Bataty. Nowele - Kim Tongin - ebook

Bataty. Nowele ebook

Tongin Kim

3,8

Opis

Minęło prawie czterdzieści lat odkąd Solgeo wkroczył na ścieżkę artysty, a niemal trzydzieści odkąd zamieszkał w przymusowym odosobnieniu. Cała seksualna energia, której nie mógł wykorzystać na kobietach, wezbrała w jego głowie, przeniosła się do palców i znalazła wyraz w obrazach. [...] Ale nagle pojawiło się niezadowolenie, które w ciągu ostatnich dwudziestu lat stopniowo kiełkowało. [...] Teraz chciał narysować bardziej dynamiczną twarz ludzką. W swoich obrazach pragnął wydobyć wyraz tej twarzy. Dlatego spędzał całe dnie na malarstwie portretowym, odrzucając bez namysłu konwencję. Ale artysta, który żył poza światem, nie mógł już sobie przypomnieć twarzy człowieka.

Fragment opowiadania „Szalony malarz”

Początki działalności literackiej Kim Tongina przypadają na lata dwudzieste XX wieku. Utwory pisarza, pozbawione dydaktyzmu, ukazują realistycznie indywidualne tragedie jednostek, które daremnie próbują zmienić swoje położenie, i skłaniają czytelnika do refleksji nad naturą ludzką i nieuchronnością losu.

Kim Tongin (1900–1951) – koreański pisarz, poeta i literaturoznawca. Uważany jest za prekursora realizmu i naturalizmu we współczesnej literaturze koreańskiej. Głosił potrzebę autonomii literatury i odcięcia sztuki od debat ideologicznych. Wiele spośród jego opowiadań doczekało się adaptacji filmowych. Od 1955 r. nagroda jego imienia przyznawana jest utalentowanym pisarzom południowokoreańskim.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 339

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (4 oceny)
0
3
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




O autorze

Kim Tongin (1900‒1951), pisarz, poeta i literaturoznawca, jest stosunkowo mało znany czytelnikom poza swoją ojczyzną, gdzie zajmuje jedno z czołowych miejsc w historii nowożytnej literatury koreańskiej jako „twórca nowoczesnego opowiadania”1.

Urodził się w Pjongjangu w rodzinie zamożnego posiadacza ziemskiego, wyznającego religię protestancką. Po ukończeniu szkoły podstawowej, został wysłany przez ojca do Japonii, gdzie przebywał w latach 1915‒1917. Jego ojciec pragnął, aby zdobył on tam solidne wykształcenie w dziedzinie prawa bądź medycyny, które zapewniłobymu bezpieczeństwo finansowe i spokojną przyszłość. Na początku XX wieku spora grupa młodych Koreańczyków pochodzących z zamożniejszych rodzin podejmowała naukę w Japonii. Po ukończeniu japońskiej szkoły średniej, wielu z nich starało się o przyjęcie na lokalny uniwersytet. W Tokio Kim Tongin uczęszczał między innymi do znanej szkoły misyjnej Meiji-gakuin, założonej w 1863 roku przez amerykańskiego misjonarza i japonistę, Jamesa Curtisa Hepburna, gdzie zapoznał się zachodnią literaturą, głównie w przekładach na język japoński. Wtedy poznał twórczość takich autorów jak Victor Hugo, Gustave Flaubert, Emil Zola, Guy de Maupassant, Lew Tołstoj, Fiodor Dostojewski i Oscar Wilde. Pewien wpływ na rozwój jego zainteresowań literackich miał także przyjaciel z ławy szkolnej, Koreańczyk Ju Yohan (1900‒1979), przyszły sławny poeta i prozaik. W 1917 roku po ukończeniu szkoły średniej Aoyama-gakuin, do której się przeniósł, Kim Tongin powrócił na krótko do Korei z powodu śmierci ojca. W kwietniu 1918 roku ożenił się, a we wrześniu ponownie wyjechał do Japonii i wstąpił do szkoły sztuk pięknych założonej w 1909 roku przez malarza Kawabatę Gyokushō (1842‒1913). W czasie studiów w Japonii ukształtowały się jego poglądy na literaturę. To właśnie pod ich wpływem w roku 1919 zaangażował się w działalność ruchu estetycznego promującego doktrynę „sztuka dla sztuki”. Wraz z innymi młodymi koreańskimi intelektualistami założył czasopismo „Changjo” (Twórczość), które głosiło potrzebę odejścia od dydaktyzmu w „nowej prozie” koreańskiej, reprezentowanej między innymi przez pisarza Yi Kwangsu (1892‒1950). Twórcy skupieni wokół tego czasopisma pragnęli odwzorowywać rzeczywistość, opisując życie człowieka w możliwie najbardziej obiektywny sposób. Głosili oni, że wykorzystywanie literatury jako narzędzia w walce ideologicznej osłabia jej wartość artystyczną. W pierwszym numerze „Changjo”, który ukazał się w lutym 1919 roku, na miesiąc przed masowymi demonstracjami antyjapońskimi w Korei nazywanymi Ruchem 1 Marca, Kim Tongin opublikował swój debiut literacki, opowiadanie Yakhanjaui seulpeum (Smutek słabeusza). W marcu 1919 roku przerwał naukę w Japonii i powrócił do kraju. Gdy japońska policja kolonialna odkryła, że Kim Tongin napisał memorandum dla antykolonialnego narodowego Ruchu 1 Marca, pisarz został skazany na 4 miesiące więzienia pod zarzutem naruszenia prawa prasowego. Swoje przeżycia w więzieniu opisał w opowiadaniu Taehyeong(Chłosta, 1922–1923). Kiedy czasopismo „Changjo” zakończyło działalność w 1921 roku, Kim Tongin założył drugie pismo literackie o nazwie „Yeongdae” (Dusza), do którego przeszli pisarze z „Changjo” oraz debiutanci, tacy jak poeta Kim Sowol (1902‒1934). Czasopismo było redagowane w Pjongjangu, ale wydawano je w Seulu.

W roku 1925 Kim Tongin opublikował jedną ze swych najbardziej znanych nowel ‒ Gamja (Bataty), będącą przykładem czystego naturalizmu w literaturze koreańskiej. Jest ona zaliczana do przełomowych tekstów prozy koreańskiej początków XX wieku.

W 1927 roku Kim Tongin utracił odziedziczony po ojcu majątek i jednocześnie odeszła od niego żona. Jego sytuacja materialna zaczynała się pogarszać. Doprowadziło go to do depresji; zaczął nadużywać narkotyków. Trudno było mu już utrzymać się z honorariów literackich. Próbował wraz bratem założyć wytwórnię filmową, ale projekt się nie udał. W 1928 roku zadebiutował jako krytyk literacki rozprawą Soseol jakbeop (Jak pisać prozę) opublikowaną w czasopiśmie „Joseon Jigwang” (Światło Korei). W 1931 roku ożenił się po raz drugi i przeprowadził się z żoną do Seulu. W roku 1934 założył kolejny miesięcznik literacki, „Yadam” (Romans historyczny).

W latach trzydziestych ubiegłego stulecia Kim Tongin próbował swoich sił w długich powieściach historycznych publikowanych w odcinkach w gazetach. Ukazywały one indywidualny charakter i wewnętrzne przeżycia postaci znajdujących się w centrum znanych wydarzeń historycznych, przedstawiając nowe interpretacje ich życia i działalności. Były one odejściem od ciekawych eksperymentów formalnych jego wcześniejszych opowiadań i pisane były głównie dla podreperowania sytuacji finansowej.

W 1939 roku pisarz odbył podróż po Mandżurii, którą sfinansowały władze japońskie. Napisał wówczas kilka artykułów propagandowych zgodnych z życzeniami Japończyków. Oskarżano go potem o kolaborację, chociaż w 1942 roku został aresztowany przez Japończyków pod zarzutem obrazy majestatu cesarza Japonii. Pod koniec życia cierpiał z powodu różnych schorzeń. Zmarł 5 stycznia 1951 roku w swoim domu w Seulu na zapalenie opon mózgowych.

W 1955 roku czasopismo literackie „Sasanggye” (Świat idei) ustanowiło Nagrodę Literacką Tongin, aby upamiętnić osiągnięcia tego wybitnego twórcy.

Początki działalności literackiej Kim Tongina przypadają na lata dwudzieste XX wieku. Utwory pisarza, pozbawione dydaktyzmu, ukazują realistycznie indywidualne tragedie jednostek, które daremnie próbują zmienić swoje położenie, i skłaniają czytelnika do refleksji nad naturą ludzką i nieuchronnością losu. Głównym jego wkładem w nowożytną literaturę koreańską jest próba wykorzystania potocznego języka koreańskiego, wprowadzenie czasu przeszłego, a także narracji pierwszoosobowej. Jego estetyzm jest mocno powiązany z fascynacją darwinizmem społecznym, podkreślającym walkę o byt i dominację silniejszych nad słabszymi. Koncepcja ta ujawnia się w niemal wszystkich prezentowanych w niniejszej książce nowelach. Jedną z ulubionych technik pisarza jest narracja szkatułkowa, w której jedna historia zawarta jest w drugiej. Narrator pierwszoosobowy pojawia się na początku opowiadania, żeby potem przekazać narrację innemu narratorowi będącemu jednocześnie postacią w utworze. Dobrym tego przykładem jest pierwsza nowela zatytułowana Życie (Moksum, 1921). Narrator, a zarazem postać w utworze, entomolog, nazywający się W, opowiada historię o swoim umierającym przyjacielu, poecie M, i jest niemal zaskoczony, gdy dowiaduje się, że mimo negatywnej diagnozy lekarza, ten nie umarł. Gdy się spotykają, poeta przekazuje mu dziennik, w którym ujawnia swoje myśli, zapisuje stan umysłu oraz treść halucynacji, które nawiedzały go podczas pobytu w szpitalu. Halucynacje M przedstawione są jako opowieść w opowieści, którą W odczytuje z dziennika. Poeta M opisuje wizytę demona, który zaprasza go do swojego świata ciemności. Najpotężniejszą istotą w zaświatach jest ten, kto cieszy się bezgraniczną wolnością. Istota obiecuje M, że obdarzy go taką mocą, jeśli ten zechce wejść do świata demonów. M odmawia, gdyż będąc genialnym poetą, odnalazł swoją artystyczną wolność. Przesłaniem autora jest konstatacja, że życie człowieka zależy nie od niego samego, ale od przypadkowych wydarzeń, na które nie ma on żadnego wpływu. Mówiąc głosem W, Kim Tongin argumentuje, że poeta i naukowiec są wolni, ponieważ ich dzieło nie jest uzależnione od determinizmu życia biologicznego jednostki ludzkiej. Dla autora sztuka i nauka są autonomicznymi formami doskonałego życia, całkowicie samowystarczalnego, gdyż istnieją niezależnie od zawodnej fizyczności ich twórców.

Wczesne nowele Kim Tongina, choć różnorodne tematycznie ‒ Pieśń rybaka, Chłosta i Spod przymrużonych powiek ‒ są dobrą ilustracją jego zwięzłego stylu narracji, zamiłowania do realizmu i wiary w determinizm społeczny.

Pieśń rybaka (Baettaragi, 1921) jest mistrzowskim eksperymentem czystej literatury pozbawionej dydaktyzmu. Jej fabuła rozpoczyna się w Pjongjangu, rodzinnym mieście artysty, u brzegów rzeki Daedong, a następnie rozwija się poprzez wspomnienia z pobliskiej nadmorskiej wsi Yeongyu. Narrator opisuje idylliczny krajobraz, którego od dawna nie widział, ponieważ spędził kilka lat studiując w Tokio. Przywołuje takie słynne miejsca, jak grobowiec Gija, wzgórze Piwonii czy pawilon Eulmil. Motywem przewodnim tego z gruntu pesymistycznego utworu jest tradycyjna pieśń rybacka Baettaragi, której narrator wielokrotnie słucha w różnych miejscach. Wywołuje ona u niego uczucie melancholii. Zachwycony jej melodią narrator usiłuje znaleźć pieśniarza. Jest nim pewien rybak, który został zmuszony do opuszczenia swojego domu i przez kolejne dwadzieścia lat błąka się po różnych miejscach. Jak przystało na konwencję narracji szkatułkowej, rybak opowiada narratorowi o swoim tragicznym losie.

W Chłoście, utworze opartym na własnych doświadczeniach pisarza, narrator opisuje życie w więzieniu, malując obraz kilkudziesięciu mężczyzn stłoczonych w gorącej, niehigienicznej celi, słuchających odgłosu chłosty wymierzanej osadzonym przez japońskie władze. Historia nie tyle dotyczy koszmaru więziennego życia, opisanego z szokującymi szczegółami, ale raczej tego, że stan bestialstwa i bezduszności może skłonić skądinąd niewinnych ludzi, będących ofiarami systemu, do szukania jakichkolwiek, nawet niemoralnych sposobów na złagodzenie ich strasznego położenia. W noweli tej Kim Tongin wyprzedził gatunek literatury łagrowej znanej przede wszystkim z prozy Aleksandra Sołżenicyna.

Z kolei utwór zatytułowany Spod przymrużonych powiek (Nuneul gyeou tteulttae, 1929), pozbawiony jest tragizmu, ale zawiera refleksję egzystencjalną o losie człowieka. Fabuła usytuowana jest w tej samej scenerii nad rzeką Daedong, jak w Pieśni rybaka i dotyczy historii pięknej dziewczyny o imieniu Geumpae, która pracuje jako gisaengw Pjongjangu.

Kobiety zwane gisaeng, przypominające japońskie gejsze, zajmowały w Korei szczególną, choć dość niejednoznaczną pozycję społeczną. Charakteryzowała je nieprzeciętna uroda, dbałość o zewnętrzną atrakcyjność, jak i wszechstronne wykształcenie w różnych dziedzinach sztuki: muzyki, tańca, śpiewu i literatury. Dlatego nazywano je „kwiatami rozumiejącymi słowa” (haeeohwa). Wielu ubogich rodziców sprzedawało swoje córki po to, by przygotować je do tego zawodu. Ich szkolenie rozpoczynało się już w wieku ośmiu lat, a kariery były bardzo krótkie. Zwykle zaczynały pracę w wieku lat piętnastu, osiągając szczyt powodzenia w wieku lat siedemnastu i kończąc karierę, osiągnąwszy dwadzieścia kilka lat. Historycznie, gisaeng z Pjongjangu cieszyły się wysoką renomą nie tylko wśród mieszkańców miasta, ale także wśród przybyszów z innych rejonów Korei, a nawet cudzoziemców, przede wszystkim z Chin. Żeglowanie łodziami wycieczkowymi po rzece Daedong w towarzystwie śpiewających gisaeng należało do wyjątkowych atrakcji turystycznych. W opowiadaniu Kim Tongina dwie gisaeng, płynąc beztrosko na małej łodzi ze swoimi patronami podczas festiwalu sztucznych ogni, nagle słyszą okrzyki z drugiej łodzi, w której znajdują się uczennice miejscowej szkoły. Dziewczęta patrzą na siebie wzajemnie z zainteresowaniem, ale i z pogardą. Dla ubranych na modę zachodnią uczennic, postać gisaengstanowił anachronizm z dawnych patriarchalnych czasów. Zdarzenie to wywołuje niepokojącą refleksję u głównej bohaterki, Geumpae, która jako dziecko została wysłana do szkoły dla gisaengi właściwie aż do momentu spotkania z uczennicami uważała, że ma łatwą, wygodną i przyjemną pracę. Teraz zaczyna mieć wątpliwości, czy wybrała właściwą karierę i sposób na życie. Zostaje wkrótce boleśnie upokorzona przez japońskiego klienta, który ‒ nie podejrzewając, że gisaengrozumie język japoński ‒ twierdzi, że kobiet z tej grupy nie powinno się zaliczać do gatunku ludzkiego. Wydaje się, że Geumpae zrozumiała efemeryczny charakter urody i młodości, a także nierówne położenie kobiet i mężczyzn.

W roku 1925 Kim Tongin napisał jeden ze swych najbardziej znanych utworów, nowelę Bataty, stanowiącą przykład czystego naturalizmu w literaturze koreańskiej. Autor opowiada o życiu Bongnyeo, młodej kobiety z Pjongjangu o niskim statusie społecznym, która została sprzedana na żonę dla znacznie starszego i zubożałego wdowca. Kiedy mąż Bongnyeo nie wspiera jej finansowo, kobieta zaczyna oddawać się prostytucji w slumsach Pjongjangu, aby zarobić na życie. Pewnego razu ogarnia ją złość, gdy dowiaduje się, że jej stały klient, Chińczyk, pan Wang, planuje się ożenić. Jej próba okrutnej zemsty przynosi odwrotny skutek, doprowadzając ją do tragicznej śmierci.

Kolejne opowiadanie, Ognista sonata (Gwangyeom sonata, 1929) dotyczy natury inspiracji artystycznej. Historię życia słynnego kompozytora opowiada znany krytyk muzyczny swojemu przyjacielowi socjologowi, zaczynając od uogólnienia o roli przypadku w zbrodni i kreacji artystycznej. Następnie opisuje ojca kompozytora, swojego kolegę sprzed 30 lat, który zmarnował ogromny talent, nadużywając alkoholu i prowadząc rozpustne życie. Jego syn z nieprawego łoża odziedziczył po ojcu talent, ale także i jego wady. 30 lat później krytyk przypadkowo poznaje go w nocy w pustym kościele w dość osobliwych i sensacyjnych okolicznościach. Zaprasza go do siebie do domu i poznaję straszną tajemnicę jego genialnych kompozycji.

Nie wszystkie utwory Kim Tongina są pesymistyczne i bezlitośnie ponure. Jaki ojciec, taki syn (Balgaragi dalmatda, 1932) jest dość zabawną historią opowiedzianą przez lekarza opisującego, jak zatwardziały łowca spódnic w końcu ustatkowuje się i zostaje ukarany za swoje swawole w najbardziej nieoczekiwany sposób.

Odrębne miejsce z prezentowanym zbiorze zajmuje Szkarłatna góra (Bulgeun san, 1932). Jest to krótka nowela przedstawiająca koreańskich rolników zmuszonych do emigracji do Mandżurii. Bohaterem utworu jest cyniczny szelma i niebieski ptak pasożytujący na koreańskiej społeczności, który ostatecznie okazuje się patriotą. Opowieść o koreańskiej diasporze w Mandżurii jest pod wieloma względami wyjątkiem w twórczości Kim Tongina. Do tego czasu był on powszechnie znany w Korei jako pionier naturalizmu, a jednocześnie esteta postulujący autonomię literatury pięknej i sztukę dla sztuki. Ten utwór zaś jest dobrym przykładem literatury zaangażowanej patriotycznie. Zawiera bowiem wyraźne elementy nacjonalistyczne i antykolonialne.

List ifotografia (Sajingwa pyeonji, 1934) jest ironiczną opowieścią o romansie zamężnej kobiety, która wprowadza swojego kochanka w błąd, co pociąga za sobą pewne konsekwencje. Widząc fotografię na jej toaletce, narrator dochodzi do wniosku, że kobieta ma niezwykle przystojnego i eleganckiego męża, co sprawia, że sam za wszelką cenę chce poprawić swój wygląd.

Notatki ociemności istracie (Mongsangnok, 1934) są długą autobiograficzną relacją o chorobie i śmierci matki pisarza. Autor jest rozdarty między opieką nad matką a udręką z powodu problemów finansowych nękających jego rodzinę w Seulu. W utworze fikcja miesza się z rzeczywistością. Uzupełnia ją metafikcyjna autorefleksja autora.

Szalony malarz (Gwanghwasa, 1935) przedstawia artystę, który w końcu odnajduje swoją muzę, ale jego krótkie szczęście kończy się tragicznie. Utwór zawiera motyw artystycznego szaleństwa i pragnienie stworzenia prawdziwego dzieła sztuki. Dwa późniejsze opowiadania, Dama zDaetangji (Daetangji ajumeoni, 1934) i Matka niedźwiedzica (Gomne eomeoni, 1941) dotyczą podobnych tematów, ale sposób przedstawienia głównej bohaterki jest odmienny. Podczas gdy bohaterka Damy zDaetangji próbuje dość nieudolnie zarabiać pieniądze, świadcząc usługi seksualne, jej życie ostatecznie obraca się w ruinę. Z kolei w Matce niedźwiedzicy zwykła młoda wiejska kobieta o złotym sercu, niespożytej sile fizycznej i pracowitości robi wszystko, aby wydobyć się z ubóstwa, a mimo to zostaje boleśnie zawiedziona przez mężczyznę, którego poślubia. Niemal pozbawia ją środków do życia w wyniku swojego lenistwa i hazardowych nawyków.Główni bohaterowie nowel Dama zDaetangji, Szalony malarz czy Matka niedźwiedzica sątakżeprzykładem upodobania pisarza do tworzenia postaci, które ze względu na swój wygląd fizyczny stają się wyrzutkami społecznymi.

Ostatni utwór w książce, Zdrajca(Banyeokja, 1946), napisany po klęsce Japończyków w 1945 roku, dotyczy człowieka, który mając najlepsze intencje, zdradza swoją ojczyznę i dopiero po zakończeniu wojny zdaje sobie sprawę ze swojego szaleństwa. Opowiadanie to jest słabo zawoalowaną aluzją do innego znanego koreańskiego pisarza, Yi Kwangsu, który zachowywał się w podobny sposób.

Zawarty w niniejszym tomie wybór nowel Kim Tongina wprowadza czytelnika nie tylko w specyficzny klimat życia w Korei znajdującej się pod okupacją japońską, ale także w oryginalny styl pisarski twórcy koreańskiej krótkiej prozy realistycznej i naturalistycznej. Oczywiście trudno się dziwić, że po bez mała stu latach niektóre opowiadania wydają się nieco anachroniczne i brak im finezji charakterystycznej dla współczesnej prozy koreańskiej, ale ich bezsporną edukacyjną wartością jest to, że oprócz często depresyjnej fabuły zawierają dużą porcję informacji o dawnej Korei oraz ukazują będące jeszcze w zalążku nowe techniki narracyjne i tematykę społeczną, które upowszechniły się w powojennej prozie koreańskiej.

Anna Diniejko -Wąs

1 Romuald Huszcza, Kim Tongin ipoczątki nowej literatury koreańskiej, „Przegląd Orientalistyczny” 1978, nr 4, s. 321.

Życie

Myślałem, że nie żyje. Pięć miesięcy temu nabawił się dziwnej choroby. Najpierw stracił apetyt i nie mógł jeść. Potem jego brzuch zaczął się stopniowo wzdymać. W rzeczywistości całe ciało spuchło, a twarz pożółkła. Wyglądało na to, że trzy lub cztery miski wody można by wylać z jego zabarwionej żółcią twarzy, gdyby ktoś nakłuł ją igłą. Zapytany, czy coś go boli, odpowiadał, że nie. Narzekał tylko na zawroty głowy i sporadyczne nudności. W końcu poszedł na badania do szpitala S. Przepisano mu leki, ale jego stan nie poprawił się, a wręcz pogorszył. Koniec końców przyjęto go na szpitalny oddział. Odwiedzałem go codziennie. Zwykle siedział w fotelu, a kiedy mnie ujrzał, witał się radośnie i prosił o papierosa. Szpital ten był prowadzony przez organizację chrześcijańską, więc zakazywano pacjentom palenia na jego terenie. Mógł zapalić tylko wtedy, gdy składałem mu wizytę. Cieszył się u pielęgniarki pewnymi względami, dzięki czemu kiedy ta była świadkiem próby poczęstowania go papierosem, po prostu uśmiechała się znacząco i zostawiała nas samych. Zważywszy na aktywną naturę M, siedzenie bezczynnie w pomieszczeniu szpitalnym było dla niego nie do zniesienia.

Tymczasem musiałem wyjechać na kilka dni, aby przygotować się do pracy, którą miałem wykonać poza miastem. Kiedy zjawiłem się w szpitalu dwa lub trzy dni po powrocie, aby się pożegnać z M przed moim dłuższym wyjazdem, stan jego zdrowia drastycznie się pogorszył i nie wyraził on zgody na odwiedziny. Dowiedziałem się, że ordynator przekazał mu złe wieści, mówiąc mu wprost, że umiera. Słysząc to, nie mogłem nic innego zrobić, jak tylko powrócić do domu.

Umiera. Ten, którego głos był kiedyś pełen radości życia ienergii, amoc emanowała zniego na wszystkie strony, teraz umiera. Los człowieka jest nieprzewidywalny.

Nie pamiętam, kiedy zaczęła się nasza znajomość, ale była dość zażyła. Kiedy ja prowadziłem badania jako entomolog, on pisał genialne wiersze, które czasami można było znaleźć w gazetach i czasopismach. Mimo takich różnic, on i ja mieliśmy ze sobą coś wspólnego. Podczas gdy ja z jednej strony odznaczałem się determinacją naukowca, poszukując owadów, aby zrozumieć świat istot żywych, on wyróżniał się determinacją artysty, który pragnie pozostawić swój ślad o określonej treści i formie. Łączyło nas wspólne pragnienie wyrażania własnych doznań i uczuć. Nasze relacje nie miały oficjalnej daty początkowej, ale jak wspomniałem, sięgały dawnych czasów. Wspólnym punktem odniesienia w tych relacjach musiała być chwila, kiedy po raz pierwszy razem zadeklarowaliśmy nasze pragnienia.

Gdy dowiedziałem się, że wydano na niego wyrok śmierci, w imieniu społeczeństwa chciałem zracjonalizować swój żal: to utrata utalentowanego iobiecującego młodego człowieka. Ale prawda jest jeszcze taka, że byłem osobiście zasmucony, że tracę przyjaciela, z którym prowadziłem szczere rozmowy (nigdy nie miałem innego, który rozumiałby mnie tak dobrze jak M).

Następnego dnia pozostawiłem schorowanego przyjaciela i wybrałem się w długo planowaną podróż na rozległe równiny prowincji Gangwon, aby zbierać owady. Zabrałem ze sobą siatkę na motyle oraz insektycyd i wędrowałem przez dwa miesiące, zbierając chrząszcze, motyle i chruściki. Chwilowo niewiele czasu poświęcałem myślom o moim umierającym przyjacielu. Kiedy wróciłem do domu, na moim biurku leżał stos korespondencji. Wśród niej znalazłem list od M:

Umieram. Nawet ordynator nie może mi teraz pomóc. Czuję zawiść wobec każdego, kto nadal będzie żyć. Chciałbym, aby to, przez co teraz przechodzę, przydarzyło się innym. Nawet Tobie. Ale zanim umrę, dyktuję te słowa, bo po prostu nie mogłem nie napisać do Ciebie listu pożegnalnego. Chociaż zazdroszczę Ci, że jesteś jednym z„żywych”, to kocham Cię jak przyjaciela inigdy Cię nie zapomnę ‒ aż do śmierci. Wierzę, że wybaczysz mi te sprzeczne emocje.

List został napisany na szpitalnej papeterii odręcznym pismem, które nie należało do M. Poczułem rodzaj samotności podobnej do tej, która ogarnia dziecko po utracie ukochanego psa pobitego na śmierć. Próbowałem wyobrazić sobie, jak M musiał wyglądać, dyktując ten list: najpierw zmusza swoje opuchnięte ciało do wyprostowania się. Potem wzywa pielęgniarkę i zaczyna dyktować treść. Kiedy pielęgniarka słyszy: „Czuję zawiść wobec każdego, kto nadal będzie żyć”, pewnie proponuje, by nie pisać takiego zdania. Ale M marszczy brwi i krzyczy ochrypłym głosem:

— Jak śmiesz lekceważyć ostatnie słowa umierającego! — Zszokowana dziewczyna kontynuuje pisanie. Następnie M układa swoje schorowane ciało z powrotem na szpitalnym łóżku i zamyka oczy. Nie myśli już o śmierci, ale ma obsesję na punkcie spraw egzystencjalnych.

— Dlaczego mam umierać?! Ludzie — nie tylko ludzie, ale i zwierzęta, ryby, rośliny, a nawet strumienie i oceany – żyją. Dlaczego więc muszę umrzeć? Na ulicy turkocze tramwaj. — Cholera! Jestem wkurzony. Niech sczezną wszyscy, którzy chodzą po tej ziemi! Po prostu zniknijmy wszyscy razem! — W złości rzuca się na łóżku. Jego żółtawa twarz czerwienieje.

Ach, M nie żyje. Bez względu na to, czy myślałem o naszej przyjaźni, czy też litowałem się nad bliźnim, do oczu napłynęły mi gorzkie łzy. M był osobą, która odczuwała znacznie silniejszą radość życia i równie mocno nienawidziła śmierci. Dlaczego więc miałoby być dziwne, gdyby ktoś taki jak M krzyczał z całej siły, żeby wszystko zniknęło? Zatelefonowałem do szpitala S, by dowiedzieć się, gdzie pochowano M. Bardziej chciałem uspokoić własne sumienie, niż pocieszyć jego spoczywającą w pokoju duszę. Zależało mi tylko, aby odwiedzić jego grób i wypić za niego, ale nie mogłem uzyskać w szpitalu żadnych konkretnych informacji. Powiedzieli mi, że osoba o nazwisku M rzeczywiście zgłosiła się do szpitala, ale została wypisana po zakończeniu leczenia. Pomyślałem, że mógł to być ktoś o takim samym nazwisku, co on, więc zapytałem jeszcze raz, ale pielęgniarka-stażystka odpowiedziała, że jest od niedawna na oddziale, więc nie ma pewności. Poprosiłem o rozmowę z ordynatorem, ale powiedziano mi, że jest nieobecny. Na dyżurze był wtedy lekarz rezydent, a pielęgniarka S, która opiekowała się M, już tam nie pracowała. Odwróciłem się, usiadłem przy stole i zaśmiałem się sarkastycznie.

— Hahahaha! M żyje, chociaż praktycznie umarł, a potem powrócił do żywych! Czy to oznacza, że życie zwycięża śmierć? Hahahaha.

Minął miesiąc. Stało się to cztery dni temu. Przez ten cały czas myślałem tylko o rodzinnym mieście M, które znajduje się w prowincji Północny Pyeongan. Niewiele wiedziałem o tym mieście, ale ciągle o nim rozmyślałem. Wtedy podszedł do mnie służący i powiadomił mnie, że ktoś wyglądający jak M pragnął złożyć mi wizytę.

Czyżby M nie umarł? Czy coś takiego mogło się wydarzyć? Kto uratował pacjenta, którego lekarz spisał już na straty? Więc on żyje!Według pielęgniarki-stażystki, gdyby M nie żył, wiadomość ojego śmierci znalazłaby się zpewnością wgazetach, aona niczego takiego nie zauważyła. Zatem M żyje.

Przez chwilę próbowałem poukładać w głowie te wszystkie fakty. Uporządkowałem rozproszone myśli i rzuciłem się do drzwi. Kiedy je otworzyłem, nie zobaczyłem żywego M, ale instynktownie wyczułem w pobliżu jego obecność. Gdy tylko wybiegłem na zewnątrz, zatrzymywałem każdą osobę, którą spotkałem. Awięc wrócił. Wrócił. Wcale nie umarł. Odzyskał siły…

— Tak, w końcu jednak nie umarłem. — Był to głos M. Podniosłem głowę i zobaczyłem go żywego. Jego twarz promieniała witalnością i można było z niej wyczytać: Kto ci powiedział, że byłem chory? Spoglądając na mnie, uśmiechnął się przyjaźnie.

— Chodź. Wejdźmy do środka — położyłem rękę na jego ramieniu i zaprowadziłem go do salonu. — Co się u licha stało? — zapytałem. Spojrzał na mnie tępo. Nie potrafiłem wytłumaczyć swojego pytania.

— To znaczy… chciałem powiedzieć, że zmarli nie wracają do życia…

— Życie człowieka powinno kosztować jeden jeon i pięć li1.

Patrzyłem na niego w osłupieniu.

Zaczął wyjaśniać:

— Zrozumiesz, jeśli przeczytasz mój Dziennik myśli. W każdym razie powróciłem do żywych. Wyszedłem ze szpitala miesiąc temu i w tym czasie odbyłem bardzo przyjemną podróż. Teraz pojawiam się przed tobą z dwukrotnie większą siłą życiową niż poprzednio, prawda? Mimo to cena mojego wyzdrowienia to jeden jeon i pięć li… — Wręczył mi oryginalnie wyglądający manuskrypt — luźne kartki papieru z makulatury ze słabo widocznym pismem. Bardzo chciałem wiedzieć, co miał na myśli, więc chwyciłem rękopis i zacząłem czytać.

*

Moje życie: Dziennik myśli M

Myśl pierwsza

Znalazłem się na granicy wytrzymałości zmysłów. Chociaż nie czułem się szczególnie chory, moja rodzina nalegała, abym się zbadał. Bolał mnie żołądek i odczuwałem słabe napady mdłości, więc z wysiłkiem wciągnąłem swoje ciało na rikszę i udałem się do szpitala, który przypominał piekło na ziemi. Za każdym razem, gdy czarne koła rikszy przejeżdżały po kamieniach wyboistej drogi, jazda łagodziła silne skurcze żołądka, które powodowały, że wymioty podchodziły aż do gardła, a potem się cofały. Niebo wisiało nade mną nisko, jakbym patrzył na nie przez lornetkę. Było zarazem żółte jak pyłki kwiatów i ciemne jak popiół. Żółty kolor rozciągał się w nieskończoność. Wyglądało na to, że wydobywa się znad czubka mojej głowy. I wtedy pojawiła się jeszcze osobliwa, musztardowożółta chmura, która nabierała prędkości, jakby ścigała się z rikszą, zmierzając na południe. Jasnożółte słońce próbowało wyjrzeć zza chmury, ale bez względu na to, jak długo się w nie wpatrywałem, wisiało nade mną nieruchomo w ciemnoszarej mgle.

Jak na pochmurny wiosenny dzień, pogoda była całkiem dobra. Jednakże moim oczom dzień wydawał się ciemniejszy niż zimą. Słońce było mroczne, ale w mojej głowie panował jeszcze większy pomrok. Czułem się apatycznie i ociężale. Moja skóra była pozbawiona czucia, jakby całkowicie oddzieliła się od ciała i opinała je ciasno. Ciało zaś, utraciwszy kontakt z głową, rozciągnęło się bezwolnie na rikszy. Nudności nie ustawały. Byłoby lepiej, gdyby zamieniły się w wymioty, ale z przyczyn ode mnie niezależnych pozostawały nudnościami, nie opuszczając ciała. Kiedy splunąłem, ślina w ciągu kilku sekund ponownie wypełniła usta. Próbowałem powstrzymać mdłości i wtedy odczułem bulgotanie w żołądku, a potem zawroty głowy, które sprawiły, że poczułem się całkowicie otumaniony. Następnie ból dotarł do palców, wywołując skurcze.

— Umieram — zacząłem złorzeczyć i zamknąłem oczy. Po zaciśnięciu powiek i odcięciu zmysłów od świata zewnętrznego, straszny skurcz i nudności zamieniły się w ból. Nie wiem, dlaczego ból jest lepszy od skurczu. Ale mogłem wreszcie oddychać.

To jest to! Człowiek zamyka oczy idoświadcza przyjemności. Po rozważeniu tej myśli, która właściwie nie miała żadnego sensu, wziąłem głęboki wdech zanieczyszczonego powietrza. Dzwonek rikszy rozbrzmiewał ostrzegawczo, gdy ta toczyła się po nierównej i kamienistej nawierzchni, zmierzając gdzieś daleko, być może aż do Seocheonchuk2. Wsiadłem na rikszę o jedenastej trzydzieści rano, ale jeszcze nie słyszałem strzałów armatnich zwiastujących południe. Być może dlatego, że tak się czułem, jakby to był już wieczór. Chciałem zobaczyć, która jest godzina, ale odległość między ręką a zegarkiem w kieszeni wynosiła chyba kilkaset li3. Nie mogłem już tego znieść i otworzyłem oczy. Ludzie, którzy skoczyli na bok na dźwięk dzwonka rikszy, wyglądali jak stwory z baśni, tańczące w piekle dla boga podziemi.

— Ciekawe — mruknąłem do siebie. Nie wiem dlaczego, ale czułem się tak, jakby wszystkie stworzenia niebiańskie zstąpiły, by mnie połaskotać. Całe moje ciało ogarnęły drgawki. Każdy por skóry wydzielał mdły pot. Niepokój był przytłaczający do tego stopnia, że gdybym miał nóż, wyskoczyłbym z rikszy, aby dźgnąć i zabić tuzin ludzi.

Zapadłem na tę chorobę (tak tajemniczą, że nawet nieznaną lekarzom) dwa miesiące temu. Na początku nie chciałem jeść. Mój brzuch był ciągle wzdęty. Zjadłem trochę chleba, który powinien być pożywny, ale go zaraz zwróciłem. Mój brzuch wyglądał, jakby należał do kobiety w ciąży i przez kilka dni stopniowo puchnął. Przypominał wypolerowaną, dojrzałą czerwoną wiśnię. Gdyby ktoś nakłuł go igłą, sok wiśniowy wypłynąłby jak łzy z oczu. Ale moja twarz była całkowicie pozbawiona krwi, aż stała się żółta i ostatecznie niebieska, z wyjątkiem przekrwionych oczu. Głowa mi ciążyła – w końcu stała się moim punktem ciężkości. Ale od tego momentu głowa i ciało były już dwoma odrębnymi bytami. Od czasu do czasu zastanawiałem się, jak pozbyć się głowy. Całkowicie straciłem rozum. Pogrążałem się w chwilach skrajnego szczęścia lub czułem niekończące się przygnębienie, mieszając wydarzenia z moich marzeń na jawie z rzeczywistością. Zaprzyjaźniłem się nawet z kilkoma ważnymi postaciami historycznymi. Od czasu do czasu wracałem do rzeczywistości i choroby. Gęsia skórka pokrywała moje ciało i czułem, jakby zimna woda spływała mi po głowie, a niewytłumaczalny demoniczny strach wstrząsał moim umysłem. Jakiś lekarz albo inny medyk po zdiagnozowaniu mnie podawał mi zupełnie nieskuteczny proszek z wodą, nazywając to „lekarstwem”.

Ostatecznie zrozumiałem, co mnie czeka: hospitalizacja. Jasnożółte niebo zakołysało się nade mną, jak gdyby lornetka zatrzęsła się w moich rękach. Droga wyglądała jak naznaczona śmiercią, a gdzieś daleko słyszałem przerażony głos. Nie mogłem dłużej znieść tych nudności, więc ponownie zamknąłem oczy. Riksza wiozła mnie dalej.

Przez zamknięte powieki prześwitywały promienie słońca, które zmieniały swój kolor na pomarańczowy i przedzierały się dalej wzdłuż nerwu wzrokowego w kierunku mózgu. Wreszcie przenikły do umysłu i drażniły go. Na huk południowego wystrzału otworzyłem oczy. Rikszarz opuścił pałąk i wysiadłem. Przede mną ukazał się piekielnie czerwony neon szpitala S. Po chwili ze straszliwym skowytem zostałem wessany do środka.

Myśl druga

Tu jest jak w piekle. Co za smutny widok. Nie do opisania.

— Uu-uu-uu… — Jęk bólu.

— Aaa, aaa… — Wycie w śmiertelnej agonii.

Kiedy na ulicy milknie hałaśliwy turkot tramwaju, ciszę sporadycznie przerywa gwizd przejeżdżającego pociągu. W promieniu dziesięciu li we wszystkich kierunkach rozchodzi się dźwięk przypominający przeraźliwe krzyki duchów. Roznosi się tak jakby jednocześnie nade mną, pode mną, obok mnie i dookoła mnie. Ach, jeśli to nie jest piekło, to już nie wiem, co to jest. Jeśli to nie są krzyki chorych zaatakowanych przez skorpiony, to co innego może to być? Nie potrafię powiedzieć, czy się boję, czy nie. Dygoczę. Tramwaj przejeżdża gwałtownie. Czuję jego drżenie.

Zgadza się. Odchodzę.

Niechybnie zmierzam ku śmierci. Naprzód, no dalej. Biegnij z całych sił. Jeśli wpadniesz na demona, uderzgo. Diabeł jest niebieskim światłem. Swoim czerwonym światłem wymaż jego niebieski blask. Wtedy zmieni się w purpurowe światło i stanie się płomieniem.

— Aj, ratujcie mnie… — słychać krzyk z pobliskiej sali.

— Głupcze. Walcz z tym purpurowym płomieniem!

— Och… — znowu ktoś krzyczy.

Gdzieś musi być papieros. Zrywam się z łóżka i wlokę się przed siebie. Unoszę głowę w kierunku odbitego światła wpadającego z zewnątrz. Gryzę niedopałek papierosa i siadam w fotelu. Tytoń jest boski.Lekarze, którzy twierdzą, że jest niezdrowy, to idioci. To głupcy, którzy nie potrafią rozróżnić, co jest zdrowe, a co nie jest. Jeśli chodzi o sprawy zdrowotne, to istnieją dwa rodzaje zdrowia: zdrowie fizyczne i zdrowie psychiczne. Są sposoby na utrzymanie ciała w dobrej kondycji poprzez uwarunkowania psychiczne i fizyczne. Papierosy sprzyjają zdrowiu psychicznemu i nic nie mogę na to poradzić, ale tak już jest. Wdycham dym papierosowy głęboko do płuc i wydycham go cicho przez nos i usta, celując w policzki. Ktoś głośno ziewa. To taki rodzaj ziewania, który obudzi każdego żyjącego. Do moich uszu dochodzą przeraźliwe dźwięki.

— Och, och, och, och, umieram… Och…

Przed oczami ukazują mi się koszmarne zjawy. Na sąsiednim łóżku leży pacjent z rozłupaną czaszką. Krew spływa mu po policzku. Czaszkę i czoło ma owinięte gazą. Z brunatnej twarzy bez wyrazu wyzierają przekrwione oczy. Usta są lekko rozchylone. Zapadam się w sobie i znikam. Płaczę, ale moje usta się nie poruszają. Mój język skwierczy jak wrzący olej. Ból głowy sprawia wrażenie, jakby mózg był okryty kapeluszem wykonanym z dziesiątek tysięcy igieł.

Całe moje ciało drży.

Obok tamtego łóżka stoi osoba z amputowaną ręką. Poruszając się, ukrywa pod bandażem niewielki kikut ramienia. W następnym łóżku znajduje się pacjent bez nogi. A jeszcze dalej leży ktoś z perforacją żołądka. Słychać tu wszelkiego rodzaju krzyki. Krzyki przeklinające życie i żywych. Zostaliśmy zredukowani do kameralnego piekła ‒ albo inaczej ‒ sami zeszliśmy do niego.

— Umrzeć! — ktoś woła.

— Umieram… — woła inny, jakby w odpowiedzi.

Ale co to jest śmierć? Zastanawiam się. Śmierć jest brunatna.Czyżmoże być inna? Nie. Tylko brunatna. Chociaż nie ma sposobu, żeby się dowiedzieć. Zdaję sobie sprawę, jak źle jest z moją głową.

Śmierć jest brunatna. I… nie wiem, co jeszcze przyjdzie mi do głowy.

— Ach. Umrę, umrę. — Słyszę to z daleka. Mogłem przewidzieć ostateczny, straszny akt.

— Zabiję cię. Po prostu zaczekaj. To cię bardziej ukoi. — Pokuśtykałem z fotela, myśląc o scyzoryku znajdującym się wśród makulatury, którą przyniosłem ze sobą. Moje wizje są nadal niewyraźne. Jakieś brunatne filary. Białe ściany. A może czarne ‒ nie, błękitne ‒ wszystko przemienia się w ogromny bezkres. Czuję, że gdzieś spadam.

Zanim zdołałem dokończyć tę myśl, przed oczami pojawił mi się błysk, a potem usłyszałem huk. Upadłem w miejscu, gdzie stałem.

Myśl trzecia

Nadal żywo pamiętam tamte dni. To była moja dziesiąta noc w szpitalu. Zanim zasnąłem, patrzyłem jak W bawi się owadem. Prawdopodobnie było około piątej rano.

— Bracie, bracie — słyszałem, jak wołał do mnie mój młodszy brat. W odległym domu ujrzałem jego i matkę. W końcu zapytałem:

— Co?

Nie było odpowiedzi. Po chwili ponownie usłyszałem:

— Bracie, bracie.

— Co? — Powtórzyłem. Czekałem przez chwilę, ale znowu nie usłyszałem odpowiedzi. Usiadłem i pchnąłem boczne drzwi. Nie zobaczyłem ani brata, ani matki. W środku nie było ani jednego kawałka mebla. Całkowicie pusty dom spowijało jasne światło. Wyprostowałem się. Na moim ciele pojawiła się gęsia skórka. Stałem tak przez dwie lub trzy sekundy, po czym odwróciłem się i położyłem z powrotem na łóżku. W tym momencie z pustej przestrzeni zza rogu wynurzył się dziwny potwór. Był to brunatny demon. Miał opadnięte policzki. Jego oczy były puste i pozbawione życia. Wydawał się skrywać zaciekłość, tak ostrą jak ostrze igły.

— Brunatny, brunatny — krzyknąłem stłumionym głosem.

Jakby mnie usłyszał, demon zaczął się chrapliwie śmiać:

— Hahahaha.

Nagle nabrałem śmiałości i zapytałem:

— Co tu robisz?

— Co ja tu robię? Czemu tu jestem? Czyż nie mogę tu przyjść?

— Oczywiście, że nie możesz! Nie możesz!

— No, wiesz. Nie musisz tak się złościć. Przyszedłem po kogoś z sąsiedniego łóżka i zatrzymałem się, żeby sprawdzić, co się z tobą dzieje.

— Nie masz powodu, żeby tu być.

— Cóż, może pewnego dnia zostaniesz naszym sprzymierzeńcem, więc wpadłem, żeby się z tobą zobaczyć.

— Nie ja. Nie. Na pewno nie.

— Ha ha ha ha — jego chrapliwy śmiech wystarczył, by rozbić każdy przedmiot w pokoju. — Czyż nie masz zamiaru związać się z nami?

— Żadnego zamiaru. Po prostu nie pójdę tam, gdzie ty jesteś.

— Przez ile dni…?

— Ile? Miesiąc, dwa miesiące, rok, pięć lat, dziesięć lat, dwadzieścia lat, dopóki nie umrę…

— A jak myślisz, kiedy umrzesz?

— Tylko Bóg to wie.

— Hm,Bóg? Akurat ja także to wiem.

— To kłamstwo, to kłamstwo!

— Dowiesz się za jakiś czas. Ha ha ha ha ha. Nie mówmy już o tym. Spróbujmy się porozumieć i…

— Nie muszę tego robić!

— Kiedy dołączysz do nas w naszym świecie, dam ci szerokie uprawnienia.

— Czy mnie kusisz?

— A na czym ci zależy?

— Nie samym chlebem żyje człowiek.

— A czym żyje, co?

— Swoją wibrującą siłą życiową!

— Gdybyś miał władzę, czyż nie sądzisz, że byłbyś szczęśliwy?

— Nie chcę, abyś ty ustalał moje prawa!

— Na tym właśnie polega wasza ludzka słabość. Ludzie poświęcają całą swoją przyszłość i życie, walcząc o swoje prawa. A w rzeczywistości jesteście słabeuszami.

— Nie. Dzięki tym cechom ludzie są potężni!

— Hahahaha. To ludzie także są potężni? W naszym świecie to dotyczy najsłabszych istot… Chcesz wiedzieć? — Demon uśmiechnął się szeroko.

— Nie chcę wiedzieć. Nie chcę o tym słyszeć.

— To po co pytasz?

— Zapytałem ot, tak sobie.

— A więc nic nie muszę wyjaśniać?

— Jak to nie musisz? Skoro już zapytałem, chcę znać odpowiedź.

— Hahahaha. Rzeczywiście chcesz to usłyszeć, co? W naszym świecie najsilniejsi głoszą: trzeba robić to, czego dusza zapragnie. Rozumiesz?

— Skoro tak, proszę bardzo. Ja nie chcę iść tam, gdzie ty jesteś, więc nigdzie nie pójdę.

— To taka wymówka człowieka, który nie wie, co chce zrobić. Ale w głębi serca chcesz iść, prawda?

— Nie podoba mi się to wszystko. Czekam tylko, aż się stąd wyniesiesz.

— Naprawdę nienawidzisz mnie za to, że tu jestem?! — syknął demon z wściekłością.

— Pewnie!

— Jeśli tak nienawidzisz, po prostu ja to zrobię. — Po czym wyciągnął po mnie swoje szpony.

— Ach! Ach! – wydałem z siebie cichy jęk. W tym momencie zdałem sobie sprawę, że to sen. Z całej siły otworzyłem oczy. Zamrugałem powiekami.

To był sen, powiedziałem sobie i dalej kroczyłem ciemną ścieżką. Przed sobą zobaczyłem światło. Bez wahania ruszyłem w jego kierunku. Ale droga nie miała końca.

Nie ma sposobu, aby dowiedzieć się, gdzie jest jej kres. Nie byłem pewien, ile godzin ‒ nie, ile dni ‒ spacerowałem. W końcu dotarłem do tego światła. Ujrzałem ogromny pałac, tak ogromny, że zastanawiałem się, jak coś takiego może w ogóle istnieć. Wszedłem do środka, chociaż nie mogłem znaleźć głównego wejścia. Byłem nieproszonym gościem wdzierającym się do czyjegoś domu. Gdy tylko przyszło mi to do głowy, odwróciłem się, aby wyjść, gdy nagle usłyszałem głos:

— M, dlaczego odchodzisz? Proszę, wejdź. — Odwróciłem się, żeby spojrzeć, kto do mnie mówi. Zobaczyłem twarz znajomą, ale mimo to obcą.

— Kim jesteś?

— Ja? Poznałeś mnie przecież wcześniej. Co się dzieje z twoją głową? — Jeszcze raz na niego spojrzałem. Tak, to był ten sam demon. Brunatny demon. Odwróciłem się i pobiegłem w stronę ciemności, gdy głos wołał za mną: — Dokąd uciekasz?

Przebiegłem dwadzieścia trzy tysiące li. Naprzeciw pałacu stał duży dom. Wbiegłem do środka, wołając o ratunek. Ten dom był wcześniej pałacem. W jakiś sposób powróciłem do tego samego miejsca, do którego dotarłem przedtem. Odwróciłem się i znowu zacząłem uciekać. Nie wiem, ile razy tamtędy przechodziłem. Każdy dom, do którego przybyłem, stał w tym samym miejscu, w którym zacząłem wędrówkę. Nie wiedziałem, co mam dalej robić, więc znowu zerwałem się do ucieczki. Niebo na wschodzie robiło się coraz jaśniejsze. Z daleka nosowy głos zawołał:

— Pomóż mi.

Pobiegłem w kierunku głosu. Zobaczyłem starszego mężczyznę. Był to mój młodszy brat.

— Bracie, co ci się stało?

— Pomóż mi.

Nie czekał z wyjaśnieniem. Bez wahania wyjawił mi, że słyszał o istocie posiadającej nieskończoną moc i nalegał, abyśmy poszli do niej prosić o zbawienie. Biegliśmy razem w jednym kierunku. Ujrzeliśmy wspaniały dom. Zatrzymałem się na chwilę, a potem wszedłem sam do środka. Znalazłem właściciela i wyprowadziłem go na zewnątrz. Był to ten sam brunatny demon.

— Dlaczego ciągle mnie śledzisz? — krzyknąłem.

— Ja? Śledzę ciebie? Przecież to ty wtargnąłeś do mojego domu — odparł. — Pomogę ci zakończyć twoje życie — powiedział, wyciągając miecz.

— Przestań! — krzyknął młodszy brat.

— Ty draniu. Jesteś z nim w zmowie?! — syknął demon, po czym skierował miecz w stronę młodszego brata i zbliżył się do niego. Po chwili chwycił mnie za szyję i zaczął mną potrząsać.

— Ratuj mnie! — krzyknąłem, otwierając oczy.

— Co się stało? — zapytała pielęgniarka, potrząsając mną. Rozejrzałem się nieprzytomnymi oczami. Spojrzałem na S, który właśnie obudził się z drzemki. Jego twarz promieniała energią. Tamtego dnia mój stan znacznie się pogorszył.

Myśl czwarta

Usłyszałem dziś od ordynatora diagnozę. Było około drugiej po południu. Miałem nieznośne nudności. Gdy spałem, każdy por mojej skóry wyczuwał dźwięki zbliżających się do mojego łóżka szpitalnych drewniaków. Odwiedziła mnie matka, która przyjechała ze wsi. Słyszałem odgłos butów lekarza rezydenta. W końcu usłyszałem stuk, a potem szurgot i znowu stuk butów niemieckiego laboranta. Głowę miał lekko pochyloną do przodu, jakby się bał, że okulary spadną mu z nosa. Jedną rękę trzymał w kieszeni białego fartucha, a drugą wymachiwał. Moje oczy zwęziły się na dźwięk tych kroków, a potem coś sobie uświadomiłem: nawet kroki mogą brzmieć natarczywie. Nie chciałem się ruszać. Po prostu zamknąłem oczy i udawałem, że chrapię. Ostra woń eteru przyprawiła mnie o dreszcze. I zaraz poczułem nagły uścisk na mojej dłoni.

Ciągle chrapałem. Przy uchu usłyszałem tykanie zegarka. Chwilę później doktor puścił moją rękę, podniósł nocną koszulę i dotknął brzucha. Nie było to przyjemne doznanie, ale jednocześnie poczułem łaskotki i rozluźniłem się. Gdy zmierzył mi temperaturę, mlasnął językiem.

Oco chodzi? Oco chodzi? Odwróciłem się do lekarza z opuszczonymi powiekami, ale zobaczyłem go oczami wyobraźni. Wydawało mi się, że marszczy brwi.

Oco chodzi? Zastanawiałem się. Kroki trzech osób skierowały się z powrotem w stronę drzwi i zatrzymały się na progu. Z trudnością rozróżniałem dźwięki. Starałem się zrozumieć, o czym mówią.

— Mój chłopak… Mój chłopak był taki silny… — Usłyszałem ostry głos mojej matki.

— Nie thutaj, nie thutaj. Lepiej, aby chory nas nie słyszał. — Łamana mowa człowieka z Zachodu mieszała się ze słowami mojej matki.

— Ha, ha… pomyślałem. Nic już mnie nie dziwiło. Czułem się osłabiony. Prawdopodobnie opinia ordynatora nie zaskoczyła matki. Stopniowo bicie mojego serca stawało się coraz głośniejsze. Niepokój wzrastał. Czy tej choroby nie da się wyleczyć? Jedyną odpowiedzią na to pytanie był oddalający się, okropny stukot szpitalnych drewniaków.

— Mój chłopiec… — Usłyszałem głos matki, a potem szept lekarza rezydenta – kolegi z czasów szkoły powszechnej, który uspokajał ją, nie pozwalając jej dokończyć zdania.

— Matko, nie martw się. Mówią, że nawet w najczarniejszej godzinie zawsze można gdzieś znaleźć światło nadziei. Nie martw się… — Znowu podeszli do mojego łóżka. Otworzyłem oczy. Zaskoczyłem ich.

— Jak się czujesz? Trochę lepiej, prawda? — lekarz rezydent R uśmiechnął się.

— Tak, znacznie lepiej — odpowiedziałem, wpatrując się w sufit. Mój głos zadrżał, chociaż tego nie chciałem.

— Za kilka dni będzie lepiej.

— Ha, ha! Za ile dni? — Zignorowałem jego uwagę, nie zmieniając wyrazu twarzy. Matka patrzyła bez słowa. R zamilkł.

— R, powiedz mi prawdę. Umieram, czyż nie? Nie będę żyć?

Słyszałem, jak moja matka płacze, a R zaprzecza mojemu pytaniu.

— Ani trochę. Jeśli umrze facet tak silny jak ty, to kto pozostanie przy życiu na tej ziemi?

Zacząłem wpatrywać się w sufit. Aby zmienić prostokątny kształt sufitu biegnącego ze wschodu na zachód w kwadrat, policzyłem dokładnie, ile płytek muszę wkleić w kierunkach północnym i południowym. Zastanawiając się nad tym przez chwilę, ponownie zapytałem:

— Ale… to przecież ordynator orzekł, że umrę…

Nie było odpowiedzi. Płacz mojej matki przeszedł w szloch. Nastąpiła dłuższa przerwa, po której odezwał się R.

— Słyszałeś wszystko?

— Musiałbym być głuchy, żeby tego nie słyszeć. — Niepotrzebnie się denerwowałem, wyładowując się na R, który odezwał się po chwili przerwy.

— Ach… M. Nie martw się. Mówią, że nawet w najczarniejszej godzinie zawsze można gdzieś znaleźć światło nadziei. Czy uważasz, że życie człowieka nie ma żadnej wartości?!

— A czy ty myślisz, że życie człowieka jest aż tak cenne? – Nie miał na to odpowiedzi. Powtórzyłem pytanie.

— R! R! Powiedz mi prawdę. Potraktuj to jako sposób na uratowanie mi życia. Jeśli mam umrzeć, powinienem być w stanie dokładnie przygotować się przed odejściem!

— Nie znam odpowiedzi. Moim zdaniem nie ma powodu do zmartwienia, ale ordynator twierdzi, że nie da się już nic zrobić, więc nie wiem. Poradził mi, żebym się nie zadręczał, i wyprowadził z sali matkę.

Spoglądałem znowu na sufit. W oddali dał się słyszeć odgłos tramwaju, samochodów, riksz, gwar ludzi — wszyscy cieszyli się życiem. Mogłem tego się domyślić nawet bez wyglądania przez okno. A tutaj, po drugiej stronie muru… — to straszne… Próbowałem wyobrazić sobie szczęśliwe życie innych ludzi, ale po prostu nie potrafiłem tego zrobić. Mój płacz zamienił się w chęć potępienia szczęścia innych. Cóż za ironia losu.

Wsamochodzie prawdopodobnie jedzie ktoś, kto nie wie, jak cieszyć się życiem tak, jak ja potrafiłem. Ktoś, kto ma mniejszą obsesję na punkcie życia niż ja. Nie jest ze mną dobrze. Aprzecież jestem kimś, kto potrzebuje żyć bardziej niż ten ktoś inny ‒ ja przecież wiem, jak żyć lepiej niż oni. Co za beznadziejne położenie. Ale nie ma potrzeby o tym myśleć. Umieram. Może za dwa lub trzy dni. Może nawet dzisiaj… Wygramoliłem się z łóżka, wziąłem buteleczkę z atramentem stojącą obok wezgłowia i rzuciłem ją w desperacji w stronę drzwi wychodzących na ulicę. Buteleczka uderzyła w drzwi i pękła, a niebieski atrament rozprysnął się na wszystkie strony.

— Ha ha ha ha — zaśmiałem się. Nagle poczułem niepokój, więc skuliłem się w sobie. We własnym śmiechu usłyszałem chichot demona sprzed czterech dni. Znowu położyłem się na łóżku. Powoli podniosłem wzrok i spojrzałem na sufit. Ta dziwna i niepojęta dama zwana śmiercią ‒ bez względu na to, jak bardzo o niej myślałem, po prostu nie docierała do mojego umysłu. Kuriozalne.

Umieram? Na końcu postawiłem znak zapytania i długo się nad tym zastanawiałem. Nieważne, jak bardzo się nad tym zastanawiałem, było to niepojęte.

Umieram, pomyślałem znowu. Stopniowo mój umysł zaczął sobie uświadamiać brzemię śmierci.

Umieram. Dlaczego? Chcę żyć, więc dlaczego mam umrzeć? Kto do diabła mnie zabija?! Powiedziałem, że chcę żyć, więc kto próbuje mnie zabić?! Wszyscy umierają. Ale ja po prostu chcę żyć. Moja radosna osobowość, siła, wytrzymałość ‒ dlaczego miałbym umrzeć, zanim dam się poznać całemu światu?! Nie, nie umrę. Oczym do diabła mówi ordynator?! Nagle smutek, złość ‒ dziwne uczucie ‒ wypełniły mój umysł.

— Umieram! — krzyknąłem i zamknąłem oczy z wyczerpania.

Myśl piąta

Mam ochotę zapalić. Głód nikotynowy jest nie do zniesienia. Mógłbym nawet wdychać unoszący się nade mną dym papierosowy. Ale tu nikt nie pali i nawet nie można znaleźć ani szczypty popiołu papierosowego ani zapałek. Nie ma nikogo, kto dałby mi papierosa? Ach ‒ czy umrę bez zaciągnięcia się?

Myśl szósta

Miałem operację. Otworzyli mi żołądek i coś wyciągnęli. Następnie włożyli do środka jakiś metalowy przedmiot i zszyli mnie z powrotem. Operacja odbyła się około dziesiątej rano. Wspiąłem się na łóżko chirurgiczne jak owca zwabiona przez rzeźnika. Ordynator powiadomił mnie, że rokowanie może nie być pomyślne. Mój przyjaciel R stwierdził, że właściwie nie mam już nic do stracenia, więc równie dobrze w ostateczności mogę poddać się operacji żołądka. Chwilami spoglądałem, jak R przebiera się w strój chirurgiczny, sterylizuje skalpel, szczypce i dziwnie wyglądające haczyki. Mój umysł nie powracał do znieruchomiałego ciała. Unosił się nad nim, spoglądając z wysoka. Długo patrzyłem na swoje ciało, a potem na R, który odwrócił się do mnie plecami i szturchnął pielęgniarkę jakimś instrumentem.

Czemu to trwa tak długo? No, już ‒ zaczynaj. Ale nie śpiesz się, nawet jeśliby zajęło ci to cały rok. Mój umysł nie mógłby tego dłużej znieść. Wyglądało na to, że R dobrze sobie poradzi. Rozetnie mi brzuch szybko i przyjemnie. Ta myśl mnie przeraziła. Naprawdę, poradzi sobie. Jeśli zostanie wystawiony na próbę, dobrze wyceluje ostrzem skalpela i wykroi wszystko co trzeba.

Ile to zajmie godzin? Mój umysł, oderwany od ciała, unosił się nad R i bawił się takimi myślami. Ciało nie mogło leżeć tak długo bez ruchu na operacyjnym stole. Minęło około trzydziestu minut i weszło kilka osób. R i pielęgniarka podeszli do mnie. Wtedy umysł powrócił do ciała i cicho się w nim skrył. Zamknąłem oczy z całej siły. Usłyszałem szmer, a potem coś zakryło mi nos i usta.

Zaniepokoiłem się, kiedy nagle mój nos poczuł ostrą woń eteru. Umysł powoli się uspokajał i znowu opuścił ciało. W głowie poczułem chłodny wiatr. Czułem, że jestem naćpany jakimś narkotykiem. Nie wiem, co się ze mną działo. Kogoś zobaczyłem, ale to nie był ani lekarz, ani śmierć, ani też życie. Poczułem od niego silną woń papierosów. Szedłem dalej ciemną ścieżką.

Dokąd, do diabła, zmierzam? Zastanawiałem się. Dobrze.Chyba powiedziałem, że idę wkierunku demona. Stąpałem po omacku po ciemnej, ale jednocześnie jasnej ścieżce w stronę demona, którego żywo pamiętałem. Jakoś udało mi się dotrzeć do jego ogromnego domu. Usiadłem w wielkim salonie naprzeciw niego. Dziś ukazał mi się w ludzkiej postaci, jako młody człowiek w lśniącym ubraniu. Talię przewiązaną miał pasem z płonącym kamieniem.

— A więc przybyłeś.

— Tak, przybyłem.

— Dlaczego tu jesteś?

— Przychodzę tu z prośbą.

— Jaką?

— Powiedziałeś ostatnim razem, że powinniśmy spróbować się porozumieć, prawda?

— Hahahaha. Ludzie są nieprawdopodobnie naiwni! Przecież to wszystko było kłamstwem… Wszystko.

Nawet nie byłem na niego zły. Zapytałem ponownie:

— Czy to były kłamstwa?

— Jasne. Czy źle jest kłamać?

— Oczywiście, że źle!

— Tak właśnie mówią ludzie w waszym świecie!

Nie czułem się zawstydzony.

— Nasz świat? Oszuści muszą być sprytni. Ten, kto daje się oszukać, jest nierozsądny.

— Świat demonów jest inny.

Zaśmiałem się i powiedziałem:

— W takim razie, pójdę już.

— Dlaczego? Nie chcesz mnie o coś zapytać?

Słysząc to, poczułem, że muszę go o coś zapytać.

— Tak. Poczekaj chwilę. Co to mogło być…

— Zastanów się.

Zastanawiałem się przez chwilę. W końcu zapytałem:

— Kiedy umrę, co się stanie?

— A co się ma stać? Po prostu przechodzisz do następnego świata.

— Następny świat? Do nieba czy do piekła?

— Hahahaha. Możesz to interpretować, jak chcesz. Po prostu pomyśl o swoim następnym życiu w taki sam sposób, jak o swoim poprzednim.

— Poprzednie życie? — Zaczął mówić logicznie.

— Pewnie. Poprzednie życie: kilka dni jako plemnik, kilka miesięcy życia płodowego, no i cała reszta poprzedniego życia…

Brzmiało to logicznie.

— Kiedy życie nasienia staje się życiem płodowym, plemnik umiera i staje się płodem, czyż nie? A ten z kolei umiera, gdy staje się człowiekiem, prawda? A kiedy dusza wciela się w ciało... To ciało zostaje uśmiercone, podczas gdy dusza przechodzi do następnego życia. Taka jest wybrana droga. Potem wkracza w następne życie. Hahahaha.

— Czy to prawda, czy kłamstwo? Nie mogę ci ufać.

— A myśl sobie o tym, co tylko chcesz.

— Więc kim ty miałbyś być? Jeśli nie ma nieba ani piekła, dlaczego miałbyś istnieć?

— Ja? My, demony, bylibyśmy bardzo zmartwieni, gdybyśmy zostali w ten sposób zinterpretowani. My, demony, jesteśmy po prostu ludzkimi uczuciami i instynktami.

Znów brzmiało to logicznie. Powoli poczułem w sobie rosnące uczucie szczęścia. Wstałem i zacząłem tańczyć z radości. Moje stopy oderwały się od ziemi. Kiedy tak tańczyłem przez długi czas, nagle ktoś chwycił mnie za nogę i zaczął ciągnąć.

— Kto to?!

— To ty, nieprawdaż? — odparł demon. — Napijmy się i zatańczmy.

Nalałem demonowi drinka, a sam skierowałem się w stronę ciemnej uliczki. Znalazłem się na jakimś polu bitwy. Ogromne, niekończące się pole. Słyszałem strzały, ale nie byłem pewien, skąd dochodzą. Tam, gdzie się znajdowałem, było wyjątkowo jasno, ale po drugiej stronie panowała ciemność, jakby zapadła noc. Kula trafiła mnie w brzuch. Upadłem do tyłu. Miejsce, w które weszła kula, zaczęło swędzieć. Ktoś znowu pociągnął mnie za nogę. Odskoczyłem i rzuciłem się w ciemność. Przed przebudzeniem śniłem dziesiątki podobnych snów. O zmroku znalazłem się z powrotem na swoim szpitalnym łóżku.

Myśl siódma

Po dwóch miesiącach pobytu w szpitalu i miesiąc po operacji ostatecznie mnie wypisano. Ja, który zostałem skazany na śmierć przez rzekomo wybitnego koreańskiego lekarza, mogłem wrócić do życia i opuścić szpital. Po raz pierwszy od czterech lat założyłem swój falujący hanbok i usadowiłem się wygodnie w fotelu.

A więc żyłem. Brzmi to jak wielkie kłamstwo. Ale przecież zostałem wypisany ze szpitala. Brzmi to jak jeszcze większe kłamstwo. Mój martwy duch nadal czuł się przywiązany do ludzkiego świata i dalej wędrował. To w końcu była prawda. Nadjechał tramwaj. Mogłem znowu do niego wsiąść. Wokół kręciło się mnóstwo ludzi. Teraz jestem taki sam jak oni. Ach, czy to może być prawdą? Mogę zapalić papierosa. Są takie chwile, które warto z pokorą celebrować.

— Tramwaj czeka.

— W porządku. Chodźmy. — Usłyszałem głos R i głos matki.

— Wróciłem do życia i chcę podróżować. — Przecież to nieprawda. Nieprawda. — Powiedziałem, podążając za nimi. Ale kiedy R i S pożegnali się, a matka i ja weszliśmy na dużą ulicę, widok wszystkich poruszających się ludzi po drugiej stronie, powoli, krok po kroku, wypełniał moją głowę nieopisaną radością.

— Miotając się codziennie między życiem a śmiercią w przerażającym chaosie świata, nie chcę niczego więcej, jak tylko tego, aby ten tłum jak najszybciej doświadczył takiej samej radości, jaką teraz sam odczuwam. — Matka i ja kołysaliśmy się w tłumie. Zapaliłem papierosa.

*

Skończyłem czytać dziennik i zobaczyłem, jak M przegląda czasopismo na moim biurku. Co to ma znaczyć? Czy nie można zagwarantować człowiekowi życia? Owady, którymi codziennie się zajmuję, a także inne zwierzęta, zapewniają sobie przetrwanie dzięki swojej budowie, kształtom i szacie zewnętrznej. Nie można zagwarantować życia człowiekowi z duszą zwierzęcia bez uciekania się do tak radykalnych środków. Czy trzeba biegać do lekarza przy każdym zagrożeniu? O co tu chodzi? Gdyby M nie spotkał swojego przyjaciela, lekarza rezydenta, czy mógłbym go znowu widzieć w tak doskonałym stanie i nastroju? Podszedłem do M.

— M.

— Skończyłeś czytać?

— Czy to oznacza, że człowiek nie jest panem swojego losu?

— Jeśli pomyślę, ile setek tysięcy cennych istnień ludzkich zostało straconych tylko z powodu złej diagnozy lekarza, to cały drżę.

— Tak się cieszę, że żyjesz!

— To prawda. To dlatego, że miałem dobrego przyjaciela R…

— Przeżyłeś — powiedziałem, kończąc jego zdanie. — Inaczej byś umarł.

— To prawda.

Spojrzałem na miasto z okna naszego domu położonego na wzgórzu. Masa ludzi poruszała się w euforycznym nastroju, bezwiednie wyrażając radość życia. Ach, ale kto zagwarantuje im życie? Diagnoza lekarska może ich zabić w ciągu roku, a nawet miesiąca.

Znowu patrzę na M. Jest w pełni zdrowy. Gdy radosnymi oczami spoglądał na mnie, na jego okrągłej twarzy pojawiły się oznaki dobrego samopoczucia.

Styczeń 1921

Pieśń rybaka

Mamy cudowną pogodę. Słoneczną i ciepłą. To nie jest nieprzyjazne niebo, które szydzi, spoglądając z góry na nas maluczkich. To sympatyczne niebo. Wydaje się, że chciałoby się pochylić, zbliżyć do nas i dotknąć naszych rąk swoimi różowymi chmurkami. To niebo pełne miłości.

Nie zatrzymuję się ani na chwilę. Kręcę się po trawie u stóp wzgórza Moran1 w pobliżu rzeki Daedong, której błękitne wody wlewają się do Morza Żółtego. Jest trzeci marca ‒ pierwszy dzień festiwalu łodzi na rzece Daedong. Niebieskie łódki płyną po ciemnej toni, przez którą przebija lśniący prąd wodny. W wibrującym powietrzu, delikatniejszym niż aksamit, rozlega się wesoła melodia, pijana zapachem wiosny. Za serce chwytają wzruszająca pieśń gisaeng2 i koreańska muzyka – rzewna, bezkresna, żałosna i senna. Wartkie wody rzeki Daedong, jakby zdeterminowane, żeby się nie zatrzymywać, niosą radość nadchodzącej wiosny. Z murów fortecy Cheongnyu wyrastają zielone pędy, a w ludzkim sercu żywiej płynie czerwona krew. Wilgotne wiosenne powietrze przenika całą przyrodę.

Nadeszła wiosna. Wreszcie ją mamy.

Słyszę muzykę, która cicho i delikatnie płynie wśród igieł ciemnej koreańskiej sosny, unosi się wraz z lekkim wietrzykiem i muska świeżo wyrośniętą trawę. Nigdzie indziej nie można usłyszeć takiego piękna.

Ach ‒ upajające piękno zielonej wiosny! Od piętnastego roku życia mieszkałem w Tokio i nigdy wcześniej nie zachwycałem się takim cudownym widokiem. Nic nie wywarło na mnie większego wrażenia niż ta okolica. Zieleń w fortecy bujnie wyrasta z ziemi, a na wierzbach pojawiają się młode pąki. Jeszcze nie jest to wiosna w swej pełnej krasie, ale tutaj, w sąsiedztwie wzgórza Moran, tuż za rzeką Daedong, do gęstego lasu przypominającego ziemię Kanaan, zawitała wiosna ze wszystkimi swoimi urokami.

Wokół pną się w górę zielona pszenica i jęczmień. Oczami wyobraźni widzę rolnika, który z uśmiechem patrzy na swoje pole. Chmury zdają się przebijać przez niebo. Cień rzucany przez chmurę przesuwa się tuż pod nią na drugi brzeg rzeki i tam się rozpływa, jakby tworzył nowy zielony świat. Wszędzie, gdzie wieje wiatr, pszenica faluje, opada i unosi się jak prąd wody. Tańczy tak przez cały dzień.

Czarne latawce wychwalają ciszę wiosny, rysując wysoko na niebie kręgi, jakby chciały pozostawić na nim jej odurzające pocałunki.

— Zakwita wiosna. Zakwita wiosna — recytuję dwa razy, zapalając papierosa. Dym papierosowy unosi się wysoko w górę. Niebo wisi nisko. Tak nisko, że mogę go dosięgnąć ze szczytu wzgórza Moran. A różowa chmura, która wydaje się unosić wyżej niż niebo, splata się w węzeł, zanim popłynie dalej. Gdy patrzę w dół na tę wspaniałą wiosenną scenerię i słucham szeptów nowej pory roku, rozmyślam o lepszym świecie. Jaki jest sens ciężkiego wysiłku, który podejmujemy każdego dnia? Czy odpowiedź nie mieści się w utopii? Zawsze, gdy o niej myślę, do głowy przychodzi mi „człowiek wielkiego charakteru”, który „cieszył się do końca swoją wielkością”. Qin Shi Huang3. Co musimy zrobić, żeby nie umrzeć? Kazać trzystu młodym mężczyznom wsiąść na łódź w poszukiwaniu eliksiru nieśmiertelności? Pierwszy Cesarz próbował stworzyć idealny świat. Nie żałował grosza, aby wznieść pałac przyjemności, w którym bez przeszkód można było ucztować i świętować z tysiącami sług. Nieważne, jak wielu historyków poczytuje mu to za złe. On był prawdziwym miłośnikiem życia i pozostanie wielkim człowiekiem, nawet gdy historia się skończy. Czy w dziejach ludzkości był ktoś śmielszy?

— To był wspaniały człowiek — mówię, podnosząc głowę.

I właśnie wtedy w pobliżu grobowca Gija4 smutna piosenka porusza wiosenne powietrze. Nieświadomie kieruję ucho w jej stronę.

— Yeongyu baettaragi5. Żaden gwangdae6 ani gisaeng nie może równać się temu pieśniarzowi.

 

Modlę się, modlę się,

Do nieba, do ziemi, do wszechświata, do Boga

Onasze życie, kruche jak trzcina,

Modlę się, abyś nas ocalił

E-eya, eogeuyeojiya.

Po chwili w dole, na wodzie, rozbrzmiewa pieśń gisaeng przy wtórze bębna janggu7. Nie słychać już baettaragi. Kilka lat temu w Yeongyu miałem okazję cieszyć się latem tylko dla siebie. Każdy, kto pomieszkałby tam przez kilka miesięcy, zachowałby w pamięci nieustępliwy smutek melodii, która stamtąd pochodzi. Ze szczytu spoglądającej w dół na Yeongyu góry, której nazwy nie znam, widać bezkresne Morze Żółte. Każdy, kto wieczorem podziwiał ten widok, nigdy nie będzie w stanie go zapomnieć. Słońce, niczym wielka kula czerwonego ognia, wygląda jakby topiło się w pofalowanym morzu. A potem znowu wydaje się, że tańczy i wypływa z jego wód. Czasami płakałem na dźwięk smutnej melodii baettaragi, która dochodziła do mnie z oddali, gdy spoglądałem na morze, na którym nie było już widać żadnych łodzi.

Toteż w takich chwilach jak ta łatwo uwierzyć, że żona jakiegoś zarządcy porzuciła całe swoje dotychczasowe życie jak znoszony but, a potem odeszła z żeglarzem-włóczęgą. Nawet po powrocie z Yeongyu pieśń baettaragi nadal pozostawała głęboko w mojej pamięci. Nigdy nie opuszczała mnie myśl o powrocie do tego miejsca tylko po to, żeby usłyszeć ją jeszcze raz i nasycić oczy pięknym krajobrazem. Dźwięk bębna i śpiew gisaeng ucichły, a żałosna pieśń baettaragi wciąż do mnie powracała. Czasem tylko zagłuszał ją wiatr. A oto fragment, który głęboko utkwił w moich wspomnieniach i pamięci:

 

Przybiegłaś na brzeg

Imnie ujrzałaś,

Nie wiedząc,

Czy to sen, czy jawa.

We łzach szczęścia śpieszyłaś,

Wtulić się wme ramiona.

Itak rzekłaś, szlochając:

Chwała niebiosom!

Czy spadłeś znieba?

Czy wzniosłeś się zziemi?

Czy przywiał cię wiatr?

Czy przyniosły cię chmury?

Kiedy tak, skąpani we łzach,

Przywarliśmy do siebie mocno,

Sąsiedzi, rodzina iprzyjaciele,

Wszyscy wokół się zebrali.

Słucham aż do tego momentu. Nie wszystkie słowa do mnie docierają, więc gwałtownie wstaję i sięgam po kapelusz, który zawiesiłem na gałęzi sosny. Idę na szczyt wzgórza Moran. Teraz trochę lepiej słyszę tę pieśń. Pieśniarz śpiewa ostatnią zwrotkę:

 

Mieszając ryż,

Aby zamienić go wkleik,

Prosisz,

Nie wypływaj wmorze.

E-eya, eogeuyeojiya

Stoję nieruchomo, szukając miejsca, z którego dochodzą dźwięki. Gdzie to jest? Czy to grobowiec Gija? A może pawilon Eulmil? Ale nie mogę już dłużej wytrzymać. Chcę znaleźć to miejsce bez względu na wszystko, więc podchodzę do bramy Hyeonmu i staję na zewnątrz. Wokół grobowca Gija rozciąga się przede mną sosnowy gaj.

— Gdzie to jest? — pytam ponownie. Wydaje mi się, że dźwięki baettaragi dochodzą z lewej strony, więc przez dłuższy czas wędruję wśród sosen, aż w końcu dostrzegam człowieka, który stoi samotnie na polanie przy grobowcu Gija pod ogromnym niebem.

To twarz, której się spodziewałem. Twarz, nos, usta, oczy i ciało są kwadratowe. Na czole ma grube zmarszczki, nad oczami ciemne brwi, które kryją przeszłe smutki i szczery charakter. Zauważa wpatrującego się w niego osobnika i przestaje śpiewać.

— Dlaczego przestałeś? Śpiewaj dalej — proszę, zbliżając się do niego.

— Cóż… — mężczyzna patrzy w zachmurzone niebo. Ma dobre oczy. Nie wyrażają żalu. Są wielkie i szerokie jak ocean. Domyśliłem się, że jest człowiekiem morza.

—Yeongyu to twoje rodzinne strony?

— Tak, urodziłem się w Yeongyu, ale nie byłem tam od ponad dwudziestu lat.

— Dlaczego przez dwadzieścia lat nie pojechałeś do swojego rodzinnego miasta?

— Taka robota. Czy wszystko idzie tak, jak się chce? — Wzdycha głęboko. — Los jest silniejszy. — Uwaga ta zawierała niepowstrzymaną urazę i wyrzuty sumienia.

— Naprawdę? — Po prostu patrzę na niego. Po chwili milczenia w końcu znów się odzywam. — W porządku. Z chęcią posłucham twojej historii. Jeśli to nie tajemnica, po prostu wyrzuć to z siebie.

— Co miałby do ukrycia taki człowiek, jak ja...

— No to zamieniam się w słuch.

Znowu spogląda na niebo. Po chwili mówi:

— Dobrze. Opowiem ci. — Widzi, jak zapalam papierosa i sam przypala własnego, a potem rozpoczyna opowiadać swoją historię.

— Był to dzień, którego nigdy nie zapomnę. Pewnego sierpniowego dnia sprzed dziewiętnastu lat… — Historia, którą opowiedział, brzmiała mniej więcej tak:

*

Mieszkał w maleńkiej wiosce rybackiej zwróconej ku morzu, położonej około dwudziestu li od Yeongyu. Wioska liczyła nie więcej niż 30 kominów, a on był tam dość dobrze znany. Jego rodzice zmarli, gdy miał czternaście lat. Jedyną rodziną, jaka mu pozostała, była jego żona oraz młodszy brat ze szwagierką, którzy mieszkali po sąsiedzku. Obaj bracia byli najzamożniejszymi w tej wiosce, gdyż łowili najwięcej ryb. Nie tylko potrafili czytać, ale również najpiękniej śpiewali pieśni baettaragi. Innymi słowy, bracia należeli do wioskowej elity.

Była połowa sierpnia, nastało święto Chuseok. Jedenastego sierpnia nieznajomy udał się na targ po jedzenie na święta i lustro dla żony, którego ta pragnęła.

— Nie zapomnij, żeby było większe niż lustro w domu Dangsona, dobrze? — powiedziała z naciskiem jego żona, wychodząc za nim na drogę.

— Nie zapomnę — odpowiedział, spoglądając na jaskrawoczerwone słońce, którego promienie padały mu na twarz, po czym ruszył w drogę. Choć to trochę zabawne, adorował swoją żonę. Była rzadką pięknością jak na wiejską dziewczynę i bardzo czułą (tak mi powiedział).

— W całym Pjongjangu trudno by spotkać dziewczynę taką, jak ona ‒ nawet w dzielnicy czerwonych latarni. — Tak więc jak na wiejską parę byli sobie dość bliscy ‒ do tego stopnia, że wyglądali śmiesznie w oczach gapiów. Starsi zawsze ostrzegali go, żeby nigdy nie ulegał urodzie i czarowi kobiety. Małżeństwo to jednak nie było udane, ponieważ trawiła go nadmierna zazdrość.

Od pewnego czasu był bardzo zazdrosny o swoją żonę. Nie chodziło o to, że źle się prowadziła. Była niezmiernie naiwna i bardzo żywiołowa. Chętnie wdawała się w pogawędki z innymi i była dla każdego bardzo miła.