Straszny kraj - Gessen Keith - ebook + książka

Straszny kraj ebook

Gessen Keith

3,9

Opis

Fantastyczny portret współczesnej Rosji oczami emigranta, który wraca do Moskwy, żeby zaopiekować się babcią.

Współczesna powieść o Rosji i Ameryce, o tym, gdzie kończy się polityczny protest a zaczyna życiowy kompromis - lekka i zabawna, ale bardzo ważna.

Gdy starszy brat Andreja Kaplana, Dima, naciska, żeby ten wrócił do Moskwy i zaopiekował się podupadającą na zdrowiu babcią, Andrej musi porzucić swoje życie w Nowym Jorku. To o tyle łatwiejsze, że jego dziewczyna przestała odpowiadać na wiadomości, a promotor doktoratu ze slawistyki raczej nie roztacza przed nim perspektyw jakiejkolwiek sensownej pracy. Jest lato 2008, stan konta Andreja systematycznie topnieje, więc ten szybko uznaje, że parę miesięcy w Moskwie to może faktycznie to, czego w tej chwili potrzebuje. Podnajmuje więc swoje lokum na Brooklynie, pakuje sprzęt do hokeja i przeprowadza się do mieszkania, które jego babka dostała w prezencie od Stalina. Mieszkająca w nim 90-latka czuje się samotna, bo przeżyła i męża, i niemal wszystkich swoich przyjaciół. Przetrwała też trudne czasy komunizmu i była świadkiem agresywnych kapitalistycznych przemian, w wyniku których straciła swą ukochaną daczę.

Wita Andreja w swoim domu z ogromną serdecznością, choć zdarza jej się zapominać, kim on właściwie jest.

Andrej uczy się poruszać po Moskwie czasów Putina - to wciąż jego rodzinne miasto, choć z dużo droższą kawą i dziwnymi zasadami randkowania. W ciągu dnia poświęca się opiece nad starszą - ale wciąż zaskakująco bystrą - babcią, a po godzinach znajduje miejsce, gdzie może grać w hokeja, kafejkę z wifi i w końcu grupę przyjaciół, z piękną aktywistką Julią na czele.

W ciągu tego roku babcia podupada na zdrowiu a Andriejowi coraz trudniej stwierdzić, czy bliżej mu do Rosji czy do Ameryki i z czym chce związać swoją przyszłość.

Niespieszna narracja i niezwykle malowniczy portret rodziny, a także współczesnej Rosji, z jej dziwnymi cechami, zwyczajami, rytuałami - to wszystko sprawia, że od książki wprost nie można się oderwać. Wątek starzejącej się babci i jej relacji z wnukiem jest rozczulający, spostrzeżenia z codziennego życia odkrywcze i zabawne, refleksje - zaskakujące i dające do myślenia.

Ta książka to powód do świętowania: ciepła, zabawna, nie sposób przestać czytać.

George Saunders

Ta piękna, jesienna powieść, opublikowana w środku lata, to dar dla każdego, kto zechce ją przyjąć.

Dwight Garner, "The New York Times"

Zabawna, wzruszająca… "Straszny kraj" to jedna z najlepszych książek, jakie przeczytacie w tym roku.

Ann Levin, Associated Press

Najzabawniejsza powieść, jaką przeczytałem w tym roku.

Christian Lorentzen, Vulture.com

Keith Gessen urodził się w 1975 roku w Moskwie i jako sześciolatek wraz z rodziną przeniósł się na stałe do Stanów Zjednoczonych, gdzie prowadzi kwartalnik literacki i wykłada dziennikarstwo na nowojorskim Uniwersytecie Columbia. "Straszny kraj" to jego druga powieść. Jest bratem Mashy Gessen - jednej z najgłośniejszych amerykańskich krytyczek reżimu Putina.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 420

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (59 ocen)
17
22
15
5
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
dombutterfly

Dobrze spędzony czas

3.5
00

Popularność




 

 

Tytuł oryginału

A TERRIBLE COUNTRY

 

Copyright © 2018 by Keith Gessen

All rights reserved

 

Ilustracja i projekt okładki

Zoya Cherkassky

 

Redaktor inicjująca

Magdalena Gołdanowska

 

Redakcja

Joanna Habiera

 

Korekta

Katarzyna Kusojć

Bożena Hulewicz

 

ISBN 978-83-8234-637-4

 

Warszawa 2021

 

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

 

Dla Rozalii Moisiewnej Sołodownik (1920–2015)

 

CZĘŚĆ PIERWSZA

1.

Przeprowadzam się do Moskwy

Latem dwa tysiące ósmego roku przeniosłem się do Moskwy, żeby zająć się moją babcią. Dobiegała dziewięćdziesiątki i nie widziałem jej niemal od dekady. Poza mną i moim bratem Dimą nie miała innej rodziny. Jej jedyna córka, nasza mama, zmarła wiele lat temu i babcia Sewa mieszkała sama w starym mieszkaniu w Moskwie. Gdy zadzwoniłem i poinformowałem ją, że przyjeżdżam, wydawała się bardzo zadowolona, ale też trochę zdziwiona.

Rodzice, brat i ja wyjechaliśmy ze Związku Radzieckiego w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym pierwszym roku. Ja miałem sześć lat, Dima szesnaście – okazało się, że to ogromna różnica. Ja szybko poczułem się Amerykaninem, ale Dima pozostał Rosjaninem. Po upadku Związku Radzieckiego wrócił do Moskwy, żeby zarobić pieniądze. Od tamtego czasu zyskał i stracił fortunę; nie wiedziałem, jak sprawy wyglądały obecnie. Pewnego dnia poprosił mnie na Google Chat, żebym przyjechał do Moskwy i pomieszkał z babcią Sewą, bo on musi wyjechać na jakiś czas do Londynu.

– Dlaczego musisz jechać do Londynu?

– Wytłumaczę ci to, kiedy się spotkamy.

– Mam rzucić wszystko, przejechać pół świata, a ty nie możesz mi wyjaśnić dlaczego?

Za sprawą starszego brata zawsze robiłem się drażliwy. Nie cierpiałem tego, ale nic nie mogłem na to poradzić.

– Skoro nie chcesz przyjechać, po prostu powiedz – odparł Dima. – Nie zamierzam dyskutować na ten temat przez Google Chat.

– Wiesz, że zapis czatu można usunąć. Nikt tego nigdy nie zobaczy.

– Nie bądź idiotą.

W ten sposób Dima dał mi do zrozumienia, że ma do czynienia z „bardzo ważnymi ludźmi”, których nic nie powstrzyma od znalezienia zapisu naszego czatu. Może tak było naprawdę, a może nie. Dimie granica między prawdą a kłamstwem często się zacierała.

Jeśli chodziło o mnie, tak naprawdę to nie byłem idiotą. Ale nie byłem też zupełnym przeciwieństwem idioty. Spędziłem cztery długie lata w college’u i następne osiem równie długich na podyplomówce, studiując historię i literaturę rosyjską, pijąc piwo i wygrywając Puchar Studentów Podyplomowych w hokeja (pięć razy!).

Ostatnie trzy lata poszukiwań na rynku pracy nie przynios­ły rezultatów. Gdy Dima do mnie napisał, wykorzystałem już wszelkie podyplomowe stypendia i właśnie zgłosiłem się, żeby uczyć przez internet w ramach nowego uniwersyteckiego projektu zwanego PMOKO, „płatny masowy otwarty kurs online”, chociaż słowo „płatny” odnosiło się głównie do studentów, którzy naprawdę musieli płacić, a mniej do instruktorów, którym płacono bardzo mało. Na pewno nie płacono im dość, żeby mogli żyć, nawet bardzo oszczędnie, w Nowym Jorku. Słowem, w kwestii tego, czy jestem idiotą, czy nie, istniały mocne argumenty po obu stronach.

Fakt, że Dima napisał, był więc z jednej strony opatrznościowy. Z drugiej strony Dima miał tendencję do wikłania ludzi w sytuacje, które nie wychodziły im na dobre. Kiedyś namówił swojego, teraz już byłego, najlepszego przyjaciela Toma, żeby przeprowadził się do Moskwy i otworzył piekarnię. Niestety, okazało się, że Tom otworzył piekarnię zbyt blisko innej piekarni. Miał szczęście, że udało mu się wyjechać z Moskwy tylko z przestawionym ramieniem. Na wszelki wypadek postanowiłem zachować ostrożność.

– Mogę zatrzymać się w twoim mieszkania? – zapytałem.

W tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym dziewiątym roku, po krachu rosyjskiej gospodarki, Dima kupił mieszkanie po drugiej stronie korytarza od mieszkania babci, żeby jej pomagać.

– Wynająłem je – powiedział Dima. – Ale możesz spać w naszej starej sypialni w mieszkaniu babci. Jest tam całkiem czysto.

– Mam trzydzieści trzy lata – powiedziałem, mając na myśli, że jestem za stary na to, żeby mieszkać z babcią.

– Jeśli chcesz coś wynająć, bardzo proszę. Ale koniecznie blisko mieszkania babci.

Babcia mieszkała w samym centrum Moskwy. Ceny wynajmu były tam niemal takie jak na Manhattanie. Z moją pensją z kursów PMOKO było mnie stać co najwyżej na to, żeby wynająć tam fotel.

– Zostawisz mi swoje auto?

– Sprzedałem je.

– Człowieku, na jak długo wyjeżdżasz?

– Nie mam pojęcia – odparł Dima. – Poza tym już wyjechałem.

– Aha – odparłem.

Więc już był w Londynie. Najwyraźniej opuścił Moskwę w pośpiechu.

Zrobiłbym wszystko, żeby uciec z Nowego Jorku. Ostatni z moich kolegów z instytutu słowiańskiego właśnie dostał pracę w Kalifornii, a Sarah, dziewczyna, z którą spotykałem się przez ostatnie sześć miesięcy, niedawno zerwała ze mną w kawiarni Starbucks.

– Nie widzę tu przyszłości – powiedziała i chyba miała na myśli nie tylko nasz związek, ale całe moje życie.

Miała rację. Nawet to, co sprawiało mi największą przyjemność, czyli czytanie, uczenie i pisanie o rosyjskiej literaturze i historii, przestało być zabawne. Widziałem przed sobą przyszłość pełną wypracowań pisanych bez entuzjazmu przez mało interesujących studentów, które będę bez entuzjazmu oceniał, i tak bez końca.

A Moskwa była dla mnie zawsze specjalnym miejscem. W tym mieście wychowali się moi rodzice, tam się poznali i tam się urodziłem. Wielkie, brzydkie i niebezpieczne, stanowiło jednocześnie kolebkę rosyjskiej cywilizacji. Nawet po tym, jak Piotr Wielki porzucił ją dla Petersburga w tysiąc siedemset trzynastym roku, nawet po tym, jak Napoleon złupił ją w tysiąc osiemset dwunastym roku, Moskwa na zawsze pozostała, jak ujął to Aleksander Hercen, stolicą rosyjskiego ludu. „Przez ból utraty Moskwy zrozumieli swój związek z miastem”. Tak. Poza tym nie byłem tam od lat. Jako student spędziłem w Moskwie jedno lato, ale zmęczyła mnie bieda i poczucie beznadziejności, agresywni pijacy w metrze, opryszki w dresach i skórzanych kurtkach obcinający wszystkich wzrokiem, wyjadający z pobliskiego śmietnika każdej nocy latem dwutysięcznego roku facet, który co jakiś czas wykrzykiwał: „Skurwysyny! Krwiopijcy!”, by zaraz wrócić do swojej uczty. Od tamtego czasu nie byłem w Moskwie ani razu.

Mimo to wciąż trzymałem ręce przy sobie, z dala od klawiatury. Potrzebowałem od Dimy małego ustępstwa, nawet jeśli tylko dla poratowania własnej dumy.

„Można tam pograć w hokeja?” – zapytałem.

W im gorszym stanie była moja kariera, tym częściej grałem w hokeja. Nawet latem chodziłem na lodowisko trzy razy w tygodniu.

„Żartujesz? – odparł Dima. – Moskwa to prawdziwa mekka hokeistów. Wciąż budują nowe lodowiska. Zaraz ci załatwię miejsce do grania”.

Namyślałem się przez chwilę.

„Aha, i będziesz mógł złapać sygnał wi-fi z mojego mieszkania naprzeciwko – dodał. – Darmowy internet”.

„OK” – napisałem.

„OK?”.

„Tak. Czemu nie”.

Kilka dni później poszedłem do rosyjskiego konsulatu przy Upper East Side. Stałem godzinę w kolejce i dostałem wizę na rok. Potem załatwiłem wszystko w Nowym Jorku: podnająłem mieszkanie rockowemu bębniarzowi z Minnesoty, oddałem książki do biblioteki i zabrałem mój sprzęt do hokeja ze schowka przy lodowisku. Było z tym wszystkim dużo biegania i wydatków, ale przez cały czas myślałem o nowym życiu, które zaraz zacznę, i o zupełnie nowej osobie, którą się stanę. Już się widziałem, jak noszę babci zakupy, zabieram ją na wycieczki po mieście i do kina (babcia zawsze uwielbiała kino), jak spaceruję z nią pod rękę i słucham jej opowieści o tym, jak się żyło w socjalizmie. Było tak wiele rzeczy, których nie wiedziałem o jej życiu, o które nigdy nie zapytałem. Nie byłem dość ciekawy i świadomy, bardziej wierzyłem w książki niż w ludzi. Widziałem już, jak rano biorę udział w manifestacji przeciwko Putinowi, po południu gram w hokeja, a wieczorem dotrzymuję towarzystwa babci. Może nawet uda mi się wykorzystać jakąś historię z jej życia jako bazę eseju. Widziałem już, jak siedzę niczym mnich w pokoju z opowieściami babci, które nagle nadają zupełnie nowy wymiar mojej pracy. Mógłbym zapisać jej wspomnienia kursywą i wplatać moje komentarze jak Hemingway w swoich opowiadaniach W naszych czasach.

Ostatniego wieczoru w Nowym Jorku współlokatorzy wyprawili mi małe przyjęcie.

– Za Moskwę! – zakrzyknęli, wznosząc puszki z piwem.

– Za Moskwę! – powtórzyłem.

– I nie daj się zabić – dorzucił jeden.

– Nie dam – obiecałem.

Byłem podekscytowany. I pijany. Nagle wydało mi się, że to romantyczne – przeprowadzać się do coraz bardziej agresywnej i dyktatorskiej Rosji, której siły zbrojne właśnie pokonały malutką Gruzję w upokarzającej klęsce. O trzeciej nad ranem wysłałem esemesa do Sarah. „Jutro wyjeżdżam”, napisałem, jakbym wyjeżdżał w strasznie niebezpieczne miejsce. Sarah nie odpisała. Obudziłem się trzy godziny później, wciąż pijany, wrzuciłem resztę swoich rzeczy do wielkiej czerwonej walizki, złapałem kij do hokeja i wyruszyłem na lotnisko. Wsiadłem do samolotu i natychmiast zasnąłem.

Następne, co pamiętam, to kolejka do kontroli paszportów na międzynarodowym lotnisku Szeremietiewo 2. Nic się tu nie zmieniło. Od czasu moich pierwszych przylotów do Moskwy zawsze stało się i stało w tej piwnicy, zanim można było odebrać bagaże. Przypominało to czyściec, z którego droga raczej nie prowadziła do nieba.

Ale sami Rosjanie wyglądali inaczej, niż zapamiętałem. Byli dobrze ubrani, mieli porządne fryzury i rozmawiali przez nowe lśniące telefony komórkowe. Nawet strażnicy w jasnoniebieskich mundurach z krótkim rękawem wyglądali na zadowolonych. Mimo czekających tłumów wielu z nich stało na boku, śmiejąc się i rozmawiając. Ropa stała wtedy sto czternaście dolarów za baryłkę i właśnie sprali tyłek Gruzinom – czy to stanowiło powód ich radości?

Teoria modernizacji głosi, co następuje: dobrobyt i technologia są silniejsze niż kultura. Daj ludziom dobre samochody, kolorowe telewizory i możliwość podróży po Europie, a staną się mniej agresywni. Żadne dwa państwa, które mają McDonald’sa, nigdy nie zaczną ze sobą wojny. Ludzie, którzy mają telefony komórkowe, są bardziej uprzejmi niż ludzie bez komórek.

Ale ja nie byłem tego taki pewien. Gruzini mieli McDonald’sa, a Rosjanie i tak ich zbombardowali. Kiedy już zbliżałem się do budki kontrolnej, dobrze ubrany wysoki Europejczyk w okularach, Duńczyk lub Niemiec, zapytał po angielsku, czy mogę ustąpić mu miejsca, bo musi złapać następny lot. Pokiwałem głową, że tak – przecież i tak będziemy musieli czekać na bagaż – ale mężczyzna za mną, tego samego wzrostu co Duńczyk, ale postawniejszy i w sztywno skrojonym, na moje oko nietanim, garniturze, wtrącił się, też po angielsku, ale z rosyjskim akcentem.

– Wracaj pan na koniec kolejki.

– Ale spóźnię się na samolot – powiedział Duńczyk.

– Wracaj na koniec kolejki.

– Co za różnica? – odezwałem się po rosyjsku.

– Bardzo duża – odpowiedział facet.

– Bardzo pana proszę – zaczął znowu Duńczyk po angielsku.

– Wracaj na koniec kolejki. W tej chwili.

Rosjanin obrócił się i stanął twarzą w twarz z Duńczykiem. Ten ostatni z frustracji kopnął swoją torbę. Potem podniósł ją i wrócił na sam koniec.

– To była dobra decyzja – powiedział Rosjanin po rosyjsku, dając mi do zrozumienia, że jako człowiek z zasadami był gotów spuścić manto Duńczykowi za wpychanie się bez kolejki.

Nic nie odpowiedziałem. Kilka minut później stanąłem przed budką kontroli paszportów. Młody jasnowłosy strażnik w mundurze siedział tam bez uśmiechu, skąpany w świetle jak bóg. Nagle uświadomiłem sobie, że nie mam tutaj żadnych praw; że w tym kraju ludzie nie mieli praw. Podając mu paszport, zastanawiałem się, czy w końcu się doigram, wróciwszy do kraju, z którego rodzice uciekli wiele lat temu. Może wreszcie przymkną mnie za wszystkie nieżyczliwe myśli o Rosji, jakie przez lata przyszły mi do głowy.

Strażnik jednak wziął mój sponiewierany granatowy amerykański paszport – paszport osoby, która żyje w kraju, gdzie nie trzeba nosić ze sobą paszportu, gdzie można nie wiedzieć, gdzie jest twój paszport całymi miesiącami albo latami – z lekkim obrzydzeniem. Gdyby to on miał amerykański paszport, traktowałby go znacznie lepiej. Sprawdził, czy moje nazwisko figuruje w bazie nazwisk terrorystów, po czym wpuścił mnie przez bramkę na drugą stronę.

I to wszystko. Wróciłem do Rosji.

*

Babcia Sewa mieszkała w samym centrum miasta, w mieszkaniu ofiarowanym jej w późnych latach czterdziestych dwudziestego wieku przez Józefa Stalina. Mój brat Dima często przywoływał ten fakt, podobnie zresztą jak babcia, gdy była w posępnym humorze. „Moje stalinowskie mieszkanie”, mawiała, jakby chciała przypomnieć sobie i innym o moralnym kompromisie, na który przystała. Mimo to w rodzinie wszyscy rozumieli, że jeśli ktoś dawał ci mieszkanie, a ty mieszkałaś w prowizorycznym pokoju w mieszkaniu komunalnym z córką, dwoma braćmi i matką, należało brać mieszkanie niezależnie od tego, kto je dawał. I w końcu to nie Stalin osobiście wręczył jej klucze albo chciał coś w zamian. Babcia była wtedy młodą profesorką historii na Uniwersytecie Moskiewskim i pomagała przy konsultacjach do filmu o Iwanie Wielkim, piętnastowiecznym „jednoczycielu ruskich ziem”, dziadku Iwana Groźnego. Film tak spodobał się Stalinowi, że kazał dać mieszkania wszystkim biorącym udział w projekcie. Więc czasami babcia nazywała swoje mieszkanie także mieszkaniem Iwana Wielkiego lub też, gdy mówiła zupełnie szczerze, „mieszkaniem Jolki”, swojej córki, a mojej matki, dla której zrobiłaby wszystko na świecie.

Aby dojechać do tego właśnie mieszkania, wymieniłem dolary w kantorze obok karuzeli bagażowej – wtedy wychodziło około dwudziestu czterech rubli za dolara – i udałem się na nowiutki pociąg ekspresowy, żeby dojechać na Dworzec Sawiołowski. Mijaliśmy kilometry rozwalających się sowieckich bloków i stary pas przemysłowy z przełomu wieków położony tuż za centrum. W pociągu siedzący koło mnie olbrzymi mężczyzna – mniej więcej w moim wieku, w dżinsach i koszulce z krótkim rękawkiem – zaczął mnie zagadywać.

– Co to za model? – zapytał, wskazując na mój telefon.

Na lotnisku kupiłem kartę SIM i właśnie wkładałem ją do telefonu, żeby sprawdzić, czy działa.

Zaczyna się, pomyślałem. Miałem zwyczajną komórkę z klapką. Ale doszedłem do wniosku, że rozmowa stanowi preludium do kradzieży. Spiąłem się. Mój kij do hokeja leżał na półce bagażowej nad nami; trudno by było zamachnąć się nim w pociągu.

– To zwykły telefon – powiedziałem. – Samsung.

Przez całe życie mówiłem po rosyjsku i to rosyjskiego używaliśmy w rozmowach z ojcem i bratem, ale mówiłem z ledwo słyszalnym akcentem. Od czasu do czasu robiłem jakiś gramatyczny błąd albo akcentowałem złą sylabę. Poza tym dawno nie mówiłem po rosyjsku.

Facet od razu to wyczuł i zwrócił uwagę, że moja oliwkowa cera odróżnia mnie od większości Słowian w tym eleganckim pociągu.

– Skąd jesteś? – zapytał, zwracając się do mnie na „ty” zamiast grzecznościowego „wy” – co mogło znaczyć, że traktuje mnie jak kumpla, ponieważ jesteśmy w tym samym wieku i jedziemy tym samym pociągiem, albo też uzurpuje sobie prawo zwracania się do mnie, jak mu się żywnie podoba. Nie potrafiłem tego ustalić. Koleś postanowił odgadnąć miejsce mojego pochodzenia.

– Hiszpania? – zapytał. – Turcja?

Co powinienem odpowiedzieć? Jeśli powiem „Nowy Jork”, będzie to sugerowało, że mam pieniądze, choć miałem na sobie stare dżinsy i tenisówki i żadnych pieniędzy. Nowojorczyk zawsze może zostać obrabowany – albo w pociągu, albo jak wysiądzie, w tłoku na peronie. Ale jeśli powiem „stąd”, z Moskwy, będzie to z jednej strony prawda, a z drugiej oczywiste kłamstwo, co może tylko pogorszyć sytuację. Poza tym znajdowaliśmy się w pociągu, który jechał z lotniska.

– Z Nowego Jorku – powiedziałem.

Koleś z uznaniem pokiwał głową.

– Mają tam nowe iPhone’y?

– Pewnie. – Zastanawiałem się, dokąd zmierza.

– Ile kosztuje nowy iPhone?

Aha. Zachodnie towary zawsze są w Moskwie znacznie droższe i Rosjanie zawsze chcą wiedzieć, o ile droższe, żeby sobie ponarzekać. Wysiliłem pamięć. Sarah miała iPhone’a.

– Dwieście dolarów – powiedziałem.

Koleś wytrzeszczył oczy. Było tak, jak myślał! To jedna trzecia rosyjskiej ceny.

– Ale – pospieszyłem z wyjaśnieniem – musisz mieć umowę. Która kosztuje jakieś sto dolarów miesięcznie i jest ważna dwa lata. Więc wcale nie jest tak tanio.

– Umowę? – Koleś nigdy nie słyszał o czymś takim. Czy na pewno wiem, co mówię? W Rosji po prostu kupujesz kartę SIM i płacisz za minuty.

– W Ameryce musisz mieć umowę.

Koleś wyglądał teraz na obrażonego. Miał minę, jakby podejrzewał, że robię go w konia.

– Musi być jakiś sposób, żeby to obejść – powiedział.

– Nie sądzę.

– Na pewno jest sposób, żeby dostać telefon i pozbyć się umowy – odparł.

– Nie wiem – powiedziałem. – Operatorzy narzucają sztywne reguły.

Koleś wzruszył ramionami, wyciągnął gazetę – „Kommiersant”,jeden z bardziej poczytnych dzienników – i już nie odezwał się do mnie przez resztę drogi. Szkoda tracić czas na rozmowę z człowiekiem, który nie wie, jak pozbyć się umowy na iPhone’a. Ale przynajmniej banda złodziei nie czekała na mnie na stacji i stamtąd bez przeszkód przejechałem kilka przystanków metrem na Kolorowy Bulwar.

Centrum Moskwy to zupełnie inny świat. Nie ma tu kruszejących blokowisk, które opanowały przedmieścia, ani rozpadających się starych fabryk. Zamiast tego, po wyjściu z ruchomych schodów i pchnięciu ciężkich drewnianych drzwi, zobaczyłem szeroką ulicę, imponujące budynki mieszkalne z czasów Stalina, restauracje i place budowy ciągnące się we wszystkich możliwych kierunkach. Kolorowy Bulwar znajdował się obok wielkiej Obwodnicy Sadowej, która biegła dziesięcioma pasmami wokół centrum i może ze trzy kilometry od Kremla. Ale gdy tylko ruszyłem w stronę ulicy Sretenka, przy której mieszkała moja babcia, znalazłem się w scenerii spokojnej i podupadłej. Dwu- i trzypiętrowe budynki z dziewiętnastego wieku stały nieodmalowane i częściowo opustoszałe, jak to w sierpniu. Banda bezpańskich psów wygrzewających się na pustej działce na ulicy Pechatnikowa obszczekała mnie i mój kij. Kilka minut później byłem w domu.

Babcia mieszkała na drugim piętrze pięciopiętrowego białego budynku z podwórkiem wciśniętym między dwa starsze i niższe budynki. Jeden stał frontem do ulicy Pechatnikowa, drugi – do bulwaru Rozdżestwieńskiego. Z czwartej strony podwórko wychodziło na ścianę z czerwonej cegły – po drugiej stronie ściany znajdował się stary kościół. Dawno temu na podwórku były drzewa i piasek, w którym się bawiłem, a zimą nawet maleńkie lodowisko. Po upadku ZSRR drzewa ścięto, a lodowisko rozebrano, bo sąsiedzi potrzebowali miejsca, żeby parkować samochody. Podwórko było przez jakiś czas popularnym miejscem zgromadzeń miejscowych prostytutek; samochód wjeżdżał, omiatał towar światłami i selekcja odbywała się bez wychodzenia z auta.

Wszedłem na podwórko. Prostytutki już dawno stąd zniknęły, ale samochodów przybyło i były duże lepsze, a od czasu mojej ostatniej wizyty pojawiło się nawet kilka nowych drzew. Wstukałem kod w domofon – ten sam od dekady – i wtargałem walizkę po schodach. Babcia już stała w drzwiach.

Była maleńka – zawsze była mała, ale teraz była jeszcze mniejsza, a białe włosy na jej głowie jeszcze rzadsze – i przez moment wydawało mi się, że w ogóle się mnie nie spodziewała.

– Andriusza! Jesteś! – powiedziała w końcu, a zabrzmiało to tak, jakby miała mieszane uczucia.

Wszedłem do środka.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI

PEŁNY SPIS TREŚCI:

CZĘŚĆ PIERWSZA

1. Przeprowadzam się do Moskwy

2. Babcia

3. Rozglądam się po okolicy

4. Próbuję się dowiedzieć, gdzie grają w hokeja

5. Próbuję poznać ludzi

6. Idę do klubu

7. Idziemy do banku

8. Babcia żąda kapci (z Białorusi)

9. Dima w Moskwie

CZĘŚĆ DRUGA

1. Robi się zimno na dworze

2. Poszerzam grono znajomych

3. Idę na przyjęcie

4. Doświadczam epifanii

5. Jestem chory

6. Październik

7. Przyjęcie Siergieja

8. Babcia spada ze schodów

9. Zajmuję się domem

10. Szipalkin krzyżuje mi szyki

11. Żeby poprawić sobie humor, idziemy na zakupy

12. Zapisuję się

CZĘŚĆ TRZECIA

1. Julia

2. Babcia wyprawia przyjęcie

3. Mam rozmowę kwalifikacyjną

4. Idę do Emmy Abramowny

5. Obietnice

6. Lato

7. Koniec pięknej epoki

EPILOG

PODZIĘKOWANIA