Rok wśród pingwinów - McCrae Lindsay - ebook + książka

Rok wśród pingwinów ebook

McCrae Lindsay

3,9

Opis

Fascynująca relacja z wyprawy na drugi koniec świata i niepowtarzalny portret najbardziej wyjątkowych mieszkańców Antarktydy.

Podczas antarktycznej zimy dzieją się rzeczy niesamowite. Gdy temperatura spada do minus sześćdziesięciu stopni, a morze wokół południowego kontynentu zamarza, pingwiny cesarskie - największe ze wszystkich pingwinów - rozpoczynają wielokilometrową wędrówkę po lodzie, aby dotrzeć tam, gdzie mają przyjść na świat ich młode. Żadne inne zwierzęta nie rozmnażają się w tak surowych, niesprzyjających warunkach. Matki i ojcowie wymieniają się rolami, a samce poszczą przez ponad sto dni najstraszliwszej zimy, aby wysiedzieć jaja i bezpiecznie sprowadzić młode pisklęta na skuty lodem świat.

Rok wśród pingwinów to opowieść o wyprawie na kraniec świata. Lindsay McCrae, ceniony i wielokrotnie nagradzany twórca filmów przyrodniczych, należący do ekipy sir Davida Attenborough operator, przez 337 dni podziwiał unikatowe piękno Antarktydy i śledził z bliska życie jedenastu tysięcy pingwinów cesarskich. Ta książka to fascynująca kronika życia, śmierci i ponownych narodzin tych wyjątkowych ptaków, a także opowieść o niezwykłym doświadczeniu człowieka, który spędził blisko rok w najbardziej ekstremalnych warunkach, jakie tylko sobie wyobrazić.

Dwunastu mężczyzn chodziło po Księżycu. A ilu spędziło cały sezon z pingwinami cesarskimi na Antarktydzie? Jednym z nich był Lindsay McCrae - a to jest jego niesamowicie szczera i fascynująca relacja.

Chris Packham, brytyjski przyrodnik

Niesamowity pamiętnik! (…) McCrae przez blisko rok obserwował życie tysięcy pingwinów. Poczynił wiele dogłębnych spostrzeżeń na temat tych pięknych, mierzących metr wzrostu ptaków.

"Nature"

W 2019 Lindsay McCrae został uhonorowany nagrodą BAFTA za zdjęcia dokumentalne. Wychowywał się w Anglii, w Krainie Jezior. Od ponad dziesięciu lat zajmuje się zawodowo filmowaniem dzikiej przyrody. Pracował w najróżniejszych miejscach - od szkockich Highlands po lasy deszczowe Indonezji, od Alaski po Antarktydę. Odpowiadał za zdjęcia do filmu "Emperor" z realizowanej przez BBC Studios serii "Dynastie", w której w roli narratora wystąpił sir David Attenborough.

McCrae, jeśli akurat nie filmuje przyrody, chętnie jeździ rowerem, wędkuje i piecze chleby. Mieszka z żoną Becky i ich dwoma synami, a towarzystwa dotrzymują im dwa energiczne cocker spaniele, Willow i Ivy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 352

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (10 ocen)
4
3
2
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
biel_a

Całkiem niezła

Lindsay McCrae to operator i ceniony twórca filmowy należący do ekipy sir Davida Attenborough, który na 11 miesięcy opuścił Anglię i wyruszył na Antarktydę, by filmować pingwiny cesarskie. Spodziewałam się, że będzie to pozycja skupiona głównie na opowieściach o tytułowych ptakach, tymczasem spora część to relacja z codzienności na biegunie i opis uczuć autora, dlatego też kończyłam ją trochę na siłę. Bo otóż: z jednej strony okiem kamery podglądamy cykl życia pingwinów. Jest kilka bardzo ciekawych fragmentów, które się wręcz chłonie: m.in. łączenie się pingwinów w pary, przekazywanie jaja, znalezienie wyjątkowego czarnego pingwina, dramat "cesarzy" uwięzionych w rozpadlinie. Nie sposób nie wspomnieć o surowych a momentami wręcz ekstremalnych warunkach pogodowych, w jakich przyszło autorowi uwieczniać niektóre sceny. Bardzo obrazowe i przejmujące są również momenty ukazujące bezwględność natury, z którą pingwiny mierzą się każdego roku, a z której większość ludzi nie zdaje sobie spr...
00
Chochlikowebooki

Dobrze spędzony czas

Zadziwiające są to ptaki i stwierdzam, że nie wiem czy bym odważyła się na rok tak jak McCare pojechać n Antarktydę i tam spędzić czas w takich warunkach ekstremalnych. A te stworzenia żyją tam przez cały czas.
00
gollanei

Dobrze spędzony czas

Zagłębianie się w tę historię to była przyjemna czynność
00

Popularność




 

 

Tytuł oryginału

MY PENGUIN YEAR

 

Copyright © Lindsay McCrae 2019

All rights reserved

 

Projekt okładki

Owen Corrigan

 

Fotografie w książce

i na okładce

© Lindsay McCrae

 

Redaktor inicjująca

Magdalena Gołdanowska

 

Redakcja

Kinga Szafruga

 

Korekta

Sylwia Kozak-Śmiech

Grażyna Nawrocka

 

ISBN 978-83-8234-639-8

 

Warszawa 2021

 

 

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

 

Dla Becky, Waltera i Ernesta

 

 

3 kwietnia 2017

 

Stojąc w bezruchu na skraju lodu, spoglądałem w dół na niedawno zamarznięty ocean i nasłuchiwałem. Niebo było czyste, wokół panowała zupełna cisza. Patrzyłem, jak słońce, które nawet w zenicie ledwo wystawało zza linii północnego horyzontu, wypełnia świat wokół mnie skrzącym blaskiem. Wszędzie unosił się „diamentowy pył”. Zawieszone w powietrzu drobinki lodu w całkowicie bezwietrznej pogodzie unosiły się swobodnie i połyskiwały w świetle, które większości ludzi kojarzy się ze świtem. Przystawiłem do oczu lornetkę i spojrzałem w kierunku północnym. Tuż przy linii horyzontu pojawiła się niczym fatamorgana rzesza czarnych punkcików. Z początku było ich tylko kilka, ale gdy wzrok mi się wyostrzył, dostrzegłem dziesiątki, a potem setki kolejnych. Wychodziły jakby z drugiej strony Ziemi i przesuwały się wzdłuż jej krzywizny. Czyżby cesarze faktycznie wracały? Czy rzeczywiście uda mi się zobaczyć, jak w długich rzędach maszerują w moją stronę? Nie wierzyłem, że kiedykolwiek będzie mi to dane. To jeden z najbardziej zapierających dech w piersiach widoków, które można podziwiać na Ziemi. Od dziecka marzyłem, żeby coś takiego przeżyć.

Przy minus dwudziestu pięciu stopniach Celsjusza twarz mi drętwiała, a policzki przestały się wyróżniać na tle czerwonego polarnego kombinezonu. Na głowie miałem futrzaną czapę, która szczelnie otulała głowę. Futro zdążyło już obrosnąć szronem pod wpływem mojego oddechu. Warunki były może mało sprzyjające, ale za to krajobraz tak piękny, że nic mi nie przeszkadzało.

Wziąłem do ręki kamerę i spojrzałem przez wizjer. Potężny obiektyw bez trudu powiększył obraz, skracając dystans dzielący mnie od tego wspaniałego widoku. Gdziekolwiek spojrzeć, wszędzie roiło się od czarnych punkcików, które zdawały się zmierzać ku mnie po lodzie charakterystycznym kołyszącym się krokiem. Oto nadeszła wielka chwila. Pingwiny w końcu wyruszały. Im bliżej podchodziły, tym wyraźniej zarysowywały się ich postaci: zaokrąglone ciała, wydłużone szyje i wyciągnięte, ostro zakończone dzioby. Białe brzuchy wędrujących gęsiego stworzeń odbijały promienie słońca, rozświetlając śnieg wokół nich. W tle piętrzyły się ostro zakończone góry lodowe, dopiero niedawno skute mrozem. Na ich tle pingwiny sprawiały wrażenie malutkich. Przez drżące od zimna powietrze patrzyłem, jak kroczą w moją stronę na tle eterycznie różowego nieba. Aż trudno mi było uwierzyć, że to widzę.

Długie, zakręcające rzędy przywodziły mi na myśl ciągi mrówek. Ptaki przewodzące poszczególnym korowodom co chwila się zatrzymywały, wywołując komiczne spiętrzenie za swoimi plecami. Każdy pingwin wyciągał niecierpliwie szyję, jakby starając się dostrzec coś z przodu. Świeży śnieg zdążył całkiem przykryć ostre brzegi morza, skutego niedawno lodem. Pingwiny sprawnie przemierzały więc gładką równinę i szybko zbliżały się do mnie, zostawiając za sobą długie, wąskie ślady.

Na moich oczach rozgrywał się fascynujący spektakl. Nie ma słów, którymi można by w pełni oddać to, czego doświadczyłem, obserwując powrót cesarzy. Czułem się tak, jakbym się znalazł na innej planecie. Wcześniej nawet nie zdawałem sobie sprawy, że coś tak pięknego w ogóle może istnieć.

 

Rozdział 1

Na drugim końcu świata

 

Przyrodą fascynowałem się już jako kilkulatek. Odkąd pamiętam, interesowało mnie wszystko, co się z nią wiązało. Czasem mi się wydaje, że z dzieciństwa pamiętam jedynie to, co przeżywałem poza domem. Gdy tylko się dało, byłem na dworze. Miałem wielkie szczęście dorastać w Kumbrii, na pograniczu Parku Narodowego Krainy Jezior (Lake District). Mieszkałem w pobliżu ujścia rzeki, zaledwie rzut kamieniem od wysokich gór, pośród bardzo zróżnicowanych ekosystemów. Żyłem jak w bajce. Tak samo jak wszystkie dzieci, miałem w sobie wrodzoną ciekawość otaczającego mnie świata, która z biegiem lat tylko się nasilała. Jako ośmiolatek postanowiłem, że w przyszłości będę się zajmował filmowaniem dzikiej przyrody. Brzmi to może dziwnie, ale ja już wtedy wiedziałem, że właśnie to chcę w życiu robić. Każdą wolną chwilę spędzałam w okolicznym lesie albo nad brzegiem rzeki, gdzie zazwyczaj nikogo poza mną nie było.

Codziennie znajdowałem coś nowego, ale moim najbardziej niezwykłym odkryciem była rodzina borsuków, którą nakryłem w lasku w pobliżu mojego domu rodzinnego. Zachwycałem się nią, odkąd pewnego dnia o zmierzchu dostrzegłem ponad ziemią pierwszą małą głowę. Wtedy jeszcze nie mogłem wiedzieć, że fascynacja życiem tych ssaków o nieśmiałych czarno-białych pyszczkach miała w przyszłości stać się moją przepustką do świata telewizji. Pewnie nie byłem takim do końca typowym dwunastolatkiem, ale cóż ja na to poradzę, że fascynowało mnie wtedy właśnie przesiadywanie w ciszy i obserwowanie otaczającej mnie przyrody. Prawie każdy wieczór spędzałem z borsukami, poznając ich nawyki. To było dla mnie wielkie wyróżnienie, móc obserwować z bliska ich życie. Chwile największego szczęścia przeżywałem na wiosnę, gdy nowo narodzone młode po raz pierwszy wychodziły na powierzchnię i zaczynały bawić się pośród niebieskich dzwonków hiacyntowców. Uzależniłem się od ich towarzystwa.

Pod wpływem obsesyjnej fascynacji dziką przyrodą w wieku czternastu lat napisałem list do autorów programu przyrodniczego Springwatch emitowanego przez BBC. Springwatch to rewelacyjna seria dokumentów o fascynującej brytyjskiej przyrodzie. W początkowym okresie swojego istnienia był to absolutnie wyjątkowy program, dzięki któremu mogłem oglądać unikalne obrazy przedstawiające moją ukochaną naturę. Zawsze z niecierpliwością wyczekiwałem jego emisji. Poza tym programem nic innego nie było mnie w stanie ściągnąć do domu w wiosenny wieczór. Twórcy cyklu co roku wybierali inne wyjątkowe miejsce na terenie Wielkiej Brytanii. Ponieważ dla mnie było oczywiste, że najbardziej niesamowite miejsce znajduje się tuż w pobliżu mojego domu, w liście do telewizji opisałem w szczegółach, dlaczego w kolejnym roku warto by było przyjechać z kamerami właśnie do Krainy Jezior.

To miejsce znajdowało się właściwie u mnie w ogrodzie. Można tu było podziwiać borsucze nory i lisie jamy, ptasie gniazda i życie dużego stawu. Dołączyłem do listu mapę i na niej dokładnie wskazałem interesujące obiekty przyrodnicze, które udało mi się zlokalizować. Nie spodziewałem się odpowiedzi, więc pewnego dnia po powrocie ze szkoły z wielkim zaskoczeniem odsłuchałem na automatycznej sekretarce wiadomość z telewizji. Moja fascynacja borsukami wywarła wrażenie na twórcach programu i chcieli uwzględnić w jednym z odcinków krótki materiał z moim udziałem. Wprost nie mogłem w to uwierzyć! Nie zamierzałem przepuścić takiej okazji, więc szybko poczyniliśmy odpowiednie ustalenia. Prace nad filmem trwały krótko, ale ja całym sobą chłonąłem wszystko, co się działo. Wcześniej nie miałem żadnych doświadczeń z kamerą ani żadnej wiedzy technicznej na temat tworzenia filmów, ale teraz nadarzyła się sposobność, by się dobrze zorientować, o co w tym wszystkim chodzi.

Ekipa Springwatch użyczyła mi kamery, więc dzień w dzień przesiadywałem w lesie u borsuków, nagrywając, co tylko się dało. Szybko stało się dla mnie jasne, że wszystkie moje bliskie spotkania z przyrodą świetnie się nadają na materiał filmowy. Instynktownie kierowałem obiektyw na przedstawicieli różnych innych gatunków zamieszkujących okolice borsuczej nory. Filmowałem ptaki śpiewające pośród drzew, hiacyntowce powiewające na wietrze, a nawet ślimaki wspinające się po przewróconym pniu. Zamiast banalnych ujęć znad borsuczej nory powstała więc kompleksowa sekwencja filmowa dokumentująca życie wokół niej.

Wykorzystując moje materiały oraz to, co nakręciła ekipa, która przyjechała do mnie w odwiedziny, twórcy Springwatch przygotowali krótki film o moim typowym wieczorze. Pokazali w nim, jak obserwuję fascynujące mnie zwierzęta. Widać, jak w kamuflażowym stroju i pod starą wojskową siatką maskującą leżę zaledwie kilka metrów od borsuczej matki, która bawi się z młodymi. Koledzy ze szkoły trochę się śmiali z tego stroju, ale ja pękałem z dumy, że twórcy ukochanego serialu telewizyjnego docenili moją pasję. Otrzymywałem też dość liczne wiadomości od widzów, którzy cieszyli się, że mieli okazję zobaczyć w programie kogoś tak młodego jak ja.

Występ w Springwatch tylko mnie rozochocił i wkrótce zacząłem odkładać każdy wolny grosz, by kupić własną kamerę. Połknąłem bakcyla. Miałem już na koncie pierwszy krótki film, co tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że w przyszłości mógłbym się zawodowo zajmować przybliżaniem dzikiej przyrody tele­widzom. To było moje marzenie. Byłem gotów zrobić wszystko, żeby je urzeczywistnić. Na szczęście mama się nade mną zlitowała i udzieliła mi pożyczki, dzięki której mogłem szybciej kupić upragnioną kamerę. To był używany sprzęt, ale do dziś pamiętam dzień, w którym mi go doręczono. Odtąd kamera była moja, odtąd mogłem już nagrywać wszystkie te niesamowite rzeczy, które podziwiałem podczas wypraw na łono natury. Każdą wolną chwilę spędzałem więc na dworze, rejestrując wszystko, co się dzieje dookoła, a z czasem zacząłem nabierać wprawy również w kwestiach technicznych.

„Jest tu sześćdziesiąt stopni poniżejzera. Słońce zniknęło, a samce zostały same z jajami na czas najzimniejszej i najciemniejszej zimy na Ziemi”. Dokładnie potrafię wskazać dzień, w którym moje marzenie wreszcie się sprecyzowało. To był piąty listopada dwa tysiące szóstego roku. Tego dnia siedziałem – podobnie jak miliony innych widzów – przyklejony do telewizora i chłonąłem przełomowy serial przyrodniczy Planeta Ziemia autorstwa Davida Attenborough. Wyczekiwałem go całymi tygodniami i nie wyobrażałem sobie, że mógłbym go przegapić. Na ekranie telewizora pojawiły się pingwiny cesarskie, które dzielnie stawiają czoło potwornościom srogiej zimy polarnej i dzielnie pilnują swoich jaj pośród zmrożonych połaci Antarktyki. Na widok ich dziobów pokrytych lodem dreszcze przechodziły mi po plecach. Dosłownie trząsłem się z zimna.

Na zakończenie odcinka wyemitowany został dziesięciominutowy segment zatytułowany Planeta Ziemia. Dzienniki. Materiał opowiadał o tym, jak powstał film o pingwinach cesarskich. Oglądając ten materiał, czułem się zupełnie tak, jakbym tam był. W rzeczywistości jednak znajdowałem się zupełnie gdzie indziej. Siedziałem na sofie przed telewizorem z kubkiem gorącej herbaty w dłoni. Jakże pragnąłem jednak być tam, na ich miejscu, i doświadczać wszystkiego tego co oni. Pomimo młodego wieku wiedziałem już, że zawodowo chciałbym się zajmować filmowaniem dzikiej przyrody. Oczywiście nie mogłem zakładać, że mi się to uda. Wtedy to była tylko fantazja, no bo niby jak to moje marzenie miałoby się kiedykolwiek spełnić.

Pod koniec szkoły każdą wolną chwilę spędzałem z kamerą w rękach. Kręciłem filmy przed szkołą i po skończonych zajęciach, a czasem wymykałem się na dwór także podczas przerwy na lunch. Życzliwi ludzie z BBC, których poznałem przy okazji zdjęć do Springwatch, oglądali moje kolejne nagrania i podpowiadali, nad czym powinienem jeszcze popracować. W wieku osiemnastu lat skończyłem szkołę i nie miałem ochoty dalej się uczyć. Chciałem cały czas spędzać na świeżym powietrzu, na obserwacjach dzikiej przyrody. Tak się złożyło, że w tym pierwszym roku po ukończeniu szkoły ludzie pracujący w BBC nad Springwatch tak często o mnie wspominali, że w pewnym momencie ktoś zadzwonił do mnie stamtąd z propozycją pracy. Świadomie nie poszedłem na studia, a że nie miałem żadnej innej propozycji pracy, która zbliżałaby mnie do realizacji mojego marzenia, więc to była dla mnie świetna okazja.

Po spotkaniu, które odbyło się w Bristolu przy herbacie, ludzie ze Springwatch zaproponowali mi stanowisko „gońca”, co w praktyce oznaczało, że miałem robić to, co akurat ktoś będzie miał dla mnie do roboty. Przez ponad miesiąc parzyłem kawy albo herbaty i po trzy razy dziennie biegałem do różnych sklepów po zakupy, zadziwiająco dobrze się przy tym bawiąc. Dzięki tej pracy zyskałem dostęp do świata, w którym chciałem się znaleźć. Poznałem odpowiednich ludzi i miałem okazję się przed nimi wykazać. Potem asystowałem kamerzystom, dzięki czemu mogłem się uczyć obsługi profesjonalnego sprzętu. Właśnie tego mi było trzeba, żeby zaistnieć w branży. Potem przyszła pora na liczne krótkoterminowe projekty, dzięki którym zdobywałem doświadczenie.

Aż wierzyć mi się nie chciało, że mam takiego fuksa. Nie posiadałem się ze szczęścia, tym bardziej że w ciągu kilku lat zdołałem wyrobić sobie nazwisko w branży. Podróżowałem po całej Wielkiej Brytanii, coraz częściej zdarzało mi się też pracować z kamerą za granicą (filmowałem między innymi wilki na Alasce tuż pod kołem podbiegunowym i pancerniki na brazylijskiej równinie Pantanal tuż przy równiku). Żyłem jak w bajce. Pracowałem jako freelancer, więc trudno mi było przewidzieć, dokąd zostanę wysłany następnym razem. Byłem gotów jechać dosłownie wszędzie i filmować wszystko. Nowe zlecenie to zawsze była dla mnie niespodzianka.

Przez cały ten czas marzyłem, żeby pojechać na Antarktydę, tam jednak rzadko kiedy wysyła się operatorów i jakoś nie nadarzała się okazja. To był jeden z dwóch kontynentów, na które dotąd nie dotarłem, więc w pewnym momencie zacząłem wątpić, czy kiedykolwiek będzie mi to dane.

Wielka wyprawa filmowa BBC – taki temat wiadomości nie mógł nie zwrócić mojej uwagi. E-mail przyszedł od Milesa, producenta ze słynnego Działu Historii Naturalnej BBC. Wiedziałem co prawda, kto to jest, ale nie miałem nigdy okazji poznać go osobiście, więc wiadomość od niego tym bardziej mnie zdziwiła. Od dawna przyglądałem się karierom producentów telewizyjnych zajmujących się historią naturalną z takim samym zapałem, z jakim moi koledzy śledzili losy piłkarzy z Premier League. Ten e-mail od razu wydał mi się wyjątkowy. Zwykle ktoś do mnie dzwonił albo pisał z pytaniem, czy w jakimś konkretnym terminie byłbym gotów dokądś pojechać. Tymczasem ta wiadomość była mało konkretna. Miles prosił o kontakt, ale żadnych szczegółów nie podawał. Zaintrygował mnie od razu. Umówiłem się na rozmowę telefoniczną, ale nawet na etapie tych ustaleń nie udało mi się niczego dokładniejszego dowiedzieć, w związku z czym z niecierpliwością wyczekiwałem uzgodnionego terminu. Byliśmy właśnie w trakcie rozbudowy domu, więc przez cały dzień przenosiłem różne ciężkie klamoty i stare sprzęty kuchenne z tyłu domu na podjazd od frontu. W końcu cały w pyle znalazłem miejsce w ogrodzie, w którym miałem jako taki zasięg komórkowy (o co w Krainie Jezior niełatwo).

– Lindsay, fajnie, że cię złapałem. Nie mam dużo czasu, więc tak tylko szybko zapytam, co byś powiedział na wyprawę do cesarzy z Antarktyki?

Zatkało mnie. Ktoś mi właśnie zaproponował pracę marzeń. Czy to się dzieje naprawdę? Wyobraziłem sobie siebie pośród antarktycznej zawiei i już miałem powiedzieć, że jak najbardziej „tak”, ale wtedy Miles odezwał się ponownie.

– Tylko musisz wiedzieć, że jest w tym pewien haczyk. Otóż to jest wyprawa na jedenaście miesięcy. Wysłalibyśmy cię tam w grudniu dwa tysiące szesnastego, a wróciłbyś w listopadzie dwa tysiące siedemnastego.

Nie wiedziałem, co powiedzieć.

Z pomocą znów przyszedł mi Miles.

– Nie odpowiadaj od razu – powiedział. – Zastanów się nad tym na spokojnie. Mogę ci dać dwa tygodnie.

– To chyba poważna sprawa, co? – krzyknął przez trawnik nasz wykonawca Jonny.

Ja się nie odzywałem. Uznałem, że nie powinienem rozmawiać o tym z wykonawcą robót budowlanych, dopóki nie skonsultuję się z rodziną.

Gdy tylko się rozłączyłem, w mojej głowie pojawiło się kłębowisko myśli. Niczego na świecie bardziej nie pragnąłem, niż jechać na tę wyprawę, ale przecież w życiu nic nigdy nie może być proste. Właśnie niedawno kupiliśmy z Becky dom. Byliśmy parą od sześciu lat. Ona porzuciła całe swoje dotychczasowe życie, żeby zamieszkać ze mną w Krainie Jezior. Wiliśmy tu sobie przytulne gniazdko z naszymi dwoma psami, Willow i Ivy. Becky pracowała kiedyś w telewizji, więc liczyła się z tym, że czasem nie będzie mnie w domu. Tyle że tym razem chodziło o wyjątkowo długą nieobecność. Przywykliśmy do tego, że wyjeżdżam na miesiąc, góra pięć tygodni, a teraz chodziło o blisko rok. Takiej decyzji zdecydowanie nie można było podjąć bez jej uprzedniego dogłębnego przemyślenia. Czy to rzeczywiście była szansa, dla której warto było aż tyle poświęcić? Co sobie pomyśli Becky? Co powie moja rodzina? Myśl o wyjeździe jednocześnie mnie cieszyła i przyprawiała o mdłości. To było moje największe życiowe marzenie i teraz ktoś dał mi szansę je ziścić. Tylko czy ja to powinienem robić takim kosztem? Ludziom takim jak ja zwykle się podobne rzeczy nie przytrafiają. Dostałem dwa tygodnie na zastanowienie. Zegar już tykał. Czułem się trochę tak, jakbym w ciągu tych dwóch tygodni miał podjąć decyzję w sprawie swojej życiowej przyszłości. Zdawałem sobie sprawę, że to będzie wyzwanie, z jakim się nigdy wcześniej nie mierzyłem – ale też to właśnie mnie w tym tak fascynowało. To miało być doświadczenie skrajne pod każdym względem. Miałem wyjechać na dłużej, niż dotąd wyjeżdżałem, w miejsce oddalone od domu bardziej niż którekolwiek z tych, w których dotychczas byłem.

Warunki też miały być trudniejsze niż dotąd. Ten projekt mógł przyspieszyć bieg mojej kariery, ale z drugiej strony ryzykowałem utratę wszystkiego, co udało mi się osiągnąć w życiu prywatnym. Ależ miałem dylemat!

Zacząłem intensywnie szukać informacji o tym, co mnie czeka podczas wyprawy. Im więcej ich gromadziłem, tym bardziej utwierdzałem się w przekonaniu, że absolutnie nie mogę zrezygnować z tej szansy. Pingwiny fascynowały mnie od zawsze i chociaż nigdy żadnego nie widziałem, nawet w zoo, zajmowały w moim sercu – podobnie jak zapewne w sercach wielu ludzi – szczególne miejsce. Pingwiny mają w sobie to coś, co nawet trudno jednoznacznie określić. Kto podziela moje zdanie w tej kwestii, ten się zapewne zgodzi, że pingwiny cesarskie są wyjątkowym gatunkiem wśród pingwinów. Nie ma w świecie przyrody nic bliższego ideałowi niż pingwin cesarski. Spośród siedemnastu gatunków pingwinów zamieszkujących nasz glob to właśnie one są największe (osiągają nawet do stu piętnastu centymetrów wysokości) i najcięższe (mogą ważyć prawie dwadzieścia pięć kilogramów).

Cesarze to najlepiej znane ze wszystkich pingwinów. Nienagannie eleganckie, ze złotym krawatem pod szyją, olśniewają białością brzucha i fioletowym zabarwieniem zakrzywionego dzioba. Moim zdaniem zaliczają się do najpiękniejszych stworzeń na Ziemi. Wzdłuż wybrzeży Antarktydy żyją – wedle oficjalnych ustaleń – czterdzieści cztery kolonie pingwinów cesarskich, a wielkość ich populacji szacuje się na mniej więcej sześćset tysięcy. Liczba ta została ustalona w dwa tysiące dziewiątym roku na podstawie zdjęć z kosmosu, z wykorzystaniem obrazów satelitarnych i zaawansowanych rozwiązań technologicznych. Wcześniej liczono je raz z ziemi w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym drugim roku i wówczas liczebność populacji określona została na poziomie o połowę niższym. Analiza zdjęć o wysokiej rozdzielczości przyniosła niespodziankę co do liczby pingwinów, a dodatkowo pozwoliła wskazać lokalizację nieznanych dotąd i niezbadanych kolonii. O obecności kolonii pingwinów niezbicie świadczyły ciemne plamy po ptasich odchodach, widoczne na bielusieńkim śniegu i lodzie. Myślałem teraz już tylko o górach lodowych, pingwinach i ekscytującej przygodzie. Nagle wszystko stało się dla mnie jasne. Jadę!

O wiadomości od Milesa powiedziałem Becky, gdy tylko ją dostałem, więc ona również z niecierpliwością czekała na szczegóły. Zawsze mnie wspierała i cieszyła się, gdy miałem okazję robić coś interesującego. Wychodząc do pracy tego dnia, wiedziała, że po południu umówiłem się na kontakt telefoniczny z Milesem. Było dla mnie jasne, że muszę podjąć bardzo ważną decyzję, a czasu mam niewiele. Moje myśli pędziły jak szalone. Musiałem czym prędzej poruszyć ten niełatwy temat z Becky. Uznałem, że najlepiej będzie to zrobić przy kolacji, gdzieś w głębi duszy wiedziałem jednak, że ona nie będzie skakać z radości. Dla mnie to był szok, więc i ona zapewne będzie bardzo zaskoczona.

Akurat w tym roku już sporo czasu spędziliśmy osobno i momentami nie było nam łatwo. Zawsze to ja wyjeżdżałem, a ona zostawała. Musiała wszystkiego w domu dopilnować, żebym mógł realizować moje marzenia. Raz kazała mi nawet zajrzeć do kalendarza, żebyśmy razem mogli przeanalizować, ile czasu spędzamy osobno. Chyba oboje byliśmy w szoku, gdy się okazało, że przebywaliśmy z daleka od siebie przez ponad sześć miesięcy. Gdy akurat byłem w domu, żyło nam się razem po prostu wspaniale. Czy miałem prawo ryzykować i kłaść na szali nasze szczęście? Doskonale zdawałem sobie sprawę, że dotąd to ona poświęcała się dla mnie. Począwszy od tego, że przeprowadziła się do mnie z Midlands do Krainy Jezior, a nie odwrotnie.

Ze względu na remont kuchni miałem do dyspozycji tylko zainstalowaną w garażu kuchenkę mikrofalową i metalowego grilla, a mimo to zdołałem przyrządzić prawdziwą ucztę. Wieczór był piękny. Nasz nowy taras, wyniesiony lekko nad ogród i wyłożony złotymi płytkami połyskującymi w blasku zachodzącego słońca, wyglądał jak przystrojony na chrzciny. Raczej nie mam natury romantyka, ale postanowiłem iść na całość z nadzieją, że to mi ułatwi zadanie. W szparę w ścianie budynku zatknąłem starą trzcinową wędkę, a na jej czubku zawiesiłem malutką lampkę. Kijek wygiął się pod jej ciężarem mocniej niż przy spotkaniu z jakąkolwiek rybą, przez co światło zawisło nad stolikiem w idealnym miejscu, tuż nad naszymi głowami. Od czasu do czasu letni wiatr kołysał nim lekko na boki, dodatkowo podkreślając urok dwóch świeczek migoczących w starych słoikach po dżemie.

To, że Becky wróciła z pracy, jak zawsze pierwsze wyczuły nasze psy, dotychczas wspierające mnie w przygotowaniach. Merdając ogonami, pobiegły do ogrodu, zdradzając Becky, że właśnie tutaj powinna mnie szukać. Wystarczył jej jeden rzut oka, żeby stwierdzić, że coś kombinuję. Słońce chowało się już za wzgórzami, gdy usiedliśmy do posiłku.

– O co chodzi? – zapytała z leciutkim uśmiechem, rozpalając w moim sercu płomyczek nadziei. Na chwilę zapadła cisza, a potem poczułem na sobie jej świdrujący wzrok. – No mów. Na jak długo? – zapytała, a potem zaczęła zgadywać, zanim zdołałem cokolwiek powiedzieć. – Na trzy miesiące? Na cztery? A może pięć?

Gdy doszła do sześciu, z jej twarzy zniknęły resztki uśmiechu, a jego miejsce zajęło przerażenie. Potem Becky głośno przełknęła ślinę i już tylko patrzyła z niedowierzaniem.

– Cesarze, Antarktyka – odparłem, myśląc, że coś jej to wyjaśni.

– Na jak długo? – Podana przeze mnie informacja najwyraźniej nie zrobiła na niej wrażenia, bo teraz pytała już surowym tonem.

– Jedenaście – odparłem.

Becky energicznie odsunęła krzesło i rzuciła na stolik serwetkę, którą zaledwie pół godziny temu tak pieczołowicie dla niej składałem.

– Nie ma mowy. Nie wierzę, że przyszło ci do głowy w ogóle o coś takiego pytać.

Zniknęła gdzieś w głębi ogrodu, a Willow i Ivy wiernie podążyły za nią. Nie zgodziła się.

Miałem tylko dwa tygodnie na podjęcie decyzji, więc bardzo to przeżywałem. Zacząłem rozpytywać o zdanie różnych znajomych, którzy mogli mi służyć radą. Rozmawiałem z jednym producentem telewizyjnym, z bliskim przyjacielem i z kimś, kto był w Antarktyce i nawet tam przez jakiś czas mieszkał. Stopniowo gromadziłem najróżniejsze niepokojące relacje dotyczące powrotu z izolacji, utwierdzałem się jednak również w przekonaniu, że jednym z najpoważniejszych problemów będzie kwestia trwałości mojego związku.

Pojechałem do Bristolu, żeby spotkać się z Milesem i dowiedzieć się więcej o samym projekcie. Nie było jeszcze do końca pewne, czy wyprawa w ogóle dojdzie do skutku, ale jej organizatorzy chcieli uzyskać ode mnie deklarację, że gotów będę pojechać, zanim rozpoczną konkretniejsze przygotowania. Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu rozmowa z Milesem wywołała u mnie zupełnie inne odczucia, niż się spodziewałem. Im dłużej go słuchałem, tym bardziej zaczynałem wątpić, że to misja dla mnie. Plan zakładał, że zostanę zakwaterowany w niemieckiej stacji badawczej Neumayer III. Miałem się tam udać w towarzystwie zaledwie dwóch innych członków ekipy, byłoby nas więc trzech, a niemieckich naukowców – sześciu.

Miles przestrzegał, że temperatury w tamtym regionie spadają nawet do minus pięćdziesięciu stopni i że przez osiem z tych jedenastu miesięcy będę kompletnie odcięty od świata, bo w tym okresie nie da się ani tam dotrzeć, ani stamtąd wyjechać. Niestabilne warunki pogodowe powodują, że żaden transport – ani powietrzny, ani morski – nie będzie w stanie do mnie dotrzeć. Powoli dochodziłem do wniosku, że z całego tego projektu fajne wydają mi się tylko pingwiny. Miles chyba się zorientował, że nie tryskam już takim entuzjazmem jak podczas naszej pierwszej rozmowy telefonicznej. Miałem co prawda doświadczenie w pracy z obcymi ludźmi, to jednak miało być coś innego.

– A czy będę znał kogoś z tej ekipy? – zapytałem.

Projekt znajdował się dopiero we wczesnej fazie przygotowań, więc Miles nie bardzo chciał mi odpowiadać, ale w końcu uległ.

– Jedzie Will Lawson. Znasz go?

Will i ja pracowaliśmy razem przy kilku filmach przyrodniczych kręconych na terenie Wielkiej Brytanii. Facet był w porządku, ludzie go lubili. Na wieść o tym, że on też miałby brać udział w wyprawie, poczułem jakby lekki przypływ optymizmu, ale mimo to nie bardzo wiedziałem, co o tym wszystkim myśleć. W drodze do domu biłem się z myślami. Z jednej strony taka wyprawa to wyzwanie wymagające ogromnej siły fizycznej i psychicznej, a z drugiej – widziałem w niej najwspanialszą okazję, jaka mi się w życiu nadarzyła. Nie miałem pewności, czy będę w stanie nie skorzystać z takiej szansy! Ilu ludzi dostaje propozycję rocznego pobytu pośród najpiękniejszych i najbardziej charyzmatycznych zwierząt na tej planecie po to, aby potem móc opowiadać o tym milionom telewidzów? Dalej dzwoniłem do różnych osób, pytając, jak można przeżyć zimę w izolacji. Chciałem wiedzieć, jak to się odbija na psychice. Chciałem móc sobie powiedzieć, że faktycznie zdołam to przetrwać. Na tym etapie nie myślałem jeszcze o tym, co będzie przeżywać Becky, jeśli się na tak długi czas rozstaniemy. Takim byłem egoistą, że przed oczami miałem tylko spektakularne sceny z Planety Ziemi. Myślałem sobie, że też mógłbym coś takiego kręcić. Denerwowałem się, ale nie potrafiłem z tego zrezygnować. Musiałem tylko przekonać Becky do tego pomysłu.

Do uzgodnionego z Milesem terminu podjęcia przeze mnie decyzji pozostał już tylko jeden dzień. Becky wróciła z pracy. Deszcz spływał strużkami po oknie w salonie. Tego wieczoru nie było bankietu w blasku zachodzącego słońca. Przez cały dzień przygotowywałem sobie mowę, którą miałem za chwilę wygłosić. Liczyłem na to, że uda mi się wrócić do tematu, bo od tamtej pierwszej rozmowy już go więcej nie poruszaliśmy – choć oczywiście wyraźnie czułem, że gdzieś między nami rośnie napięcie. W kieszeni spodni miałem złożoną na cztery dużą kartkę, w punktach wypisałem na niej korzyści, które mój wyjazd mógłby przynieść nam obojgu. Usiadłem na sofie. Willow i Ivy musiały wyczuwać moje zdenerwowanie, bo umościły się między nami. Telewizor był wyłączony, więc ciszę zakłócało tylko dudnienie przybierającego na sile deszczu.

Zanim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, Becky oznajmiła:

– Możesz jechać. Damy radę. Nie martw się.

– Naprawdę? – odparłem z niedowierzaniem.

– Tak. A co będziemy jeść? – zapytała z uśmiechem, najwyraźniej chcąc jak najszybciej zmienić temat.

Becky poznałem lepiej w dwa tysiące dziesiątym roku w Richmond Park w centralnym Londynie podczas zdjęć do programu Springwatch. Spotkaliśmy się już pięć miesięcy wcześniej w biurze w Bristolu, ale ona tego nie pamiętała. Po pierwszym dniu zdjęć byliśmy razem w barze i zaczęliśmy rozmawiać na dość standardowe tematy: ulubione miejsca, dotychczasowe przygody, najciekawsze zlecenia… Opowiedziałem jej wówczas w szczegółach o moim największym marzeniu, czyli o filmowaniu pingwinów cesarskich w Antarktyce. To akurat utkwiło Becky w pamięci. Bardzo wiele mówi o niej to, że się zgodziła. Ludzie pewnie powtarzali jej, że zwariowała, ale na szczęście mieliśmy wsparcie naszych rodzin i przyjaciół – i to było najważniejsze.

Następnego ranka zadzwoniłem do Milesa, by mu powiedzieć, że się piszę na tę misję. Postanowiłem też wreszcie porozmawiać o tym projekcie z Willem. Jego udział w wyprawie był jednym z ważnych czynników, które brałem pod uwagę podczas podejmowania decyzji. Bardzo lubię poznawać nowych współpracowników, tym razem jednak potrzebowałem kogoś, kto by mi pomógł uwierzyć, że wytrwam psychicznie przez te jedenaście miesięcy na odludziu. Z Willem lubiłem spędzać czas, a ponadto byłem przekonany, że w trudnych chwilach będziemy wspierać się i podnosić nawzajem na duchu. Choćby człowiek czuł się nie wiadomo jak silny, chwile kryzysu na pewno mu się zdarzą. Sądziłem, że dla niego decyzja o wyjeździe też nie była prosta i oczywista. Rozmawialiśmy o tym, co nas najbardziej fascynuje w tej wyprawie, o wyjątkowości tego projektu i o filmie, który chcielibyśmy stworzyć na podstawie zgromadzonych materiałów. Gdy się zdecydowałem, Miles bezzwłocznie włączył mnie w przygotowania, a przede wszystkim skontaktował mnie z trzecim, ostatnim członkiem naszej ekipy.

Stefan, niemiecki fotograf, był już wcześniej w stacji Neumayer w roli badacza. W dwa tysiące dwunastym roku pojechał tam jako geofizyk i mieszkał na Antarktydzie przez czternaście miesięcy. To podczas tamtej wyprawy zafascynował się żyjącymi po sąsiedzku pingwinami. Dobrze było porozmawiać z kimś, kto wiedział, czego się należy spodziewać. Wziąłem duży notes i zacząłem zapełniać kolejne strony pytaniami, które mu chciałem zadać. Do ostatecznego potwierdzenia tego ambitnego projektu było jeszcze bardzo daleko, ale z chwilą skompletowania ekipy filmowej zespół producencki mógł przystąpić do realizacji kolejnych etapów przygotowań, a jednym z pierwszych kroków było złożenie podania o prawo do kręcenia zdjęć i ustalenie z załogą stacji Neumayer, czy rzeczywiście będą w stanie zapewnić naszej trójce niezbędne wsparcie. Powstały już dość konkretne plany i choć pomysł sam w sobie wydawał się dość szalony, wszystkim zainteresowanym bardzo zależało na tym, żeby go urzeczywistnić.

Jeśli chodzi o powstanie filmu, wszystko zmierzało w dobrym kierunku, uznałem więc, że powinienem teraz poświęcić nieco więcej uwagi kwestii mojego życia prywatnego. Koniecznie chciałem szczerze porozmawiać z Becky. Planowałem co prawda wyjazd aż na rok, ale absolutnie nie zamierzałem jej przez to stracić. Żyliśmy razem od sześciu lat i chciałem dać jej jasno do zrozumienia, jak wiele dla mnie znaczy. Ona co prawda powiedziała, że jest gotowa na mnie zaczekać, ale ja pragnąłem zrobić coś, co by ją utwierdziło w przekonaniu, że faktycznie warto to zrobić.

Tak więc tuż przed Bożym Narodzeniem, niemal na rok przed wyjazdem, poprosiłem ją o rękę. Pytając, czy zostanie moją żoną, czułem się naprawdę świetnie, mimo że nie miałem pojęcia, czy ona chciałaby wziąć ślub jeszcze przed moim wyjazdem, czy dopiero po powrocie. W końcu do rozpoczęcia wyprawy pozostał tylko niespełna rok. Chyba wykazałem się niewielką znajomością kobiecej psychiki, bo Becky absolutnie nie miała zamiaru czekać na mój powrót i od razu rozpoczęła wielkie przygotowania. Być może pomagało jej to nie myśleć o moim wyjeździe.

Mnie tymczasem pochłaniało pogłębianie wiedzy na temat pingwinów cesarskich i Antarktyki. W związku z tym nie bardzo miałem głowę do przygotowań przedślubnych, ale przynajmniej, zajęty czymś innym, nie przeszkadzałem Becky w planowaniu uroczystości. Antarktyda to najbardziej wysunięty na południe ziemski kontynent, a przy tym jeden z ostatnich wielkich rezerwuarów dzikiej przyrody na naszej planecie. Dziewięćdziesiąt procent jej powierzchni skrywa się pod grubą warstwą lodu, w której uwięziona jest – w co aż trudno uwierzyć – niemal jedna piąta wszystkich ziemskich zasobów słodkiej wody. To najzimniejsze i najbardziej wietrzne miejsce na Ziemi. Antarktyda obejmuje obszar dwukrotnie większy od Australii, co czyni ją piątym co do wielkości kontynentem na naszym globie.

Co ciekawe, jest to również kontynent najsuchszy, ponieważ odnotowuje się tu rocznie zaledwie do pięciu centymetrów opadów na metr kwadratowy. Do tego kontynentu należy również światowy rekord zimna na poziomie minus osiemdziesięciu dziewięciu stopni Celsjusza. Nawet w miesiącach letnich temperatura rzadko kiedy osiąga wartości powyżej zera. Choć jest to jedno z najbardziej nieprzyjaznych dla człowieka miejsc na Ziemi, można tam spotkać ludzi – choć głównie w stacjach badawczych rozmieszczonych na obrzeżach kontynentu. Oprócz tych baz nadbrzeżnych istnieje też kilka stacji ulokowanych na większych wysokościach i w głębi lądu (jedną z nich jest słynna baza Amundsen-Scott, Biegun Południowy, w Antarktydzie Wschodniej). Na kontynencie działają czterdzieści cztery bazy całoroczne, a dodatkowo w okresie letnim załogi przybywają do kolejnych trzydziestu mniejszych punktów.

Do wyjazdu zostało mi jeszcze dwanaście miesięcy, ale pracy miałem naprawdę sporo. Nawet nie zdawałem sobie sprawy, ile wysiłku trzeba włożyć w organizację tego typu wyprawy. Wysłanie ludzi w takie miejsce wiąże się z ogromnym ryzykiem, tym bardziej że nie ma absolutnie żadnych gwarancji, że podczas wyprawy uda się zgromadzić nadający się do czegokolwiek materiał filmowy. Zespół przygotowawczy starał się zrobić wszystko, żeby to ryzyko jak najbardziej ograniczyć. Niemiecka baza Neu­mayer III, prowadzona przez Instytut Badań Polarnych i Morskich im. Alfreda Wernera (AWI), została wybrana z myślą o tym, abyśmy mogli nakręcić niepowtarzalne zdjęcia i w bezprecedensowy sposób opowiedzieć o zachowaniach pingwinów cesarskich. Baza ulokowana była nie na lądzie, tylko na lodowcu szelfowym, w odległości dziesięciu kilometrów od jednej z największych – bo liczących około dziesięciu tysięcy osobników – kolonii tych niezwykłych ptaków.

Kolonie dotychczas pokazywane widzom przez filmowców zamieszkiwały zawsze przestrzenie pośród wielkich lodowo-skalnych klifów. Ta żyła w zupełnie innych warunkach, w związku z czym nasz film siłą rzeczy miał się wizualnie różnić od poprzednich. Nie tylko zresztą okoliczności przyrody były tu nad wyraz sprzyjające, również sama baza zapewniała doskonałe warunki bytowe w ciągu całego roku. Początkowo zastanawiałem się tylko nad tym, czy w ogóle się na tę wyprawę wybrać. Po podjęciu tej decyzji musiałem się dowiedzieć wielu rzeczy, ponieważ nigdy wcześniej nie przebywałem w tak niesprzyjających warunkach, i przejść wieloetapowe szkolenie w zakresie bezpieczeństwa. Wszystko wskazywało na to, że przez kolejne dwanaście miesięcy absolutnie nie będę się nudzić.

Przebywanie w miejscu, w którym w zasadzie nie można liczyć na ratunek z zewnątrz, wiązało się ze sporym ryzykiem. Na terenie bazy Neumayer działał co prawda jeden z najlepiej wyposażonych ośrodków medycznych na Antarktydzie, ale mimo to przed wyjazdem musiałem potwierdzić brak przeciwwskazań do spędzenia tam jedenastu miesięcy, z czego przez osiem byłbym całkowicie odcięty od świata. Jeszcze nie tak dawno temu ludzie wybierający się na Antarktydę profilaktycznie poddawali się zabiegowi usunięcia wyrostka robaczkowego, bo gdyby podczas pobytu na tym odludziu wdał się stan zapalny, nie mogliby liczyć na pomoc chirurgiczną. Obecnie wyposażenie baz poprawiło się na tyle, że w niektórych z nich da się tego typu zabieg przeprowadzić. Mimo to zostałem przebadany dosłownie od stóp do głów. Pobrano ode mnie próbki moczu i kału oraz krwi, przeszedłem też wiele różnych badań obrazowych.

Dzięki temu dowiedziałem się o sobie różnych rzeczy, których wcześniej nie wiedziałem. Okazało się na przykład, że moje nerki są ze sobą połączone. Ponoć zdarza się to dość często i ma nawet swoją nazwę – „nerka podkowiasta”. Dostrzegając zdenerwowanie na mojej twarzy, radiolog powiedział:

– Jak ktoś nigdy wcześniej nie robił sobie badań obrazowych, to czasem dowiaduje się różnych zabawnych rzeczy.

Przeszedłem też kompleksowe leczenie stomatologiczne, uwzględniające w szczególności wymianę starych plomb, które mogłyby wypaść w trakcie wyjazdu. Ku mojemu przerażeniu po wykonaniu rentgena szczęki stomatolog zapragnął usunąć mi zęby mądrości, „tak na wszelki wypadek”, żeby nic złego się z nimi nie stało podczas mojego pobytu na Antarktydzie. Na szczęście udało mi się jakoś od tego wymigać.

Pojechałem do Liverpoolu na EKG wysiłkowe, zbadałem też wzrok, choć to już u miejscowego optyka. Aż trudno mi było uwierzyć, ile informacji potrzeba, aby ocenić, czy mój organizm jest na tyle silny i sprawny, żebym mógł sobie poradzić podczas tej wyprawy. Stopniowo coraz lepiej uświadamiałem sobie, w jak wielkim przedsięwzięciu biorę udział. W moim kalendarzu zaczęły się pojawiać spotkania w siedzibie głównej AWI w Bremie (to na północy Niemiec). Jeździłem tam na konferencje poświęcone kwestiom ochrony środowiska i na przymiarki odzieży specjalistycznej. Zważywszy, że miałem pracować na otwartej przestrzeni w miejscu, w którym temperatura spada niekiedy nawet do minus pięćdziesięciu stopni, AWI wyposażył mnie w bogatą kolekcję sprzętu. Tyle tego było, że pewnie z powodzeniem by mi to wystarczyło, nawet gdybym żadnych własnych rzeczy ze sobą nie zabrał. Czapki, rękawiczki i rękawice zewnętrzne, bielizna termiczna, wysokie buty, kombinezony, kurtki, skarpetki, gogle, okulary, balsamy do ust i kremy przeciwsłoneczne. Ktoś pomyślał naprawdę o wszystkim i zostałem świetnie wyposażony. Przeszedłem kompleksowe szkolenie strażackie, gdyby – co wydawało się raczej nieprawdopodobne – na terenie bazy Neumayer wybuchł pożar, jak również dwudniowy kurs pierwszej pomocy medycznej w terenie prowadzony przez brytyjskiego fachowca na co dzień pracującego na pokładzie śmigłowca ratunkowego. Ogrom informacji płynął do mnie szerokim strumieniem ze wszystkich stron po to, żebym podczas pobytu na Antarktydzie w każdych okolicznościach wiedział, jak się zachować.

Wydawało mi się to dziwne, ale w trakcie tych przygotowań prawie nie rozmawialiśmy o tym, co zamierzamy filmować. Przez wiele miesięcy nikt ani słowem nie zająknął się o pingwinach. Nagle tyle uwagi musiałem poświęcić swojemu zdrowiu, że aż zacząłem się zastanawiać, co by było, gdyby coś się faktycznie stało – zwłaszcza w okresie zimowego odcięcia od świata. W takich chwilach nerwowo przeglądałem materiały przekazane mi przez AWI.

Członkiem zimowej załogi stacji miał być lekarz posiadający kwalifikacje i doświadczenie w zakresie chirurgii. Baza dysponowała świetnie wyposażonym punktem medycznym, w którym można było udzielić pacjentowi pomocy w wielu różnych przypadkach. Bez problemu byli sobie w stanie poradzić zarówno z obciętym palcem, jak i z czymś znacznie poważniejszym. Mieli tak zaawansowany technologicznie sprzęt, że mogli korzystać nawet ze zdobyczy telemedycyny. Gdyby wydarzyło się coś bardzo poważnego, specjaliści ze szpitala w Bremerhaven w Niemczech mogliby na bieżąco monitorować stan pacjenta leżącego w sali operacyjnej na drugim końcu świata. Ta świadomość jednocześnie podnosiła mnie na duchu i przerażała. To była naprawdę poważna sprawa. Tak poważna, że nawet nie miałem odwagi wspomnieć o tym Becky. Niektóre z moich przemyśleń wolałem zachować dla siebie.

Jasno dano mi jednak do zrozumienia, że w Neumayer nie wszystko da się zrobić. Ewakuacja ze względów medycznych była absolutną ostatecznością, tym bardziej że szanse na wydostanie pacjenta z miejsca niedostępnego dla transportu lotniczego wynosiły praktycznie… zero. Ku swemu zaskoczeniu dowiedziałem się, że łatwiej byłoby kogoś ewakuować z Międzynarodowej Stacji Kosmicznej niż z Antarktydy. To jednak było ryzyko, z którym musiałem się pogodzić.

W środku lata pojechałem do Austrii na tygodniowe szkolenie w zakresie ratownictwa górskiego. Odbyło się ono na wysokości trzech tysięcy metrów, na odległym lodowcu Taschachferner, gdzie przez cały rok utrzymuje się lód i leży śnieg. Wieczorami uczyłem się, jak efektywnie korzystać z systemu GPS, jak na co dzień funkcjonuje stacja Neumayer III, jak działają jej poszczególne elementy i jakie tam obowiązują zasady. Za dnia codziennie wspinaliśmy się przez godzinę, żeby dotrzeć do strefy lodu. Nauka posługiwania się liną w głębokich szczelinach była dla mnie wyjątkowym doświadczeniem. Zdobywałem nowe umiejętności w warunkach możliwie zbliżonych do tych, które mnie czekały na Antarktydzie (bez konieczności pokonywania dzielącego mnie od niej dystansu). Poznawałem techniki umożliwiające wydobycie innych lub siebie z niebezpiecznych miejsc, świetnie się przy tym bawiąc i zacieśniając więzi z pozostałymi jedenastoma członkami naszej zimowej ekipy. Powoli stawaliśmy się prawdziwym zespołem.

Rozpracowywałem, z kogo będzie można sobie pożartować, gdy razem zamieszkamy, a komu raczej nie przypadną do gustu moje lekko szczeniackie dowcipy. Od razu stało się jasne, że będziemy się razem świetnie bawić i że oni wszyscy są tak samo zainteresowani moją pracą jak ja ich. W przedostatni dzień szkolenia leżeliśmy z Willem obok siebie, zażywając kąpieli słonecznej między ćwiczeniami, gdy nagle w moim telefonie pojawiła się nowa wiadomość. Byliśmy daleko od świata, na dużej wysokości, więc zdziwiło mnie, że w ogóle mam zasięg. Otworzyłem wiadomość od Becky i przeczytałem: „Czy możesz gadać?”. Zaniepokojony, wstałem. Czyżby coś się stało? Czyżby Becky jednak chciała mnie namawiać, żebym nie jechał? Oddaliłem się od moich kompanów, żeby do niej zadzwonić. Nie rozmawialiśmy od paru dni, co tylko dodatkowo potęgowało mój niepokój. Ona odebrała połączenie w połowie pierwszego dzwonka.

– Wszystko w porządku? – zapytałem.

Ona bez zbędnych wstępów odparła:

– Jestem w ciąży.

Nie mogłem w to uwierzyć. Miałem zostać ojcem i to było najwspanialsze uczucie na świecie. Nie posiadałem się z radości, choć ta myśl jednocześnie wytrąciła mnie z równowagi i przeraziła. Nagle zacząłem zupełnie inaczej myśleć o mojej podróży na południe.

Becky i ja zawsze chcieliśmy mieć dzieci i z niepokojem myśleliśmy o tym, że mój wyjazd mógłby opóźnić moment założenia przez nas rodziny. Mieliśmy do wyboru: wstrzymać się z tym jeszcze na dwa lata, do mojego powrotu, albo rozpocząć starania już teraz i zobaczyć, co się stanie. Sporo myślałem o tym, co by było, gdyby moje dziecko urodziło się, gdy ja będę akurat na drugim końcu świata, ale nie spodziewałem się, że faktycznie mogłoby do tego dojść. Zobowiązałem się do wyjazdu i na tak zaawansowanym etapie przygotowań nie mogłem się już wycofać. Musiałem pogodzić się z tym, że nie będzie mnie na miejscu, gdy dziecko przyjdzie na świat oraz przez pierwszych siedem miesięcy jego życia. To była przerażająca wizja. Becky miała urodzić nasze dziecko bez mojej pomocy, a potem samotnie się nim opiekować przez pierwsze miesiące, mnie tymczasem przyjdzie się mierzyć z psychicznymi i emocjonalnymi skutkami nieobecności w domu i braku możliwości towarzyszenia potomkowi w pierwszych chwilach jego życia. Lista rzeczy, które musiałem poświęcić dla tej wyprawy, stale rosła, ale teraz nie było innego wyjścia.

Wiadomość zachowałem dla siebie, nikomu z uczestników wyprawy o niczym nie wspomniałem. Wydawało mi się, że jeśli Miles się o tym dowie, odsunie mnie od projektu. Wcale bym mu się w takiej sytuacji nie dziwił. Jedenastomiesięczny pobyt w miejscu, w którym na dodatek przez osiem miesięcy jest się całkowicie odciętym od świata, to i tak wielkie wyzwanie psychiczne, a ja miałem jeszcze przegapić przez to narodziny mojego pierwszego dziecka… Ta decyzja należała do mnie i do Becky. Dla mnie liczyło się tylko to, żebyśmy my dwoje wierzyli, że damy radę. Nie chciałem niepokoić tym Milesa ani nikogo innego, bo cóż oni mogli na to poradzić. Zresztą i tak mieli wystarczająco dużo spraw na głowie.

Po niemal blisko dwóch latach planowania data wyjazdu została potwierdzona: szesnasty grudnia dwa tysiące szesnastego roku. Becky i ja staraliśmy się maksymalnie wykorzystywać nasze ostatnie miesiące spędzone razem. Po niezapomnianej podróży poślubnej pojechaliśmy jeszcze za granicę, żeby się nacieszyć jesiennym słońcem. Nigdy nie spędzałem wakacji na leżaku, ale uznałem, że przez jakiś czas będzie mi pewnie brakować słońca, więc czerpałem z tego doświadczenia pełnymi garściami.

Dopiero po powrocie do domu na dobre dotarło do mnie, co mnie czeka. Zacząłem wątpić w słuszność swojej decyzji. Przez kilka dobrych tygodni budziłem się w nocy zlany zimnym potem. Potrafiłem długo wpatrywać się w śpiącą obok mnie Becky, zastanawiając się, czy faktycznie będę w stanie rozstać się z nią na tak długo. Na samą myśl o tym aż mi się robiło niedobrze. Czy faktycznie poradzę sobie psychicznie przez tyle czasu z dala od domu? Nie do końca byłem o tym przekonany, zacząłem więc poważnie myśleć o tym, co by tu zrobić, żeby się wykręcić od wyjazdu. Co ja właściwie wyczyniam? Co prawda przez cały zeszły rok intensywnie się do tej wyprawy przygotowywałem, ale teraz miałem ochotę o tym wszystkim zapomnieć i byłem o krok od rezygnacji z udziału w projekcie.

Zostałem bardzo dokładnie przebadany przez różnych lekarzy, ale o stanie mojej psychiki jakoś się nikt nigdy nawet nie zająknął. A przecież silna psychika musiała być jednym z podstawowym warunków kwalifikujących człowieka do takiego wyjazdu. Przecież chodziło nie tylko o mnie, ale również o ludzi, z którymi miałem w tym czasie dzielić życie. Chodziło mi po głowie, żeby zapytać Milesa, czy nie powinienem się poddać jakimś badaniom w tym zakresie, ostatecznie tego jednak nie zrobiłem, ponieważ się bałem, że takie testy mogłyby mnie zdyskwalifikować. Miałem takie dni, kiedy mi się zdawało, że na pewno bym ich nie przeszedł. Martwiło mnie, że mam tak poważne wątpliwości co do wyjazdu, ale i to zachowywałem dla siebie. Zależało mi na tym, aby nikt nie wiedział, że borykam się z tą myślą. Zwłaszcza Becky… Wyprawa się jeszcze nie zaczęła, a ja już miałem trudności.

Ostatni tydzień nadszedł zdecydowanie za szybko. Jesienią musieliśmy podjąć wiele ważnych decyzji. Mój wyjazd zbliżał się wielkimi krokami. Niechętnie, bo niechętnie, ale Becky ostatecznie zrezygnowała z pracy, żebyśmy mogli spędzić tych kilka ostatnich miesięcy razem. Postanowiła też przeprowadzić się z powrotem do rodziców do Northampton na czas mojej nieobecności. Nie wyobrażała sobie, że miałaby urodzić i wychowywać małe dziecko sama w Kumbrii, z dala od bliskich. Gdy wyszedłem na ostatni spacer z psami, uświadomiłem sobie, że nie tylko dla mnie są to ostatnie chwile wolności w Krainie Jezior. Willow i Ivy miały jechać z Becky na południe, a tam – nawet pomimo najlepszej opieki – czekała na nie jednak inna rzeczywistość. Gdy patrzyłem, jak beztrosko biegają po wzgórzach, dopadły mnie potworne wyrzuty sumienia.

Piętnastego grudnia, spakowany i gotowy do wyjazdu, poszedłem pożegnać się z rodzicami. Okazało się to trudniejsze, niż się spodziewałem. Łzy w oczach ojca widziałem dotąd tylko raz. Był twardzielem, ale zawsze mieszkał zaledwie parę kilometrów ode mnie, więc jeśli tylko byłem w domu, widywaliśmy się niemal codziennie. Jeśli nawet nie spotykaliśmy się przy kawie, to mijaliśmy się gdzieś po drodze i mogliśmy do siebie pomachać. Mama ostatnio wyprowadziła się z naszego rodzinnego domu i mieszkała teraz zaledwie kilkaset metrów dalej. Z nią również widywałem się w wiosce niemal każdego dnia. Nigdy nie spędziłem jedenastu miesięcy z dala od domu, a ta podróż dodatkowo wiązała się z okresem całkowitego odcięcia od świata, przez co była zupełnie wyjątkowa.

Pojechaliśmy z Becky autostradą na południe, aby ostatni wspólny wieczór spędzić u jej rodziców. Na kolację wpadli moja siostra i jej partner, którzy mieszkali w pobliżu, więc i oni mieli okazję życzyć mi udanego wyjazdu. Jako dzieci w ogóle się z siostrą nie dogadywaliśmy, ale już jako nastolatki byliśmy sobie tak bardzo bliscy, że to ona została moim świadkiem na naszym ślubie.

Następny dzień okazał się jednym z najtrudniejszych w naszym życiu. Samochód czekał już na mnie wraz z całym bagażem, więc wyściskałem Becky mocniej niż kiedykolwiek wcześniej, tak mocno, że aż mi kazała rozluźnić uścisk. Nachyliłem się też, żeby wycałować psy.

– Willow, Ivy, opiekujcie się waszą mamą – powiedziałem im.

Ivy patrzyła na mnie spode łba. Oba psiaki wiedziały, że wyjeżdżam. Zapłakana twarz mojej żony, której machałem już z samochodu, zapisała się w mojej pamięci jako wielki wyrzut sumienia. Miał mi odtąd towarzyszyć przez cały wyjazd.

W drodze na lotnisko Heathrow zalewałem się łzami. Nie zawróciłem tylko dlatego, że przez cały czas przypominałem sobie o tym, jak wielkie spotkało mnie szczęście. Teraz byłem już w pracy, emocje musiałem odsunąć na boczny tor. Will, który na lotnisko dotarł niezależnie ode mnie, powitał mnie serdecznym uściskiem.

– Jedźmy i zróbmy, co mamy zrobić – powiedział, jakby chciał podnieść mnie na duchu.

Do Antarktyki lecieliśmy samolotem. Do stacji Neumayer można było dotrzeć na trzy różne sposoby, ale najszybsza droga prowadziła przez Kapsztad w RPA. Z Kapsztadu mieliśmy lecieć bezpośrednio do rosyjskiej bazy polarnej Nowołazariewskaja (w skrócie „Nowo”) wyposażonej w lodowy pas startowy.

Do Kapsztadu dotarliśmy z pewnym wyprzedzeniem, licząc się z tym, że z uwagi na warunki pogodowe dalszy lot może zostać przełożony i odbyć się kilka dni później. Przez cztery dni szwendałem się bez celu po ruchliwym porcie, okazało się bowiem, że chwilowo w Antarktyce nie da się wylądować i w związku z tym nasz samolot nie wystartuje o czasie. Ciągle jeszcze przytłaczała mnie myśl, że rozstałem się z Becky na blisko rok. Od wyjazdu z domu nie potrafiłem myśleć o niczym innym. Spotkaliśmy się ze Stefanem i pozostałymi dziewięcioma uczestnikami naszej zimowej ekspedycji, ale byłem tak przygnębiony, że zupełnie mi nie szło nawiązywanie kontaktów. Oni wszyscy bardzo się cieszyli i korzystali, ile tylko się dało, z uroków legendarnego miasta, ja tymczasem cały czas myślałem tylko o Becky i naszym dziecku – a ponieważ wiedziałem, że klamka zapadnie, gdy w końcu wsiądę na pokład samolotu lecącego do Antarktyki, chciałem, żeby się to już stało, żebym przypadkiem nie zdążył zmienić zdania.

Od myśli o domu potrafił mnie oderwać tylko widok jaskółek, które szybowały nad budynkami w pogoni za owadami. Jaskółki to wędrowne ptaki, które lato spędzają w Wielkiej Brytanii. Teraz zmierzały w tym samym kierunku co ja. W domu uwielbiałem obserwować ich powrót na wiosnę. Ponieważ miałem ich przez ponad rok nie zobaczyć, pomyślałem, że oto mam okazję się pożegnać i życzyć im ciepłego, udanego lata beze mnie.

W końcu w najdłuższy dzień roku (byliśmy na półkuli południowej) stanąłem przed tablicą odlotów na lotnisku między­narodowym w Kapsztadzie. „VDA 9018 – Antarktyka – Gate B1-2”. Na myśl o tym, co mnie za chwilę czeka, zrobiło mi się lekko niedobrze, ale wsiadłem do autobusu, który miał dowieźć naszą ekipę do samolotu. Na płycie lotniska stała maszyna obsługująca lot 9018. Z czterema potężnymi silnikami zamocowanymi pod dwoma szerokimi skrzydłami, zaokrąglonym nosem i poziomym ogonem wyglądała tak, jakby miała nas za chwilę zabrać w kosmos. Odrzutowy Ił-76, który obsługiwał co roku około dwudziestu lotów na trasie Kapsztad–Antarktyka, został zaprojektowany w Związku Radzieckim pod koniec lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku z myślą o transporcie na tereny słabo rozwinięte ciężkich ładunków, które można było umieścić na jego pokładzie za pomocą rampy mocowanej do tylnej części kadłuba. Samolot mógł wylądować na niewybrukowanym pasie startowym. Świetnie się nadawał do obsługi lotów do tak odległych punktów docelowych. Wsiadając, zrobiłem sobie kilka zdjęć, w tym ostatnie, na którym w stylu właściwym astronautom uwieczniłem ostatni widok przed zamknięciem drzwi. Zapiąłem się starannie w fotelu, który wyglądał jak stary weteran odratowany po tym, jak ktoś się w nim katapultował. I w tym momencie zacząłem się ekscytować.

Siedzieliśmy w pustej metalowej puszce pośród najróżniejszych flag zwisających ze ścian. Za ostatnim rzędem foteli do ściany zamocowano toaletę przenośną, na której dużymi białymi literami wypisano nazwę i dane kontaktowe dostawcy sprzętu. Zauważyłem też koło zapasowe, więc chwilę zastanawiałem się nad tym, do czego to właściwie miałoby się przydać w samolocie znajdującym się ponad dziewięć tysięcy metrów nad wodami południowego Atlantyku.

Zawartość ładowni została zabezpieczona cienką białą siatką. Wszystko było tak poprzypinane, że wcale bym się nie zdziwił, gdybyśmy nagle znaleźli się w przestrzeni, w której nie działa siła grawitacji. Maszyna miała tylko cztery małe okienka, więc właściwie nie widziałem, co się dzieje na zewnątrz. Drzwi były zamknięte, ale gdy silniki rozpoczęły pracę, w jednej chwili stało się dla mnie jasne, po co mi będą zatyczki do uszu, które czekały na mnie na fotelu. Huk był taki, że nie słyszałem nawet włas­nych myśli. Maszyna drgnęła i ruszyła w kierunku końca pasa startowego, a wtedy ożył duży ekran wiszący w przedniej części kadłuba. By dostarczyć pasażerom rozrywki, wyświetlano obraz na żywo z kamery zamontowanej na dziobie samolotu. Widok był jak z kokpitu, rewelacyjny!

Dźwięk silnika się wzmógł i wszystko zaczęło się trząść. Zaczęliśmy odrywać się od ziemi, choć jakby w zwolnionym tempie. Widziałem na ekranie koniec pasa startowego i już myślałem, że maszyna nie zdąży poderwać się na czas, ale nagle wzbiła się w powietrze. Jej przednie i tylne koła straciły styczność z podłożem w tym samym momencie. Samolot nie tylko dziwnie wyglądał, lecz także dziwnie latał, ale niósł mnie do moich cesarzy, a ja w tamtej chwili po raz pierwszy poczułem się dobrze z tą myślą.

Mniej więcej w połowie sześciogodzinnego lotu wstałem z mojego fotela w drugim rzędzie i poszedłem na przód, gdzie w drzwiach awaryjnych znajdowało się okrągłe okienko rozmiarów piłki futbolowej. Nachyliłem się, żeby spojrzeć w dół. Gdy tylko wyjrzałem, oślepiło mnie słońce. Lód! Bloki spękanego lodu tworzyły jakby wykafelkowaną powierzchnię, po której wzrok mógł wędrować daleko przed siebie. Z wysokości dziewięciu tysięcy metrów po raz pierwszy spojrzałem na sześćdziesiąty szósty równoleżnik południowy, na koło podbiegunowe południowe. Wszystkie moje dotychczasowe przygotowania postrzegałem jako kolejne kroki prowadzące do urzeczywistnienia mojego wielkiego marzenia, w którym ten widok lodu odgrywał niezwykle istotną rolę. Wreszcie miałem poczucie, że to się dzieje naprawdę. Wcześ­niej przez wiele miesięcy powątpiewałem w słuszność decyzji o wyjeździe, ale oto teraz wszystko się dla mnie wyjaśniło. Spoglądałem w dół, usiłując skupić wzrok na każdym kolejnym lodowym punkcie. Ileż bym dał, żeby się móc tam znaleźć i skakać po lodzie, jakby to były kolejne kamienie milowe na mojej drodze. Z zatyczkami wepchniętymi głęboko w uszy, po raz pierwszy od wielu miesięcy poczułem się dobrze w swoim własnym świecie. Ulżyło mi, że moja fascynująca podróż w końcu się rozpoczęła. Wreszcie udało mi się odprężyć.

Na krótko przed celem podróży na ekranie wyświetliła się informacja na temat warunków pogodowych panujących na miejscu. Minus dwa stopnie, czyste niebo. Jak na Antarktydę, to niemal tropiki, choć oczywiście nie takie jak w RPA, gdzie chodziłem w szortach i koszulce. Chwyciłem torbę podróżną z ubraniami na chłody i wróciłem na swoje siedzenie, żeby się przebrać. Otwierając ją, czułem się jak dziecko w Boże Narodzenie. Czekałem na ten dzień, odkąd w sierpniu w Niemczech przymierzałem te wszystkie polarne ciuchy. W końcu miałem okazję je włożyć. Wcisnąłem nogi w nogawki kombinezonu, którego szelki po chwili naciągnąłem na ramiona. Czułem się teraz jak prawdziwy odkrywca. Za chwilę miałem wylądować na czubku Ziemi.

Trzy stopnie, dwa stopnie, odliczałem drogę po drabince podczas wysiadania z samolotu. Niczym Neil Armstrong na Księżycu zeskoczyłem mocno na ziemię, stukając głośno w lód butami o metalowych czubach. Przede mną rozciągały się bezkresne połacie oślepiającej bieli i niebieskiego nieba.

Gdzieś w oddali pośród śniegu majaczyły dwa szare kamienne szczyty. Powietrze było rześkie i wyczuwalnie czyste. Wokół mnie roztaczał się zupełnie niebywały krajobraz: żadnych drzew, żadnych ceglanych zabudowań, żadnych owiec.

– Udało nam się! Cholera, udało nam się! – zawołałem do Willa i obaj się głośno roześmialiśmy.

Pasażerowie rozproszyli się po oblodzonym pasie startowym wokół samolotu, żeby zrobić zdjęcia – dla większości z nich była to pierwsza wizyta na Antarktydzie. Pracownicy obsługi naziemnej w zielonych kombinezonach narciarskich i pomarańczowych kamizelkach odblaskowych przystąpili natomiast do rozładunku i serwisu maszyny. Pogoda była wyjątkowo sprzyjająca. Niemal natychmiast poczułem na policzkach żar południowego słońca. Poczułem się głupio w tym moim kombinezonie polarnym i grubej czapce. W ciągu zaledwie kilku minut zrobiło mi się stanowczo za gorąco.

Gdy tak stałem i rozglądałem się wokół siebie, zacząłem myśleć o domu. Zastanawiałem się, co teraz robi Becky. Za cztery miesiące miała urodzić dziecko, a mnie już zdarzało się czasem pomyśleć, co też nasz syn będzie sądzić o tej mojej wyprawie. Jeszcze zanim przyszedł na świat, zacząłem nagrywać dla niego filmiki, które miał obejrzeć, gdy trochę podrośnie. Odwróciłem się w stronę samolotu, żeby skierować wzrok na północ. Miałem ochotę spojrzeć w stronę domu, nagle jednak coś sobie uświadomiłem… Opuściłem głowę, wbiłem wzrok w ziemię i pokręciłem głową. Dom był przecież po drugiej stronie planety.

Baza lotnicza Nowo i stacja badawcza Neumayer III znajdują się na Wybrzeżu Królowej Marii. Jest to jedno z terytoriów, na które podzielony został kontynent, odpowiednik hrabstwa czy stanu. Teren obejmuje 2 700 000 kilometrów kwadratowych. Norwegowie przybyli tu w tysiąc dziewięćset trzydziestym roku, a dziewięć lat później oficjalnie uznali go za swoje terytorium. Przeważającą większość powierzchni pokrywa gruby antarktyczny lód, tylko w kilku miejscach nagie szare skały wzbijają się ponad śnieg. Pogoda w tej części wybrzeża była na tyle stabilna, że ostatnia część naszego lotu, trzygodzinna podróż do Neumayer, miała się szczęśliwie odbyć zgodnie z planem. Po kilku dniach dojmującej tęsknoty za domem teraz wreszcie poczułem się na miejscu. Już mnie nic nie dręczyło. Rzadko kiedy się zdarza, by po Antarktyce dało się podróżować zupełnie bez przeszkód. Dotarliśmy do Neumayer bardzo sprawnie, nawet nie miałem czasu pomyśleć, że chciałbym jednak wrócić do domu. Wraz z resztą zespołu szybko przesiedliśmy się do mniejszego samolotu, który czekał już na nas na pasie startowym. Ta maszyna zamiast kół miała płozy.

Przy drzwiach powitał nas rosły i brodaty kanadyjski pilot, który na wstępie udzielił nam podstawowych informacji na temat lotu, przez co poczułem się jak uczestnik szkolnej wycieczki. W przyczepie ratraka przyjechało razem z nami trzydzieści skrzynek ze sprzętem filmowym, ale z powodu jakiegoś nieporozumienia nasz półtonowy bagaż nie mógł z nami polecieć.

– Przywieziemy go jutro – powiedział pilot z wyraźnym kanadyjskim akcentem.

Nowoczesny sprzęt filmowy wart tysiące funtów miał pozostać samotnie na lodzie. Nie bardzo wiedząc, co w tej sytuacji zrobić, spojrzałem na Willa. Wydawało mi się, że nie powinienem na to pozwolić. Chuck, pilot, który miał w sobie coś ze starego nauczyciela, nie sprawiał wrażenia szczególnie życzliwego człowieka. Zachowywał się tak, jakby zęby zjadł na lataniu po Antarktyce. Do nowicjuszy zdawał się nie mieć za grosz cierpliwości.

– Może jednak coś weźmiemy, choćby kamerę? – poprosiłem, ale się nie zgodził.

W ogóle nie było dyskusji. Dopiero co go poznałem, ale już wiedziałem, że go nie lubię. Potwornie mnie irytowało, że w ogóle nie można się z nim dogadać, ale nie mieliśmy innego wyjścia, jak tylko polecieć bez naszego sprzętu.

Z samolotu, który rozpędzał się po pasie startowym, spoglądałem na porzuconą na lodzie samotną przyczepę z naszym sprzętem. Czy jeszcze go kiedykolwiek zobaczę? Etap planowania i przygotowań przebiegł tak sprawnie, że pewnie należało się spodziewać jakichś niemiłych niespodzianek.

Po blisko trzech godzinach lotu dotarliśmy do stacji Neumayer. Miałem wrażenie, że oto znalazłem się na innej planecie. Podobnie jak w Nowo, tu również warunki pogodowe były bardzo korzystne. Wokół rozciągały się na pozór bezkresne połacie lodu. Tutaj już żadnych skalistych szczytów nie było. Przy idealnie czystym powietrzu można było wpatrywać się w bezkresną równinę niemal bez końca, aż po horyzont. Pogoda była idealna, a choć niebo szczelnie zakrywały chmury, musiałem założyć mocno przyciemniane okulary, żeby biel mnie nie oślepiała. Używałem tu szkieł, w których w moim kraju nie mógłbym zgodnie z prawem usiąść za kierownicą. Tutaj granicę między niebem a ziemią wyznaczał ledwo dostrzegalny w oddali widnokrąg.

Przez blisko dwa lata wpatrywałem się w zdjęcia tego miejsca, nie do końca wierząc, że ten krajobraz i ta stacja istnieją naprawdę. Teraz obszedłem dziób samolotu i wreszcie ją zobaczyłem. Na lekkim wzniesieniu stała stacja badawcza Neumayer III. Prawdziwy antarktyczny zamek. Była to nowoczesna konstrukcja z metalowych paneli pomalowana na dole na granatowo, w centralnej części – na biało, a na górze – na czerwono. Na dachu znajdował się punkt obserwacyjny, z którego wypatrywano niezapowiedzianych gości. Wokół wieżyczki zamontowano liczne anteny radiowe. Na ziemi stały ustawione w szachownice skutery śnieżne i ratraki. Śnieg był twardy i ubity. Wszystko wokół – zarówno dzieła przyrody, jak i ludzkich rąk – wyglądało na idealnie uporządkowane.

Linię horyzontu zaburzały niebieskie kontenery transportowe, w liczbie mniej więcej dwudziestu. Stały na śniegu, równolegle do stacji, w dwóch rzędach. Na czterech stalowych nogach wspinała się też wielka biała kopuła satelitarna, od której odchodziły duże ślady stóp. Wyglądało to tak, jakby przywiozła tu astronautów, którzy właśnie wyruszyli na podbój nowych terenów. Rozglądałem się wokół siebie i wprost nie mogłem uwierzyć własnym oczom.

Do stacji wchodziło się przez niski czerwony budyneczek z białym dachem, który wyglądał jak mała poczta. Nad drzwiami na dwóch bambusowych kijach rozpięto białą płachtę z napisem Herzlich willkommen!, czyli z serdecznym powitaniem. Napis został wykonany ręcznie za pomocą niebieskich i czerwonych grubych markerów, więc nawiązywał do kolorystyki stacji. Ekipa z poprzedniego sezonu, którą mieliśmy zmienić, najwyraźniej dobrze się przygotowała na nasze przybycie, ponieważ na miejscu czekały na nas kieliszki z szampanem. Pewności mieć nie mogłem, ale wcale bym się nie zdziwił, gdyby się okazało, że tradycja nakazuje właśnie w ten sposób witać nową ekipę zimową – że to taka swego rodzaju ceremonia przekazania pałeczki.

Nasi gospodarze spędzili cały rok w stacji Neumayer, więc cieszyli się na widok nowych osób, ale sprawiali przy tym wrażenie nadzwyczajnie zadowolonych z życia. Jak na polarników przystało, wszyscy mieli opalone twarze, mężczyźni kędzierzawe brody, a kobiety długie włosy. Nie wiem, czego się właściwie spodziewałem, ale uradowane oblicza ludzi, którzy spędzili tyle czasu w tak trudnych warunkach, w tym kilka miesięcy zimą, w całkowitej izolacji od świata, podniosły mnie na duchu. Zimowa ekipa stacji standardowo spędzała tu czternaście miesięcy. Jej członkowie przyjechali tu dokładnie rok temu, więc mieli zostać jeszcze przez dwa miesiące.

Spoglądając w górę na okna bazy, z niecierpliwością wyczekiwałem chwili, gdy dane mi będzie wejść do środka i zobaczyć, w jakich warunkach spędzę następny rok. Spieszyło mi się też do pingwinów. Nie miałem zielonego pojęcia, gdzie co jest, a mimo to zamiast angażować się w entuzjastyczne pogawędki, podszedłem do drzwi, licząc na to, że coś mi się uda zobaczyć. I rzeczywiście, już po chwili ujrzałem mojego pierwszego pingwina, a zaraz potem kolejnego i całą masę następnych. Stały w pewnej odległości ode mnie w dwóch równych rzędach. Tylko dlaczego zachowują jednakowe odstępy i czego szukają na pasie startowym? Przecież zupełnie niedawno wylądowała tam duża i głośna maszyna. Może to za sprawą nadmiernego entuzjazmu, a może z powodu zmęczenia – dość, że dałem się nabrać i za pingwiny uznałem czarne flagi, którymi wytyczono lądowisko.

Stacja Neumayer III, która nosi swoją nazwę na cześć niemieckiego odkrywcy Georga von Neumayera, znajduje się tuż poniżej linii siedemdziesiątego równoleżnika na Lodowcu Szelfowym Ekströma, przy wybrzeżu Ziemi Królowej Maud. Koncepcja lodowca szelfowego zawsze wydawała mi się nieco tajemnicza, w praktyce jest to gruba platforma lodowa powstała w miejscu, w którym lodowiec spływa po wybrzeżu do oceanu. Ma tak dużą powierzchnię, że można go traktować jak stabilny grunt. Stacja Neumayer III została otwarta w dwa tysiące dziewiątym roku i wyglądała jak wielki statek na palach. Tych szesnaście pali przymocowano do ogromnych platform, które zostały osadzone w wykutych w lodzie otworach. W przestrzeniach między platformami ulokowano imponującą flotę sprzętu polarnego. Garaż wyglądał raczej jak magazyn w jakimś kurorcie narciarskim niż sprzętownia stacji polarnej. Obok siebie stały tu dwie toyoty hilux, obie wyposażone w podnośniki, wielkie opony śnieżne i małe dźwigi. Było tu też piętnaście ratraków, które my nazywaliśmy „Bully”, bo to przecież takie małe buldożery śnieżne. To taki sam sprzęt, jakiego na stokach używa się do przygotowania śniegu dla narciarzy. Stały też: żółty dźwig, podnośnik na gąsienicach i osiemnaście niebieskich skuterów śnieżnych. Z uwagi na usytuowanie na ruchomym lodowcu stacja Neumayer III każdego roku przesuwała się mniej więcej o dwieście metrów w stronę krawędzi szelfu, w związku z czym żywotność konstrukcji już w momencie jej powstania szacowano na około trzydziestu lat. Jeśli szelf będzie się nadal poruszać w dotychczasowym tempie, Neumayer może w pewnym momencie znaleźć się na dryfującej górze lodowej, ale zanim to się stanie, stacja ma zostać zdemontowana. Najpewniej jej miejsce zajmie jeszcze bardziej nowoczesna konstrukcja wzniesiona dalej od morskiego brzegu.

Szefowa stacji usiłowała pokazać nam jak najwięcej, więc w końcu udało nam się wejść do środka. Przeszliśmy pod banerem powitalnym i weszliśmy do bazy przez coś, co przypominało masywne drzwi od lodówki. Na pierwszym piętrze mieściła się szatnia z rzędami wieszaków. Wyglądało to podobnie u mnie w szkole, tyle że zamiast sweterków i sandałków zostawiało się tu odzież polarną i wielkie śniegowce. Naprzeciwko znajdowała się lśniąca stalą kuchnia, w której najróżniejsze drobne sprzęty zwisały jeden przy drugim z przewodów wentylacyjnych. Za blatem do wydawania posiłków było widać jadalnię, a w niej trzy długie stoły. W rogu stała zamrażarka z lodami, w drugim końcu pomieszczenia dostrzegłem półki po brzegi wypełnione najróżniejszymi słodyczami. Na ścianie wisiały dwa ogromne błyszczące zdjęcia. Jedno przedstawiało południową zorzę polarną rozświetlającą niebo nad stacją, a drugie samicę pingwina cesarskiego z młodym.

– No, po to tu właśnie przyjechaliśmy! – powiedziałem na głos.

Wyposażenie salonu stanowiły dwie długie sofy, regał zastawiony książkami, stół bilardowy i dobrze zaopatrzony barek. Duży salon rozciągający się wzdłuż całej szerokości stacji znajdował się przy jej południowym krańcu, a z jego wysokich okien rozciągał się widok na bezkresny lód. W lecie, przez nieco ponad dwa miesiące, stacja Neumayer korzysta ze światła słonecznego przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, ponieważ nawet o północy słońce tylko chyli się ku zachodowi, ale ani na chwilę nie znika za linią horyzontu. Przez duże okna można było rewelacyjnie obserwować – odbywającą się w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara – wędrówkę nisko zawieszonej tarczy słonecznej wokół stacji. Na terenie bazy znajdowały się sypialnie, gabinet lekarski, biura, laboratoria naukowe i mała sala gimnastyczna, a nawet sauna. Szybko stało się dla mnie jasne, że niczego mi tu nie zabraknie.

Stacja została obsadzona do granic możliwości. Will, Stefan i ja rozlokowaliśmy się w naszym wspólnym pokoju. Znajdowały się tu dwie duże drewniane szafy i mały kwadratowy stolik z półeczkami i gniazdkami pod blatem (można tam było podłączyć internet albo kabel telefoniczny, ale już jedno i drugie naraz nie). Wzdłuż jednej ze ścian stały dwa pojedyncze łóżka, a nad każdym z nich znajdowało się składane łóżko piętrowe. Mimo panującej ciasnoty mieliśmy wygodę. Domyślam się – choć z własnego doświadczenia tego nie wiem – że podobnie wyglądają pokoje w akademikach. Mnie przypadło w udziale pojedyncze łóżko przy drzwiach. Nade mną nikt nie spał, ale i tak rozłożyłem górny materac, żeby zrobiło się bardziej przytulnie. To była taka moja baza jak z czasów dzieciństwa. Pojedyncze okno wychodziło na zachód. Mogłem przez nie patrzeć na lód ciągnący się aż po horyzont. Nigdy wcześniej nie byłem w miejscu, gdzie dzień trwałby przez całą dobę, obawiałem się więc trochę, jak to wpłynie na mój sen. Potem jednak zaciągnąłem zasłony zaciemniające i pokój utonął w mroku. Martwiłem się zatem niepotrzebnie.

Następnego dnia obudziliśmy się wczesnym rankiem. Wprost nie mogliśmy się doczekać, kiedy zaczniemy poznawać zasady życia w naszym nowym domu, którym była teraz stacja Neu­mayer. Tak bardzo się do tego rwaliśmy, że zapomnieliśmy przestawić budziki z czasu obowiązującego w RPA i w rezultacie stawiliśmy się na śniadanie godzinę za wcześnie. Już rankiem stało się jasne, że letnie miesiące w Neumayer to okres wytężonej pracy. W stacji wiele się działo. Mieszkało tu około sześćdziesięciu osób, z których każda odpowiadała za coś innego. Mechanicy dbali o zapewnienie wszystkim sprawnego transportu i niezakłócone funkcjonowanie generatorów zasilających bazę. Elektrycy i konserwatorzy wymieniali zużyte części i serwisowali sprzęt badawczy. Kucharze, lekarze i informatycy na bieżąco realizowali kolejne pojawiające się zadania. Wszyscy dbali przede wszystkim o sprawne działanie sprzętu badawczego, ponieważ miał on zasadnicze znaczenie dla realizacji podstawowych zadań bazy.

Każdy dzień przebiegał według ściśle ustalonego schematu, dzięki czemu każdy miał to, czego potrzebował. Śniadanie wydawano od wpół do siódmej do ósmej, o dziesiątej była przerwa na bratwurst, czyli kiełbaskę. Lunch jadło się między pierwszą a drugą, a herbatę i ciasto serwowano o wpół do czwartej. Wreszcie na kolację można się było wybrać między siódmą a ósmą wieczorem. Ludzie spędzali tu dużo czasu z dala od swoich rodzin, a mimo to morale utrzymywało się na wysokim poziomie. Ponieważ lato trwało zaledwie cztery miesiące, przed nadejściem zimy trzeba było pracować możliwie szybko i wydajnie.

Bardzo mi się spieszyło, żeby obejrzeć pingwiny, więc szefowa stacji zaprosiła nas na wycieczkę po okolicznym lodzie już pierwszego popołudnia. Byłem na Neumayer od zaledwie dwudziestu czterech godzin, ale cała nasza ekipa z niecierpliwością wyczekiwała spotkania z polarnymi ptakami. Will i ja przecież właśnie dla nich tu przyjechaliśmy. Późnym popołudniem spotkaliśmy się przed stacją przy skuterach śnieżnych. Każda z maszyn mogła zabrać dwóch ludzi, ja dosiadłem się więc do jednego z naszych mechaników. Nie miałem pojęcia, co zaplanowała na dziś szefowa stacji ani dokąd zamierza nas zabrać, ale tamta przejażdżka po lodowej równinie była moim pierwszym wypadem poza bazę. Siedem skuterów pomknęło wzdłuż flag po śnieżnej powierzchni. Powietrze było zimne, szybko więc zaczęły mnie szczypać policzki. Najwyraźniej za lekko się ubrałem. Dziesięć minut później wszyscy się zatrzymali. Miejsce wyglądało niepozornie. Odkąd wyruszyliśmy, jechaliśmy co prawda dość szybko, ale nadal wydawało się, że stacja badawcza jest w zasięgu wzroku. Najwyraźniej na pustkowiu odległości postrzega się inaczej.

Szefowa ekspedycji wyciągnęła rękę w kierunku północnym. W oddali dostrzegłem szeregi czarnych sylwetek, do złudzenia przypominających flagi ustawione wzdłuż pasa startowego.

– Pingwiny – powiedziała szefowa stacji bezbarwnym tonem.

Mieszkała w sąsiedztwie kolonii od roku, więc te ptaki przestały już robić na niej wrażenie. Zmrużyłem oczy, starając się skupić wzrok na punkcie gdzieś w oddali. Nie do końca wierzyłem włas­nym oczom. Zastanawiałem się, czy znów nie uległem złudzeniu. Oprócz ekscytacji poczułem też nagłe zniecierpliwienie. Jeśli to były cesarze, to koniecznie musiałem przyjrzeć się im z bliska. Nie satysfakcjonowało mnie samo stwierdzenie, że to pingwiny. Chciałem je zobaczyć na własne oczy. One ujrzały nas w tym samym momencie, w którym my dostrzegliśmy je. Dwa z nich opadły na brzuch i ślizgiem ruszyły w naszą stronę. Wiedziałem, że pingwiny cesarskie to ciekawskie stworzenia, które nie boją się ludzi, ponieważ rzadko mają okazję się z nimi spotykać, ale i tak wydało się to niezwykle śmiałym posunięciem z ich strony. Jeszcze nigdy nie znalazłem się w sytuacji, w której dzikie zwierzę ruszyłoby w moją stronę z takim zapałem. To był dla mnie zaszczyt, że zechciały mi aż tak zaufać. Opadłem na kolana i usiadłem na kostkach, pozwalając ptakom zbliżyć się na tyle, na ile tylko miały ochotę. Im bliżej podchodziły, tym bardziej rosło moje zdumienie. W ślad za dwoma śmiałkami ruszyła teraz reszta grupy, większość jednak minęła nas jak gdyby nigdy nic. Tylko te dwa zdawały się pędzić prosto na nas.