Zaśpiewam Ci piosenkę. Opowieści z południa Tajwanu - Yang Fumin - ebook

Zaśpiewam Ci piosenkę. Opowieści z południa Tajwanu ebook

Yang Fumin

4,0

Opis

– Siódmy rok z rzędu idę kupować trumnę. Chyba sama powinnam sobie jakąś zamówić… – odpowiedziała siódma ciotka, po czym wyszła z sali duszy i z podcienia domu, mrucząc do siebie pod nosem. Zniknęła, malejąc w oddali, a w pokoju zapadła cisza. Xiao Li i ja spojrzeliśmy na siebie ponad ogniem.

Nagle moja komórka, z której nadal leciała sutra, zaczęła wibrować. Brzmiało to tak, jakby sam dziadek, leżący na plecionej macie, wydawał z siebie jakieś pomruki, aż jego całun od strony uszu zmarszczył się niczym fala. Szybko odciągnąłem materiał, jakbym odsłaniał główną nagrodę w jakimś konkursie, po czym pośpiesznie wyciągnąłem białą słuchawkę z lewego ucha dziadka…

Zbiór opowiadań prosto z Tajwanu - świat współczesnych Tajwańczyków osadzony głęboko w tradycjach, wierzeniach i zwyczajach ludowych.

Ich autorem jest Yang Fumin (ur. 1987 r. w Tainanie). Ten absolwent literatury tajwańskiej swoje pierwsze opowiadania opublikował w 2010 r. Łączy elementy groteskowe z zabawnymi, barwne opisy z żywymi dialogami. Po mistrzowsku bawi się słowem i… dźwiękiem – Czytelnik „usłyszy” tu popularne piosenki, gongi towarzyszące pogrzebom czy odmienne sposoby mówienia bohaterów.

Tłumaczenie zaprezentowanych opowiadań jest żywe, plastyczne, gra słowem i wciąga w niepowtarzalny klimat południowego Tajwanu, a jednocześnie przekonuje, że mimo powierzchownych różnic doświadczenia życiowe, problemy, przywary i marzenia jego mieszkańców w gruncie rzeczy są takie same jak nasze.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 347

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AStrach

Dobrze spędzony czas

Nieznane dla mnie klimaty, polecam.
00

Popularność




Od tłumaczki

Opowiadania Yang Fumina, choć dotyczące zwykłego życia zwykłych ludzi, okazały się dla mnie ogromnym wyzwaniem, jeśli chodzi o tłumaczenie, toteż wydaje mi się, że Czytelniczkom i Czytelnikom należy się garść informacji, które nieco przybliżą kontekst Tajwanu – kraju stosunkowo mało znanego w Polsce – i pozwolą zrozumieć pewne wybory, których dokonałam podczas w pracy nad tymi tekstami (jak również zasygnalizują elementy, które mogły się nieco zagubić w tłumaczeniu).

Pierwszą trudnością był już sam sposób transkrypcji nazw miejscowych i imion osób. Ogólnie rzecz biorąc, nazwy chińskojęzyczne zapisuje się obecnie standardową międzynarodową transkrypcją pinyin(na końcu przedmowy znajduje się krótka informacja o tym, jak wymawiać ten zapis po polsku). Jednak na Tajwanie, mimo planów wprowadzenia pinyinu jako obowiązującego systemu, do tej pory nie ujednolicono tej kwestii i wiele nazw funkcjonuje w starszych transkrypcjach (na przykład miasto Taichung w pinyinie zapisalibyśmy jako Taizhong, a Kaohsiung jako Gaoxiong). Postanowiłam więc stosować uznany zapis tam, gdzie jest on szeroko rozpowszechniony (odnosi się to oczy­wiście również do wymienionych w książce osób publicznych), formę pinyin tam, gdzie funkcjonują dwie wersje (na przykład rzeka Tamsui równie często zapisywana jest w pinyiniejako Danshui), zaś w sytuacji, gdy mamy do czynienia z postaciami fikcyjnymi i mniej znanymi miejscowościami, trzymam się pinyinu. Jedyną nazwą miejscową, która została oficjalnie spolszczona, jest Tajpej – stolica Tajwanu. Właściwie konsekwencja nakazywałaby w ten sam sposób spolszczyć nazwę miasta Tainan (we wszystkich trzech przypadkach mamy do czynienia z tym samym chińskim znakiem tai), lecz w przypadku tego tłumaczenia sztywne podporządkowanie się jej zasadom przyniosłoby chyba więcej szkody niż pożytku.

Drugim problemem była różnorodność językowa oryginału. Tajwan – wyspiarski kraj wielkości mniej więcej jednej dziesiątej obszaru Polski – jest ogromnie zróżnicowany pod względem lingwistycznym. Poza dominującym obecnie językiem chińskim (który przeważnie nazywa się tam „językiem krajowym”) oficjalnie uznaje się również język Hokkien (inaczej tajwański lub Minnan – przynieśli go ze sobą w XVII w. osadnicy z prowincji Fujian na południu Chin), język Hakka (posługują się nim grupy ludności Hakka, które prawdopodobnie wywodzą się z chińskich prowincji Henan i Hubei, a potem migrowały na południe) oraz języki tajwańskie (ang. Formosan languages), czyli zróżnicowaną grupę języków austronezyjskich, którymi posługują się tzw. Aborygeni tajwańscy – autochtoniczna ludność Tajwanu, spokrewniona z ludami polinezyjskimi i zamieszkująca wyspę od ponad pięciu tysięcy lat. Oczywiście wszystkie te języki oddziałują na siebie w większym lub mniejszym stopniu i w zależności od regionu Tajwanu. W prozie Yang Fumina narracja w języku krajowym płynnie miesza się z licznymi dialogami i słowami w języku tajwańskim, co natychmiast nasuwa pytanie: jak rozwiązać tę kwestię w tłumaczeniu? Ostatecznie zdecydowałam się tłumaczyć wszystko standardową polszczyzną, uciekając się co najwyżej do większej potoczności w dialogach (językiem tajwańskim posługują się częściej osoby starsze i mieszkające poza dużymi miastami – wśród młodszych mieszkańców metropolii dominuje język krajowy. Oczywiście wiele osób posługuje się płynnie obydwoma i przeskakuje lub łączy jeden z drugim zależnie od okoliczności). Nie siliłam się za to na celowe tworzenie sztucznego dialektu ani tym bardziej adaptowanie polskich gwar, by odwzorować ten sposób mówienia (tajwański i krajowy są to wszak osobne, choć spokrewnione języki – byłoby to więc trochę tak, jakby ktoś napisał książkę po czesku ze wstawkami po słowacku, a polski tłumacz przetłumaczył te wstawki na przykład na gwarę góralską!).

Wyzwaniem numer trzy był literacki styl Yang Fumina, w którym narracja jest suto doprawiona grami słownymi – ta właśnie cecha, która dodaje jej takiego smaczku w oryginale, najtrudniej poddaje się tłumaczeniu z uwagi na różnice w konstrukcji języka chińskiego i polskiego. Chiński, pozbawiony deklinacji i koniugacji, a ponadto zapisywany znakami reprezentującymi konkretne sensy (nie dźwięki), dysponuje zarazem znacznie mniejszą liczbą możliwych kombinacji głosek. Stanowi więc idealne narzędzie do kalamburów i zabaw homonimami – z tego narzędzia Yang Fumin korzysta z wielkim upodobaniem.

Najlepszym tego przykładem są opowiadania Bibi i Nawiedzona. Pierwsze zasadza się językowo na różnorodnym zastosowaniu znaku bi, który służy tu zarówno jako imię własne, onomatopeja oraz w dosłownym znaczeniu jako czasownik „przymuszać kogoś do czegoś”. Drugie natomiast opiera się na wieloznaczności znaku gui i bogactwie związanych z nim idiomów. Gui („duch”, „zjawa”, „demon”, a w znaczeniu przymiotnikowym: „przeklęty”, „utrapiony”, „przebiegły”)pojawia się tu na każdym kroku, począwszy od tytułu: You gui, czyli dosłownie: „Jest [tu] duch” (oznacza to coś podejrzanego, szemranego, dziwnego). Dalej następują liczne związki frazeologiczne (np. Gui zhidao – dosł. „duchy wiedzą”, odpowiednik naszego „diabli wiedzą”), wreszcie mamy też przezwisko ciotecznej siostry bohaterki: Xiao Gui, co dosłownie oznacza „Mały Duch”. Określenie to stosowane jest potocznie wobec niegrzecznych dzieci (polskim odpowiednikiem byłoby coś w rodzaju: „Ty mały potworze!”), tu natomiast stosuje się je jako imię własne. Sądzę, że uparte trzymanie się znaczenia „duch” dałoby sztuczny efekt, dlatego w polskiej wersji tłumaczyłam gui za pomocą różnych pojęć: diabeł, demon, duch, upiór, zmora, diabelski, upiorny i tak dalej (jak na ironię, problem ten nie dotyczy matki bohaterki, która nosi imię A Gui – w tym przypadku gui zapisuje się bowiem znakiem oznaczającym „kasja” i jest to dość typowy element imion żeńskich!).

Wreszcie ostatnim wyzwaniem było bogactwo szczegółów geograficznych, kulturowych, religijnych i folklorystycznych – wiele przywoływanych przez autora zwyczajów jest mało zrozumiałych nawet dla młodych, wychowanych w dużych miastach Tajwańczyków, a co do­piero dla czytelnika zagranicznego, postawionego dodatkowo przed górą innych informacji, które z kolei dla rodzimego odbiorcy byłyby oczywiste.

Przede wszystkim przytłoczyć może szczegółowe wymienianie licznych miejscowości. W ogromnym skrócie: większość opowiadań osadzona jest na południowym zachodzie Tajwanu, w okolicy miasta Tainan. Do niedawna administracyjnie istniały dwie osobne jednostki: miasto ­Tainan oraz powiat o tej samej nazwie. W 2010 roku połączono je, tworząc miasto wydzielone Tainan (miasta wydzielone oraz prowincje to najwyższy szczebel administracyjny kraju). W skład Tainanu wchodzi więc obecnie 37 dzielnic. O ile jednak niektóre dzielnice stanowią integralną część dużego miasta (tak jak warszawska Wola czy Ursynów), o tyle inne mają zdecydowanie małomiasteczkowy lub nawet wiejski charakter i osoba przyjezdna zapewne uznałaby je za osobne, choć ściśle do siebie przylegające miejscowości (Tajwan znajduje się na liście najbardziej zagęszczonych krajów świata). Do nich właśnie należą wymieniane w opowiadaniach miejsca takie jak Guantian, Madou, Danei, Shanhua, Yujing i tak dalej. Kiedy więc w tekstach pojawiają się wzmianki o „centrum Tainanu”, chodzi o dzielnice o bardziej wielkomiejskim charakterze.

Co się zaś tyczy opisywanych w tekście zwyczajów i obrzędów ludowych: charakterystyczną cechą krajów tego kręgu kulturowego jest synkretyzm religijny. Na Tajwanie największymi grupami wyznaniowymi są buddyści i taoiści – w praktyce jednak obie religie dość płynnie się ze sobą splatają: w większości świątyń można oddawać cześć bóstwom buddyjskim, taoistycznym i tym pochodzącym z religii ludowych. Dla Tajwańczyka nie ma najmniejszej sprzeczności w sytuacji, kiedy po odczytaniu buddyjskich sutr idzie wziąć udział w taoistycznych egzorcyzmach, a na koniec zapala trociczki i prosi o błogosławieństwo ludową boginię Mazu.

Ponadto bardzo ważna jest pamięć o przodkach: w tradycyjnych domach często znajdziemy mniejsze lub większe ołtarzyki, na których obok figury wybranego bóstwa znajdować się będą tak zwane „tabliczki przodków” – niewielkie drewniane deseczki z wyrytymi imionami zmarłych członków rodziny. Uważa się, że po dopełnieniu odpowiednich obrządków w takiej tabliczce może zamieszkać dusza zmarłego. Tabliczki przodków często ustawia się hierarchicznie w zależności od pozycji, jaką zmarły zajmował w rodzinie. Istnieją też tabliczki zbiorowe, reprezentujące ogół zmarłych z danego rodu (czasami po upływie pewnego okresu indywidualna tabliczka jest zabierana, a zmarły jest potem czczony w tabliczce zbiorowej). W starych domostwach na ścianach pomieszczenia z ołtarzykiem często wiszą też portrety lub zdjęcia zmarłych krewnych, które przygotowano na okoliczność ich pogrzebu.

Wzmianki o tych i wielu innych tradycjach możemy znaleźć w niniejszych opowiadaniach. Starałam się tłumaczyć je w taki sposób, by Czytelniczki i Czytelnicy mogli łatwo śledzić akcję ze zrozumieniem, a jednocześnie nie utonęli w lawinie drobiazgowych przypisów – nie jest to przecież studium antropologiczne (sprawy nie ułatwia fakt, że często ten sam zwyczaj ma kilka różnych uzasadnień!). Unikałam zarazem nadmiernego adaptowania szczegółów na polski, by utrzymać niepowtarzalny klimat tajwańskiej prowincji – zachowałam na przykład pojęcie sanheyuanu, zamiast tłumaczyć je ogólnikowo jako dom, a także tradycyjne jednostki miar.

Jeśli chodzi o obrzędowość, tłumaczyłam pojęcia, które dobrze się temu poddawały, na przykład „szyk Ośmiu Generałów” – z kolei nazwę grupy obrzędowej „Szyk Song Jiang” postanowiłam zachować w brzmieniu pierwotnym, ponieważ jest to po prostu nazwa własna. Na tej samej zasadzie nazwy świątyń zostawiałam przeważnie w oryginale, jednak w przypadku opowiadania Nawiedzona postanowiłam je przetłumaczyć. Po raz kolejny poświęciłam więc żelazną konsekwencję, uznając, że wyższą wartością będzie tu indywidualne podejście do każdego opowiadania i terminu. Była to próba znalezienia równowagi między zachowaniem tajwańskiego kolorytu a łatwością odbioru literackiego; między dostarczeniem kontekstu niezbędnego do zrozumienia akcji a zasypaniem odbiorców nadmiarem szczegółów. Mam nadzieję, że przynajmniej w pewnym stopniu udało mi się osiągnąć ten cel i że ­dzięki tym opowiadaniom poczują Państwo niepowtarzalny klimat południowego Tajwanu, a jednocześnie przekonają się, że mimo powierzchownych różnic doświadczenia życiowe, problemy, przywary i marzenia jego mieszkańców w gruncie rzeczy są takie same jak nasze.

Korzystając z tej okazji, chciałabym serdecznie podziękować ­Nickowi Brownowi i Annabel Luo, którzy bardzo pomogli mi w pracy nad tłumaczeniem tego tomu.

Agnieszka Walulik

 

 

Wymowa transkrypcji pinyin:

 

ch, sh, zh czytamy odpowiednio jako cz, sz, dż

j czytamy jakodź

x czytamy jakoś

q czytamy jakoć

y czytamy jakoj

r czytamy jakoż

z czytamy jakodz

końcówkę -ui czytamy jako -łej

końcówkę -ong czytamy jako -ung

 

Przykładowo:

Babcia Shuiliang – czytamy jako babcia Szłejliang

Mnich Qingshui – czytamy jako mnich Cingszłej

Bóg Xuanwu – czytamy jako bóg Śłenłu

Song Jiangowie – czytamy jako Sung Dziangowie

Su Weixian – czytamy jako Su Łejsien

Ta noc czemuż taka długa

A teraz – siedzimy we trójkę, babcia i dwoje wnucząt, ściśnięci w miniciężarówce, oparci jedno o drugie, odgrodzeni szybą od całego świata.

A teraz – szykujemy się do wyjazdu z Danei.

Naszego małego niebiańskiego królestwa Danei, z jego och-mistrzynią, Najweiszą Bosską Babcią Wei.

Komentarze na blogu starszej siostry zacząłem zostawiać latem ze­szłego roku, w porze szalonego rozkwitu mangowców. Nasz dom rodzinny leży właśnie w wiosce Danei, na terenie miasta wydzielonego Tainanu. Zewsząd pachnie tam kwiatami, ich woń napływa wraz z rzeką Zengwen, która przecina Yujing, mija kilka zakoli i wreszcie dociera do nas, do Danei… Przywodzi mi to na myśl pogrzeb mojego najstarszego stryjecznego dziadka, który również miał miejsce zeszłego lata. Kondukt pogrzebowy obszedł całą wioskę, wszyscy nieśli po gałązce lilii, gailardii i słonecznika, tak że nasze żałobne jutowe szaty, konopne kapelusze i kaptury przesiąkły ich zapachem. Łącznie była nas ponad setka krewnych, dzieci i wnuków, wszyscy ustawieni według kolejności starszeństwa, w tradycyjnym odzieniu, którego barwa symbolizowała relację danej osoby ze zmarłym – i tak maszerowaliśmy, mimo świątyń, mostów i gapiów, aż do krematorium. Ja z siostrą szliśmy obok siebie, zamykaliśmy pochód. Jako najmłodsze pokolenie nawet nie mieliśmy tradycyjnych żałobniczych strojów.

Zaczynałem się już przyzwyczajać do cotygodniowego zostawiania komentarzy na blogu siostry, zatytułowanym „Dzieci Danei”. Był to jakiś sposób na podtrzymanie z nią kontaktu. Robiłem to co piątek o dwunastej w nocy. Próbowałem usnuć w wirtualnym świecie genealogiczną sieć, by za jej ­pomocą wyłowić siostrę i wyciągnąć ją z powrotem na brzegi Danei. W tym celu odłożyłem sobie na bok cztery nekrologi, a mianowicie: z roku dwutysięcznego – nekrolog prababki Yang Chennŭ, z dwa tysiące drugiego – nekrolog najstarszej stryjecznej babki Yang Chen Huaizhu, z dwa tysiące piątego – najstarszej ciotecznej babki Zheng Yangzhi, wreszcie najnowszy, z dwa tysiące siódmego roku – nekrolog najstarszego stryjecznego dziadka Yanga Yongde. Właśnie imionami tych wspólnych przodków podpisywałem swoje komentarze, mimo iż nieustannie przebijała spod nich moja utajona tożsamość. Nie miałem żadnego problemu z tym, że podszywam się pod dusze zmarłych krewnych, po prostu w ich perspektywę nieustannie wkradał się mój własny głos i wspomnienia. Chcąc odzyskać tę moją siostrę-uciekinierkę, rozmawiałem z nią na blogu niczym zjawa nawiedzająca jej sny albo zmarła dusza, która nie chce odejść z tego świata – tematem rozmów było zaś to, dlaczego uparła się zostać wyrodną wnuczką.

– Wyrodna wnuczka! Jak dziewucha nie chce się wydać za mąż, tylko siedzi w domu, to potem robi się z niej taka zołzowata sekutnica! Takim to nikt po śmierci nie oddaje czci na domowym ołtarzyku! ­Poczeka, zobaczy, kto jej będzie składać ofiary! Ani jej nie nakarmią! Aż wreszcie zrobi się z niej jaka dusza potępiona! – Taką oto tyradę słyszałem co dnia o piątej po południu, kiedy nasza Bosska wychodziła na podwórko sanheyuanu1, aby zażyć trochę ruchu; recytowała mi ją niczym uczennica wykutą na pamięć lekcję.

– Babciu, daj spokój! – odpowiadałem. – Ty tu się zamartwiasz, że zostanie duszą potępioną i w dodatku będzie głodować, a przecież ona specjalnie robi ci na złość, żeby cię ukarać! Naprawdę wyrodna! Ona właśnie chce, żebyś się o nią niepokoiła! Wyrodna jak nie wiem!

Bo babcia była moją och-mistrzynią Danei, Najweijszą Bosską Wei.

W ciągu ostatnich ośmiu lat musieliśmy zorganizować u siebie aż cztery pogrzeby – zastraszające tempo. Wszyscy powymierali. Bosska ­ciągle powtarzała:

– Przedtem nie było chwili, żeby ktoś się nie kręcił po podwórzu, a teraz nawet i kota nie uświadczysz. No, powymierali jak jeden, ot co.

Na co ja znowu odpowiadałem:

– Babciu, ale teraz przynajmniej ty jesteś najstarsza, głowa rodu! Twój głos jest najważniejszy i z tobą najbardziej trzeba się liczyć!

Siostrę i mnie od małego wychowała właśnie Bosska. Była najbardziej typową wieśniaczką, jaką można sobie wyobrazić: taką klasyczną babuleńką, niewysoką, o ciemnej, czerstwej cerze. Z której strony by nie spojrzeć, zawsze przypominała posąg bogini Mazu2 z naszej miejscowej świątyni – miękka i pulchna, miła i dobrotliwa, ale niech jej kto zajdzie za skórę… W domu nikt nie odważył się jej sprzeciwiać, a gdy przejmowali nasze grunty i trzeba było zawalczyć o rekompensatę – lekką ręką należało się nam kilka milionów – sama jedna poszła reprezentować całą rodzinę i wyglądała przy tym normalnie jak mściwa furia. Wyhodowała w życiu chyba więcej owoców niż jakikolwiek chłop, a jakie jej wychodziły pomarańcze i awokado, i żółte czy czerwone mango – ledwo dowoziła je do hurtowni, a sprzedawcy od razu wszystko rozkupywali, serio.

Męża straciła, kiedy miała trzydzieści lat, tuż przed ­urodzeniem ich jedynego syna. Potem, już jako wdowa, własnoręcznie odchowała dwoje wnucząt. I nie mogę powiedzieć, żebyśmy cokolwiek na tym stracili, ponieważ okazało się, że w porównaniu z rówieśnikami, którzy mieli oboje rodziców, trafiła nam się niezwykle postępowa opiekunka. Bosska w ogóle zawsze była bardzo nowoczesna i w myśl tej zasady bardzo nowocześnie woziła nas do szkoły i z powrotem skuterem marki Wilk 125, choć nasz dom leżał zaledwie sto metrów od miejscowej podstawówki. Jeszcze zanim rząd wprowadził obowiązek używania kasków, ona już zbroiła nas w porządne hełmy i tak zabezpieczonych wszędzie ze sobą zabierała. W życiu nie zapomnę, jak lewą stopą zmieniała biegi i jak śpiewała do wtóru burczącego silnika miękkim i trochę smutnym głosem. Jej numerem popisowym była piosenka Ta noc czemuż taka długa. Jak głosi motto programu „Zostań gwiazdą”: „Nieważne, czy fałszujesz, liczy się to, żeby opowiedzieć jakąś historię” – a nasza Bosska uwielbiała śpiewać i we wszystkich swoich piosenkach opowiadała zawsze o tym samym: mianowicie o tym, jak to bardzo nowocześnie wozi nas minifur­gonetką do Shanhua na angielski, do Madou do prywatnego liceum, do Yongkang na McDonalda i do domu handlowego Tuntex, gdzie na ostatnim piętrze zrobili wesołe miasteczko i można było pojeździć kolejką. A żebyśmy zyskali dodatkową przewagę w postaci znajomości trzeciego języka, często uczyła nas różnych japońskich zwrotów. O, bardzo dalekowzroczna była z niej staruszka – bardzo żywiołowa. Pewnej zimy siostra przyleciała ze szkoły z płaczem i zaczęła jęczeć:

– Nie umiałam z matematyki i wychowawczyni powiedziała, żebym poszła się powiesić!

A wtedy nasza Bosska, która właśnie suszyła na podwórzu mango razem ze swoją starszą siostrą (bo cioteczna babcia akurat się rozwiodła i sprowadziła z powrotem do rodzinnego domu), aż się nadęła z wściekłości i natychmiast poleciała zrobić awanturę – nawet nie odłożyła na wpół wysuszonego owocu. Wpadła do szkoły, poleciała do pokoju nauczycielskiego, rozejrzała się od progu wytrzeszczonymi oczami, a kiedy wreszcie wypatrzyła ofiarę stojącą pięć metrów od siebie, zwyczajnie cisnęła w nią tym mango i jak się nie wydarła:

– Jak pani śmie mówić mojej wnuczce, żeby się powiesiła! Za to płacę czesne, żeby takich rzeczy słuchała?!

Wychowawczyni, cała czerwona jak burak, odwróciła się, ociekając sokiem z mango, i wrzasnęła:

– A pani to kto?!

– Kto? Zaraz się pani dowie! Zza świątyni w Danei przyjechałam, z domu Yangów. Po mężu nieboszczyku mam nazwisko Yang, a po babce imię Nie Twój Gówniany Interes! Więc nazywam się Yang Nie Twój Gówniany Interes! A pani zaraz się nażre tymi swoimi gównianymi ­tekstami!

Pamiętam to wszystko jak dziś: Bosską tak poniosło, że cały pokój nauczycielski struchlał ze strachu, nikt nie odważyłby się jej postawić. I pamiętam jeszcze inną sytuację z czasów podstawówki: Bosska już przed szesnastą czekała na włączonym silniku, aż siostra i ja skończymy lekcje, po czym zabrała nas do centrum Tainanu. Przyuważyła nas stryjeczna babka – to było jeszcze przed jej śmiercią – i pomyślała, że na pewno jedziemy do szpitala, w odwiedziny do kogoś chorego. (Bo w tamtym pokoleniu rzadko się jeździło do miasta, najczęściej właśnie do szpitala, ewentualnie z wizytą do dzieci, którym powiodło się w interesach i kupiły sobie mieszkanie w centrum). A gdy wieczorem wróciliśmy z zaczerwienionymi oczami, to już w ogóle uznała, że źle się dzieje i ktoś będzie umierał. Jakoś tak się złożyło, że nigdy nie miałem okazji wyjaśnić jej, o co chodziło. Dopiero kiedy leżała na łożu śmierci, wyznałem jej prawdę:

– Wiesz, tamtego dnia babcia zabrała nas skuterem do kina, na ­Titanica.

Gdy pytaliśmy o naszych rodziców, Bosska mówiła głośno:

– W Ameryce mieszkają. Dobre z nich dzieci, przysyłają pieniądze na wasze wychowanie, tylko nie mają czasu przyjechać w odwiedziny.

(Dopiero po wielu latach dotarło do mnie, że nigdy nie posługiwaliśmy się słowami „mama” i „tata”. Brzmiały dla nas obco. Po prostu nie istniały).

Dlatego też co roku na Dzień Matki razem z siostrą robiliśmy własnoręczne kartki dla Bosskiej, a na nich pisaliśmy: „Dla Babci! Wszystkiego najlepszego z okazji Dnia Babci!”. (Bo to była nasza och-mistrzyni Danei, Najweisza Bosska Babcia Wei).

Żyliśmy tak sobie we trójkę w niejakim odosobnieniu, bezpiecznie ­zaszyci w prawym skrzydle starego sanheyuanu. Przez dziesięć lat na naszym podwórzu odbyły się jeden po drugim cztery pogrzeby i nawet Bosska zastanawiała się czasami, czy nie będzie następna w kolejce. Niegdyś ­gwarny dom opustoszał, wszyscy wymarli, zostało tylko nas troje – jakbyśmy stali na straży naszej starej ziemi, cichutko, zapomniani przez świat.

– Nie, na odwrót, to właśnie my zapomnieliśmy o całym świecie! – mawiała wesoło moja siostra.

I rzeczywiście, świat mógł dla nas nie istnieć. Tę zasadę wpoiła nam Bosska, która nie chciała, żeby jej wnuczęta żyły w sposób pozbawiony znaczenia. Dopiero później przekonałem się, że siostra faktycznie postanowiła żyć tak, jakby świat dla niej nie istniał.

Było to pewnego piątkowego wieczoru po dwudziestej drugiej. Wioska już spała, ale ja z babcią oglądaliśmy jeszcze wielki finał drugiego se­zonu „Zostań gwiazdą”. Najpierw założyliśmy się, że zwycięży Liang ­Wenyin, ale po piosence Lai Yuminga, który włączył do występu elementy ­rocka, Bosska zmieniła zdanie:

– To było nieziemskie! I w ogóle takie z niego ciacho, jak nie wygra, to ja już nie wiem!

Bosska była wielką fanką programu. Zaczęła go oglądać rok temu, latem, już w trakcie drugiej edycji. Poza „Zostań gwiazdą” lubiła też „Stylowego szefa kuchni” z mistrzem kuchni A Ji, śledziła publicystyczny talk-show „Ważne sprawy” i często oglądała „Rozmowy publiczne”, prowadzone przez Li Tao. Nieraz rwała się, żeby dzwonić do programu, ale szkoda jej było marnować pieniądze na telefon. Załatwiłem jej więc komórkę w sieci YaTai, bo akurat mieli promocję – przy kupnie aparatu dorzucali jeszcze jeden za darmo. Ten drugi wziąłem dla siebie – połączenia w sieci były za friko, więc mogłem wydzwaniać do babci do oporu. Jako dzwonek ustawiła sobie piosenkę Jaya Chou, Huo Yuanjia – z głośnością na maksa, tak że wył: hłohłohłohło, bo inaczej nic by nie słyszała.

W pewnym momencie niewiele brakowało, a babcia praktycznie zamknęłaby się w czterech ścianach. Okres ten trwał dość długo. A zaczęło się od tego, że kiedy umarł stryjeczny dziadek, nie poszła na pogrzeb, tylko została sama jedna w domu i zaczęła się krzątać wokół różnych większych i mniejszych spraw, zupełnie jakby natychmiast wzięła na siebie rolę głównej rzeczniczki naszego sanheyuanu. Teraz to ona była tam najważniejsza. I wedle jej własnego opisu, kiedy usiłowała zawiesić przy drzwiach nowe kuplety noworoczne, jakoś źle stanęła na stołku i poleciała na ziemię. A że była już niemłoda, upadek skończył się poważnym urazem. Obecni na miejscu robotnicy pospiesznie zawieźli ją do szpitala Madou Sin-Lau. Gdy wróciliśmy z pogrzebu, Bosska miała już założony gips i wspierała się o chodzik.

– Wasz dziadek chciał mnie zabrać ze sobą na tamten świat, ale tak łatwo mu się nie uda! – darła się na całe ­podwórze.

Przez kolejnych sześć miesięcy towarzyszyłem jej w rekonwalescencji (bo i tak siedziałem wtedy w domu, czekając na papiery z wojska) i przez cały ten okres Bosska w kółko powtarzała ten sam tekst. Po pewnym czasie zacząłem nawet odnosić wrażenie, że tak naprawdę miała żal, iż stryjeczny dziadek jej ze sobą nie zabrał.

Tamtego wieczoru zwycięzcą drugiej edycji „Zostań gwiazdą” faktycznie okazał się Lai Yuming ze swoją rockową wersją tradycyjnej Pieśni Ośmiu Generałów. Podczas ogłaszania werdyktu Bosska spała już jak suseł na kanapie. Obudziłem ją delikatnie i zaprowadziłem do sypialni.

– Lai Yuming wygrał! – powiedziałem. – Babciu, dobrze zgadłaś. Chyba podpowiedziała ci to bogini Mazu, prawda?

– Ona już dawno śpi. A o Lai Yumingu powiedzieli mi twój stryjeczny dziadek i babka, bo stali akurat przy drzwiach – odparła z całą powagą Bosska, wskazując kąt za drzwiami z rozespaną miną, trochę jak pijana. Mówiła nieco twardym tonem, jakby chciała powiedzieć: „Wejść to im nie pozwoliłam, kazałam zostać na zewnątrz, ot co!”.

Bo taka właśnie była nasza och-mistrzyni Danei, Najweisza Bosska Babcia Wei.

Żeby uzyskać dostęp do bloga mojej siostry „Dzieci Danei”, zarejestrowałem się na portalu Wretch. Miałem wrażenie, jakby łączyła nas jakaś niewysłowiona umowa: ona w każdy piątek wrzucała tam nowy wpis, krócej czy dłużej opowiadając o najnowszych wydarzeniach ze swojego życia, z pełną świadomością, że to przeczytam, ja zaś brałem na siebie rolę sprawozdawcy i potem taktownie przekazywałem wszystko Bosskiej. Dawniej nasza trójka nie miała przed sobą tajemnic i strzegła nawzajem swoich sekretów – a teraz nawet rozmawiać musieliśmy tak, jakbyśmy żyli w osobnych światach. W dobrych chwilach miałem wrażenie bliskości, jakby siostra komuni­kowała się ze mną we śnie, w złych natomiast czułem się tak, jakby przekazywała mi ostatnie, przedśmiertne wiadomości. Całe nasze mówienie było fałszywe – i całe nasze słuchanie również.

Kliknąłem na najnowszy wpis z internetowego dziennika siostry. Nagłówek brzmiał Idol:

 

Dzisiaj wszkole uczniowie pisali egzaminy próbne. Tematem byli ich idole. Jedna dziewczynka zapytała:

– Proszę pani, akto jest pani idolem?

Ktoś powiedział mi na osobności, że wśród uczniów rozniosła się plotka, jakobym prowadzała się zjakimś buddyjskim mnichem. Widziano mnie bowiem wksięgarni Eslite, wTaichungu, na ulicy Gongyi… wtowarzystwie ­jakiegoś bezwłosego mężczyzny.

Doczytałem do końca i pospiesznie zostawiłem komentarz podpisany imieniem ciotecznej babki Zheng Yangzhi. Opisałem, kto jest idolką ­siostry:

 

Ija, imoja siostra mamy tylko jedną idolkę. Na pewno pamiętasz jeszcze, jak babcia wybrała się sama jedna do Jiali, żeby sprowadzić cioteczną babkę zpowrotem do domu. Niewykluczone, że gdyby choć odrobinę ztym zwlekała, cioteczna babka umarłaby, skopana przez męża na śmierć. Przeżyła znim czterdzieści czy pięćdziesiąt lat, mimo jego brutalnych skłonności. Wtamtych czasach kobiety nawet nie myślały orozwodzie iobawiam się, że nie była jedyną, której pan mąż do każdego posiłkuserwował baty. Alesama wiesz, że nasza babcia nikomu nie da sobie wkaszę dmuchać. Zaraz jak tylko przekroczyła próg ich domu, trzyrazy dała typowi zliścia, apotem skrzyżowała ręce napiersiach, dzwoniąc donośnie trzymanymi wdłoni ­kluczami.

– Nie potośmy wydali za ciebie dziewuchę, żebyś ją prał! Niema co gadać, zabieram ją do domu!

Amyśmy we dwoje zaszyli się na pace auta ipojechaliśmy znią aż do Jiali, żeby obejrzeć awanturę. Ipotem przez całą drogę powrotną pocieszaliśmy zapłakaną cioteczną babkę– może już otym zapomniałaś, siostrzyczko? Twoją idolką jest ta sama osoba, co moją…

Przy okazji: dzięki, teraz już wiem, że jesteś w­Taichungu.

 

Zheng Yangzhi

Nasza Bosska przynajmniej raz dziennie musiała powtórzyć tyradę o wyrodnej wnuczce. Czasami na koniec okraszałają jakąś przyśpiewką. Chodziłem z nią po obejściu, gdy ćwiczyła zwichniętą kostkę, i służyłem za jednoosobową widownię. Zaprawdę było to prawdziwe „lato miłości”. Od czasu, kiedy siostra zdecydowała się zetrzeć z Bosską, minął już ponad rok. Tego dnia popołudniowa letnia burza się opóźniała, toteż Bosska zdążyła ze swoją opowieścią przed deszczem:

– Ta twoja siostra to naprawdę wyrodne dziecko, uparła się wydać za tego niewydarzonego wróżbiarza, ja to już sama nie wiem, on jej musiał zrobić jakieś pranie mózgu, łajna jej do głowy naładował! Zauroczył! Opętał! Inaczej przecie posłuchałaby babki! Jak już musiała wierzyć w jakieś gusła, to mogła przynajmniej wybrać Mazu!

– Babciu, a nie mówiłaś, że Mazu już dawno zasnęła?

– No tak, ale przecież się kiedyś obudzi, a twoja siostra? Ten Łysol zrobił jej pranie mózgu, ot co!

– No, ale ten Łysol ma bardzo wielu wyznawców i w ogóle robi dużo dobrego, pomaga ludziom zmienić swoje życie, zupełnie jak ci buddyjscy mistrzowie w telewizji! Wiesz, jaki on jest sławny w necie?

– A idź mi stąd! Co, pewnie teraz, jak już dorosłeś, to sam też za nim polecisz?! Drugi wyrodny się znalazł! W tym swoim internecie to co najwyżej wirusa złapiesz! Ale ty to najlepiej byś się modlił do komputera! Normalnie opętani! Znieczulica komputerowa!

Komputery może i mają znieczulicę, ale babci uczuć z pewnością nie brakowało. Tak czy inaczej, w życiu nie odważyłbym się zostać wyrodnym wnukiem.

Siostra poznała Łysola rok temu, podczas praktyk nauczycielskich w Tainanie. Przez internet. Mieszkała wtedy w domu, żeby opiekować się Bosską. I właśnie od Bosskiej, naszej gawędziarki, wszystkiego się o nim dowiedziałem – krok po kroczku, dzień po dniu.

– Ten Łysol to zwykły oszust, sekciarski naciągacz, rzucił na nią jakiś urok!

Siostra przyprowadziła go raz do domu, żeby Bosska mogła go poznać. Łysol przyniósł w prezencie stertę drobnych upominków, zdrowotnych przekąsek. Zdaniem Bosskiej na pierwszy rzut oka widać było, że to chuderlak, co niedługo pożyje i zaraz zejdzie z tego świata, bo ma kiepski horoskop. Na pewno wyniuchał skądś, że siostrze tak dobrze poszły egzaminy na licencję nauczycielską, i teraz chce wyssać z niej duchową energię, żeby odmienić swój los.

– Pewnie jeszcze zaciągnął ją do łóżka, biedaczkę… – twierdziła podejrzliwie.

Ja sam osobiście nigdy go nie widziałem, ale fakt faktem, że Łysol od ponad roku wisiał nad całą naszą trójką jak dusza potępiona – był dla mnie niczym jakiś nieistniejący, doskonale znajomy nieznajomy. Bosska mówiła mi, że siostra, odchodząc z domu, nawet się nie obejrzała. Łysol czekał na nią przy drzwiach. A babcia tak się piekliła, tak płakała, zupełnie jak wtedy, kiedy odumarł ją dziadek. Naprawdę bez serca ta moja siostra! Znieczulica!

Historia ta jest prawdziwa, bo siostra rzeczywiście zniknęła bez śladu. Dopiero kiedy znalazłem ją na blogu „Dzieci Danei” i zacząłem rozmawiać z nią pod przybranymi tożsamościami, jak obcy człowiek, a zarazem jej pełen wątpliwości młodszy brat – otóż dopiero tam wyczytałem, że była to pierwsza w życiu decyzja, którą siostra podjęła sama dla siebie.

Do tamtej pory wierzyłem bowiem Bosskiej i w ślad za nią byłem przekonany, że odchodząc z domu, moja siostra nie myślała samodzielnie: przecież mając za plecami taką niewzruszoną opokę, której nikt nie ośmieliłby się tknąć palcem, żadne z nas nigdy nie musiało się mierzyć z żadnymi wyborami. Do tego siostra łatwo ulegała wpływom, łatwo było ją wzruszyć, lubiła słuchać słodkich słówek. Była piękna – z wiekiem coraz bardziej przypominała aktorkę Zhang Ziyi. Bosska zaplanowała dla niej praktycznie całe życie, a ona zgodnie z jej oczekiwaniami najpierw grzecznie została nauczycielką, potem zaś miała poślubić mężczyznę, którego wypatrzy dla niej babcia. Zawsze uważałem, że pod tym względem zachowanie Bosskiej było bardzo nienowoczesne. Pierwszy wpis, pod którym zaczęliśmy z siostrą wymieniać komentarze, nosił tytuł Ta noc czemuż taka długa – jak na ironię, odnowiliśmy więc kontakt przy dźwiękach ulubionej piosenki Bosskiej. Siostra, jak wiele młodych osób, lubiła wrzucać na swojego bloga teksty piosenek i klipy muzyczne. Napisała tak:

 

Wyraźny cień/ Jesteś tylko łodzią onieruchomych wiosłach/ Zrozum wreszcie/ Nasza miłość to rosa/ Gdy minie ta noc/ Od nowa nadejdzie znużenie wiosną/ Czy taki już los gładkolicej/ Która uwodzi młodością?

Przeczytałem te słowa, jednocześnie puszczając sobie nagranie piosenki, a potem pod imieniem ciotecznej babci Zheng Yangzhi wystukałem, jak następuje:

 

Opuszczając babcię, wybrałaś samodzielność idorosłość. Na pewno doskonale pamiętasz małżeństwo ciotecznej babki– amoże lepiej utkwiła Ci wpamięci tamta historiamiłosna, którą babcia wkółko nuciła: jej gładkolica bohaterka była taka sama, jak cioteczna babka inasza babcia, ijak Ty teraz. Oboje doskonale wiemy, że to właśnie dzięki swojemu twardemu charakterkowi babcia nie tylko zdołała wyrwać cioteczną babkę zrąk męża, ale iurządziła prababce awanturę, apotem zabrała jej zdomu tabliczkę przodków, byle tylko móc zamieszkać osobno zdziadkiem. „Wżyciu są pewne zasady!”, powtarza często. Na pewno pamiętasz jej opowieści otym, jak sama była gładkolicym dziewczęciem– ona idziadek też mieli miłość jak rosa, złodzią onieruchomych wiosłach. Bo przecież zaledwie kilka lat po tym, jak weszła do rodu Yangów, jej mąż zginął pod kołami zaprzęgu wołowego. Zawsze miała oto ogromny żal, bo marzyli zdziadkiem oprzeprowadzce do miasta, aprababka uparła się, żeby zostali na wsi, wogóle nie było miejsca na żadną dyskusję. Ciężki los. Trzeba było powozić tym zaprzęgiem. Do tego starszy szwagier iszwagierka byli dla niej okropni, znęcali się nad nią ischowali jej całe pieniądze za odszkodowanie. „Nie dostałam ani grosza, chociaż to mnie mąż odumarł!”– skarżyła się.

Babcia po prostu martwi się, że związałaś się zniewłaściwym mężczyzną, że on Cię stłamsi. Nie może zrozumieć, dlaczego poleciałaś za nim jak mucha wogień, boi się, że on Cię oszuka…

Dlatego też wierzę, siostrzyczko, że dla miłości zdecydowałaś się postawić na szali swoje życie. Może nie?

 

Zheng Yangzhi

Moje wątpliwości powoli zaczynały się rozwiewać: siostra naprawdę sama uciekła z domu w imię miłości. Tylko miłości do kogo? Medium? Mnicha? Sekciarza? Bosska była z pokolenia niekomputerowego, więc określenie „znajomy z netu” zapewne po prostu dla niej nie istniało, choć właśnie ono najlepiej pasowało do Łysola: moja siostra uciekła ze znajomym z netu – znajomym, który przypadkiem był też postacią życia religijnego.

Bosska zmęczyła się spacerowaniem. Poprosiła, żebym wystawił jej na dziedziniec wiklinowy fotel, by mogła się pogrzać w popołudniowym słońcu. Rozżarzone promienie biły z ukosa we wszystkie drzwi i okna sanheyuanu, przenikały zamknięte na cztery spusty skrzydło zamieszkiwane dawniej przez stryjecznego dziadka, zalewały kwaterę, w której urządziła się niegdyś cioteczna babka, oświetlały babcinego Wilka 125 i miniciężarówkę. Usiadłem na ziemi przy Bosskiej, odchyliłem głowę do tyłu i słuchałem w milczeniu, jak śpiewa swoją piosenkę:

 

Wyraźny widzę cień/ Jesteś tylko łodzią onieruchomych wiosłach/ Zrozum wreszcie/ Nasza miłość to rosa/ Gdy minie ta noc/ Od nowa nadejdzie znużenie wiosną/ Czy taki już los gładkolicej/ Która uwodzi młodością?

Ciemne chmury, które nadciągnęły znad gór, już się rozproszyły – ulewa zatrzymała się na wierzchołku Ogona Niebios, lecz nie spadła, tak samo jak ropa w kącikach oczu Bosskiej. W wiosce panowała martwa cisza, żadnych odgłosów, żadnego ruchu.

Bosska często powtarzała, że od śmierci jej najstarszego szwagra rodzina zaczęła się od siebie oddalać: starsi jeszcze bardziej się postarzeli, młodsi coraz rzadziej zaglądali w odwiedziny. Często słyszałem, jak wzdycha głęboko, zupełnie jakby z otwarciem ust wylewała się z niej przeszłość Danei. Nagle pomyślałem, że życie jej i wszystkich moich stryjecznych i ciotecznych dziadków czy babć to tak naprawdę historia naszej wioski, burzliwa historia okresu Chińskiej Republiki3, krótka historia ery Showa4 – a teraz? Jakiej ery dożyli?

Czasami tęskniłem nawet za tymi pogrzebami, których poszło u nas cztery w jedną dekadę, bo przynajmniej były to imprezy z prawdziwym rozmachem, można było się pokazać. Wszystkie związane z nimi liczne a skomplikowane obrzędy stanowiły okazję do zadania szyku dla zwykle trzymającej się na dystans rodziny. Tęskniłem za tym, jak po śmierci prababki razem z siostrą i trzydziestoma kilkoma ciotkami i kuzynkami staliśmy dookoła trumny i zanosiliśmy się łzami, czy to szczerymi, czy udawanymi – mogliśmy wtedy zapomnieć o wszystkich kłopotach, które męczyły nas za progiem sali żałobnej, całym sercem skupiliśmy się na tej jednej sprawie, a mianowicie na szlochaniu. Tęskniłem też za tym, jak w dniu procesji pogrzebowej ciotecznej babki Bosska, zanosząc się płaczem, recytowała jej losy, a wszyscy obecni, i mężczyźni, i kobiety, zdawali się pospołu z nią przeżywać je na nowo. Nagle dla każdego znajdywało się jakieś zajęcie, nikt nie gnuśniał całymi dniami: był dom, do którego należało wrócić, była trumna, którą należało podźwignąć. Tęskniłem wreszcie za ceremonią pożegnania drugiej stryjecznej babki, kiedy to na podwórzu naszego sanheyuanu wystąpiła ludowa trupa artystyczna – za lamentami, które miały przeprowadzić zmarłą na tamten świat, za elektronicznymi płaczkami z nagrania, za orszakiem z bębnami i trąbkami, za tym, jak cała rodzina późno w noc stała na podwórzu dookoła ogniska i paliła papierowe pieniądze, które w zaświatach miały się przemienić w miliardy juanów. Jakże mi brakowało tamtych pogrzebów… Po każdym z nich niechętnie wracałem z procesji do domu. Przejmowała mnie obawa, że owa wielka sieć usnuta na okoliczność czyjegoś zgonu ot, zerwie się nagle, rozpadnie na strzępy. I znowu będzie tak, jakbyśmy nigdy jej nie utkali. Gdy płakaliśmy, to na całego, gdy się śmialiśmy, to ze wszystkich sił, i nikt nie myślał o tym, żeby stawać w jednym szeregu z resztą świata – było raczej tak, jakby świat przestawał dla nas istnieć.

Jednakże z drugiej strony te szybko następujące zgony przybliżały zmierzch naszego klanu, a w ślad za tym – jak to często bywa – upadek całej rodzinnej wioseczki. Bo czym niby takie zapomniane przez ludzi siedliska różnią się od porośniętych zielskami grobowców, przy których od dawna nikt nie oddaje czci zmarłym, albo od domów opieki, gdzie starcy przesiadują w świetlicach i gapią się tępo w ekrany, na których lecą programy rozrywkowe? Nasze Danei zaczynało się wyludniać, choć jednocześnie sąsiednie Guantian zasłynęło z wodnych kasztanów i jako miejsce pochodzenia prezydenta Chen Shui-biana, choć Yujing podbijało Japonię swoimi owocami mango, choć Xinshi dzięki nowemu Parkowi Nauki dało bodziec do rozwoju rynku nieruchomości w całej dzielnicy Shanhua, choć Qigu dzięki swej Górze Solnej i warzęchom nagle zasłynęło jak Tajwan długi i szeroki. A nasz dom, Danei – czym się mógł pochwalić? Kulturą „ludów nizinnych”5? Uprawą awokado? Może Chen Chin-fengiem, który grał w amerykańskich drużynach bejsbola?

Pewnego roku przy samym wjeździe do sąsiedniej osady Quxi pobudowano obserwatorium astronomiczne. Jego okrągła kopuła przypominała wyrosły na zboczu góry grzyb.

– A wciórności by to! – powiedziała raz Bosska. – Gdybym ja, stara, miała się tam wspinać, to chyba od razu bym się pokładła i pomarła, i niechby mnie tam pochowali. Takie wyżyny! Kto by się tam pchał?!

Bosska miała dar trafnego dobierania słów – twierdziła, że to obserwatorium jest niczym złośliwy guz na topografii ­Danei. Tyle dobrego, że było na co popatrzeć.

Tyle dobrego, że było na co popatrzeć…

Życie stało się nudne i monotonne. Zdawało się, że wszystko, co budziło jakiekolwiek emocje, już przeminęło, zupełnie jak przebrzmiała wiosna Bosskiej – nic nie miało sensu.

Często więc zadawałem sobie pytanie: skoro tylu młodych odchodzi, a tylu starych wymiera, kto pozostanie w tych wszystkich wioseczkach? Nasze Danei, nasz dom, dom Bosskiej – co zdoła przetrwać?

„Trzeba mieć serce. Ludzie mają serce, a komputery są bez serca” – powiedziała kiedyś Bosska. Innymi słowy: ludzie mają uczucia, a komputery mają znieczulicę.

Znowu był piątkowy wieczór, znowu przyszła pora na „Zostań gwiazdą”, znowu całe Danei spało głębokim snem, a nasza dwójka doczekała od drugiej edycji programu do trzeciej, lecz gdy przychodziła godzina dwudziesta druga, Bosska często zaczynała przysypiać, nie śledziła już konkursu z takim napięciem jak przedtem, żeby oceniać poszczególnych uczestników, zaś mnie zdarzało się przełączać na programy publicystyczne. Na ulicy rozszczekał się jakiś bezpański pies, budząc białe światła czujników i babcię.

– Wciórności z tym psem, co on tak wyje, jakby ducha zobaczył.

– Może to znowu przodkowie… – powiedziałem.

– Przecież wszyscy już odeszli, po co by tutaj przyłazili…

Często miałem wrażenie, że w tonie Bosskiej wyczuwam jakąś tęsknotę, że dostrzegam majaczące za nią ogromne widmo samotności. Och-mistrzyni Danei, najweisza samotna stara Wei. Bosska wstała i ruszyła do swojego pokoju, żeby położyć się spać. Po drodze rzuciła przez ramię:

– A ta wyrodna odzywała się do ciebie ostatnio? Co za czasy, żeby rodzeństwo musiało ze sobą gadać przez komputery. Jakby im gęby zalutowano. Pewnie niedługo zaczną się modlić do tych swoich ekranów. Normalnie opętani…

– Babciu – odparłem – ty też możesz się nauczyć, jak korzystać z komputera. W mieście bardzo wiele starszych osób tak robi, ciągle siedzą w necie! Trzeba nadążać za światem. A ty przecież zawsze byłaś tu najbardziej nowoczesna!

– A co ja, taka ambitna? – uniosła się Bosska. – Co mi po tym gonieniu za światem? Twoja siostrunia, ta wyrodna, to już w ogóle zapomniała, skąd się wzięła. Wy wszyscy, młodzi… przecież wy nawet nie wiecie, kim jesteście!

Wszedłem na bloga siostry. Owa tajemnicza czasoprzestrzeń zdawała się kryć w sobie historię pokoleń. Siostra wrzuciła trzy postynaraz: ­Starość, Choroba i Śmierć – przeczytałem je po kolei i dialogowałem z nią głosami przodków, jakby ich dusze powróciły do życia, żeby słuchać jej opowieści.

 

Starość

 

Braciszku:

Ten dziennik prowadzę dla Ciebie. Ostatnio ciągle biegam po szpitalach– mam wrażenie, jakby cały świat niespodziewanie się pochorował. Raz weszłam do 7-Eleven6 ina widok kartonowego modelu Opena nagle tak się poryczałam, że nawet nie wzięłam przy kasie paragonu. On wygląda jak kosmita, prawda? Akiedy wyciągnęłam palec, żeby nacisnąć guzik automatycznych drzwi, stanęłam przy nich itkwiłam tak nie wiadomo ile czasu, jak głupia.

Tego dnia miałam do poprawienia wypracowania uczniów. Strasznie gryzmolą, trudno rozszyfrować ich bazgroły. Składałam je więc słowo po słowie iczułam się przy tym prawie jak analfabetka. Braciszku– nie sądzisz, że coraz trudniej porozumiewać się ztym światem?

On jest na chemioterapii. Włosy ogolił do skóry. Czy ta choroba go zabije?

O Łysolu zaczęła wspominać dopiero, kiedy był w ostatnim stadium raka. Miałem wrażenie, jakbym czytał jakąś historię, lecz jej bohaterka opowiadała mi ją od końca, tak że musiałem albo zgadywać, co się wydarzyło wcześniej, albo pogodzić się z tym, że i tak nic nie zro­zumiem. Trochę się martwiłem o siostrę: czytałem między wierszami, że się zmieniła – czyżby dorosła? A może to ja wreszcie dojrzałem? ­Odpisałem jej:

 

Babcia codziennie rano iwieczorem pali trociczki. Na trzysta sześćdziesiąt pięć dni wroku mniej więcej sto razy składa ofiary. Modli się do wszelkich możliwych bóstw. Najwięcej pieniędzy, poza zwykłymi kosztami życia, wydaje właśnie wświątyniach. Stoi ztymi trociczkami iwędzi się wich dymie tak, że oczy jej łzawią. Zkim wtedy rozmawia? Zboginią Mazu? ZKsitigarbhą7? Ze swoimi przyjaciółmi? Amoże zpokoleniami przodków? Otóż rozmawia sama ze sobą– sama ze sobą obcuje isama dla siebie mruczy pod nosem modły. Tak jak podczas rodzinnych pogrzebów przez ostatnie lata: przecież my, żywi, spełniamy te wszystkie większe imniejsze obrzędy przez wzgląd na siebie, prawda? Odgrywamy je po to, byśmy sami mogli je oglądać– może nie? Na tym właśnie polega obrzędowość.

Siostrzyczko, aczy wnaszym świecie pozostały jeszcze jakiekolwiek obrzędy?

 

Yang Chen Huaizhu

Kliknąłem na następny wpis, Choroba:

 

Choroba

 

Biegam wkółko do szpitala imam wrażenie, jakbym cała przesiąkła wonią leków. Siedzę przy nim podczas chemioterapii. Głowę zgolił kompletnie na łyso. Babcia pewnie nie miała pojęcia, że ten mój Łysol kiedyś wcale nie był łysy, miał pukle włosów; słusznie natomiast zauważyła, że jest słabego zdrowia idługo nie pożyje.

Czasami wychodzę do parku za szpitalem, żeby odetchnąć świeżym powietrzem, ipośród zieleni widzę grupki zagranicznychopiekunek, które popychają wózki zmiejscowymi starusz­kami: ­gawędzą irozprawiają, nie zwracając uwagi na swoich podopiecznych, którzy siedzą podłączeni do kroplówek, zrurkami sterczącymi znozdrzy izwieszonymi, trzęsącymi się głowami– wyglądają jak torby ze śmieciami przy pojemnikach na recykling. Braciszku, przypominam sobie wtedy tych wszystkich wiejskich staruszków zokolic Danei, którzy zbiegiem lat poprzenosili się do zakładów opieki albo mieszkali samotnie wswoich starych domach; ich synowe tymczasem szczyciły się wspaniałymi karierami, czy to wParku Nauki wKaohsiungu, czy na północy Tajwanu, dokąd sami nigdy nie dotarli. Wnuki odwiedzały ich właściwie tylko wwakacje albo ferie zimowe– co ztego, że przez pół roku rosły po dziesięć centymetrów, tak że gdy wreszcie przychodziło do spotkania, dziadkowie prawie ich nie poznawali izdawało im się, że to jakieś obce dzieci?

Braciszku, pamiętam również naszą babcię ipozostałych staruszków zwioski, jak całymi dniami ćwiczyli dla sportu tai-chi albo dreptali sobie wrytm tańców ludowych. Aprzecież za młodu wszyscy cieszyli się taką tężyzną fizyczną, żwawo śmigali przez zagajniki mangowców iliczi– nie rozumiem, dlaczego teraz, na starość, dalej tak uparcie ćwiczą? Wysunę śmiałą tezę, że chodzi nie tylko ozdrowie, ale istrach przed tym, że któregoś dnia krew stanie im wżyłach idostaną udaru– boją się zostać ciężarem dla swoich dzieci, lecz jeszcze bardziej boją się tego, że skończą wdomu starców. Śmierci być może nie lękają się wcale– co najwyżej tego, że jak przyjdzie im umierać, syn będzie akurat wChinach, córka wStanach, wnuki wszkołach, synowe na spotkaniu, inikt nie zdąży dojechać, żeby się znimi pożegnać. Braciszku, podczas takiego ostatniego spojrzenia– kto właściwie spogląda na kogo?

Po dwukrotnym przeczytaniu tego tekstu ogarnęło mnie prze­czucie, że siostra zamierza wkrótce wrócić do domu. Faktycznie, po­leciała za Łysolem jak ćma w ogień, ale takie opętanie to przecież nic tylko swego rodzaju upór, zaś upór wiąże się z bólem – i właśnie ten ból u niej wyczuwałem. Jej zapiski w większości dotyczyły dawnych spraw z rodzinnych stron. Już prawie widziałem ją na progu naszego sanheyuanu.

Odpowiedziałem jej, podpisując się imieniem najstarszego stryjecznego dziadka:

 

Siostrzyczko, odczuwam Twoją chorobę. Odczuwam Twój niepokój izmartwienie wywołane problemami wkomunikacji. Czasami po prostu nie wiadomo, co powiedzieć– brak słów. Ty też nosisz wsercu własne Danei, tylko że to Twoje jest jeszcze bardziej odizolowane isamotne niż to nasze; zarośnięte chwastami jak te stare zaniedbane kurhanki wokolicy domu. Nikt się tam nie odzywa, pozostał może już tylko język gestów imimiki, podobnie jak wowej tajemniczej czasoprzestrzeni, wktórej się teraz spotykamy igdzie dysponujemy przeróżnymi emotikonami albo rozpasanymi animacjami. Siostrzyczko, pomiędzy nami– ina zewnątrz naszego rodzinnegodomu– prze­pływa niewidoczny nurt. Zgaduję, że to rzeka ­Zengwen, która otacza Danei jak fosa. Wydaje mi się nieskończenie głęboka.

Siostrzyczko, czy chcesz zatem powiedzieć, że nasi przodkowie zpokolenia Zheng Yangzhi, Yang Chen ­Huaizhu iYanga Yongde– oraz wszyscy ci, których imiona nie zmieściłyby się na jednej tablicy pamiątkowej– są dla Ciebie wyłącznie rodzajem kodu? Wtakim razie można bypowiedzieć, że cała wielka sieć naszego rodu prze­niosłasiędo sieci internetowej, do Twojej tajemniczej czasoprzestrzeni, wktórej krewni irodzeństwo, dawniej wyliczani zTobą jednym tchem wrodzinnych genealogiach, nagle muszą się oswoić zobcą im technologią iwchodzić na jakieś tam grupy, przybierać jakieś tam nicki? Bo jaka to różnica? Czy my wszyscy staliśmy się już tylko Twoimi znajomymi znetu?

Strasznie dużo tu wyliczania. Wtakim razie wyliczę jeszcze ten numer: 092089485.

 

Yang Yongde

Kliknąłem na trzeci tekst, zatytułowany Śmierć:

 

Śmierć

 

Odszedł. Na jego pogrzebie zebrało się kilkuset wyznawców. Mówili, że był powtórnym wcieleniem Buddy, że wypełnił swoją misję ipowrócił do świata nieśmiertelnych. Amnie tylko łzy ciekły zoczu, dusił mnie ten tłum. Jego matka powiedziała, że zawsze marzyła, by pojechał za granicę na studia doktoranckie– mówiąc onim wyglądała, jakby serce miało jej pęknąć zżalu.

Poszłam do 7-Eleven, do Opena. Wyciągnęłam palecwskazujący prawej ręki igo dotknęłam. Nikt nie ­odpowiedział.

Te wpisy pojawiły się w ciągu trzech kolejnych dni. Czas opętania dobiegł końca. Miałem wrażenie, jakbym był w stanie dokładnie odczytać, co dzieje się w głowie mojej siostry, dlatego zostawiłem jej zwięzły komentarz, podpisany imieniem prababki:

 

Siostrzyczko, kiedy człowiek nie ma się gdzie podziać, to najlepiej, żeby wrócił do domu. Do Danei. Tam zawsze jest bezpiecznie.

 

Yang Chennü

Wielka, głęboka noc, a ja miałem wrażenie, jakbym jednym krokiem przeskoczył tysiące lat. Ta noc… czemuż taka długa?

Była piąta, zszedłem offline. W tym samym momencie Bosska gwałtownie otworzyła drzwi i wtargnęła do mojego pokoju jak huragan.

– Piąta rano! Ja wstaję z łóżka, a ty nawet nie zdążyłeś się położyć! Siedzisz nad tym komputerem jak opętany!

Nad głęboko uśpioną wioską zaczęły się roznosić delikatne piania koguta. Słuchałem łajań rozeźlonej Bosskiej, podziwiając jednocześnie przepiękny świt. Babcia wyszła z chodzikiem na wciąż okryte mgłą podwórze, jakby wkraczała do krainy nieśmiertelnych, po czym przeszła do głównego skrzydła sanheyuanu. Ruszyłem za nią, kierując się odgłosami jej stóp.

– Ktoś do nas dzisiaj przyjedzie – oświadczyłem.

– Aha – odparła.

Już od dawna nikt nie zaglądał do nas w odwiedziny, więc kto niby miałby teraz przyjechać? Czyżby Bosska zrozumiała, o czym mówię?

– Wróci, jak tylko niebo się rozjaśni. Pójdziemy ją przywitać – ­dodałem.

– Dobrze – zgodziła się Bosska. – A wieczorem wybierzemy się do miasta na kolację.

W naszej rozmowie pominęliśmy sporo informacji, a już na pewno przemilczeliśmy swoje niepokoje i wątpliwości. Miałem wrażenie, jakby czas to się cofał, to znowu skakał do przodu: to stawałem przodem do głównego skrzydła, to znowu odwracałem się plecami do całego sanheyuanu. Oczyma wyobraźni ujrzałem Bosską, jak mknie na swoim Wilku 125, ze mną i siostrą ściśniętymi z tyłu na siodełku, dróżką przez pomarańczowe gaje, a z przodudolatuje do nas jej niesiona wiatrem piosenka, Ta noc czemuż taka długa. Owa rzewna, przeciągła melodia zawsze budziła w nas wrażenie, że skuter zbliża się do końca drogi: noc zaraz minie, a po niej nadejdzie świt.

Przysnąłem w głównej sali na starym drewnianym fotelu. Miałem wrażenie, jakbym spał w obecności szeregu przodków, wręcz jakbym sam umarł. Chyba śniły mi się wystawiane tu niegdyś trumny i ten ich uroczysty spokój napełnił moje serce otuchą – zasnąłem jeszcze głębiej. Przez sen niewyraźnie słyszałem, jak Bosska przemawia do zmarłych krewnych:

– Przodkowie rodu Yang, dzisiaj nasza wnuczka wraca do domu. Proszę, miejcie ją wszyscy w swojej opiece i czuwajcie nad nią. Aha, i jeszcze ten mój wnuczek: właśnie skończył studia, niedługo pójdzie do wojska. On od małego nie ma żadnych kolegów, w domu taki wygadany, a na zewnątrz jakby połknął język. Poza mną i siostrą nie ma się na kim wesprzeć. W dodatku taki z niego chuderlak. Nie wiem, jak on zniesie tę służbę. Tak się o niego martwię…

Słońce wreszcie wstało, obudziło dom, zaświeciło mi w oczy. Uchyliłem nieco powieki i zobaczyłem Bosską, jak wyżyma szmatkę i pucuje furgonetkę. W wiosce nadal panował całkowity spokój – była już ósma rano, a znikąd nie dobiegał ani jeden odgłos. Aż nagle…

 

Hło! Hło! Hło! Hło! Hło! Hło! Hło! Hło!

Hło! Hło! Hło! Hło! Hło! Hło! Hło! Hło!

Hło! Hło! Hło! Hło! Hło! Hło! Hło! Hło!

Jakiś nieokreślony prostokątny przedmiot, leżący w głównej sali na ołtarzyku przodków, zaczął się jarzyć chłodnym zielonym światłem i wydawać z siebie dźwięki, które wyleciały aż na podwórze, hłohłohłohło, obijały się od ścian sanheyuanu, przybierając na decybelach. Od śmierci najstarszego stryjecznego dziadka nie słyszeliśmy tutaj takich hałasów. Na wpół jeszcze śpiący, zerwałem się jak porażony prądem i krzyknąłem przez drzwi:

– Babciu! Telefon! Jay Chou wzywa!

Bosska, która stała niedaleko, zaczęła krok po kroczku kuśtykać w moją stronę. Celowo nie odebrałem za nią. Cały dom wypełnił się tym hłohłohłohłowaniem, zupełnie jakby ­jakiś czerstwy staruszek o niespożytej energii chi sapał podczas ćwiczeń qigongu8, hłohłohło. Bosska wreszcie sięgnęła po telefon:

– Hłohłohłohło, no już, już! Starczy tego hłohłowania! Odłożyłam Jaya na ołtarzyk, kiedy się modliłam, a żem stara, to i zapomniałam go zabrać! Kto to tam wydzwania?

– Hello, this is Yang Nie Twój Gówniany Interes.

Prychnąłem śmiechem, ale tak naprawdę drżałem z emocji. Całe Danei skupiło się nagle w naszym sanheyuanie. Bosska zaczęła coś mówić do telefonu, zachowując przy tym wielką klasę. Jedną ręką wspierała się o chodzik, a w drugiej trzymała komórkę i opowiadała coś, jakby dzieliła się ploteczkami, wtrącając od czasu do czasu jakieś przysłowia. Sprawiała przy tym wrażenie wielce dumnej z wnuczki, która uczy w szkole chińskiego. Z nachyloną do telefonu głową wyglądała jak posąg bogini Mazu w miejscowej świątyni, co utwierdziło mnie w przekonaniu, że będzie się cieszyła wiecznym zdrowiem.

A teraz – szykujemy się – do wyjazdu z Danei.

Naszego małego niebiańskiego królestwa Danei, z jego och-mistrzynią, Najweiszą Bosską Babcią Wei.

1 Sanheyuan – rodzaj tradycyjnej chińskiej zabudowy, składający się z centralnego pawilonu (w którym zazwyczaj mieściło się pomieszczenie ceremonialne do przyjmowania gości oraz domowy ołtarzyk, a po bokach dwie sypialnie) i dwóch skrzydeł, w których znajdują się pomieszczenia użytkowe oraz pozostałe sypialnie (na Tajwanie te boczne skrzydła nazywa się „chroniącymi smokami”). Całość tworzy kształt litery U, a pośrodku znajduje się dziedziniec.

2 Mazu – bogini mórz, czczona przede wszystkim na Tajwanie i w południowych Chinach oraz na wszystkich terenach nadmorskich, gdzie ­pojawiła się duża diaspora chińska (np. w Kalifornii!). Według legendy Mazu żyła w drugiej połowie X w. i była córką rybaka. Potrafiła przenosić się na duże odległości, przewidywać przyszłość i odwiedzać dalekie miejsca duchem. Często stawała na brzegu w jaskrawoczerwonych szatach i prowadziła łodzie do bezpiecznej przystani, bez względu na pogodę. Leczyła też chorych i odganiała demony, a raz, kiedy jej ojciec i bracia zostali zaskoczeni na morzu przez sztorm, ocaliła ich cudownym sposobem. Po jej śmierci uznano, że osiągnęła stan boskości, i zaczęto otaczać ją kultem. Stała się patronką morza i żeglarzy, a także kobiet w połogu. Tradycyjnie uznawana rocznica urodzin Mazu to na Tajwanie duże święto religijne, a najważniejszą częścią obchodów jest kilkudniowa procesja z posągiem Mazu z ­Taichungu do świątyni Chao-tian (patrz opowiadanie Niebo nad palankinem). Boginię tę nazywa się również Świętą Matką z Nieba, Cesarzową Niebios i innymi imionami.

3 Republika Chińska powstała w 1911 r., kiedy wyspa Tajwan znajdowała się jeszcze pod panowaniem japońskim.

4 Okres panowania japońskiego cesarza Hirohito (1926–1989) – na Tajwanie oczywiście skończył się wraz z końcem okupacji japońskiej w 1945 r.

5 Plemiona Aborygenów tajwańskich, zamieszkujące obszary nizinne położone przede wszystkim na zachodzie wyspy. Od XVII w. podlegały silnym wpływom kolejnych fal kolonistów: Holendrów, Hiszpanów, wreszcie Chińczyków, dlatego też uległy prawie całkowitej asymilacji. Również rząd tajwański nie uznaje ich (z wy­jątkiem jednego plemienia) za oficjalną mniejszość etniczną, w przeciwieństwie do „ludów wyżynnych”, które w dużym stopniu zachowały odrębność kulturową. Dopiero w latach 80. XX w. „ludami nizinnymi” zaczęli się interesować historycy i antropolodzy, a członkowie tych grup rozpoczęli próby odzyskania odrębnej tożsamości kulturowej.

6 7-Eleven (czyt. Seven-Eleven) – pierwotnie amerykańska, obecnie zaś japońska międzynarodowa sieć całodobowych sklepów typu convenience store (w Polsce najbliższym odpowiednikiem byłaby zapewne Żabka). Na Tajwanie 7-Eleven to prawdziwa instytucja: można tam kupić gotowe ­posiłki, słodycze i przekąski, napoje, podstawowe kosmetyki i artykuły ­gospodarstwa domowego, zapłacić rachunki, odebrać przesyłkę kurierską, wydrukować lub zeskanować dokumenty, doładować telefon, a także zwyczajnie posiedzieć przy stoliku i wypić kawę albo odrobić lekcje. Nawet w najbardziej odludnych zakątkach Tajwanu na pewno gdzieś w pobliżu znajdzie się jakiś sklep tej sieci. Maskotką tajwańskiego 7-Eleven jest Open-Chan (Mały Open) – piesek z planety Open, noszący na głowie tęczową koronę.

7 Dosł. „Skarbiec Ziemi”, jeden z czterech najważniejszych bodhisattwów buddyzmu mahajana. Ślubował, że nie ustanie w wysiłkach, dopóki wszystkie czujące istoty nie osiągną oświecenia, a całe piekło się nie opróżni, dlatego też uważa się go za patrona dusz czekających w piekle, aż wyczerpie się ich zła karma i będą mogły się odrodzić.

8 Qigong – tradycyjny system ćwiczeń oddechowych, które poprzez regulację życiowej energii qi mają zapewnić zdrowie i dobre samopoczucie.

Bibi

– Ale Bibi! Bibi obiecała, że zabierze mnie w podróż dookoła świata! – marudzi dziadek Duce tonem przedszkolaka, stukając w wózek inwalidzki.

– A idź mi z tą Bibi! Od rana do wieczora nic tylko Bibi i Bibi, normalnie wbibijesz mnie tym do grobu… – Babcia Shuiliang wskakuje na łóżko i bierze zamach, jakby chciała go uderzyć, ale Sophia zagradza jej drogę i mówi pospiesznie:

– Szefowo, ta cała Bibi po prostu odebrała mu rozum…

Babcia Shuiliang celuje palcem w nos dziadka Duce i mówi:

– A sam to zawsze wygadywałeś, że ze mnie szajbuska z Szajbangu! No to teraz się przekonasz!

Dwudziestego dziewiątego dnia szóstego miesiąca księżycowego babcia Shuiliang dowiaduje się od pielęgniarki Sophii:

– Szef nie chce jeść.

Natychmiast rzuca mundurek podstawówki, na którym właśnie naszywała tarczę, wyciąga rower – model szosowy, z jaskraworóżową ramą – przebiera się w odciągającą pot i wilgoć białą koszulkę kolarską oraz czarne kolarskie spodenki na trzy czwarte, a na głowę wkłada kosmiczny żółty odblaskowy kask z trzydziestoma otworami. Tak wystrojona – ze swoją młodzieńczą figurą – przypomina teraz długoszpona chińskiego, zwanego popularnie „tajwańskim bażantem”, którego populację udało się odtworzyć w Parku Przyrodniczym Hulupi w gminie ­Guantian, na terenie miasta wydzielonego Tainanu. I rusza w drogę.

Najpierw jednak robi szybki przystanek w świątyni Hui’an, żeby zobaczyć się z Mazu. Idzie do Ołtarza Szacunku i Nabożeństwa, bierze trzy trociczki, po czym – nadal w swoim kolarskim stroju – staje prosto i mruczy pod nosem modlitwę. Następnie przekazuje trociczki Sophii i wkłada fotochromowe okulary przeciwsłoneczne w półokrągłych oprawkach, których krawędź biegnie równolegle do jej grzywki – świetnie podkreślają nieco obwisły kontur jej siedemdziesięciopięcioletniej twarzy, drobnej, o cerze, jakiej próżno szukać u jej rówieśników i rówieśniczek. Bardzo uważa, żeby okulary nie zasłoniły „pieprzyka Guanyin1”, który znajduje się na samym środku jej czoła, między brwiami.

– To jest babci GPS. System naprowadzania satelitarnego – tłumaczy wnuczkowi, który stoi z boku z kamerą w ręce.

Babcia Shuiliang jest świetnie zorientowana w nowo­czesnym słownictwie. Zapomniała jednak, że pochodząca z Filipin Sophia nie za dobrze zna tajwańskie obyczaje modlitewne, toteż gdy pielęgniarka podchodzi do wielkiej brązowej kadzielnicy i wtyka trociczki odwrotnymi końcami, babcia wytrzeszcza oczy ze zdumienia, a potem się śmieje:

– Nie wtykaj na odwrót, bo to tak, jakbym wyzywała Mazu na ­pojedynek!

– No właśnie! – wtóruje jej wnuczek. – Teraz musisz się zmierzyć z boginią! – I kieruje obiektyw na Sophię, która klaszcze i woła:

– Pomyślnej drogi, pani szefowo!

Całą trójką wychodzą ze świątynnej hali na obwieszony żółtymi wstęgami dziedziniec. Babcia Shuiliang unosi głowę i ma wrażenie, jakby z nieba spadały na nią nieprzeliczone tysiące taoistycznych ­zaklęć. Zachowuje się zupełnie swobodnie. Nawet nie mówi, dokąd właściwie się wybiera, tylko zręcznie wskakuje na swojego Pinkiego. Tymczasem wnuczek i Sophia klaszczą tak mocno, że przypomina to gromy letniej burzy, i krzyczą głośno, jakby się bali, że Mazu ich nie dosłyszy:

– Życzymy najbardziej coolowej i szpanerskiej babci na całym Tajwanie udanej wyprawy rowerem!

Szczęśliwej drogi, pomyślnych wiatrów.

W Tainanie dmie południowy wiatr. Wnuczuś, student socjologii, przyjechał do Guantian na letnie wakacje. Wszystko ma już ogarnięte. Gdy tylko babcia Shuiliang zaczęła się szykować do trasy, przeniósł laptopa HP z bezprzewodowym internetem do domku z kontenera, w którym mieszka dziadek Duce, i teraz czeka już tylko na rozkazy. W domku, który przylega do farmy organicznej, nie ma klimatyzacji i mieści się tylko jedno łóżko. Któregoś dnia babcia Shuiliang, miotając przekleństwami, wyrzuciła z niego starą kosiarkę, zraszacz, zepsuty telewizor, zawilgocony materac i cztery wielkie akrylowe plansze wyborcze – wszystko po to, żeby zrobić dla dziadka więcej miejsca. Krewnym i sąsiadom, z którymi zna się od kilkudziesięciu lat, powtarza:

– Wszystko mu dam, żeby nie gadał, że chcę się go pozbyć.

Wnuczek żłopie schładzającą organizm herbatę z beninkazy z Shanhua i kroi mango z Yujing, a tymczasem Sophia zagląda dziadkowi Duce w źrenice i podaje łyżeczkę kleiku ryżowego na rybich ościach.

– A on dalej nie chce jeść.

W zeszłym roku dziadek Duce przeżył zawód miłosny i strasznie się pochorował, co jednak nie przeszkadzało mu wystawać w środku nocy w centrum Tainanu, na ulicy ­Minsheng, która prowadzi do Anping, jak jakiś włóczęga, i wykrzykiwać imię kochanki: „Bibi!”.

– Bibi mówiła, że zabierze mnie na wspaniałą wycieczkę, w podróż dookoła świata!

Wreszcie trafił do Szpitala Qimei i podczas tomografii wyszła mu perforacja przewodu pokarmowego, a mówiąc po ludzku: dziury w kiszkach. I to takie, że wszystko tam wyglądało jak zryte. Dziury doprowadziły do cukrzycy, cukrzyca z kolei do amputacji nogi i od tej pory dziadek oddaje kał brzuchem, a na nodze, która mu pozostała, nie byłby w stanie wyjść samodzielnie z domu. Przynajmniej wreszcie przestał zdradzać. Jego dawną elokwencję i artystyczne wyrafinowanie zastąpił teraz jeden tekst:

– Bibi obiecała, że zabierze mnie w podróż.

Powtarza go, jakby raz po raz recytował ten sam wiersz. Skąd w ogóle wzięła się ta cała Bibi? I gdzie się podziała?

Babcia Shuiliang też ma własny wiersz, jeszcze bardziej poetycki:

– Cholerna Chinka, wyłudziła kasę i nawiała.

I za każdym razem, kiedy dziadek zaczyna powtarzać swoje „Bibi” i „Bibi”, jakby nadawał sygnał SOS, babcia wbija w niego spojrzenie i ­syczy ­jadowicie:

– A idź mi z tą swoją Bibi! – Po czym pomaga mu usiąść, siada za nim na łóżku i klnąc, na czym świat stoi, ugniata mu ciało, żeby poprawić krążenie, uaktywnić mięśnie. Przy każdej takiej sesji rehabilitacji zalewają ją wspomnienia, aż wreszcie wycofuje się z kontenerowego domku jak niepyszna, zaś dziadek Duce dalej nic, tylko „Bibi” i „Bibi”.

Dziadek Duce wygląda jak Sun Yat-sen, tylko po porażeniu paralizatorem. Za rządów Japończyków przystąpił do stowarzyszenia poetyckiego i często jeździł do Shanhua, do wielkiej, trzypiętrowej świątyni Qing’an, ażeby recytować wiersze w konkursach. Z każdego przywoził do domu nagrodę. Jego talent poetycki wzbudzał powszechny podziw i gwarantował mu stały wianuszek wielbicielek płci pięknej. Babcia Shuiliang mawia, że spokojnie uzbierałby się z nich cały zespół Świątynnej Trupy Miasteczka Madou „Dwanaście panien”. Czasy były wtedy ciężkie, a ona szybko dorobiła się dwójki dzieci. Jednak jak przystało na rodowitą szajbuskę z Jiali, z Soulangh, nie brakowało jej charakteru: zagryzła zęby, wzięła się do pracy i teraz jej syn robi interesy w chińskim Tianjinie, a córka mieszka w Nowym Jorku, gdzie wyszła za mąż.

Jest takie powiedzenie: „Małżonkowie mogą żyć razem tak długo, że zużyją trzy materace, a sercem nadal potrafią być sobie obcy” – babcia Shuiliang szybko doszła do wniosku, że skoro i tak nie jest w stanie przywiązać do siebie męża, to lepiej skupić się na zbijaniu fortuny, i czym prędzej obsadziła kilka pól kasztanów wodnych. Hodowała najbardziej dorodne kasztany w całej okolicy – uwarzone na nich zupy z żeberek wręcz emanowały słodyczą. W wolnym czasie zaś dorabiała sobie naszywaniem tarcz na szkolne mundurki miejscowych dzieci. Miała z tego wszystkiego stabilny dochód i pod względem materialnym żyło jej się bardzo dobrze – gorzej było ze względami uczuciowymi.

Gorzej było ze względami uczuciowymi…

Za młodu dziadek Duce uwielbiał kaligrafować wiersze. Dobrze znał japoński, a ściany ich skromnego domku zawsze były oklejone wizerunkami eleganckich dziewcząt z miesięcznika „Wiatr i księżyc”. Często jeździł do Yujing i Shanhua, do domów rozkoszy. Uważał się za księcia poematów miłosnych – co to nie on, potrafił nawet pisać obydwiema rękami. Do jego popisowego repertuaru należały utwory klasycznych chińskich poetów Du Mu i Ou Yangxiu. Gdy zaś po pijatyce zwalał się wreszcie do domu i przychodziła mu ochota popisać się sztukami walki, babcia Shuiliang padała ofiarą przemocy domowej. Czym prędzej zgarniała wtedy syna i córkę i uciekała z nimi do świątyni, jak w tej dziecięcej zabawie, w której jedna osoba udaje polującego sokoła, a druga kurę chroniącą swoje kurczęta.

Osiągnąwszy wiek średni, dziadek porzucił dom – zniknął na równe trzydzieści lat. Paniczyka nie obchodziła wszak rodzina. Należał do pierwszego pokolenia, w którym zapanowała moda na podróże dookoła wyspy. Wyruszył z Tainanu do Meishan w powiecie Jiayi, przez jakiś czas pomieszkał w Puli w powiecie Nantou, następnie przejechał przez środek wyspy do Ruihui w Hualian, potem w Taidongu stracił głowę dla jakiejś Aborygenki… I za każdym razem, kiedy docierał w nowe miejsce, sięgał po pędzelek i pisał sążniste listy do Guantian z przykazaniem, aby przesłać mu pieniądze. Babcia Shuiliang opowiadała potem:

– Żeby to „Dwanaście panien”: te jego dziewczyny szły już wtedy na całe pęczki. To mi dopiero namiętna miłość do Tajwanu!

Pewnego razu wnuczek zapytał przyciszonym tonem, co było w tych listach. Babcia Shuiliang zsunęła okulary na starczowzroczność i powiedziała:

– Że źle mnie potraktował i że za mną tęskni.

Na starość dziadek zarzucił kaligrafię. Kiedy wrócił do Guantian, miał już gromadkę wnucząt, ale jedynym, które wychowało się w domu, był najmłodszy brzdąc. Jego rodzice pracowali wtedy w Chinach, więc babcia Shuiliang wzięła malca do siebie, zapowiadając ambitnie, że dopilnuje, by chłopiec poszedł na studia na najlepszym tajwańskim uniwersytecie. Stary dziadek również od czasu do czasu prowadzał małego za rękę do dwujęzycznego przedszkola, gdzie zagadywał nauczycielki:

– To mój wnuczek. Podobny, prawda?

Zaś w wolnym czasie razem z babcią doglądał wodnych kasztanów. Kiedy wypuszczał się małym czółenkiem, żeby je zbierać, prezentował się iście jak prawdziwy kapitan. Zachodzące słońce kładło się liliowym światłem na wodnym poletku, a babcia Shuiliang zastanawiała się w skrytości ducha, czy wreszcie nadeszły te dni, na które czekała.

Kiedy dziadka znowu dopadło poetyckie natchnienie, miał już siedemdziesiąt lat. W jego haremie „Dwunastu panien” zdarzały się dawniej i żony Japończyków, i piękności z Puli, i aborygeńskie dziewczęta, lecz nikt by się nie spodziewał, że pojawi się w nim również przyjezdna Chinka z kontynentu.