy z rodziną. Miał do pomocy gajowych, którzy też mieli mundury, a dodatkowo mieli strzelby czy co tam, które z dumą nosili na plecach. Pilnowali lasu, bo szerzyło się kłusownictwo, dzikie wyręby i Bóg wie co jeszcze.

Myśmy najpierw obrabiali nasz kawałek – były długie kawałki, potem też krótkie, takie może na dwa metry, i to wszystko składaliśmy na kupy i zaznaczaliśmy różnymi znakami, żeby nam nie kradli. Nie było pił motorowych. Stawało się koło drzewa i piłowało. Ja zacząłem piłować jako szesnasto- albo siedemnastolatek, wcześniej miałem siekierę i obrąbywałem gałęzie. Trzeba przyznać, że jak się wracało do domu wieczorem, to nie miało się siły na nic, taka to była ciężka praca.

Potem była zwózka. Dziadek i ojciec znali Żydów z Berezna, którzy kupowali od nich to drewno. Wcześniej ładowaliśmy je na wóz, a to były małe wózki. Czasem ojciec prosił o pomoc Muchorowskiego albo Lecha i wtedy jeszcze musiał im płacić za wóz, za konie i za pomoc, a wtedy już to nie był dobry geszeft. Droga do miasteczka była bardzo długa i nie zawsze przejezdna. To były całe wyprawy! Pamiętam ciągłe narzekania na Żydów, że mało płacą, że tylko korzystają z naszej pracy, że powinni płacić więcej. Raz nawet o mało co dziadek by nie uderzył mojego ojca, jak ten wypomniał dziadkowi, że ten tylko w domu taki mocny:

– A tam u Żyda to nie byliście tacy mocni w gębie! Tylko w domu, tutaj, i tylko na mnie. Tam trzeba było mówić, że wiecie, ile w Kostopolu albo w Równem płacą za takie drewno.

Wtedy też mój przyszły teść, Halczuk, zagadywał w sklepie albo na drodze a to dziadka Kacpra, a to mego ojca:

– Słyszałem, że Żydzi z Berezna nie chcą wam płacić za drewno, to znaczy płacą za mało.

Dziadek Kacper nie chciał z Halczukiem rozmawiać, uważał się za bogatego i lepszego od gołodupca Halczuka. Pamiętał, jak biedna była to rodzina w dawniejszych czasach. Tylko nie zauważył, że Halczukom się poprawiło, a nam nie bardzo. Halczuk zaczął budowę domu trochę za wsią gdzieś tak w 1938, bo zebrał już tyle pieniędzy.

Rozmawiał za to, a przynajmniej próbował, mój ojciec.

– No, nie chcą płacić, cholery jedne, żeby ich czort wziął!

– To wiecie co, Kajetan? – uśmiechał się chytrze Halczuk. – To wy zróbcie sobie piłę i zróbcie trochę desek i sprzedawajcie im deski. Można taką piłę zrobić z ludźmi, można taką, co to koń ją będzie ciągał, a jak będą deski, to zarobicie. Ja bym się przyłączył, zarobimy razem, deski sprzeda się drożej!

Tego tylko potrzeba było dziadkowi Kacprowi. Przez tę propozycję Halczuk został mu wrogiem do samej śmierci. Jeszcze dziś słyszę, jak się piekli, że taki ktoś jak ten Halczuk będzie mu mówił, co on ma robić.

– Wy takoho ne baczyli! [wyście czegoś takiego nie widzieli] – wykrzykiwał przed piecem, machając swoim drewnianym sękaczem. – Niedoczekanie jego. Żeby wasza noga nie postała w jego domu!

Problem był taki, że miałem dwadzieścia lat i podobała mi się córka Halczuka, Józia, która miała wtedy piętnaście lat.

***

Józia często bywała w domu leśniczego, a w zasadzie to pomagała leśniczowej w opiece nad dziećmi, a trochę też i pracowała w obejściu, oczywiście dostawała za to parę groszy, bo leśniczowie byli jak na nasze warunki dość zamożni. Leśniczy z leśniczową bardzo lubili Józię i współczuli jej, bo matka Józi – a moja przyszła teściowa – Katarzyna nie godziła się na to, żeby Józia poszła do gimnazjum w Krakowie. Nauczyciel kilka razy przychodził do nich do domu i prosił rodziców, żeby zgodzili się oddać córkę do szkoły z internatem, a wszystko na koszt państwa. Bo twoja matka była bardzo zdolna! Wszystkich zadziwiała w szkole i w domu swoim oczytaniem i wiedzą. Kiedy ją zaczepiałem, jak szła albo wracała od leśniczych, i rozmawialiśmy tak niby o niczym, to często brakowało mi języka w gębie.

Pewnego razu przyniosła gazetę, bo w szkole leżały stare i nowsze gazety, które nauczyciele skądś przywozili, i pokazała, że w Ameryce jest takie radio, że ludzie widzą człowieka, który tam mówi. To była telewizja. Ja słabo czytałem, choć byłem od niej o pięć lat starszy, więc ona szybko przeczytała cały artykuł, a ja tylko słuchałem z rozdziawioną gębą. Jak już poszła, wróciłem przed dom, a tam na ławeczce siedział dziadek Kacper, mój tata i stary sąsiad z Lechów. Nie byłem w pełni uznawany za dorosłego, bo nie miałem za sobą służby wojskowej, a w hierarchii wiejskiej dopiero wojsko czyniło z chłopca mężczyznę, bez tego było się jakby niedorosłym. Nawet wódki nie można było wypić przy rodzicach w domu. Chciałem siedzącym przekazać tę zadziwiającą wiadomość, że wymyślono w dalekiej Ameryce radio, gdzie widać było osoby, które tam występowały. Dziadek Kacper, który miał spore wątpliwości co do radia na kryształki, co go słuchało się w świetlicy, czy to nie jest jakaś diabelska sztuczka, zaoponował najpierw łagodnie.

– Durne ty, to durne! – powiedział ze śmiechem. – Jak oni by powłazili do takiej małej skrzynki?

– No a jak w radiu ich słyszymy? – próbowałem przekonywać dziadka, choć sam nie miałem pojęcia, jak można przenosić obrazy na odległość.

– Nie gadaj głupstw. – Pomachał mi ręką mój ojciec. – Ktoś coś głupiego powie, a ty powtarzasz!

– Ale tak było napisane w gazecie. – Nie wiem, po co upierałem się przy czymś, do czego nie byłem przekonany. – Józia Halczukowa mi przeczytała i pokazywała w gazecie!

– Znowu te Halczuki!

Dziadek chwycił sękaty kij, który służył mu za laskę, i nim się obejrzałem, już kilka razy oberwałem.

– Tyle razy mówiłem! Nie zadawać się z nimi!

Włożył jednak w to zbyt wiele sił i emocji. Cały czerwony na twarzy przewrócił się i uderzył w konar rosnącego opodal drzewa, na chwilę stracił przytomność. Przenieśliśmy go ostrożnie do domu, tam mama opłukała go zimną wodą i otrzeźwiał. Leżał tak i patrzył po nas jakby zaskoczony całym zdarzeniem.

– Staśko! – przywołał mnie. – Nie chodź do tych Halczuków, nie szukaj tej Jóźki, ona nie dla ciebie, jeszcze za młoda, ty nie byłeś w wojsku, daj spokój, a widzę, że zawróciła ci w głowie.

Wszyscy byli zaskoczeni jego słowami, bo znaczyło to, że moje przystawanie z Józią było już zauważone, a nawet komentowane. Dziadek lubił mnie i w jakiś sposób faworyzował, dawał do zrozumienia, że jestem mu bardzo bliski, bliższy niż inne moje rodzeństwo. Mojemu tacie zaś nie przyszłoby do głowy, żeby zajmować się moimi amorami. W jego mniemaniu byłem jeszcze za młody na „te” sprawy. Postanowiłem więc nie odzywać się do dziadka w tej kwestii, niczego mu nie mówić, choć nasze leśne wyprawy bardzo nas do siebie zbliżyły.

Józi i mnie pozostawały okoliczne lasy, zagajniki i brzegi Bobra, nad które ją wywoływałem, a ona, choć nie bez wahania, godziła się tam spotykać ze mną. Musiałem być dobrym słuchaczem, bo Józia coraz częściej i coraz chętniej ze mną rozmawiała. Nie miałem odwagi jej pocałować – wydawała mi się taka młoda. Choć skłamałbym, gdybym powiedział, że była mi obojętna. Oboje byliśmy bardzo młodzi, za młodzi jak na tamte warunki, musieliśmy czekać na lepsze dni i postarzeć się, to znaczy mieć więcej lat…

Najbardziej lubiliśmy chodzić nad Bober. Daleko za wioską w stronę ukraińskiej wsi Łęczyn rzeka tworzyła dwa albo trzy zakola, a las rzedł w tamtych miejscach. Mieliśmy swoją ulubioną sosnę. Liczyła dobrze ponad sto lat, była rozłożysta, o grubych konarach, tak jak sam pień, długie korzenie prawie wypełzywały do Bobra. Po drugiej stronie, trochę w oddaleniu od rzeki, rozciągały się ukraińskie łąki. Często, zwłaszcza w porze sianokosów, widzieliśmy tam uwijających się Ukraińców, a czasami pracujące przy sianie młode dziewczyny.

Tego dnia, a było to już pod sam wieczór – słońce jeszcze nie zaszło, ale już osłabło bardzo – widzieliśmy z Józią, jak ukraińskie dziewczęta skończyły przewracanie siana i spieszyły się nad rzekę, nad drugie zakole, żeby tam się umyć czy może po prostu ochłodzić. Pamiętam dobrze ten wczesny wieczór, bo Józia przytuliła się do mnie mocno, kiedy dziewczęta zaczęły śpiewać te ich rzewne piosenki, a głosy niosły się nad wodą, nad łąkami aż po sam las.

– Jak one pięknie śpiewają – wyszeptała, jakby nie chciała spłoszyć tej wyjątkowej chwili, tego naszego zespolenia się z wodą, lasem, zapachem dosychającego siana i spokojną melodią, tak podobną do naszego smutku i zamyślenia. – Wiesz, Staśko, ja nigdy nie byłam w cerkwi, a przecież czy w Bereznem, czy w Łęczynie byłam często. Raz nawet… – przerwała i spojrzała na mnie uważnie. – Ale nie powtórzysz nikomu?

– Nie powtórzę, Józiu – uśmiechnąłem się sam do siebie na widok jej poważnej, jakby dorosłej miny – po co miałbym powtarzać?

– Bo ty, Staśko, jesteś taka papla, że jeszcze nie skończyłam mówić, a ty już lecisz i powtarzasz! – skrytykowała mnie, bo choć była tyle lat młodsza ode mnie, to miała w sobie jakąś mądrość i dorosłość, której jej zazdrościłem. – A chcę ci powiedzieć, że któregoś razu, chyba w zeszłym roku, jakoś na ich, wiesz, ukraińską Wielkanoc, byliśmy w Bereznem i musiałam czekać na tatę akurat niedaleko cerkwi. I było tam nabożeństwo, i ciągle śpiewali, bardzo ładne to było, podobało mi się. Tak jak te śpiewy tutaj. I weszłam do cerkwi, stanęłam cichutko. Było pełno ludzi, nikt nie zwrócił na mnie uwagi. Może to grzech, że tam weszłam. Ksiądz na Potaszni mówił, że to grzech wchodzić do cerkwi albo do bożnicy.

Cóż mogłem jej powiedzieć? Wtedy byłem cały dumny, że wtuliła się we mnie z takim zaufaniem i serdecznością. Zasłuchany w dźwięki ukraińskich piosenek, chyba po raz pierwszy zacząłem sobie uświadamiać, że my, Polacy, choć żyjemy obok Ukraińców i Żydów, to tak naprawdę nic o nich nie wiemy. Przecież moja noga też nie postała w cerkwi, że o żydowskiej bożnicy nawet nie wspomnę. Tyle razy przechodziłem koło cerkwi i nawet mnie korciło, żeby zajrzeć do środka, tak samo innych mieszkańców Rudni. Wtedy też nie myślałem o tym, że nie ma między nami małżeństw. W naszej wsi nie było ani jednego mieszanego małżeństwa i nikt się temu nie dziwił ani nie zadawał sobie pytania, dlaczego tak się dzieje. Ja nawet dobrze nie rozumiałem ukraińskiego. Nie pamiętam, żeby była jakaś nienawiść, tego nie było, ale jakoś jedni żyli obok drugich. Mieszkaliśmy naprawdę na uboczu. Myślę, że to był taki koniec świata, gdzie, jak to mówią, psy dupami szczekają, ale takich wsi jak nasza było bardzo dużo.

Czasami, ale rzadko, widziałem, jak prawdziwy nasz bogacz, ten, który miał nie wiem ile hektarów ziemi, jeździł swoim automobilem naszymi szutrowymi drogami. Nazywał się Małyński i podobno najwięcej czasu spędzał w Paryżu. Może to było tylko takie ludzkie gadanie, bo tak naprawdę to nikt nie miał nawet pojęcia, gdzie on mieszka. Mógłby te swoje ziemie jakoś udostępnić, może wydzierżawić ludziom, Polakom i Ukraińcom, bo na wiosnę dzieciom brzuszki puchły z głodu. Zawsze się czułem nieswojo, jak widziałem takie dzieci. Była taka rodzina Cybulskich albo Lechów, ale nie tych z naszej rodziny, tylko innych. U nas chleba nigdy nie brakowało oczywiście, u Zosi też nie, ale dobrobytu nie było.

Inna sprawa to Żydzi. U nas we wsi mieszkał tylko Josiek, jak go nazywaliśmy, z rodziną. Miał żonę i czworo dzieci. Najstarszy był Dawid, prawie w moim wieku. Podśmiewaliśmy się trochę z nich, bo chodzili ubrani w ten ich dziwny strój z mycką na głowie. Stary Josiek prowadził sklep i coś w rodzaju karczmy, gdzie można było napić się wódki albo piwa i zjeść coś, ale raczej przekąsić na zimno. Trzeba mu przyznać, że umiał gadać z ludźmi. Słabo mówił po polsku, ale za to buzia mu się nie zamykała. Umiał żartować, a jak wypił dwa kieliszki, to śpiewał: „Jeszcze Polska nie zginęła, kiedy my żyjemy!”. Wszystkich to śmieszyło, bo to było zabawne, jak Żyd śpiewał: „Jeszcze Polska nie zginęła, kiedy my żyjemy”, ale też potrafił ładnie zaśpiewać ich pieśni czy psalmy i ludzie słuchali. Josiek był nasz, inny, ale nasz. Co innego Żydzi z Berezna… To już zupełnie inna sprawa. Nie ma potrzeby oszukiwania ciebie: nie znałem nikogo, kto lubiłby Żyda, a wielu wręcz ich nienawidziło. Tak za wszystko, nie wiem, co to było to wszystko, nie umiem tego opisać.

Pamiętam raz, jak jechaliśmy wozem z naszym gajowym do Berezna, wóz jak zawsze pełny, bo każdy chętnie wykorzystywał okazję dojechania do miasta i powrotu. Wóz toczył się powoli drogą, głównie piaszczystą, czasami szutrową, i był taki moment, że przed Bereznem, zanim wjechało się na długi most na Słuczy, to widać było całe miasto jak na dłoni. Najwięcej było zbitych jakby w gniazdo, często drewnianych domów zamieszkanych przez Żydów. Miało się wrażenie, że prawie całe Berezne to Żydzi. Biedne to było, z każdego kąta wyglądała bieda, a synagoga stała jak katedra. Pamiętam, jakby to było dzisiaj, jak gajowy splunął za burtę wozu.

– Jakbym miał bombę, jakbym ją – tu popatrzył na młodzież na wozie – pieprznął w tych Żydów, to nie zostałby ani jeden.

Nikt się nie odezwał, nawet Józia, twoja matka, choć spojrzała krzywo na gajowego, ale była zbyt młoda, żeby podejmować z nim dyskusję. Jak zostaliśmy już sami w mieście, to powiedziała do mnie:

– A mój tata nie mówi źle o Żydach. Mówi, że to ludzie tacy jak my.

Trochę się dziwiłem wtedy tym słowom, bo o kim jak o kim, ale o Żydach to chyba nikt dobrze nie mówił. Oglądaliśmy ich potem w ich ubraniach i myckach, chodziliśmy po ulicach biednych, gdzie biegały chmary dzieciaków umorusanych, z pajdą chleba, jak nasze dzieci, jak te z Rudni. Były sklepy, bogatsze, biedniejsze, ale ja najbardziej lubiłem stawać pod taką karczmą czy może restauracją, gdzie zdarzało mi się widzieć i słuchać, jak robi próby nieduży zespół muzyczny. Bardzo lubiłem słuchać, jak grają, a najbardziej podobał mi się klarnet. To taki instrument, że jak dzisiaj o nim pomyślę, to jeszcze mi żal. Ich muzyka też była inna od naszej, ale to zupełnie. Wielu jej nie lubiło, dla mnie to były piękne dźwięki. Bardzo zazdrościłem młodemu muzykowi, który grywał na klarnecie. Patrzyłem bardzo uważnie na ten jeden, tylko ten jeden instrument. Przez szybę widziałem jakby prostą trąbkę, ale to nie była trąbka, to była wąska i ciemna jakby rura i tak naprawdę nie miałem pojęcia, z czego ona była zrobiona. Z metalu? Najbardziej intrygowały mnie klapki, srebrne albo jakby srebrne, którymi muzyk operował bardzo zręcznie, a to wydobywało dźwięki, których mogłem słuchać godzinami. Miałem wrażenie, że to jest magiczny instrument, przenoszący mnie w stany marzeń i rozmyślań o rzeczach dziwnych, wzruszających, które zazwyczaj nie przychodziły mi do głowy.

Kiedyś zauważyli mnie, że tak stoję i podsłuchuję, i jeden z nich wyszedł na dwór i zapytał mnie, czemu tak stoję. Nie było to bardzo przyjemne, ale jak usłyszał, że podoba mi się ich muzyka, to zaprosił mnie do środka i po chwili trzymałem w ręku mój wymarzony klarnet. Jego użytkownik pokazywał mi, jak się go używa, jak się dmucha – i po tych wskazówkach udało mi się wydobyć najprostsze dźwięki, co bardzo rozbawiło wszystkich. Klarnecista miał na imię Awram i zaprosił mnie, żebym ich odwiedzał, jak tylko będę w Bereznem: „Przychodź, Staszek, do nas” – mówił z silnym akcentem, nie tak jak my na Rudni, gdzie mówiliśmy „Staśko”, tylko mówił Staszek. „Przychodź, może trochę nauczysz się grać na klarnecie, to naprawdę piękny instrument”. Inni śmiali się z niego i mówili, że prawdziwy król instrumentów to skrzypce, a nie jakaś tam rurka, w którą wystarczy podmuchać, a tutaj struny, smyczek, kalafonia! Śmiali się i żartowali, aż byłem zadziwiony, że Żydzi mogą być tacy inni, niż myślałem.

Józia mnie rozumiała, ale inni nie bardzo. Nawet moja mama, jak jej powiedziałem o klarnecie i o tym, jak bardzo lubię słuchać takiej muzyki, tylko westchnęła: „Oj, Staśko, Staśko, tobie tylko takie głupoty w głowie! Nie zapominaj, że Żyd to Żyd i nikt tego nie zmieni, szkoda sobie głowę nimi zawracać”.

***

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI

PEŁNY SPIS TREŚCI:

Do czytelnika

Wstęp

1. Nasza Rudnia

2. Koniec Polski

3. Leśne ziemianki

4. W drodze do jakiejś Polski

5. Saugwitz/Żygadłowice/Sokolniki

6. Brokęcino/Strzekęcino/Pomorze Środkowe