Zatyrani. Reportaż o najgorzej płatnych pracach - Bloodworth James - ebook

Zatyrani. Reportaż o najgorzej płatnych pracach ebook

Bloodworth James

4,0

Opis

Mniej więcej jeden na dwudziestu mieszkańców Wielkiej Brytanii utrzymuje się dziś z pracy za minimalną stawkę. Wielu spośród nich to rodowici Brytyjczycy, jednak coraz więcej osób wykonujących najgorzej płatne zajęcia to imigranci. Autor książki wyrusza w podróż, by poznać świat ludzi żyjących na skraju społeczeństwa, opisać zmiany, jakie obecnie zachodzą nie tylko w naturze pracy, ale i w naturze Wielkiej Brytanii. Podróżuje, nie czyniąc żadnych wstępnych założeń i nie wiedząc, w jaki sposób spędzony w ten sposób czas zmieni jego własne życie. A zmieni je na pewno, bo to czego jest świadkiem, wydaje się zupełnie szokujące, biorąc pod uwagę, że mówimy o jednym z najbardziej rozwiniętych i najbogatszych krajów świata. Opisywany przez autora obraz stawia czytelników przed niezliczonymi pytaniami, dotyczącymi polityki, brytyjskiego społeczeństwa, a przede wszystkim tego, dlaczego tak wielu ludzi wciąż wyznaje stary wiktoriański pogląd, że biedni ludzie są biedni z własnej winy i muszą być albo głupi, albo niemoralni.

Doszedłem do wniosku, że najlepszym sposobem, by poznać rynek niskopłatnej pracy w Wielkiej Brytanii, jest zostanie częścią tego świata; zamierzałem wtopić się weń i stać się jeszcze jednym trybikiem w tej ogromnej, bezkształtnej i bezdusznej machinie, na której opiera się koniunktura i zamożność Wielkiej Brytanii. Dotarłem do agencji, które nie płaciły pracownikom nawet minimalnej stawki, umożliwiającej podstawowe utrzymanie. Żyłem wśród mężczyzn i kobiet z trudem wiążących koniec z końcem na dalekich obrzeżach społeczeństwa, które ponoć doszło już do siebie po długiej, ciągnącej się latami recesji. Dołączyłem do wciąż rosnącej armii ludzi, dla których zdobycie stabilnej, satysfakcjonującej pracy jest równie prawdopodobne, jak zdobycie Oscara czy Złotej Piłki.

Fragment książki

James Bloodworth to były redaktor "Left Foot Forward", jednego z najbardziej wpływowych, lewicowych portali w Wielkiej Brytanii. Pisze m.in. dla 'International Business Times", "Independent', "Guardian", 'New Statesman" i "Wall Street Journal".

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 318

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (44 oceny)
14
21
6
0
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Dotmagia

Całkiem niezła

“Dyskryminacja jest źle widziana w teorii, ale w praktyce jak najbardziej akceptowana.” I tak to właśnie działa. Reportaże o pracy, z której ciężko się utrzymać. Klimatem zbliżone do niektórych książek wydanych przez wydawnictwo Czarne. Dobrze się czyta, chociaż przekazywana treść do przyjemnych nie należy. Prekariat - mówi wam to coś? - Że pozwolę sobie sparafrazować jednego z bohaterów serialu "Dom". O tym jest ta książka. O tym, że pracujesz od świtu do zmierzchu, lub odwrotnie, a i tak ledwo starcza ci na utrzymanie. Autor - Anglik - postanawia na własnej skórze sprawdzić, czy da się godnie żyć pracując dla Amazona, Ubera lub jako opiekun ludzi starszych. “Akcja toczy się” w różnych regionach Zjednoczonego Królestwa. James zatrudnia się kolejno w każdej z tych firm. Nie będę zdradzał odpowiedzi na pytanie zadane w poprzednim akapicie. Chociaż pewnie i tak każdy już się domyśla, jaka może ona brzmieć. Napiszę tylko, że czytając takie książki, mam wrażenie, że coś z tym naszym urzą...
11

Popularność




 

 

Tytuł oryginału

HIRED: SIX MONTHS UNDERCOVER

IN LOW-WAGE BRITAIN

 

Copyright © James Bloodworth, 2018

All rights reserved

 

Projekt okładki

Ula Pągowska

 

Zdjęcie na okładce

© Piotr Małecki/Agencja Forum

 

Redaktor prowadzący

Adrian Markowski

 

Redakcja

Aneta Kanabrodzka

 

Korekta

Anna Godlewska

Maciej Korbasiński

 

ISBN 978-83-8234-584-1

 

Warszawa 2021

 

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

 

Dobry to żywot i radości pełen

Pomiędzy Anglii ziemią i jej niebem

 

William Ernest Henley,

Anglio, moja Anglio

 

OD TŁUMACZA

 

Serdecznie dziękuję moim Przyjaciołom

Andrew Cannonowi i Renardowi Sarnowskiemu

za cenne sugestie.

Piotr Maurycy Załuski

 

PRZEDMOWA

 

BYŁ POCZĄTEK 2016 ROKU. Słońce właśnie wyłoniło się zza chmur i przenikliwy mróz powoli zaczynał ustępować, kiedy w poobijanym starym aucie opuszczałem Londyn z zamiarem zbadania tej sfery życia, która zazwyczaj jest ukryta dla oka.

Mniej więcej jeden na dwudziestu mieszkańców Wielkiej Brytanii żyje dzisiaj z pracy za minimalną stawkę. Wielu z tych ludzi mieszka w miastach, które były kiedyś prężnymi ośrodkami przemysłowymi. Niektórzy się tam urodzili, ale coraz większa liczba z nich to przybysze z zagranicy.

Doszedłem do wniosku, że najlepszym sposobem, by poznać rynek niskopłatnej pracy w Wielkiej Brytanii, jest zostanie częścią tego świata; zamierzałem wtopić się weń i stać się jeszcze jednym trybikiem w tej ogromnej, bezkształtnej i bezdusznej machinie, na której opiera się dobra koniunktura i zamożność Wielkiej Brytanii. Dotarłem do agencji, które nie płaciły pracownikom nawet minimalnej stawki umożliwiającej utrzymanie. Żyłem wśród mężczyzn i kobiet z trudem wiążących koniec z końcem na dalekich obrzeżach społeczeństwa, które ponoć doszło już do siebie po długiej, ciągnącej się latami recesji. Dołączyłem do wciąż rosnącej armii ludzi, dla których idea stabilnej, satysfakcjonującej pracy jest równie osiągalna jak zdobycie Oskara czy Złotej Piłki.

W następstwie kryzysu finansowego w 2008 roku racją bytu brytyjskiego rządu stała się polityka radykalnych cięć budżetowych. Nie było żadnych rezerw finansowych – tak w każdym razie asertywnie ogłoszono – zatem służby publiczne musiały ulec drastycznej redukcji, a niektóre ich zadania przekazano prywatnym firmom, które, jak się zdawało, lepiej niż państwo wiedziały, jak nimi zarządzać.

Od tamtej pory wskaźniki rynkowe brzmią bardziej optymistycznie, niczym nastrojowa muzyka: Wielka Brytania z upodobaniem odnotowuje kolejne rekordowe poziomy zatrudnienia. Radosny optymizm w kwestii rynku pracy maskuje jednak zmieniającą się naturę współczesnej gospodarki. Co prawda więcej ludzi ma teraz pracę, ale coraz częściej jest ona nędznie opłacana, niepewna, wykonywana w nieregularnych godzinach. Stawki godzinowe nie nadążają za postępującą inflacją. Od czasu kryzysu kolejny milion osób przeszedł na samozatrudnienie, nierzadko w ramach „gig” economy, czyli śmieciowego rynku pracy, i ma zapewnione zaledwie parę podstawowych praw pracowniczych. Szamotanie się w takiej pracy przez pięć godzin tygodniowo może wprawdzie sprawić, że łaskawie pominą nas w rządowych statystykach bezrobocia, ale niekoniecznie umożliwi nam opłacanie czynszu. Nawet w przypadku pracujących na pełny etat obraz nie przedstawia się zbyt różowo: Wielka Brytania przeżywa ostatnio najdłuższy okres stagnacji płac od 150 lat.

Wyruszyłem w tę podróż, by opisać zmiany zachodzące w samej naturze pracy, ale jest to też książka o zmianach w naturze Wielkiej Brytanii. Pół wieku temu Arthur Seaton, antybohater kultowej powieści Alana Sillitoe Z soboty na niedzielę, miał prawo nienawidzić swojej monotonnej pracy w jednej z fabryk Nottingham, gdzie był tokarzem, ale przynajmniej mógł od czasu do czasu wziąć dzień chorobowego, na miejscu był przedstawiciel związków zawodowych, który słuchał jego skarg, kiedy szef nie dawał mu spokoju z powodu ciągłych pretensji, a jak już został zwolniony, to bez większych problemów znalazł następną pracę. W lokalnych pubach czy klubach można się było napić i udzielać się towarzysko. Ogólnie rzecz biorąc, dawało się wyraźnie odczuć, że jeśli nawet walka pomiędzy pracodawcami a pracownikami nie miała się jeszcze ku końcowi, to przynajmniej w jej regułach następowały fundamentalne zmiany.

Era socjaldemokracji prawdopodobnie skończyła się w roku 1984, kiedy policyjne pałki zwaliły się na głowy ludzi pracy, których poprzedni premier z ramienia konserwatystów, Harold Macmillan, opisał swego czasu jako „najlepszych na świecie, którzy pokonali armie Kajzera i Hitlera i nigdy się nie poddali”. Oszołomione twarze górników rzuconych na kolana przez policję, powielone na zdjęciach przez wszystkie tabloidy, zdawały się zapowiadać czasy, kiedy po krótkim bezkrólewiu status ludzi pracy – czy to mężczyzn, czy kobiet – po raz kolejny miał być jeśli nie przedmiotem pogardy, to zaledwie tolerancji.

Dla wielu ludzi życie w Wielkiej Brytanii w dużym stopniu poprawiło się w ciągu ostatnich czterdziestu lat. Bezrefleksyjna nostalgia to zatem ślepa uliczka, odpowiednik próby zasiedlenia ruin niszczejącego domu pełnego pajęczyn i będącego o krok od zawalenia. Zabarwiona sepią tęsknota za czasami z połowy dwudziestego stulecia jest szczególnie obraźliwa dla tych, dla których wiek „prostego człowieka” oznaczał po prostu epokę białego, heteroseksualnego mężczyzny. Żyjemy w czasach, kiedy zarówno bogactwo, jak i wolność są czymś bardziej powszechnym niż w epoce szubienic czy rozruchów na tle rasowym, jak choćby te z 1958 roku w Notting Hill.

Równolegle z budową naszego świata, opartego na liberalnym postępie, rozmontowywano inny świat. Nie ma już kopalni i niemal ten sam los spotkał związki zawodowe zredukowane do kadłubowych organizacji, w większości ograniczonych do sektora publicznego. Gdyby Arthur Seaton żył w naszych czasach, najprawdopodobniej zaproponowano by mu umowę o pracę bez gwarancji godzin (zero hours contract) w jakimś obskurnym magazynie; byłby zaszczuty i przestraszony, wciąż próbowałby wyłuskać choćby dwie minuty przerwy na skorzystanie z toalety z dala od wzroku nabzdyczonego kierownika średniego szczebla. A może poszedłby na uniwersytet – ale to z kolei perspektywa raczej niewyobrażalna dla większości młodych mężczyzn i kobiet z klasy pracującej w czasach, kiedy powieść, która przyniosła mu sławę, została wydana po raz pierwszy, czyli w roku 1958.

Książka na temat pracy nieuchronnie jest też książką na temat klas społecznych. W każdym pokoleniu wmawiamy sobie, że system klasowy jest martwy, a jednak wciąż nie udaje nam się pozbyć jego zwłok. Ci, którzy tracą równowagę i spadają na dół drabiny społecznej, często pogrążają się w biedzie, tymczasem degradacja do najgłębszych pokładów społecznej hierarchii nawet w dzisiejszych czasach może sprowadzać na głowę nienawiść klasową, która przepala każdą komórkę ciała równie boleśnie jak destabilizacja ekonomiczna.

Nie zamierzam twierdzić, że to, co przeczytacie dalej, jest skutkiem oryginalnej bądź pionierskiej metody tworzenia reportażu o życiu klasy pracującej. Nie przygotowywałem się do tej książki z intencją potwierdzenia moich wcześniejszych uprzedzeń; nie wiedziałem, czego mogę się spodziewać podczas moich podróży, wszedłem w ten projekt bez żadnego nastawienia i dopiero przebieg wydarzeń zadecydował o tym, że do pewnego stopnia uległem radykalizacji. Wiele problemów, na które natrafiłem, okazało się czymś daleko gorszym niż to, co spodziewałem się ujrzeć w jednym z najbogatszych krajów świata.

Wystarczy wziąć dzisiaj jakąkolwiek angielską gazetę, żeby z jej stron wyskoczył taki oto przekaz: biedni ludzie są w swoim życiu tam, gdzie są, z powodu poluzowania norm moralnych albo za sprawą własnych lekkomyślnych wyborów życiowych. Stara wiktoriańska postawa ciągle bierze górę. Jak ujął to Henry Mayhew w podtytule czwartego tomu swojej epopei dokumentującej dziewiętnastowieczny Londyn, są tacy, którzy chcą pracować, tacy, którzy pracować nie mogą, i ci, którzy pracować nigdy nie zechcą.

Tego rodzaju zgrabne podziały są dzisiaj równie zwodnicze jak w czasach, kiedy na tronie zasiadała królowa Wiktoria, czyli w epoce, kiedy pseudonaukowe teorie na temat klas społecznych pozwalały umieszczać ludzi w kraju w osobliwych przytułkach i zmuszać ich do pracy na swoje utrzymanie, a za granicą zastraszać ich bagnetem wbitym w brzuch. Przepaść pomiędzy komfortowym dobrostanem a ponurą nędzą nie zawsze jest tak ogromna, jak wielu chciałoby ją widzieć. W dzisiejszej Wielkiej Brytanii stosunkowo łatwo jest się pogrążyć w ubóstwie i może to nastąpić niezależnie od dokonanych po drodze wyborów.

Nie twierdzę, że doświadczenie zdobyte podczas mojej potajemnej misji było tym samym, co przeżywanie tego wszystkiego z konieczności. Bądź co bądź byłem turystą. Gdyby sprawy zaszły zbyt daleko w złą stronę, zawsze miałem w zanadrzu możliwość wzięcia pieniędzy z banku albo szybki odwrót do strefy, gdzie warunki egzystencji są bardziej komfortowe. Moim celem nigdy jednak nie było, aby dać się wciągnąć w podszytą egoizmem polemikę nad „autentycznością” mojego stanowiska. Po prostu doszedłem do wniosku, że rola pod przykryciem będzie najbardziej efektywnym sposobem zdobycia wiedzy o rynku niskopłatnej pracy – i nadal uważam, że miałem rację.

Wiem oczywiście, że niektórzy potępią mnie już za sam pomysł napisania tej książki. Zdrowy lęk przed paternalizmem może u pełnych najlepszych intencji ludzi oddać pole powszechnie uznawanemu nimbowi „autentyczności”. Nie wątpię, że wielu wolałoby, gdybym wyraźnie oddzielił zadanie napisania tej książki od „udzielenia rzeczywistego głosu klasie pracującej”. Pragnienie wręczenia pióra czy mikrofonu autentycznym ludziom pracy jest w gruncie rzeczy impulsem godnym podziwu, ale traktowane w sposób kategoryczny może prowadzić do pozostawienia problemów życiowych takimi, jakie są, bez intencji wpływania na ich bieg. Tylko nieliczni, których spotkałem podczas mojej podróży, znaleźli czas, by na łamach „Guardiana”szerzej opowiedzieć o swoim życiu. Jednym z powodów tak małej liczby autorów wywodzących się z klasy robotniczej jest prosty fakt, że okoliczności związane z pracą, jaką wykonują, są zazwyczaj rozbieżne ze stylem życia, który sprzyjałby chwyceniu za pióro i beztroskiemu płodzeniu książek czy artykułów prasowych. Na najbardziej podstawowym poziomie można powiedzieć, że warunkiem koniecznym do tego, by móc sobie spokojnie usiąść i napisać 80 tysięcy słów, jest brak zmartwień o to, czy za chwilę nie odetną nam prądu albo czym napełnić pusty żołądek. Jest wiele niesprzyjających czynników, które mogłyby stanąć na drodze pisarskiej autorów pochodzących z klasy pracującej, ale sądzę, że nie należy do nich fakt, że powstała już książka mojego autorstwa. Jeśli ma się powieść jakikolwiek ruch w kierunku zmiany tych okoliczności, będzie musiał objąć swoim oddziaływaniem również znaczną część klas średnich. Głęboko wierzę, że książki takie jak ta są skuteczniejszym sposobem, by doprowadzić do zmian, niż kolejna dzieląca włos na czworo broszura agitująca już przekonanych.

Jeśli ma to jakieś znaczenie, wykonywałem już kiedyś dokładnie ten sam rodzaj prac, jakie opisuję w książce. Miałem wtedy dwadzieścia parę lat. Urodziłem się jako dziecko samotnej matki w Bridgwater, w hrabstwie Somerset. Szkoła nie dała mi wielu kwalifikacji; po kolejnych z mozołem przebrniętych egzaminach poprawkowych jako jedyny z czwórki dzieci zdołałem pójść na uniwersytet. Ta książka jest zatem nie tyle ćwiczeniem polegającym na celowym „zdegradowaniu się” do niższej pozycji społecznej, ile raczej chwilowym powrotem do świata, z którego ledwie udało mi się wymknąć.

To natomiast, czego pragnąłem uniknąć, to napisanie jeszcze jednego nudnego i patetycznego tomu o konsekwencjach polityki radykalnych cięć oszczędnościowych czy o losie ludzi żyjących w niedostatku. Pozycji tego rodzaju powstało już wystarczająco dużo. Postanowiłem zatem osobiście doświadczyć przynajmniej niektórych aspektów trudnego życia i napisać książkę, w której wystąpią prawdziwi ludzie, a nie jakieś niewiarygodnie uszlachetnione albo nadzwyczaj miegodziwe karykatury. Krajobraz medialny jest wręcz przesiąknięty opiniami prezesów firm, menedżerów, biurokratów czy ortodoksyjnych przedstawicieli tej czy innej opcji politycznej. Zwróciłem się zatem z moimi pytaniami do zwykłego robotnika, do mężczyzny i kobiety, którzy śpią na ulicy, a nie do dyrektora czy naukowca akademickiego z ich wątpliwymi teoriami, które mają objaśniać, dlaczego tamci ludzie w taki właśnie sposób spędzają noc. Chciałem w końcu wszystko to zobaczyć na własne oczy, a nie czytać relacje z drugiej ręki w książkach czy artykułach prasowych napisanych przez ludzi, którzy tak naprawdę sami nigdy nie zmierzyli się z tego rodzaju problemami.

Jeśli chodzi o praktyczną stronę mojego przedsięwzięcia, to wyruszając w tę podróż, miałem w ręku jedynie świstek papieru z pobieżnie naszkicowanym planem: zamierzałem spędzić w niej sześć miesięcy i podejmować się wszelkich oferowanych prac płatnych na poziomie stawki minimalnej. Moim celem nie było przejechanie kraju wzdłuż i wszerz, ale też nie chciałem zapuszczać korzeni tylko w jednym miejscu. Jeśli myślałem o miejscowościach poza Londynem, to interesowała mnie praca w takich, które rzadko są obiektem zainteresowania władz czy mediów, chyba że akurat zbliżają się wybory. Nie miałem opracowanego żadnego konkretnego planu, dokąd się wybrać. Jechałem po prostu tam, gdzie oferowano pracę, a kiedy byłem już na miejscu, żyłem, jeśli było to możliwe, z otrzymywanych zarobków. W czasie wyprawy o mojej misji dowiadywali się tylko ci, z którymi zasiadałem, by przeprowadzić wywiad. Porzucałem wówczas przybrane wcielenie i ponownie stawałem się pisarzem. Gdyby któryś z moich pracodawców zwietrzył, co kombinuję, niewątpliwie spławiłby mnie jakąś PR-owską gadką, do czego zresztą dochodziło, kiedy tylko spróbowałem rozmawiać z firmą w otwarty sposób. Miałem dosyć ludzi, którzy świadomie opowiadali mi nieprawdziwe historie tylko dlatego, że ktoś im za to zapłacił. Z politycznego punktu widzenia wiele się wydarzyło, odkąd rozpocząłem pracę nad tą książką. Upadł jeden gabinet, a jego miejsce zajął następny. Obecny reżim konserwatystów jeszcze jakoś się trzyma, ale już ledwo, ledwo. Partia Pracy przesunęła się na lewo i – po raz pierwszy w tym pokoleniu – w powietrzu wisi zapach socjalizmu. Wszystkie te okoliczności – razem z rosnącą przewagą niefrasobliwego potencjalnego prezydenta Stanów Zjednoczonych1 – rozpaliły na nowo zainteresowanie ciężką dolą ludzi określanych mianem „pominiętych” czy też tych, którzy mogą mieć poczucie zmarginalizowania i pozbawienia praw obywatelskich za sprawą globalizacji. Ten nastrój współczucia może już wkrótce przeminąć, ale kiedy tak się stanie, resentymenty będą trwały nadal: zbyt wiele spraw napawa odrazą i oburzeniem, i doprawdy trzeba szczególnego rodzaju poczucia komfortu i dostatku, by ich nie dostrzegać.

Jest to w końcu książka o życiu klasy pracującej w XXI wieku, próba stworzenia dokumentu o tym, jak to się stało, że dla wielu ludzi praca, ze źródła dumy, przemieniła się w nieustający i dehumanizujący atak na ich godność. Stanowi raczej serię obrazów niż szeroko zakrojone studium problemu. Nie byłem w stanie zajrzeć w każde miejsce i pracować dla każdego pracodawcy, nie mam jednak poczucia, że którykolwiek przypadek opisany na tych stronach jest w jakiś sposób wyjątkowy. Jestem pewny, Drogi Czytelniku, że mógłbyś teraz wyjść z domu i natrafić na podobne sytuacje, co w pewnym sensie oznacza, że to, o czym przeczytasz dalej, staje się coraz bardziej alarmujące.

James Bloodworth, listopad 2017

1 Książka powstawała podczas kampanii prezydenckiej w Stanach Zjednoczonych, po której prezydentem został Donald Trump (przyp. red.). Wszystkie dalsze przypisy oznaczone gwiazdką, jeśli nie zaznaczono inaczej, pochodzą od tłumacza.

 

Część I

RUGELEY

 

1

BYŁ KWADRANS PO SZÓSTEJ WIECZOREM, odgłos syreny właśnie obwieścił porę lunchu; głośny dźwięk bijący z głośników dotarł do każdego zakątka zimnego, ponurego magazynu. Brzmiało to jak jeden z tych tanich, wygrywających melodię dzwonków do drzwi, ewentualnie jak groteskowa parodia melodyjki, do której plastikowa tancerka powoli obraca się na wieczku szkatułki z biżuterią.

Kiedy stałem w kolejce z rękami w kieszeniach, czekając na wyjście, zwalisty ochroniarz przyskoczył do mnie i dał znak, żebym wyjął ręce. „Ruszaj się, kolego, nie będę tu sterczał do wieczora” – powiedział stanowczym tonem z silnym akcentem z West Midlands. Przesunąłem się, a strażnik pobieżnie mnie obszukał. Za mną stała falująca kolejka złożona z około trzydziestu wyglądających na kompletnie wyczerpanych mężczyzn i kobiet, głównie z Europy Wschodniej, którzy przesuwali się przez skanery bezpieczeństwa w takim tempie, w jakim tylko trzech strażników było ich w stanie skontrolować. Byliśmy w zbyt dużym pośpiechu, żeby rozmawiać. Opróżnialiśmy kieszenie i ściągaliśmy różne części garderoby, które powodowały włączanie się kapryśnych wykrywaczy metalu – pasek od spodni, zegarek, a nawet słodkie dropsy na kaszel wciśnięte niedbale do kieszeni spodni.

Na początku kolejki doszło do zamieszania: nagle wybuchła kłótnia między pracownikiem ochrony a wymizerowanym młodym Rumunem, poszło o telefon komórkowy. Przypatrywaliśmy się temu jak zamroczeni, w zupełnej ciszy.

– Wiesz, że nie wolno przynosić tutaj komórek. Miałeś to powiedziane od razu pierwszego dnia – warknął ochroniarz.

– Muszę poczekać ważnego telefonu. Mój landlord ma ze mną mówić – bronił się Rumun.

– Dlaczego nie możesz załatwiać swoich prywatnych spraw w prywatnym czasie, jak wszyscy inni? Po raz enty powtarzam: tutaj… nie ma… żadnych… komórek! Zrozumiano? Muszę to zgłosić twojemu menedżerowi2.

Właśnie tak wyobrażałem sobie atmosferę panującą w więzieniu. Większość przepisów dotyczyła drobnych kradzieży. Po zakończeniu każdej zmiany oraz podczas każdorazowego wyjścia na przerwę czy nawet do toalety trzeba było przechodzić w tę i z powrotem przez gigantyczny system bramek bezpieczeństwa rodem z portów lotniczych. Przejście przez ogromne skanery wykrywające metal mogło zajmować nawet dziesięć czy piętnaście minut. Za czas spędzony na czekaniu na kontrolę kieszeni nikt nie otrzymywał żadnej zapłaty. Bluzy z kapturami były w magazynie zakazane, tak samo jak okulary przeciwsłoneczne. „Musimy widzieć, jak wyglądają wasze oczy, w razie gdyby ktoś z was w nocy za dużo wypił” – już pierwszego dnia złowrogo przestrzegła nas potężna kobieta o czerwonowoskowatej twarzy, imieniem Vicky. „Oczy od razu was zdradzą”3. Kursowaliśmy w pocie czoła, przez długie godziny przemierzając tam i z powrotem monstrualny magazyn o rozmiarach dziesięciu boisk do piłki nożnej, ukryty gdzieś na wiejskich obszarach hrabstwa Staffordshire. Każdego dnia ta chwila przerwy przynosiła krótkotrwałe wytchnienie.

Lunch – bo ciągle nazywaliśmy to lunchem, mimo że posiłek był wydawany o szóstej wieczorem – wyznaczał półmetek dziesięcioipółgodzinnej zmiany. Po przejściu rutynowej, choć skomplikowanej kontroli bezpieczeństwa kobiety i mężczyźni wlewali się do wielkiej sali jadalnej, żeby rozpierzchnąć się we wszystkich kierunkach jak armia mrówek dokonująca desantu z mrowiska. Większość z nas rzucała się na oślep do stołówki, by złapać po drodze tacę i zapewnić sobie w miarę przyzwoitą pozycję w kolejce po posiłek. Cały ten paniczny sprint odbywał się w rytm niemalże greckiego chóru wznoszącego okrzyki i płomienne lamenty. Najlepsze gorące jedzenie zwykle znikało, zanim jeszcze pierwsza dwudziestka mężczyzn i kobiet zdążyła biegiem przemierzyć stołówkę. Było zatem sprawą najwyższej wagi, aby zdobyć miejsce w kolejce w możliwie najkrótszym czasie, nawet jeżeli oznaczało to brutalne rozpychanie się w drodze do celu. Solidarność i poczucie braterstwa w tym świecie nie istniały. Deptałeś drugiego, zanim on stratował ciebie. Jeżeli ktoś miał pecha, jak ten nieszczęsny Rumun, który podpadł strażnikom i został zbesztany bez składu i ładu w ledwo zrozumiałym dla siebie języku, to mógł potem czekać kolejnych sześć czy siedem godzin, zanim zobaczył następny obiecujący talerz z pływającym w sosie mielonym mięsem i niezdrowymi węglowodanami.

Przestrzeń stołówki z błyszczącą podłogą, rozświetlonej jasno niczym sala operacyjna i zawsze przesiąkniętej ostrym zapachem środków odkażających, wypełniały języki Europy Wschodniej. Przy stołach siedziało około pięćdziesięciu mężczyzn i kobiet pochylonych nad niewielkimi czarnymi tacami, którzy chyłkiem napychali żołądki słusznymi porcjami mięsa i garściami frytek. Rumuni zawsze sprzątali po sobie. Prawdę mówiąc, byli najbardziej pedantycznymi pracownikami, z jakimi kiedykolwiek się zetknąłem. Oprócz tych z nas, którzy siedzieli przy stole, była jeszcze grupa około dziesięciu mężczyzn snujących się przy automatach z kawą – poubieranych w dresy, z rękami w kieszeniach, ukradkiem spoglądających na każdą kobietę, która przeszła obok, kołysząc biodrami. Po przeciwnej stronie sali znajdowało się ogromne okno wychodzące na wielkie szare chłodnie kominowe pobliskiej elektrowni. „Porządna praca”, można było pomyśleć, wpatrując się w okazałe kominy wyrzygujące w niebo białe obłoki pary, podczas gdy kawki krążyły wokół jak czarne strzępy spalonego papieru.

Jednym z nielicznych pozytywów mojej pracy było stosunkowo tanie jedzenie oraz darmowa kawa i herbata z wielu ustawionych tam automatów samoobsługowych. Mielone mięso, ziemniaki albo ociekające tłuszczem frytki plus puszka napoju i batonik Mars za 4 funty i 10 pensów – niewiele drożej niż koszt przygotowania jedzenia w domu, a w dodatku większość z tego naprawdę gorąca, w przeciwieństwie do przygotowanych w domu kanapek. Prawdziwym wyzwaniem było jednak wygospodarowanie wystarczającej ilości czasu, żeby zjeść i się napić w ramach tak krótkiego okienka wyznaczonego na przerwę. Na palcach jednej ręki mogę policzyć, ile razy udało mi się dokończyć kubek herbaty.

Mieliśmy wyznaczone pół godziny na lunch, ale w praktyce mogliśmy spędzić nie więcej niż połowę tego czasu w stanie chociaż trochę przypominającym odpoczynek. Po tym, jak udało się wreszcie dotrzeć do stołówki i utorować sobie łokciami drogę przez rzeszę wygłodniałych robotników, zostawało mniej więcej piętnaście minut, żeby wrzucić w siebie jedzenie przed wymarszem w długą drogę z powrotem do magazynu. Dwóch albo trzech Anglików z kierownictwa niezmiennie czekało na nasz powrót na stanowiska pracy, pokazując palcem na symboliczny zegarek na ręce i wrzeszcząc stanowczym tonem na każdego, kto wrócił choćby 30 sekund po czasie:

– Wydłużyłeś sobie lunch, co? Nie płacimy ci tu za przesiadywanie i kłapanie dziobem4.

Tak wyglądało życie w Amazonie, u największego sprzedawcy na świecie. Byłem tam pickerem, czyli pracownikiem magazynu, kompletowałem zamówienia w jednym z jego centrów dystrybucji w niewielkim miasteczku Rugeley w hrabstwie Staffordshire. Magazyn zatrudniał około 1200 osób. Większość tych, z którymi pracowałem, pochodziła z Europy Wschodniej, a spośród nich największą część stanowili przybysze z Rumunii. Rumunów wprawiało w osłupienie, że jakikolwiek Anglik może chcieć się poniżyć aż do tego stopnia, by wykonywać tak podłą pracę.

– Przepraszam, może to zabrzmi niegrzecznie, ale czy jesteś Anglikiem? Urodzonym tutaj?

– Tak, jestem Anglikiem.

– To dlaczego pracujesz jako picker? Nie chciałabym cię urazić – zagadnęła mnie w drugim dniu mojej pracy młoda, pucołowata, rudowłosa dziewczyna5.

Tydzień później ta sama dziewczyna złapała mnie za ramię, mocno potrząsnęła i powiedziała, że chce spakować rzeczy i jak najszybciej wrócić do domu.

– Nienawidzę tego, nie znoszę tego, co tu robimy – wysyczała przez wyszczerbione zęby. Powiedziała, że miała w planach zostać w Amazonie tylko miesiąc; że przyjechała tu ze swoim chłopakiem, bo chcieli odłożyć pieniądze na powrót do rodzinnej miejscowości niedaleko Transylwanii, ale ani praca, ani miasto, w którym się w końcu znalazła – Birmingham – zupełnie nie spełniły jej oczekiwań i wyobrażeń o Wielkiej Brytanii.

– Nie znoszę tych ludzi, nienawidzę tego brudu i nie cierpię tej roboty… Nie lubię tego kraju… Za dużo tu ludzi z Indii. Hindusi są po prostu wszędzie!

Ogromny magazyn Amazona postawiono na nieużytkach pomiędzy kanałem a elektrownią. Nieco dalej działała firma zajmująca się skupem i sprzedażą ubitego bydła. Budynek o potężnej, prostopadłościennej konstrukcji, w którym pracowaliśmy, miał jasnoniebieski kolor przywodzący na myśl pływalnię i wyglądał dość osobliwie na tle przemysłowego krajobrazu z buchającymi kominami, w otoczeniu podmokłych zielonych pól. Cztery jego kondygnacje przywodziły na myśl podział siły roboczej Amazona na cztery główne grupy. Byli tam mianowicie ci, którzy sprawdzali i rozpakowywali przychodzące zamówienia, kolejni układali towary na półkach, następna grupa – do której sam należałem – kompletowała zamówienia, a ostatnia pakowała towary do wysyłki. Do obowiązków pickera należało przemierzanie tam i z powrotem wąskich alejek magazynowych i wybieranie produktów z wysokich na dwa metry regałów, a potem wkładanie ich do dużych kontenerów z żółtego plastiku, nazywanych totami. Toty były przewożone na niebieskich metalowych wózkach i na koniec trafiały na gigantyczne, zdające się nie mieć końca taśmociągi, które ciągnęły się przez całą długość budynku na podobieństwo strumienia torującego sobie drogę ku morzu. Średnio w ciągu dnia można było załadować na taśmociąg około czterdziestu takich kontenerów, z których każdy wypełniały po brzegi książki, filmy DVD i najróżniejsze inne produkty.

Nie mieliśmy menedżera w normalnym znaczeniu tego słowa, a w każdym razie menedżera z krwi i kości. Zamiast tego cały czas nosiliśmy przy sobie urządzenia mobilne śledzące każdy nasz ruch, jakbyśmy byli więźniami w areszcie domowym wypuszczonymi na przepustkę. Mniej więcej na każdych dziesięciu pracowników przypadał jeden bezpośredni przełożony, line manager, który gdzieś w magazynie, pochylony nad biurkiem, wklepywał polecenia do komputera. Te instrukcje, głównie napomnienia, żeby zwiększyć tempo, w tej samej chwili docierały do naszych urządzeń: „Proszę natychmiast zameldować się w dziale kompletowania” albo „Twoje wyniki spadły przez ostatnią godzinę, proszę przyśpieszyć”. Przydzielano nam lokaty od najwyższej do najniższej pod względem szybkości, z jaką zbieraliśmy produkty z półek i napełnialiśmy nimi nasze toty. Przykładowo, podczas pierwszego tygodnia pracy zostałem poinformowany, że plasuję się w ostatnich 10 procentach pod względem szybkości pickowania. „Będziesz musiał przyśpieszyć!” – usłyszałem od jednego z przedstawicieli agencji. Gdyby puścić wodze fantazji, łatwo można by sobie wyobrazić przyszłość, w której istoty ludzkie są uwiązane do takich urządzeń dwadzieścia cztery godziny na dobę.

Ten algorytmiczny system zarządzania to nie tylko przestroga przed tym, co może nas czekać w przyszłości, lecz także relikt teorii „naukowego zarządzania” autorstwa Fredericka W. Taylora. W dążeniu do wyeliminowania bezczynności i nieefektywnego wysiłku ten majętny inżynier mechanik z Filadelfii opublikował w 1911 roku monografię traktującą o rozwiązaniach, które umożliwiałyby osiąganie doskonałości w dziedzinie wydajności pracy. Naukowe zarządzanie zakładało, że każde zadanie wykonywane w miejscu pracy powinno być skrupulatnie monitorowane: obserwowane, wpisane w ramy czasowe i udokumentowane. Zgodnie z tą teorią robotnicy są elementami procesu produkcyjnego, a wydajność ich pracy powinna być mierzona w taki sam sposób jak wydajność maszyn, na których pracują, pozostając pod pełną kontrolą – w każdym szczególe. Wraz z innymi intelektualistami swoich czasów, Taylor nie uważał przedstawicieli klasy robotniczej za istoty w pełni ludzkie; bardziej użyteczne było rozpatrywanie ich jako zasobu, który można eksploatować w celu osiągnięcia zysku. „Autor zdecydowanie twierdzi, że możliwym byłoby wyuczenie inteligentnego goryla, aby został bardziej wydajnym wytapiaczem surówki w hucie żelaza niż jakikolwiek człowiek na tym stanowisku pracy” – lekceważąco napisał Taylor o ludziach, których uważał za „niezdolnych” za sprawą „braku możliwości intelektualnych” do pojmowania teorii dotyczących ich własnych zachowań6. Kasta kierownicza przyjęła te teorie z entuzjazmem. W roku 2001 członkowie kolegiów szkół zarządzania uznali Zasady naukowego zarządzania Taylora za najbardziej wpływową książkę XX wieku7.

Także dwudziestowieczny komunizm ma swój wkład w takie pojmowanie organizacji pracy, znalazło to odzwierciedlenie zarówno we współczesnym żargonie korporacyjnym corporatese, jak i w nakłanianiu do odczuwania radości w obliczu trudu i walki. Socjalizm uległ mutacji i przeobraził się w korporacyjną różową przyszłość. Slogany mające wywołać dobre samopoczucie były porozlepiane na ścianach w całym magazynie Amazona tuż obok fotografii rozpromienionych pracowników, których tryskające radością twarze świadczyły niezbicie, że każdy w tej pracy przeżywa cudowne chwile. Uwielbiamy przychodzić do pracy i tęsknimy za nią, gdy nas tu nie ma!,zapewniała wycięta z tektury naturalnej wielkości sylwetka kobiety imieniem Bez. W podobny sposób niemal wszystko określane tam było na zasadzie eufemizmu. Nawet nazywanie tego miejsca magazynem traktowano jako drobne wykroczenie. Już pierwszego dnia pracownicy byli informowani, że od tej pory budynek ma być określany mianem „Centrum Realizacji” (Fulfilment Centre) lub w skrócie FC. Nikt nie był „wyrzucany” czy „wylewany” z pracy, lecz – w tamtejszej terminologii – „odprawiany”. Co znamienne, potencjalnie zantagonizowane kategorie pracowników, takie jak przełożeni i podwładni, także zostały zniwelowane. Wszyscy byli „współpracownikami” – zarówno ci na wyższych, jak i na podrzędnych stanowiskach.

W ciągu jednego przedpołudnia przeciętny picker mógł zarobić około 29 funtów, przetaczając toty tam i z powrotem słabo oświetlonymi korytarzami między regałami magazynu. W ciągu tego samego przedpołudnia Jeff Bezos, dyrektor generalny Amazona, którego majątek, kiedy pisałem tę książkę, wynosił 60,7 miliarda dolarów, spokojnie powiększył swoją fortunę o jakieś 1,4 miliarda funtów. Nazywanie wszystkich „współpracownikami” było, jak się zdaje, trikiem mającym na celu zaszczepienie iluzji, że wszyscy jesteśmy jedną wielką szczęśliwą rodziną.

– Jeff Bezos jest współpracownikiem tak samo, jak jest nim każdy z was – poinformował nas radośnie kierownik zaraz pierwszego dnia8.

I w zasadzie nie można by się do tego przyczepić, gdyby nie to, że ten lokalny żargon wydawał się być opracowany celowo, by zatrzeć różnicę między egzystencją zarabiającego siedem funtów na godzinę pickera a życiem, jakie się prowadzi, mając na koncie 1,4 miliarda funtów. „Współpracownicy”, którzy o północy maszerowali do domu na ciężkich nogach i z ropiejącymi pęcherzami na stopach spuchniętych w ciągu dnia pracy o pół numeru, byli na każdym kroku traktowani raczej jak istoty ludzkie niższego rzędu, a nie jak jednostki, do których zaliczał się Jeff Bezos. Być może to jest właśnie prawdziwy powód, dla którego ludzie świetnie prosperujący kosztem innych wykreowali retoryczny świat tak odległy od realnego życia.

Proces rekrutacji do Amazona odbywał się wyłącznie poprzez dwie agencje – PMP Recruitment i Transline Group. Ja do pracy w tej firmie dostałem się poprzez Transline. Agencja zyskała sobie złą sławę w 2013 roku po tym, jak jedna z jej pracownic została zawieszona w obowiązkach za bezpardonowe przechwalanie się, jakoby miała możność wstrzymywania zasiłku dla bezrobotnych: „Jeżeli ludzie przysłani przez JC9 nie zjawią się na umówionym spotkaniu, wstrzymuję ich zasiłek dla bezrobotnych na trzynaście tygodni… Frajerzy… To czysta przyjemność, kiedy wiem, co mogę im zrobić, jak będą próbowali mnie wykiwać. Założę się, że któregoś dnia mnie za to odstrzelą!”. Pracownica agencji została po tym wpisie zawieszona w obowiązkach i nigdy nie wróciła do pracy10.

W Transline spotkałem się z niejednym przypadkiem podobnego czerpania satysfakcji z prześladowania podległych sobie osób przez kierowników niskiego szczebla. Małostkowi führerzy byli wszechobecni i jeśli ktoś z pracowników był na tyle zuchwały, aby spytać, dlaczego nie otrzymał pełnej wypłaty za ostatni tydzień, rozmawiali z nim, jakby był tym, co właśnie zeskrobali z podeszwy swojego buta.

Każda umowa o pracę, którą jako pickerzy mieliśmy podpisaną z agencją Transline, była tymczasowa i bez gwarancji stałej liczby godzin (zero hours contract). Nigdy nie otrzymałem kopii mojej bieżącej umowy o pracę, mimo że prosiłem o nią kilkakrotnie, aż w końcu przedstawiciel Transline powiedział mi, że w moim przypadku umowa w ogóle nie istnieje, ponieważ jestem zatrudniony bez gwarancji godzin. Dokumenty, które widziałem w dniu, kiedy przeszedłem rozmowę kwalifikacyjną, zostały błyskawicznie uprzątnięte po wypełnieniu przeze mnie wymaganych formularzy. Po dziewięciu miesiącach Amazon albo przejmował pracownika na umowę stałą, albo pozbywał się go bez większych skrupułów, jakby był workiem zgniłych kartofli. W praktyce dociągnięcie do dziewięciu miesięcy należało uznać za niebywały uśmiech losu. Już pierwszego dnia pracy poinformowano nas, że jeżeli nasze wyniki będą „wybitne”, wówczas firma rozważy pozostawienie nas na stałe, ale mówiono nam także, że nie należy mieć „żadnych złudzeń, bo to praca tymczasowa”11. Wbijano nam to do głowy aż do znudzenia przez cały pierwszy dzień pracy. Kuszono nas za to perspektywą nagrody – „nie zwalniamy pracowników, którzy mają najlepsze wyniki” – tę jednak szybko nam wydarto niczym soczysty stek ze szczęk śliniącego się psa. „Mniej więcej siedemdziesiąt osób czeka na tę pracę, więc nie róbcie sobie specjalnych nadziei” – rzucił wyniośle i z nieskrywaną przyjemnością przedstawiciel Transline podczas spotkania wprowadzającego. Grupa entuzjastycznie nastawionych mężczyzn i kobiet, która wlała się strumieniem do jasno oświetlonego biura, zdawała się potwierdzać posępną wiadomość przedstawiciela agencji.

Zostać zatrzymanym przez Amazona na stałej umowie o pracę to było jak wejść w posiadanie upragnionego „niebieskiego identyfikatora”. Dowiedziałem się od kilku osób zatrudnionych bezpośrednio przez tę firmę, że perspektywa zdobycia takiego identyfikatora często była wykorzystywana, aby nakłonić pracowników do działań, których w innym wypadku nigdy by się nie podjęli.

– Oni kłamią każdemu w żywe oczy, żeby tylko robił to, na czym im zależy – powiedział mój współlokator Chris, łysiejący trzydziestotrzyletni Rumun o łagodnych oczach i chropawym głosie nałogowego palacza. – Było kiedyś dostępnych parę niebieskich badży i menedżerowie powiedzieli mi: „Hej, jak chcesz dostać niebieską plakietkę, musisz przejść na inną zmianę. Nie na długo, tak na parę tygodni”… Okazało się, że na trzy miesiące. Aha, a i tak dali niebieskie badże wszystkim innym12.

Staliśmy w kuchni niewielkiego domu, który wynajmowaliśmy razem z trzema innymi współlokatorami. Prosty dom z poczerniałej czerwonej cegły, na końcu szeregowej zabudowy, przed półwieczem zamieszkiwali miejscowi górnicy. Zespoły takich ciasnych i gęsto stłoczonych przemysłowych baraków, jak je kiedyś nazywano, ciągną się przez całą dzielnicę Cannock Chase. Rugeley jest położone na północy. Dalej, przy szosie A460, znajdują się miasta Cannock i Hednesford.

Właśnie zaczęła się wiosna i z powodu opłakanego stanu domu nie dało się całkowicie uciec od wilgoci w związku z paskudną pogodą, jaka panowała na dworze. Wszystko w kuchni od strony okna pokryte było taką samą warstewką rosy, jaka nadawała szklisty połysk niedużemu trawnikowi i czarnej, mokrej alejce na zewnątrz. Frontowy ogródek zwieńczał wysoki żywopłot, na którym wyprowadzający psy na spacer mieli zwyczaj zawieszać małe czarne torebki, wiszące tam dotąd, aż zaczynały pękać i ich niehigieniczna zawartość rozlewała się wprost na chodnik.

Chris postawił na kuchence patelnię i smażył na niej ziemniaki, do których wyciągnął z lodówki różową, błyszczącą kiełbasę. Zwykle można rozpoznać narodowość mieszkańców takich domów po zawartości kuchni. Wędliny i piwo – wiadomo, że są z Europy Wschodniej. Bekon, jajka i kilka gotowych dań do odgrzania – wiadomo, że Anglicy. Zabarwione na żółto dania z kartofli czy ryżu to znak, że mieszkańcy przybyli z Azji Południowej. Zamiast włóczyć się cały dzień po jakimś starym angielskim miasteczku i ukradkiem szukać oznak wielokulturowości, można zaoszczędzić sporo czasu, po prostu otwierając drzwi lodówki.

Jak to zwykle bywa w mieszkaniach pod wynajem, salon został zlikwidowany, a w jego miejsce powstała dodatkowa sypialnia. Dom funkcjonował raczej jako fabryka pieniędzy niż komfortowe miejsce do życia. Właściciel nie był z tych najgorszych, jednak każde z domowych urządzeń, jak i całe umeblowanie, było kupione po najniższych cenach – i w każdej chwili mogło przestać działać albo rozlecieć się na kawałki. Spałem w pokoju wiecznie śmierdzącym lichą, przyprawiającą o mdłości farbą. Kilka razy w miesiącu dochodziło do zwarcia w instalacji elektrycznej i z tego powodu często nie było gorącej wody, żeby wziąć prysznic przed pójściem do pracy. W toalecie cuchnęło, bo nie działała spłuczka, a umywalka lepiła się od brudu. Pewnego razu światło w kuchni wysiadło, bo ktoś przelał wannę, po czym woda przedostała się do instalacji elektrycznej w suficie i przeciekła na dół do kuchni. Karaluchy od czasu do czasu wyłaziły spod listew przypodłogowych i spacerowały dookoła przepełnionego kosza na śmieci, wiecznie napakowanego obrzydliwymi opakowaniami po jedzeniu z co najmniej kilku ostatnich dni. Ogrzewanie było sterowane centralnie za pomocą jednego małego przełącznika, przez co w domu albo panowała duchota, albo było straszliwie zimno.

Oprócz mnie i Chrisa mieszkały tam trzy osoby: jeszcze jeden Rumun o imieniu Claudiu oraz Anglik imieniem Joe, zajmujący małą klitkę razem z żoną. Z Claudiu widziałem się rzadko, Joe natomiast lubił spędzać czas, paląc papierosy koło bocznych drzwi domu i spluwając dużymi porcjami flegmy na chodnik. Był łysy, wytatuowany, gdzie się tylko dało, z pełną zmarszczek żółtą twarzą. Miał nerwowe usposobienie i raptowne ruchy. Kiedy się wprowadziłem, ceremonialnie uścisnął mi rękę i powitał mnie jako „rodaka – Anglika”. „Nam, Anglikom, trza się trzymać razem” – stwierdził, po czym zapewnił mnie, jakim to będę ulepszeniem dla domu w porównaniu z poprzednim lokatorem. „Mówię ci, kurde, ten koleś przed tobą to był nieźle upierdliwy palant”.

Każdy z mieszkańców naszego domu pracował w Amazonie, który znajdował się dość niedaleko, o jakieś czterdzieści minut drogi piechotą. Chris – od jedenastu miesięcy – jako process guide. Process guide to w gruncie rzeczy zastępca menedżera i to właśnie do jego obowiązków należało monitorowanie pracy kolegów i wychwytywanie wszelkich spraw mających wpływ na jakość produkcji, które mogły pojawić się w ciągu danej zmiany. Mówił mi, że w Rumunii był nawet „szanowanym facetem”, tutaj jednak stał się po prostu małym trybikiem w gigantycznej, ogólnoświatowej dystrybucyjnej machinie Amazona, w molochu, który zatrudniał prawie 8 tysięcy ludzi w samym Zjednoczonym Królestwie13. Podobnie jak wielu innych Rumunów, których poznałem, przywiózł ze swojego kraju wyobrażenie o Wielkiej Brytanii, które zaledwie mgliście korespondowało z rzeczywistością zastaną po przyjeździe.

– Są agencje, które biorą pracowników z Rumunii i dostają za nich prowizję. Jeden Anglik się tym zajmuje… Chyba ma na imię John. Przyjechałem tutaj właśnie przez jego firmę… Oni zawsze kłamią, mówią na przykład: „Hej, idziesz do Johna Lewisa czy gdzie indziej”, a wysyłają ludzi do Amazona. Dobra, może i mają na początku dobre intencje, może chcą posłać ludzi do Lewisa, tyle że tam nie ma już wolnych miejsc, a oni wciąż mówią to samo wszystkim, nawet gościom z lepszym CV niż moje.

Agencje pośrednictwa pracy stale wbijają do głowy przyjezdnym pracownikom, że jeżeli zrobią jakąś awanturę o lepsze warunki pracy, to na ich miejsce czeka już cała rezerwowa armia współziomków. Kiedy słucha się takich historii jak ta, przychodzą na myśl słowa wywodzącego się z klasy robotniczej pisarza B.L. Coombesa, który w wydanej w 1939 roku powieści These Poor Hands (Te biedne ręce), opowiadającej o życiu walijskich górników, napisał: „To podłe uczucie dla kogoś, kto pracuje, kiedy wyjdzie na zewnątrz i ujrzy tłum ludzi czekających na zatrudnienie. Taki widok jest dla niego przestrogą, że pracodawcy mogą go traktować, jak im się podoba, bo przecież nie ośmieli się upomnieć o swoje prawa, kiedy tak wielu szuka jakiejkolwiek pracy”.

Dom, który dzieliłem z Chrisem, był jednym z lepszych, w jakich mieszkał od przyjazdu do Anglii, przynajmniej w tym sensie, że właściciel nie knuł cały czas, jak wyciągnąć od niego jeszcze więcej pieniędzy. Rynek domów kupowanych na wynajem przeżył w ostatnich latach prawdziwy boom. Wśród wynajmujących domy jest sporo uczciwych właścicieli, ale wielu jest i takich, którzy zdzierają z lokatorów i robią na nich szybką kasę. Liczba domów i mieszkań należących do zamieszkujących je osób spadła w Wielkiej Brytanii do najniższego poziomu od trzydziestu lat14. Ponad jedna trzecia nieruchomości mieszkalnych należących kiedyś do miasta jest teraz w rękach prywatnych właścicieli oferujących je na wynajem. Pomiędzy rokiem 2007 a 2016 odsetek kredytów udzielanych na zakup nieruchomości przeznaczonych pod wynajem podwoił się z 8,5 do 17 procent15. Trudniej jest teraz wejść w posiadanie domu, za to znacznie łatwiej znaleźć właściciela, który dom wynajmie. Kupowanie pod wynajem może być wysoce opłacalne. W 2015 roku 38 procent pracowników zarabiało mniej niż wynosi kwota, jaką przeciętny właściciel nieruchomości zyskał tylko z powodu wzrostu wartości swojego domu16.

Tacy ludzie jak Chris, którzy zaraz po przyjeździe do Wielkiej Brytanii nie są świadomi swoich praw jako lokatorzy, stają się uosobieniem łatwych pieniędzy dla wschodzącej klasy pazernych rentierów. Pozbawieni skrupułów właściciele nieruchomości – sami nierzadko będący w pierwszym czy drugim pokoleniu migrantami – potrafią omotać przybyszów z Europy Wschodniej towarzyską serdecznością i maską pozornej przyzwoitości, zanim ochoczo wyciągną rękę w kierunku portfela nowego lokatora. Gdy zyskają sobie jego zaufanie, pikują niczym wygłodniały jastrząb z oczami wbitymi w tłustą nornicę. Wszystko brzmi rozsądnie i uczciwie do czasu, aż lokator na tyle wygodnie się zakotwiczy, że ewentualną wyprowadzkę będzie traktować w kategoriach koszmarnej udręki. Wtedy właściciel, czyli landlord, podbija stawkę i żąda od tenantów (najemców) coraz to większych sum za czynsz i kaucję – trzystu, czterystu funtów, czasem nawet tysiąca. Doświadczył tego Chris i doświadczyło wielu jego znajomych.

– Wielu tenantów z Rumunii mieszka w zaszczurzonych domach, w mikroskopijnych sypialniach; jednoosobowy pokój, w którym w zasadzie mieści się tylko łóżko, kosztuje 65 funtów na tydzień – ale już bez żadnych dodatkowych opłat, a i tak można zostać przerobionym na kasie. Sporo agencji nieruchomości to nie do końca legalne biznesy, więc kiedy mi znienacka powiedzieli, że mam płacić 360 czy 370 funtów więcej, to po paru dniach się wyprowadziłem, mimo że z góry zapłaciłem za następny tydzień. To było naprawdę obrzydliwe. Nagle ci mówią: „Hej, musisz nam płacić więcej”. Jak pracujesz dla Amazona, to nie masz już czasu praktycznie na nic, więc i ja nie miałem czasu chodzić i się z nimi kłócić… Po prostu się wyprowadziłem. – Chris przechylił patelnię i wyłożył podsmażone talarki ziemniaków na talerz. Kilka z nich wyskoczyło na podłogę, stając się potencjalnym posiłkiem dla różnorakich stworzeń, które wyłaziły spod listew przypodłogowych, jak tylko robiło się ciemno. – Po prostu próbują sobie napchać kieszenie, zmuszając ludzi do większych opłat. Wszyscy moi znajomi mieli ten sam problem. Nawet teraz, po tym, jak ja się wyprowadziłem, jest tam jeden gość, cały czas tam mieszka, i do tej pory ma to samo. Cały czas ma dokładnie ten sam problem. Ma płacić 340 funtów z góry. Nagle żądają, żeby zapłacił czynsz za trzy albo cztery tygodnie z góry!

Kiedy agencja miała podejrzanych lokatorów, zrzucała problem z nimi na głowy Rumunów.

– Wsadzili nam do domu paru narkomanów; jeden koleś miał proces w sądzie czy czekał na wyrok. Jak ktoś im płaci kasę za dwa, trzy tygodnie z góry, wtedy im to zwisa, chcą tylko dostać pieniądze i tyle. Jeden z tych narkomanów był naprawdę obleśny, a śmieci w pokoju miał już na wysokość jakichś dwudziestu centymetrów. Byłem w szoku, bo smród był po prostu straszliwy i nie dało się tam mieszkać. No i jeszcze kradli jedzenie z lodówki. Powiedziałem o tym w agencji, a oni nic mi nie odpowiedzieli, po prostu to zignorowali.

W przeciwieństwie do Chrisa, ja wstąpiłem do pracy w Amazonie w sposób nieprzymuszony, z oczywistą możliwością odwrotu, ale co ważniejsze, wiedziałem, gdzie szukać następnego posiłku, gdyby sytuacja stała się nie do zniesienia. Dla wielu osób z Europy Wschodniej alternatywa rysowała się w dużo bardziej ciemnych barwach. Przeciętna miesięczna płaca netto w Rumunii w kwietniu 2016 roku stanowiła równowartość 413 funtów. Na obszarach wiejskich była nawet niższa17.

– Potrzebujemy pieniędzy, żeby przetrwać… Pomagam mojej rodzinie. To znaczy, moglibyśmy pójść do lasu i żyć jak zwierzęta, ale przecież potrzebujemy pieniędzy, na tym polega problem.

Chris i inni Rumuni zdawali sobie sprawę, że praca, którą wykonują, jest nędzna, i stąd ich zdziwienie, że ja, z angielskim obywatelstwem, dobrowolnie wpakowałem się w coś takiego. „Po co wlazłeś w to pieprzone gówno?”. „Czemu nie znajdziesz sobie innej roboty?”. „Ty – Anglik!”. Takimi pytaniami byłem bombardowany prawie codziennie. Tymczasem dla wielu, z którymi pracowałem, alternatywą był ekwiwalent 413 funtów na miesiąc i dość spartańskie warunki egzystencji wspierane przez sfatygowaną, niewydolną siatkę pomocy socjalnej. Dziury w chodnikach w Europie Wschodniej są zatem głębsze, a nędza, jaką przyniósł ze sobą niedostatek wszystkiego, jest dużo bardziej żałosna niż to, co można było znaleźć w naszej zapaskudzonej kuchni z cuchnącym koszem na śmieci. Ale powiedzieć, że ludzie, tacy jak Chris, byli w pełni zadowoleni z pracy, jaką wykonywali w Amazonie – a stało się to wręcz kwestią mody (Ci imigranci naprawdę chcą to robić i ja im życzę powodzenia) – znaczyłoby nie powiedzieć całej prawdy. Jak kilka dni później wyłożył mi to w pubie pewien młody Rumun:

– Możesz tu tyrać jak wół, ale pracujesz cztery dni, no i masz 240 funtów. Zgoda, jestem tutaj nikim, ale w Rumunii też jestem nikim i na dodatek nie mam pieniędzy na przeżycie.

2Uwagi zasłyszane przypadkowo przez autora 24 marca 2016 roku.

3Uwagi wypowiedziane przez kolegę 23 marca 2016 roku.

4Uwagi wypowiedziane przez kolegę 3 kwietnia 2016 roku.

5Uwagi wypowiedziane przez kolegę 24 marca 2016 roku.

6https://archive.org/stream/principlesofscie00taylrich#page/40/mode/2up

7http://www.bus.lsu.edu/bedeian/articles/MostInfluentialBooks-OD2001.pdf

8Uwagi wypowiedziane przez kierownika 24 marca 2016 roku.

9 Job Centre, czyli brytyjski urząd pracy.

10http://www.hemeltoday.co.uk/news/worker-suspended-over-suckers-slur-1-5382838

11Uwagi wypowiedziane pierwszego dnia, 15 marca 2016 roku.

12Rozmowa autora z Chrisem 16 kwietnia 2016 roku.

13http://amazon-operations.co.uk/the-complete-package/about-our-fulfilment-centres

14https://www.ft.com/content/90fb85a8-ff5d-11e6-8d8e-a5e3738f9ae4

15http://www.ft.com/cms/s/0/0d4434d6-fbe3-11e5-b3f6-11d5706b613b.html#axzz4AJgkDRug

16http://www.thisismoney.co.uk/money/mortgageshome/article-3464221/Property-earns-two-five-workers-Average-house-price-rise-exceeds-38-salaries.html

17http://www.insse.ro/cms/en/content/earnings-1991-monthly-series

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI