Osamu Dazai. Literatura japońska. 2 książki: Uczennica. Zmierzch - Osamu Dazai, Mikołaj Melanowicz - ebook

Osamu Dazai. Literatura japońska. 2 książki: Uczennica. Zmierzch ebook

Dazai Osamu, Mikołaj Melanowicz

5,0
51,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

OSAMU DAZAI Literatura japońska. 2 książki: Uczennica i Zmierzch.

1) UCZENNICA

„Poranki są takie, jak by to powiedzieć, bezczelne. Nie mogę znieść tego mnóstwa smutnych spraw, które mnie wtedy przytłaczają. Nie mogę! Nie mogę! Rano jestem najbrzydsza. Nogi mam ciężkie ze zmęczenia i już nic nie chce mi się robić. To pewnie dlatego, że nie śpię głęboko. „Kto rano wstaje...” – bzdura. Rano jest szaro. Zawsze, zawsze tak samo. Pustka. Kiedy rano leżę pod kołdrą, dopadają mnie czarne myśli. Nic mi się nie podoba. Same przeróżne, nieznośne rozczarowania, wszystkie na raz, wlewają się we mnie, doprowadzają do agonii.

Ranki są podłe”.

fragment utworu

Uczennica została napisana na samym początku literackiej kariery Osamu Dazai. Szybko jednak zyskała rozgłos – przede wszystkim dzięki mistrzowskiemu użyciu języka. Był to styl, który z powodzeniem mógłby znaleźć się w dzienniku nastoletniej dziewczyny, a jednocześnie – bardzo malowniczy i sugestywny. Dziś widzimy w tej opowieści ironiczny opis społeczeństwa i walkę jednostki o wolność. To tematy, które Dazai eksplorował nie tylko w swojej twórczości, ale które były też wiodącymi wątkami w jego krótkiej i burzliwej biografii.

Osamu Dazai (właśc. Shūji Tsushima; 1909–1948) to jedna z najważniejszych postaci w literaturze japońskiej. W czasie swojego burzliwego – bo naznaczonego uzależnieniami i licznymi próbami samobójczymi – życia zasłynął jako mistrz nowego stylu, świetnie władający językiem, potrafiący głośno wyrazić stany uczuciowe kolejnych pokoleń młodych Japończyków.

Młoda narratorka „Uczennicy” nadal jest na etapie odkrywania siebie, a stworzona przez Dazai kronika jej emocjonalnych przemian jest arcydziełem.
Thomas Rimer, University of Pittsburgh

Chociaż przedstawione w konkretnym czasie, miejscu i kulturze, przesłanie i przestroga od Dazai mają wydźwięk uniwersalny.

David Stahl, Binghamton University SUNY

2) ZMIERZCH

Autor powieści Zmierzch (Shayo, 1947), Dazai Osamu, jest legendą literatury japońskiej XX wieku. Od swej samobójczej śmierci w 1948 roku stał się obiektem kultu jako idealizowany buntownik i libertyn, występujący przeciw konformizmowi i dogmatom. Również wielu bohaterów jego opowiadań i powieści budzi empatię u czytelników, odczuwających brak pozytywnego celu w życiu. Zmierzch jest opowieścią o córce Kazuko opiekującej się umierającą matką, ostatnią damą w Japonii, symbolizującą dekadencję rodów arystokratycznych i ziemiańskich po wojnie światowej. Jest to jednocześnie pieśń o kobiecie, która mimo niesprzyjających okoliczności i utraty bliskich zdecydowała się obrać drogę aktywnej egzystencji w świecie, gdzie wszystko będzie musiała budować od nowa. Odrzuciła tradycyjna moralność, postanowiła żyć samodzielnie i samotnie wychowywać dziecko ukochanego mężczyzny...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 235

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



DAZAI OSAMU

Literatura japońska

UCZENNICA / ZMIERZCH

Pakiet 2 książki

WARSZAWA 2021

KSIĄŻKA 1 PAKIETU

Tytuł oryginału:

Redakcja i korekta: ANNA ZIELIŃSKA-HOŞAF

Skład i łamanie: ROCH Wojciech Ochocki

Projekt okładki: SERVET HOŞAF

Na okładce wykorzystano zdjęcie: piyato \ iStock

KSIĄŻKA 2 PAKIETU

Redakcja i korekta: BRONISŁAWA DZIEDZIC-WESOŁOWSKA

Okładka i rysunki: KINGA WALTER

UTWORZENIE PAKIETU:

[email protected]

http://www.epubio.pl

https://www.facebook.com/epubio

Copyright by Wydawnictwo Akademickie DIALOG 2021

ISBN pakietu:

ISBN (ePub): 978-83-8238-056-9

ISBN (Mobi): 978-83-8238-057-6

Wydawnictwo Akademickie DIALOG

00–112 Warszawa, ul. Bagno 3/218

tel./fax 022 620 87 03

e–mail: [email protected]

www.wydawnictwodialog.pl

Tytuł oryginału:
Redakcja i korekta: ANNA ZIELIŃSKA-HOŞAF
Skład i łamanie: ROCH Wojciech Ochocki
Projekt okładki: SERVET HOŞAF
Na okładce wykorzystano zdjęcie: piyato \ iStock
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Akademickie DIALOG, 2019
ISBN e-pub 978-83-8002-833-3
ISBN mobi 978-83-8002-834-0
Wydanie elektroniczne, Warszawa 2019
Wydawnictwo Akademickie DIALOG Spółka z o.o. 00-112 Warszawa, ul. Bagno 3/218 tel./faks (+48 22) 620 87 03 e-mail:[email protected] WWW:www.wydawnictwodialog.pl
Konwersja:eLitera s.c.
Spis treści
O przekładzie
Uczennica
Od Redakcji

Osamu Dazai, Uczennica

Kiedy budzi mnie ranek, czuję się dziwnie. Jak podczas zabawy w chowanego, kiedy kucam nieruchomo w najciemniejszym kącie szafy, aż tu nagle Deko z hukiem przesuwa drzwi, wdziera się światło, Deko krzyczy: „Znalazłam!”, a ja, oślepiona i jeszcze zmieszana, z walącym sercem poprawiam ubranie – trochę, niepewnie, wychodzę z szafy i nagle czuję ucisk w żołądku, chociaż nie, inaczej – to jednak nie jest to uczucie, to coś jeszcze bardziej nieznośnego. Kiedy otwieram pudełko, a w nim znajduje się mniejsze pudełko, i kiedy otworzę to mniejsze pudełko, to w nim znajdę jeszcze mniejsze pudełko, jak je otworzę – to znowu, znowu jest w nim mniejsze pudełko, a jak otworzę to jeszcze mniejsze, znów ukazuje się pudełko... i tak otwieram siedem albo osiem, aż pod koniec pojawia się pudełko mniej więcej wielkości kostki do gry; otwieram je ostrożnie i nic, pusto... To raczej takie uczucie, a przynajmniej trochę podobne.

Nieprawda, że budzimy się w mgnieniu oka. Najpierw oczy są mętne, mętne, powoli osad opada, ciecz staje się klarowna i zmęczone zaczynają się otwierać. Poranki są takie, jak by to powiedzieć, bezczelne. Nie mogę znieść tego mnóstwa smutnych spraw, które mnie wtedy przytłaczają. Nie mogę! Nie mogę! Rano jestem najbrzydsza. Nogi mam ciężkie ze zmęczenia i już nic nie chce mi się robić. To pewnie dlatego, że nie śpię głęboko. „Kto rano wstaje...” – bzdura. Rano jest szaro. Zawsze, zawsze tak samo. Pustka. Kiedy rano leżę pod kołdrą, dopadają mnie czarne myśli. Nic mi się nie podoba. Same przeróżne, nieznośne rozczarowania, wszystkie na raz, wlewają się we mnie, doprowadzają do agonii.

Ranki są podłe.

„Tato” – próbuję wołać cicho. Dziwnie zawstydzona, szczęśliwa, wstaję i szybko składam materac. Podnosząc go, stęknęłam i osłupiałam. Do tej pory nie uważałam się za kobietę, która stęka i wydaje równie prostackie dźwięki. Stękanie i inne babcine sposoby na dodawanie sobie otuchy są obrzydliwe. Czemu to mi się wymsknęło? Zemdliło mnie na myśl, że gdzieś w moim ciele tkwi staruszka. Muszę się pilnować. To tak samo potwornie przygnębiające, jak kiedy z pogardą patrzysz na czyjś prostacki sposób chodzenia, a za chwilę orientujesz się, że sama tak chodzisz.

Każdego ranka brakuje mi pewności siebie. Jeszcze w koszuli nocnej siadam przed toaletką. Kiedy bez okularów wpatruję się w lustro, moja twarz jest niewyraźna i wygląda świeżo. Najbardziej nie znoszę w niej okularów, ale te mają zalety, o których inni nie wiedzą. Lubię zdjąć okulary i patrzeć w dal. Wszystko jest rozmyte jak we śnie, jak przez zoetrop, wspaniałe. Nie widać żadnych brudów ani nic takiego. Widoczne jest tylko to, co duże, wyraźne, w mocnych barwach, jasne. Bez okularów lubię też obserwować ludzi. Wszystkie twarze wyglądają łagodnie, pięknie, wesoło. W dodatku jak nie mam okularów, nawet nie przychodzi mi do głowy, żeby się z kimś pokłócić albo powiedzieć coś złego. Po prostu milczę, zamyślona. A jak sobie jeszcze pomyślę, że w takich momentach mogę się innym wydawać milsza, odprężam się jeszcze bardziej, chcę być rozpieszczana i bardzo łagodnieję.

Mimo wszystko okulary są beznadziejne. Kiedy je zakładam, moja twarz przestaje być twarzą. Wszystko, co się na niej rodzi, różne emocje, romantyzm, piękno, zachwyt, gwałtowność, słabość, niewinność, smutek, wszystko zakrywają okulary. To aż śmieszne, jak zupełnie niczego nie mogę wyrazić oczami.

Okulary straszą.

Pewnie przez to, że tak ich nienawidzę, wydaje mi się, że piękno oczu jest uznawane za największą zaletę. Mogłabym nie mieć nosa, zasłonić usta, ale oczy... Cudownie by było mieć takie oczy, w które jak się popatrzy, to można pomyśleć, że zasługuje się na piękniejsze życie. Ale moje oczy są po prostu duże – i nic więcej.

Ile razy się w nie wpatruję, jestem rozczarowana. Nawet mama mówi, że są nijakie. Pewnie właśnie takie oczy nazywa się pozbawionymi blasku. Jak bryła węgla, co za nuda. Dokładnie tak. Okropne. Za każdym razem, gdy spojrzę w lustro, nabieram przekonania, że chciałabym mieć oczy z tym błyskiem, piękne. Oczy jak błękit jeziora, oczy, które wyglądają jakbym leżąc na zielonej łące, patrzyła w bezkres nieba, oczy, w których raz po raz odbijają się przepływające chmury. W których wyraźnie odbijają się nawet ptaki. Chcę spotkać jak najwięcej osób o pięknych oczach.

Dziś zaczął się maj. Na samą myśl zrobiło mi się trochę weselej. Poczułam się wręcz szczęśliwsza. Lato też już blisko. Kiedy wyjdzie się do ogrodu, wzrok przyciągają kwiaty truskawek. Fakt, że tata nie żyje, staje się nieprawdopodobny. Ciężko jest zrozumieć, że jak umierasz, przestajesz istnieć. To nie ma sensu. Tęsknię za siostrą, za ludźmi, z którymi się rozstałam i których dawno nie widziałam. Dlaczego rano wszystko to, co minęło, i ludzie, których nie ma, nawiedzają mnie namolnie, niczym zapach kiszonej rzodkwi?

Dżapi i Kali (wołamy tak na niego, bo jest godny politowania), nierozłączne, podbiegły do mnie. Siedziały przede mną, a ja głaskałam tylko Dżapiego. Ma piękną, białą, lśniącą sierść. Kali jest brudny. Wiem, że jak będę głaskać tylko Dżapiego, Kali będzie patrzył na mnie takim wzrokiem, jakby miał się zaraz popłakać. Wiem, że jest kaleką. Nie lubię go, bo jest nieszczęśliwy. Już nie mogę znieść tego użalania się nad nim i specjalnie się nad nim znęcam. Wygląda jak bezpański, nie wiem, pewnie w końcu ubije go jakiś hycel. Z takimi łapami pewnie nie dałby rady uciec. Kali, dalej, idź gdzieś zdychaj. Nikt cię nie kocha; im szybciej umrzesz, tym dla ciebie lepiej. Jestem taka nie tylko dla tego psa, dla ludzi też. Wprawianie ludzi w zakłopotanie przynosi mi satysfakcję. Jestem potwornym dzieckiem. Kiedy tak siedziałam na werandzie, głaskałam Dżapiego po głowie, a zieleń liści drażniła moje oczy, zrobiłam się nieszczęśliwa i zachciało mi się usiąść na ziemi, jak dziecku.

Spróbuję się popłakać. Pomyślałam, że jak wstrzymam oddech, aż przekrwią mi się oczy, to poleci mi chociaż łza, ale nic z tego nie wyszło. Chyba stałam się kobietą niezdolną do łez.

Dałam spokój i zaczęłam sprzątać w pokoju. Sprzątając, nagle zacząłem śpiewać Tojin Okichi. Rozejrzałam się, jakbym sprawdzała, czy nikt mnie nie słyszy. To ciekawe, przecież podobno uwielbiam muzykę Mozarta i Bacha, a tu nieświadomie zaczynam śpiewać Tojin Okichi. Stękam jak chowam materac do szafy, nucę Tojin Okichi w czasie sprzątania – nie ma dla mnie nadziei. W takim razie co za bzdury muszę wygadywać przez sen?! Tak mnie samą to rozbawiło, że upuściłam miotłę.

Założyłam nową, wczoraj uszytą bieliznę. Na piersiach wyhaftowałam sobie małą, białą różę. Nie będzie widoczna, jak założę bluzkę. Nikt się o niej nie dowie. Podoba mi się to.

Mama, strasznie zajęta aranżowaniem czyjegoś małżeństwa, wyszła wcześnie rano. Jestem do tego przyzwyczajona, bo odkąd byłam mała, poświęcała się innym, ale i tak nie mogę się nadziwić, że bezustannie potrafi być w ruchu. Podziwiam ją. Tata w zasadzie zajmował się tylko nauką, więc mama przejęła też jego obowiązki. Tata nie był nigdy szczególnie towarzyski, za to mama to mistrzyni miłych spotkań. Wiele ich różniło, ale chyba się wzajemnie szanowali. To pewnie o takich mówi się: „Co za wspaniała, piękna i spokojna para”. No dobra, za dużo sobie pozwalam.

Czekając, aż zupa miso się podgrzeje, usiadłam w drzwiach kuchennych i bezmyślnie patrzyłam na zagajnik przede mną. Wtedy naszło mnie wrażenie, że już kiedyś i jeszcze kiedyś, tak samo, siedząc w drzwiach do kuchni w takiej pozycji, myśląc dokładnie o tych samych rzeczach, patrzyłam się i będę się patrzeć na zagajnik przede mną. W jednej chwili poczułam przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Zdarzają się takie sytuacje. Siedzę i rozmawiam z kimś w pokoju. Błądzę wzrokiem, który nagle zatrzymuje się na kancie stołu. Poruszam tylko ustami. W takich chwilach przychodzi dziwne złudzenie. Nachodzi mnie uczucie głębokiego przekonania, że to już kiedyś się wydarzyło – identyczna sytuacja, w czasie rozmowy o tych samych rzeczach tak samo wpatrywałam się w kant stołu; i kiedyś ponownie to, co dzieje się teraz, jeszcze raz się wydarzy. Albo choćbym szła polną drogą po nie wiem jak odległej wsi, na pewno pomyślę, że już kiedyś nią szłam. Idąc, zupełnie bez zastanowienia zerwę liść rosnącej przy drodze fasoli i wtedy właśnie pomyślę, że dokładnie w tym miejscu, na tej drodze, już kiedyś zerwałam ten liść. Albo jeszcze inna sytuacja. Raz siedząc w wannie, przelotnie spojrzałam na swoje ręce. Pomyślałam, że jeszcze kiedyś na pewno, ile lat by nie minęło, to podczas kąpieli znowu mimochodem na nie popatrzę i na pewno przypomni mi się to nagłe uczucie, które ogarnęło mnie, jak kiedyś patrzyłam na swoje ręce. Jakoś przygnębiła mnie ta myśl. Albo któregoś wieczora, kiedy przekładałam ryż do szafla, doznałam olśnienia... No, może to za dużo powiedziane – poczułam, jak coś przeszywa mnie... jak by to określić? Może jako zapowiedź nowej filozofii? Ogarnia mnie całą – głowę, piersi, każdy zakątek mojego ciała staje się przejrzysty, jakbym spokojnie opadła w istnienie, cichutko i bezszelestnie, sprężysta jak galaretka tokoroten, i odtąd dryfowała bez końca przez piękne i lekkie życie. Filozofia to za dużo powiedziane.

Przeczucie, że będę żyła bezszelestnie, jak bezpański kot, nie było przyjemne, raczej przerażające. Chyba jak człowiek przez dłuższy czas tkwi w takim stanie, to całkowicie poświęca się Bogu. Chrystus. Ale Chrystus-kobieta? To nieprzyzwoite.

Co by nie mówić, ja nie narzekam na brak wolnego czasu i nadmiar zmartwień, więc pewnie dlatego przestałam być odporna na te setki, tysiące spraw, które widzę i słyszę każdego dnia; trwam sobie bezmyślnie, a one przybierają postać jakichś zjaw i zaczynają mnie otaczać.

Sama jem śniadanie w jadalni. Pierwszy raz w tym roku są ogórki. Wraz z ich zielenią przychodzi lato. W zieleni majowych ogórków jest cierpienie, które tworzy spustoszenie w sercu, bolesne, dokuczliwe. Kiedy jem sama w jadalni, mam ochotę wyjechać. Wsiąść do pociągu. Czytam gazetę. Jest zdjęcie Konoego. Czy to fajny facet? Ja nie lubię takich twarzy. Okropne czoło. Najbardziej lubię rubrykę o książkach. Chyba za jeden znak biorą w niej sto albo dwieście jenów, więc ci, co do niej piszą, bardzo się starają. Każdy znak, każde słowo musi być absolutnie trafione, zaakceptowane, więc pewnie rodzi się w strasznych męczarniach. Chyba mało jest na świecie takich drogich zdań. Coś mi się w nich podoba. Potworność.

Kończę jeść, zamykam dom, wychodzę do szkoły. Dobrze, że nie pada, pomyślałam, ale chciałam zabrać parasolkę, którą wczoraj dostałam od mamy, więc ją biorę. To parasolka, którą mama miała już dawno, jeszcze jako panna. Fajnie, że się znalazła, jest taka inna. Chciałabym z nią chodzić po Paryżu. Jak się już skończy ta wojna, takie staromodne, jakby pełne wspomnień parasolki będą pewnie robić furorę. Świetnie pasowałby do niej bonnet. Założę długą suknię z głębokim dekoltem, długie rękawiczki z czarnej, jedwabnej koronki, a do kapelusza z wielkim rondem przypnę fiołki. I tak ubrana pójdę na obiad do restauracji, w czasie, kiedy Paryż jest najzieleńszy. Usiądę, oprę delikatnie twarz na dłoniach i będę patrzyła przez okno na przechodniów, a wtedy ktoś delikatnie dotknie mojego ramienia. I nagle muzyka, Walc różany Kohlera. Bardzo śmieszne, bardzo. W tej żałosnej rzeczywistości jest tylko ta stara parasolka z chudą rączką. Jestem żałosna i godna współczucia. Dziewczynka z zapałkami. Co by tu zrobić... może trochę popracuję w ogrodzie?

Wychodząc, wyrywam przed naszą bramą kilka chwastów – pracownik fizyczny mamy. Może zdarzy się dziś coś miłego. Mimo że to wszystko trawy, muszą się różnić od siebie, skoro jedne chce się wyrywać, a inne zostawić. Ładne i nieładne, choć wyglądają zupełnie tak samo; wzruszające i odrażające, i jest to w dodatku takie dla mnie oczywiste. Nie rozumiem. Ale najwyraźniej kobiety mają jasno ustalone, co lubią, a czego nie lubią. Po 10 minutach przymusowej pracy fizycznej pędzę na przystanek. Za każdym razem, kiedy idę drogą wśród pól, chce mi się malować. Przechodzę ścieżką przez przyświątynny las. Sama znalazłam ten skrót. Kiedy się nią idzie i spojrzy pod stopy, tu i tam pną się po kostki pojedyncze źdźbła zboża. Widząc te zieloniutkie pędy od razu wiem, że w tym roku też byli tu żołnierze. W zeszłym roku mnóstwo żołnierzy razem z końmi odpoczywało w tym lesie. Zaraz potem, tak jak dziś, zaczęło tu kiełkować zboże. Ale wyższe niż teraz już nie urosło. W tym roku też – wysypało się z karmy wojskowych koni, ożyło i zaczęło wyłazić z ziemi, ale w tym ciemnym lesie, przez który wcale nie przebija słońce, nie ma szans, nie wyrośnie wyżej, raczej umrze.

Po wyjściu z lasu, niedaleko dworca, trafiam na grupę czterech czy pięciu robotników. Jak zwykle zaczynają rzucać w moją stronę obrzydliwe uwagi, których nawet nie jestem w stanie powtórzyć. Zaczęłam się bez sensu zastanawiać, co powinnam zrobić. Najlepiej byłoby przyspieszyć, żeby ich wyprzedzić, ale wtedy musiałabym przecisnąć się pomiędzy nimi. W życiu. Z drugiej strony, jeszcze więcej odwagi wymaga stanie w milczeniu, puszczenie ich przodem, przeczekanie, aż znajdą się w bezpiecznej odległości. Byłoby to dość niegrzeczne i mogliby się jeszcze na mnie wkurzyć. Poczerwieniałam cała i zachciało mi się płakać. Przez to z kolei zrobiło mi się wstyd, więc odwróciłam się w ich kierunku z uśmiechem. Po czym powoli ruszyłam za nimi. Niby na tym się skończyło, ale cały czas w pociągu przeżywałam tę sytuację. Chciałabym jak najszybciej stać się silniejsza, pewniejsza, żeby nie przejmować się takimi głupotami.

Zaraz przy drzwiach pociągu było wolne miejsce, więc rzuciłam tam swoje rzeczy, poprawiłam spódnicę i już chciałam usiąść, kiedy jakiś facet w okularach przesunął mi wszystko i sam usiadł. Jak powiedziałam: „Przepraszam, ale to moje miejsce”, on tylko uśmiechnął się złośliwie i zaczął czytać gazetę. W sumie to nie wiem, kto był bardziej bezczelny. Po chwili zastanowienia doszłam do wniosku, że jednak ja. Trudno. Położyłam parasolkę i resztę rzeczy na sznurkowej półce nad siedzeniem, uwiesiłam się na rączce i jak zwykle próbowałam czytać magazyn, a kiedy niezdarnie usiłowałam przełożyć jedną ręką kartkę, pogrążyłam się w myśleniu o czym innym.

Nie wiem, co bym zrobiła, gdyby zabroniono mi czytać książki, pewnie bym się popłakała. Tak bardzo jestem pod wpływem tego, co czytam. Kiedy czytam jakąś książkę, natychmiast mnie pochłania, ufam jej, zaczynam się utożsamiać, współczuć, próbuję żyć jakby w niej. A jak zacznę czytać kolejną, wszystko się natychmiast całkowicie zmienia, kończy. Ten swoisty spryt jest moją jedyną cechą szczególną – ten talent kradzieży czyjegoś doświadczenia i przerabiania go na własne. Tak naprawdę to już mam go dość. Może jeśli każdego dnia będę ponosić kolejne porażki i ciągle przynosić sobie wstyd, uodpornię się w końcu. Choć pewnie jednak wszystkie porażki świetnie potrafiłabym wytłumaczyć według jakiejś własnej logiki i w końcu wysnułabym jakąś mocną teorię na ten temat – z dumą zagrany, desperacki spektakl. (Na pewno gdzieś to przeczytałam).

Naprawdę nie wiem, kiedy tak właściwie jestem sobą. Co ja bym zrobiła, gdyby zniknęły książki i nie miałabym żadnego wzoru do naśladowania? Pewnie przestałabym robić cokolwiek, popadłabym w stan zaniku, i tylko chlipała i smarkała. Nie mogę codziennie w pociągu poddawać się takim myślom. Robi mi się od nich potwornie gorąco. Myślę, że muszę coś, jakoś z tym zrobić, ale czy będę w stanie odnaleźć swoje prawdziwe „ja”. To szczyt mojej samokrytyki, a chwilę później to coś wydaje mi się nieistotne. Jak tylko próbuję spojrzeć na siebie krytycznie, dostrzegam w sobie jakąś wadę, jakiś swój słaby punkt, zaczynam go usprawiedliwiać, następnie doceniać, wreszcie bagatelizować, no i w końcu nie wychodzi mi nic konstruktywnego. To już chyba lepiej nie myśleć wcale.

Pod nagłówkiem „Wady młodych kobiet” wypowiedziały się różne osoby. Jak czytam, raz po raz robi mi się wstyd, bo wydaje mi się, że piszą o mnie. Jak to wszystko zależy od autora – niektórzy wychodzą na idiotów, takie piszą idiotyzmy; w sumie wystarczy popatrzeć na zdjęcia. Ci, co fajnie wyglądają, fajnie piszą, tak śmiesznie, że czasami czytając, cały czas rechoczę. Religijni zaraz przywołują wiarę, pedagodzy od początku do końca tylko o obowiązkach i obowiązkach, a politycy umieszczają chińską poezję. A pisarze, jak na pisarzy przystało, popisują się słowami. Ważniaki.

Tak czy owak, wszyscy jednak mają rację. Brak nam indywidualizmu. Brak głębokich uczuć. Wszystko jest bardzo dalekie od właściwych nadziei i oczekiwań. Czyli żadnych ideałów. Nawet jak coś krytykujemy, nie odnosimy tego do własnego życia. Brak refleksji. Brak prawdziwych, osobistych przemyśleń, upodobań, rozważań. Jeśli uda nam się zrobić coś odważnego, to czy bierzemy odpowiedzialność za skutki swych czynów? Dostosowujemy się do swojego środowiska i umiemy w nim żyć, ale nie mamy odpowiednio mocnych uczuć w stosunku do siebie ani do otoczenia, w którym żyjemy. Nie ma w nas pokory, we właściwym tego słowa rozumieniu. Nic oryginalnego. Wszystko wtórne. Utraciłyśmy poczucie fundamentalnej, ludzkiej „miłości”. Myślimy tylko o sławie, a utraciłyśmy godność. I tak dalej, w tym tonie opisana jest cała masa spraw. Że co? – czytam i jestem ciągle zdziwiona. No, ale nie da się temu wszystkiemu zaprzeczyć.

Z drugiej strony mam wrażenie, że to wszystko, co jest tutaj napisane, z optymizmem, jest dalekie od codziennego nastroju autorów; że po prostu napisali, żeby coś napisać. Strasznie tu dużo takich przymiotników jak „prawdziwy” albo „oryginalny”, ale nie ma nic, z czego dałoby się dowiedzieć, czym są „prawdziwa” miłość albo „prawdziwe” uczucia. Oni pewnie to wszystko wiedzą. A skoro tak, to nawet nie jestem w stanie wyrazić, jak bardzo byłabym im wdzięczna, gdyby napisali o tym wprost, choć jedno słowo. „Idź w prawo” albo „idź w lewo”, autorytarnie wskazali palcem. Bez żadnych tego typu stwierdzeń, że ponieważ nie da się uchwycić idei miłości, to nie powinno się robić tego albo tamtego, ale właśnie jasno stwierdzili, że trzeba robić tak i tak, a wszystkie byśmy tak zrobiły. Czy nikt nie jest niczego pewien? A ci, którzy tu wygłaszają swoje poglądy, jak długo i dokąd będą nas pilnować i nas pouczać? Czepiają się nas, że nie mamy „odpowiednich aspiracji”, „odpowiednich ambicji”, ale ciekawa jestem, czy gdybyśmy zaczęły wcielać w życie te ich „odpowiednie” ideały, czy tak długo by nam pomagali, czy długo by nas wspierali?

Mamy mgliste przekonanie, gdzie jest dla nas to piękne czy to najlepsze miejsce, do którego chciałybyśmy pójść, albo gdzie powinnyśmy pójść ze względu na siebie. Chciałabym dobrze żyć. I mam swoje nadzieje i oczekiwania. Jestem niecierpliwa, chciałabym już mieć swoje niepodważalne przekonania, którymi mogę się wesprzeć. Ale jaki musiałabym, jako córka, jako dziewczyna, włożyć wysiłek, żeby to wszystko wcielić w życie? Są jeszcze opinie mamy, taty, starszego rodzeństwa. (Może i mówię, że nie są na czasie, ale tak naprawdę nie uważam osób starszych ode mnie, starców czy tych, którzy wzięli już śluby, za beznadziejnych. Przecież oni muszą zawsze patrzeć na życie z tylu różnych perspektyw). Są krewni, którzy mają związek ze wszystkim w naszym życiu. Są znajomi. Są przyjaciele. No i są jeszcze ci, nazywani „światem”, którzy zawsze pchają nas z wielką siłą. Jak się o tym wszystkim myśli, wszystko zauważa, analizuje, to nie da się już robić zamieszania w związku z kreowaniem własnej indywidualności. Nie da się nie pomyśleć, że chyba jednak najrozsądniej byłoby podążać w milczeniu drogą wybieraną zazwyczaj przez większość, za bardzo nie rzucając się w oczy. A fundowanie ogółowi wykształcenia dostępnego dotąd tylko dla mniejszości wydaje się przerażające. Im jestem starsza, tym bardziej zdaję sobie sprawę, że wartości przekazywane w szkole i zasady rządzące światem diametralnie się od siebie różnią. Ci, którzy przestrzegają zasad szkolnych, uważani są za idiotów. Za dziwaków. Niczego nie osiągną, zawsze będą biedni. Może i są ludzie, którzy nie kłamią. I oni są wiecznymi nieudacznikami. Wśród moich krewnych jest jedna osoba, zawsze porządna, o twardych przekonaniach, podąża za ideałami – można powiedzieć, że żyje w prawdziwym tego słowa znaczeniu, ale wszyscy bliscy źle o niej mówią. Uważają ją za idiotę. Ja, wiedząc, że takie traktowanie oznacza przegraną, nie jestem w stanie wyrażać swoich poglądów, sprzeciwiając się mamie i reszcie. Przeraża mnie to. Kiedy byłam mała i moje odczucia całkowicie różniły się od odczuć innych, zawsze zadawałam mamie pytanie: „Dlaczego?”. A wtedy ona załatwiała wszystko jednym słowem, wściekła. Mówiła mi, że jestem zła, niedobra, i wyglądała na nieszczęśliwą. Pytałam też taty. Ale on wtedy nic nie odpowiadał, tylko się uśmiechał. A potem mówił do mamy: „Jakieś inne to dziecko”. Im byłam większa, tym bardziej się bałam. Teraz szykując ubranie, nad każdą rzeczą zastanawiam się, co sobie ludzie pomyślą. W ukryciu naprawdę kocham to, co wydaje mi się moją indywidualnością i chyba chcę ją nadal kochać, ale dokładne określenie jej jest przerażające. Chciałabym, żeby ludzie uważali mnie za miłą dziewczynkę. To niesamowite, jak zaczynam się podlizywać, kiedy jestem w większym towarzystwie. Wspaniale oszukuję, robię i mówię rzeczy, których w ogóle nie chcę, które są bardzo dalekie od tego, co czuję. Dlatego, że tak jest lepiej; dlatego, że wydaje mi się, że tak jest lepiej. Nie znoszę tego. Byłoby fajnie, gdyby wkrótce nadszedł czas całkowitej przemiany moralnej. Wtedy to podlizywanie się, spędzanie każdego dnia według nie swoich, a cudzych oczekiwań, też by się skończyło.

O, tam zwolniło się miejsce. Błyskawicznie zdejmuję parasolkę i pozostałe rzeczy z półki i siadam. Po prawej mam gimnazjalistkę, a po lewej panią z dzieckiem w narzutce na plecach. Ma zbyt grubą warstwę makijażu, jak to często starsze panie, a włosy uczesała w popularny kok. Twarz ma ładną, ale zmarszczki na jej szyi tak mocno rzucają się w oczy, że z obrzydzenia chce mi się ją uderzyć. Człowiekowi zupełnie inne myśli przychodzą do głowy, gdy siedzi, i inne – gdy stoi. Kiedy siedzę, moje myśli są nieprzewidywalne i niemrawe. Na siedzeniu naprzeciwko mnie rozwaliło się czterech czy pięciu jadących do pracy facetów w tym samym wieku. Pewnie koło trzydziestki. Wszyscy okropni. O nieobecnych, zamazanych spojrzeniach. Bez wigoru. Ale wystarczyłoby, żebym do któregoś z nich się teraz uśmiechnęła, i już bym wpadła w sidła konieczności wyjścia za niego za mąż. Jeden uśmiech może zadecydować o losie kobiety. To przerażające. Niemalże fascynujące. Muszę uważać. Dziś rano przychodzą mi na myśl same naprawdę dziwne rzeczy. Od dwóch czy trzech dni ciągle mam przed oczami twarz ogrodnika, który u nas pracuje, i nic nie mogę na to poradzić. Niby wygląda identycznie, jak nasz ogrodnik, ale coś innego jest w jego twarzy. Przesadzam, ale wygląda jak intelektualista. Pamiętam, że ma śniadą cerę i dobre oczy. Brwi są imponujące. Kształtem nosa bardzo przypomina mopsa, ale przez tę karnację nos jest podkreślony i dodaje mu pewności siebie. Kształt ust też jest niczego sobie. Uszy ma trochę brudne. Ręce oczywiście wyglądają jak ręce ogrodnika, ale gdy głęboko wciśnięta na głowę fedora rzuca cień na jego twarz, może zrobić się przykro, że jest tylko ogrodnikiem. Chyba ze trzy, cztery razy pytałam mamę, czy on zawsze był ogrodnikiem, aż w końcu na mnie nakrzyczała.

Chustę furoshiki, w którą dzisiaj zawinęłam rzeczy, dostałam od mamy dokładnie w dniu, w którym ten ogrodnik przyszedł do nas pierwszy raz. To był u nas dzień wielkich porządków, więc był i ktoś, kto naprawiał kuchnię, i pan od mat tatami, a mama układała rzeczy w szafie i właśnie wtedy chusta się znalazła, więc mi ją dała. Jest bardzo ładna, kobieca. Taka piękna, że aż szkoda ją wiązać. Siedzę sobie z nią na kolanach, co jakiś czas spoglądam. Pogłaszczę. Chciałabym, żeby wszyscy w pociągu ją zobaczyli, ale nikt nie patrzy. Mogę wyjść za mąż za tego, kto choć rzuci okiem na moje furoshiki, albo kogoś z jego rodziny.

Za każdym razem, kiedy zetknę się ze słowem „instynkt”, chce mi się płakać. Zawsze, w różnych momentach, kiedy zdam sobie sprawę z jego potęgi, z siły, której nie jest w stanie pokonać nasza wola, wydaje mi się, że zaraz zwariuję. Staję się bezradna, kiedy zastanawiam się, co z tym zrobić. Nie można go ani zanegować, ani zaakceptować; jest tak potężną, potężną mocą, która ogarnia mnie od samego czubka głowy. I może mną swobodnie poruszać. A kiedy tak mnie wodzi, towarzyszy mi uczucie spełnienia, a jednocześnie zupełnie odwrotne uczucie smutku. Dlaczego nie jesteśmy w stanie zadowolić się sami sobą, całe życie kochać tylko siebie? To żałosne patrzeć, jak instynkt pożerał moje dotychczasowe uczucia i pobudki. Ale gdy choć na chwilę się zapomnę, spotyka mnie tylko rozczarowanie. Jasno uświadamiam sobie, że i ta ja, i tamta ja działamy instynktownie, co doprowadza mnie do płaczu. Chcę do mamy albo do taty. Ale wtedy z kolei niespodziewanie dociera do mnie, że prawda może tkwić w tym, czego w sobie nie znoszę, i czuję się jeszcze gorzej.

Już Ochanomizu. Wysiadam i staję na peronie, jak gdyby nigdy nic. Robię wszystko, żeby przypomnieć sobie, o czym myślałam, ale nic z tego. Albo myśleć dalej, ale z tego też nic nie wychodzi. Pustka. W takich chwilach jak ta, w których wydawałoby się, że wydarzyło się coś istotnego, że powinnam czuć się źle albo być zażenowana, to po prostu mija, jakby nic się nie stało. Ten moment zwany „teraz” jest bardzo ciekawy. Teraz, teraz, teraz, pokazuję je palcem, to „teraz” już daleko odleciało i nadchodzi nowe „teraz”. „Co do licha?” – pomyślałam, wdrapując się na schody wiaduktu. Bez sensu. Chyba jestem trochę za szczęśliwa.

Pani Kosugi dziś rano pięknie wygląda. Tak pięknie jak moje furoshiki. Pasuje jej ten śliczny niebieski kolor. Rzuca się w oczy purpurowy goździk na piersiach. Ale lubiłabym ją dużo bardziej, gdyby nie była taka „zrobiona”. Za dużo pozuje. Jest w niej coś nienaturalnego. Musi być tym wykończona. W charakterze też ma coś trudnego do uchwycenia. Ma wiele cech ciężkich do zrozumienia. Wygląda to tak, jakby próbowała pokazać swoje ciemne strony jako jasne, ale kiepsko jej to wychodzi. Ale i tak jest atrakcyjną kobietą. Wygląda, jakby żałowała, że jest nauczycielką. Nie jest już tak lubiana przez klasę jak kiedyś. Jeszcze ja, tylko ja jestem niezmiennie pod jej urokiem. Wygląda jak panienka, która mieszka w starym zamku w górach, nad jeziorem... Bez sensu, za bardzo ją wychwalam. Dlaczego pani Kosugi mówi wszystko tak beznamiętnie? Może ma coś z głową? Robię się smutna. Od początku lekcji strasznie długo wyjaśnia nam, o co chodzi z patriotyzmem, a to jest przecież zupełnie oczywiste. Przecież każdy człowiek kocha miejsce, w którym się urodził. Nuda. Opieram twarz na dłoniach i wyglądam przez okno. Przy silnym wietrze chmury są piękne. W rogu ogrodu kwitną cztery róże. Jedna herbaciana, dwie białe i jedna różowa. Gapiąc się na nie, pomyślałam, że ludzie mają jednak prawdziwe zalety. To człowiek odkrył piękno kwiatów, to człowiek je pokochał.

Podczas obiadu zaczynają się historie o duchach. Wszyscy się wydzierają, jak Yasubei opowiada „Zakazany pokój”, jedną z Siedmiu Tajemnic Pierwszego LO. Jest fajna, bo nie taka po prostu przerażająca, tylko bardziej psychologiczna. Od tego krzyku zrobiłam się głodna, mimo że dopiero jadłam. W pośpiechu zjadam jeszcze drożdżówkę z karmelem od Pani Buły. Jeszcze przez jakiś czas wszyscy są trochę nieobecni przez te historie o duchach. Jakby w miarę opowiadania wciągali się jeszcze bardziej. Wszyscy są tak samo wstrząśnięci. A to nawet nie była klasyczna historia o duchach, tylko o Kuharze Fusanosuke, bardzo śmieszna.

Podczas popołudniowej lekcji rysunku wszyscy wychodzimy na dwór szkicować. Dlaczego pan Ito zawsze stawia mnie w niezręcznej sytuacji? Dziś właśnie znów mi kazał pozować do swojego obrazu. Ta parasolka, którą rano przyniosłam ze sobą, wywołała w klasie poruszenie i wszyscy zaczęli o niej gadać, no i pan Ito też o niej usłyszał i powiedział, że mam stanąć z tą parasolką w rogu ogrodu – tam, gdzie rosną róże. Chce mnie tak namalować i pokazać to na następnej wystawie. Zgadzam się mu pozować, ale tylko przez pół godziny. Cieszę się, jak choć trochę mogę się do czegoś przydać. Ale to bardzo męczące, tak stać przez pół godziny przed panem Ito. Przynudza potwornie jakimiś nachalnymi tekstami i może dlatego, że jego uwaga jest skierowana cały czas na mnie, nawet kiedy szkicuje, cały czas mówi tylko o mnie. Odpowiadanie na jego pytania jest uciążliwe i denerwujące. Nie mógłby wyrażać się jaśniej? Dziwnie się śmieje, jak na nauczyciela jest nieśmiały, nigdy nie jest szczery, aż robi się niedobrze. „Przypominasz mi moją zmarłą siostrę” i podobne teksty, nie do zniesienia. Może to i dobry człowiek, ale za dużo gestykuluje.

W sumie ja też dość dużo gestykuluję. W dodatku po to, żeby wyglądać mądrzej. Jestem tak pretensjonalna, że trudno to wytrzymać. Nawet jak sobie powiem: „Za bardzo pozuję, jestem potworną oszustką rządzoną przez pozy”, to i tak jest to kolejna poza, więc sytuacja jest beznadziejna. Pozując, na poważnie, nauczycielowi też, cały czas modlę się: „Chcę wyglądać naturalnie, chcę wyglądać szczerze”. Może przestanę czytać książki. Życie w konwencjach, bez znaczenia, pełne snobizmu – gardzę nim, gardzę. I tylko w kółko myślę, i cierpię, i myślę o tym, że nie mam żadnego celu w życiu, a chciałabym żyć, żyć ludzkim życiem, bardziej konstruktywnie, że jest we mnie tyle sprzeczności – czysty sentymentalizm, znowu. Tylko się w ten sposób pocieszam i uspokajam. Jestem przeceniana; wybieranie kogoś o tak nieczystym sumieniu na modelkę spowoduje, że panu Ito nie wyjdzie obraz. Nie może być piękny. Nie powinnam tego robić, ale wystawię nauczyciela na pośmiewisko. A on nie wie, że mam na bieliźnie wyhaftowaną różyczkę...

Stojąc w milczeniu, wciąż w tej samej pozycji, nagle nieświadomie zapragnęłam pieniędzy. Fajnie by było mieć 10 jenów. Najbardziej chciałabym przeczytać Madame Curie. A potem nagle zapragnęłam, żeby mama długo żyła. Pozowanie nauczycielowi jest dziwnie męczące. Jestem wykończona.

Po szkole idziemy w sekrecie z Kinko, córką mnicha, do Hollywood zrobić sobie włosy. Jak patrzę na efekt, robi mi się przykro, bo jest zupełnie inaczej niż poprosiłam. Jak by nie patrzeć, nie wyglądam ani trochę ładnie. Czuję się paskudnie. Jestem zupełnie załamana. Przychodzę w takie miejsce, w sekrecie, daję się komuś uczesać, a wyglądam, jak zmokła kura. Jestem absolutnie zdruzgotana. Gardzę sobą za to, że tu przyszłam. A Świątynia – zachwycona.

„Chyba pójdę tak na moje swaty” – gada takie bzdury; chyba jej się serio zaczęło wydawać, że już zaraz ojciec rusza aranżować małżeństwo, bo dodała jeszcze: „Jakiego koloru kwiaty pasowałyby do takiego uczesania?”, a po chwili: „Jak będę w kimonie, to jaki pas obi będzie dobry?” – pytała poważnie.

Co za słodkie, bezmyślne dziewczę.

Kiedy umierając ze śmiechu, spytałam: „A za kogo ty wychodzisz?”, „Jaki pan, taki kram” – ucięła. A gdy jeszcze bardziej zdziwiona zaczęłam się dopytywać, co to znaczy, odpowiedziała, że najlepiej jak córka mnicha zostaje żoną mnicha, bo wtedy zawsze będzie miała co jeść – no i zdziwiłam się jeszcze bardziej. Kinko jest pozbawiona wszelkiego charakteru i pewnie dlatego jest tak bardzo kobieca. Po prostu siedzimy w szkole obok siebie – nie żebym była z nią szczególnie blisko, ale ona wszystkim mówi, że jestem jej najlepszą przyjaciółką. Urocza dziewczyna. Każdego dnia wysyła mi liściki, jest bardzo miła, za co jestem jej wdzięczna, ale dziś była już tak rozkoszna, że ja oczywiście zaczęłam mieć jej dość.

Po rozstaniu z „mnichową” wsiadłam do autobusu. Nie wiem czemu, ale poczułam się źle. W środku zobaczyłam okropną kobietę. W kimonie z brudnym kołnierzem, z rozczochranymi, rudymi włosami spiętymi grzebieniem. Ręce i nogi miała brudne. Do tego tak czerwoną, ciemną twarz, że trudno było stwierdzić, czy to mężczyzna, czy kobieta. Matko, niedobrze się robi. I jeszcze do tego wielki brzuch. Od czasu do czasu sama do siebie się śmiała. Jak jakaś kwoka. Wymknęłam się w sekrecie do Hollywood na czesanie, a nie różnię się od niej absolutnie niczym.

Przypomina mi się ta kobieta z grubą warstwą makijażu, obok której siedziałam rano w pociągu. Brudne, wszystko brudne. Kobiety są potworne. Świadomość, że jestem kobietą i że wiem, jakie jesteśmy straszne, wywołuje fizyczny ból. To jak po zabawie ze złotą rybką, kiedy ma się wrażenie, że całe ciało przesiąkło jej okropnym zapachem. Myjesz, myjesz i wydaje się, że on już nigdy nie zniknie – taki właśnie jest zapach samiczego ciała, który zaczynam wydzielać i będę już wydzielać każdego dnia. Kiedy to sobie uświadomiłam, oczywista stała się chęć, by umrzeć jako dziewczynka. Nagle pomyślałam, że chcę zachorować. Może gdybym zapadła na ciężką chorobę i pot spływałby ze mnie strumieniami, aż stałabym się chudziuteńka, zostałabym oczyszczona. Póki żyję, jest to chyba absolutnie nieosiągalne. Wydaje mi się, że już wiem, jaki jest sens absolutnej wiary.

Gdy wysiadłam z autobusu, zrobiło mi się trochę lepiej. Chyba to wszystko przez komunikację miejską. Wszędzie jest duszno – nie do wytrzymania. Wolę chodzić po ziemi. Kiedy po niej stąpam, zaczynam siebie lubić. Jestem jakaś roztrzepana. Lekkoduch. Do domu, do domu, co zobaczę po drodze do domu pole cebuli, pole cebuli, zobaczę po drodze do domu, do domu, zaśpiewam i wrócę do domu – zaczęłam śpiewać cicho. Co to dziecko takie beztroskie? Zirytowałam się na siebie, że rosnę tylko bezmyślnie, jak ta trawa. Postanowiłam, że już będę dobrą córką.

Już tak się przyzwyczaiłam do tej wiejskiej drogi, którą wracam codziennie do domu, że przestałam zwracać uwagę, jak na niej spokojnie. Tylko drzewa, droga i pola, nic więcej. Dziś będę udawać, że jestem kimś, kto pierwszy raz tu przyjechał. Na przykład, hmm, córką szewca z Kandy, która pierwszy raz w życiu postawiła stopę na wiejskiej ziemi. Jak by jej się tu podobało? Ale fajny pomysł. Ale beznadziejny pomysł. Robię poważną minę i rozglądam się z teatralną przesadą. Na wąskiej drodze porośniętej drzewami, spoglądam w górę na zieloniutkie gałązki i próbuję, och, próbuję cicho się nimi zachwycić, a kiedy przechodzę przez most ziemny, zatrzymuję się i wpatruję w nurt rzeczki, przeglądam się w niej i hau, hau, zaczynam udawać psa, a kiedy patrzę na odległe pola, mrużę oczy w miłym powiewie wiatru, szepczę: „Ale przyjemnie” i, ach, wzdycham.

Kolejną przerwę robię sobie obok świątyni. W przyświątynnym lesie jest ciemno, więc zaniepokojona przyśpieszam kroku. „Ojej, boję się, boję się” – powtarzam, kulę ramiona, wzdycham i szybko przemykam przez las; udaję zaskoczenie, że na zewnątrz jest tak jasno – chcę przemierzać wiejskie drogi z nastawieniem, że wszystko jest zupełnie nowe, bardzo przejęta... Lecz cóż to – zrobiło mi się wprost nie do wytrzymania smutno. Aż usiadłam ciężko na łące, obok drogi. Wtedy nagle cała euforia wyparowała, a na jej miejsce natychmiast pojawiła się śmiertelna powaga. Postanowiłam, w ciszy i spokoju, zastanowić się nad sobą. Co się ze mną ostatnio dzieje?

Czemu jestem taka niespokojna? Ciągle się czegoś boję. Ktoś mi niedawno powiedział: „Robisz się coraz bardziej pospolita”. Pewnie tak. Jestem do niczego, to na pewno. Beznadziejna. Już nie mogę, nie mogę. Jestem słaba, słaba. Wiem, wykrzyczę to z siebie! Ale wydałam tylko cichy pisk, którym próbowałam chyba, oczywiście bezskutecznie, oszukać swoje tchórzostwo. Muszę coś ze sobą zrobić. Może się zakochałam? Kładę się na zielonej łące.

„Tato!” – próbuję zawołać. Tato, tato. Piękne jest niebo o zachodzie słońca. I ta różowa mgiełka... Światło zmierzchu wmieszało się, zabarwiło mgłę i pewnie dlatego jest taka jasnoróżowa. Taka różowa. Unosi się i faluje, oplata drzewa, biegnie drogą, przenika łąkę, a w końcu delikatnie otula moje ciało. Każdy mój włos rozświetlony jest różowym światłem, delikatnie otulony. Jeszcze piękniejsze jest niebo. Pierwszy raz od urodzenia mam ochotę paść przed nim na kolana. Teraz wierzę w Boga. Ten kolor... ten kolor nieba, jak on może się nazywać? Róża. Ogień. Tęcza. Skrzydła anioła. Ogromna świątynia. Nie, nie tak. Bardziej, bardziej wzniośle.

„Chcę pokochać wszystkich” – pomyślałam, będąc na granicy płaczu. Jak bez przerwy patrzy się w niebo, ono stopniowo się zmienia. Powoli staje się niebieskie. Od tego leżenia i wzdychania zapragnęłam się rozebrać. Liście i trawa też jeszcze nigdy nie wyglądały tak pięknie, tak przejrzyście. Spróbowałam delikatnie dotknąć źdźbła trawy.

Chciałabym pięknie żyć.

Wracam do domu, a tu goście. Mama też już wróciła. Jak zwykle słychać było taki perlisty śmiech. Kiedy jesteśmy we dwie, jak szeroko by się nie śmiała, nigdy nie wydaje żadnego dźwięku. Ale przy gościach – na odwrót – na twarzy w ogóle na widać uśmiechu, tylko słychać dźwięk, piskliwy chichot. Przywitałam się i jak najszybciej poszłam na tył domu, umyłam ręce w studni, zdjęłam skarpetki i chciałam umyć nogi, kiedy rozległo się: „Przepraszam, że tak późno, dziękuje za korzystanie z moich usług” – zawołał donośnym głosem dostawca z rybnego, położył na brzegu studni wielką rybę i poszedł. Nie wiem, co to za ryba, ale drobna łuska wskazywałyby, że złowiono ją koło Hokkaido. Położyłam ją na talerzu, znowu umyłam ręce i poczułam zapach hokkaidzkiego lata.

Przypomniało mi się, jak dwa lata temu na letnie wakacje pojechałam do starszej siostry na Hokkaido. W jej domu w Tomakomai ciągle pachniało rybami – pewnie przez to, że znajduje się blisko morza. Wyraźnie zobaczyłam przed oczami moją siostrę, samą w pustej, wielkiej kuchni, jak wieczorem swoimi białymi, kobiecymi dłońmi zwinnie oprawia ryby. Wspomnienie to przypomina mi, że tak bardzo potrzebowałam wtedy jej uwagi, pragnęłam jej ogromnie, ale ona już urodziła Toshiego i przestała być tylko moja. Myślałam o tym i czułam powiew lodowatego wiatru. Dlaczego nie mogę się już wtulić w te jej chude ramiona? Śmiertelnie smutna, stoję jak słup w kącie tej ciemnej kuchni, strasznie brakuje mi siostry i gapię się, jak zwinnie poruszają się jej białe palce. Tęskni się za wszystkim, co minęło. Pokrewieństwo to dziwna sprawa. Ktoś obcy po rozstaniu zaraz znika, zapomina się o nim, a krewnych wspomina się z nostalgią, z biegiem czasu coraz większą, i to w samych superlatywach.

Owoce oliwnika przy studni trochę się zaczerwieniły. Już tak za dwa tygodnie chyba będzie można je jeść. W zeszłym roku było śmiesznie. Jednego wieczoru zrywałam je sobie i zajadałam ze smakiem, a Dżapi patrzył na mnie smutny, więc mu jeden dałam. I Dżapi go zjadł. Dałam mu drugi, też zjadł. Zaciekawiona, zaczęłam trząść drzewem, owoce jeden po drugim spadały na ziemię, a Dżapi zajadał je z zapamiętaniem. Głupek. Czy ktoś kiedyś słyszał o psie jedzącym owoce oliwnika? Ja zjadałam owoce z drzewa, a Dżapi z ziemi. Strasznie to było śmieszne. Jak mi się to przypomniało, zatęskniłam za nim i zawołałam: „Dżapi!”.

Przybiegł błyskawicznie z sieni. Nagły przypływ uczuć spowodował, że złapałam go mocno za ogon, a wtedy on ugryzł mnie lekko w rękę. Poczułam, że łzy napływają mi do oczu i uderzyłam go po głowie. A on, jak gdyby nigdy nic, zaczął głośno pić wodę ze studni.

Kiedy weszłam do pokoju, paliło się w nim słabe światło. Cisza. Nie ma taty. Właśnie, odkąd nie ma taty, mam wrażenie, że wszystkie związane z nim miejsca zieją pustką, chcę wić się z bólu. Przebrałam się w kimono, pięknie ucałowałam różę z koszulki, usiadłam przed toaletką i usłyszałam śmiech mamy i jej gości; zrobiłam się jakaś zła. Jak jesteśmy we dwie, mama jest w porządku, ale jak przychodzą goście, mam wrażenie, że strasznie się ode mnie oddala, robi się zimna i niedostępna – w takich chwilach jest mi najsmutniej i najbardziej tęsknię za tatą.

„Ja nie mogę”... – pomyślałam, bo kiedy przejrzałam się w lustrze, moja twarz wyglądała zadziwiająco świeżo. Twarz to obcy. Funkcjonuje zupełnie bez związku z moim samopoczuciem, smutkiem i cierpieniem, żyje sobie niezależnie. Dziś nie użyłam nawet różu, a policzki mam takie rumiane i usta też takie czerwone, błyszczące – śliczne. Zdjęłam okulary i sprawdzam, co się stanie jak się trochę uśmiechnę. Oczy są bardzo ładne. Takie niebieskie, niebieściutkie, czyste. Pewnie dlatego, że tak długo patrzyłam w to piękne, wieczorne niebo. Super.

W trochę lepszym nastroju idę do kuchni, ale podczas płukania ryżu znowu robi mi się smutno. Tęsknię za naszym poprzednim domem, w Koganei. Usycham z tęsknoty. W tamtym, dobrym domu był z nami tata i była siostra. A mama była młoda. Jak wracałam ze szkoły, zawsze w kuchni albo w salonie rozmawiałyśmy z mamą i z siostrą o jakichś ciekawych rzeczach. Była jakaś przegryzka, znajdowałam się w centrum uwagi, potem kłóciłam się z siostrą, zawsze oczywiście na mnie krzyczała, wybiegałam na dwór, porywałam swój rower i uciekałam jak najdalej. Wracałam wieczorem prosto na miłą kolację. Naprawdę było fajnie. Nie musiałam się nad sobą zastanawiać i nie miałam tych dziwnych, obscenicznych myśli, tylko wszyscy poświęcali mi uwagę. To chyba był jakiś ogromny przywilej, którym mnie wyróżniono. I komu to przeszkadzało? Żadnych zmartwień, żadnych smutków, nic przygnębiającego. Tata był taki dobry i wspaniały. A siostra taka miła, zawsze byłam do niej przyklejona. Ale po trochu, w miarę jak rosłam, najpierw przestałam lubić siebie, potem moje przywileje się skończyły, aż zostałam taka naga i brzydka, strasznie brzydka. Już nie dawałam się rozpieszczać, wszystko mnie przygnębiało i coraz więcej rzeczy sprawiało mi ból. Jak siostra wzięła ślub, już jej nie było. Zostałyśmy tylko ja i mama. Mama też jest pewnie strasznie samotna. Powiedziała ostatnio: „Już nigdy nie poczuję radości życia. Jak patrzę na ciebie, to w ogóle nie jest mi lepiej. Przepraszam, że tak mówię. Skoro taty już nie będzie z nami, po prostu najlepiej zapomnieć o szczęściu”. Kiedy przylatują komary, przypomina się jej tata, podczas szycia przypomina się jej tata, podczas obcinania paznokci przypomina się jej tata, przy dobrej herbacie... zawsze przypomina się jej tata. Czego bym nie zrobiła, ile bym z nią nie rozmawiała, nie poprawię jej samopoczucia – to nie będzie tak jak z tatą. Miłość małżeńska to najsilniejsze uczucie na świecie, silniejsze niż między krewnymi, nie ma nic bardziej wartościowego. Przez takie śmiałe myśli, mimo że byłam sama, cała się zarumieniłam. Wygładziłam włosy mokrą ręką. W czasie płukania ryżu poczułam całym sercem, jak kocham mamę i jak mi jej szkoda, i że muszę o nią dbać. Muszę natychmiast zdjąć tę siatkę z włosów i zapuścić je jeszcze bardziej. Mama strasznie nie lubi, jak mam krótkie; dłuższe i ładnie uczesane będą się jej bardziej podobać. Nie, nie mogę robić dla niej aż takich rzeczy. Nie chcę tak. Jak się zastanowić, to ostatnio zawsze wkurzam się przez nią. Chcę być dobrą córką i sprostać jej oczekiwaniom, ale jakim kosztem? Najlepiej by było, gdybym nie musiała nic mówić, a mama rozumiałaby mnie i byłaby o mnie spokojna. Jak bardzo nie byłabym samolubna, nigdy nie wystawię się na pośmiewisko; choćby było mi źle i smutno, będę chronić to, co najważniejsze, a ponieważ kocham, bardzo kocham i mamę i ten dom, chciałabym, żeby mama mi ufała i niczym się nie martwiła. Wszystko mi świetnie wyjdzie. Wypruję sobie żyły. Uważam to teraz za największe szczęście, temu chce się poświęcić, a mimo to mama w ogóle nie ma do mnie zaufania i ciągle traktuje mnie jak dziecko. Co gorsza – uwielbia, kiedy zachowuję się jak dziecko, tak jak ostatnio, kiedy jak debilka specjalnie przyniosłam ukulele i zaczęłam przy niej brzdąkać, a ona zachwycona zaczęła udawać: „O, czy to deszcz? To deszcz dudni, prawda?”. Drażniła się ze mną, bo wydaje się jej, że ja uwielbiam grać na tym ukulele, a mi było tak wstyd, że myślałam, że się popłaczę. Mamo, ja już jestem dorosła. Już wiem wszystko o świecie. Nie martw się. W czym mogę ci doradzić? Mogłabyś mi nawet powierzyć domowe wydatki, a już na pewno przestałabym cię zadręczać butami i innymi rzeczami. Będę odpowiedzialną i oszczędną, bardzo oszczędną córką. Naprawdę, możesz być pewna. Ale mimo wszystko... Tak, była taka piosenka Mimo wszystko, przypomniało mi się i zaczęłam się do siebie śmiać. Kiedy się zorientowałam, stałam jak idiotka z dwoma rękami w garnku, zatopiona w różnych myślach.

O nie, o nie. Jak nie dam szybko gościom kolacji... Co mam zrobić z tą wielką rybą? Na razie pokroję na trzy części i zamarynuję w paście miso. Na pewno będzie dobra. W kuchni trzeba podążać za intuicją. Zostało trochę ogórków, podam je w sosie sanbaizu. I moja specjalność – omlet. Powinna być jeszcze jedna potrawa. A, no tak. Zrobimy „rokoko”. Mojego autorskiego pomysłu.

Na osobnych talerzach kładziemy różne rzeczy: może być szynka, jajka, sałata, kapusta, szpinak, cokolwiek znajdziemy w kuchni, żeby było kolorowo i ładnie, a następnie skrupulatnie układamy. Łatwe i tanie, w ogólne niesmaczne, ale za to stół od razu wygląda ładniej i ciekawiej, a w dodatku wykwintniej.

Pod osłoną jajka zieleni się sałata, obok, niczym różowa rafa koralowa, wystaje nam szyneczka, złotawe liście kapusty wyściełają talerz jak płatki kwiatów peonii albo wachlarz z piór, a do tego ciemna zieleń szpinaku niczym pastwisko albo tafla jeziora. Jak dwa albo trzy takie talerze postawi się na stole, goście nagle pomyślą o dynastii Ludwików. No może bez przesady, ale skoro nie umiem im ugotować nic pysznego, oszukam ich trochę i podam przynajmniej coś, co pięknie wygląda, coś olśniewającego. W jedzeniu najważniejszy jest wygląd. To zazwyczaj wystarczy, żeby wszystkich zmylić. Ale przygotowanie rokoko wymaga zdolności plastycznych. Jak nie ma się ponadprzeciętnego wyczucia kolorów, nic z tego nie wyjdzie. Albo mojej subtelności. Ostatnio sprawdziłam w słowniku, co to znaczy „rokoko” i okazało się, że to pełny przepychu styl ornamentyki, pozbawiony treści – nieźle się uśmiałam. Bingo! Czy w pięknie jest jakakolwiek treść? Czyste piękno nie ma żadnych znaczeń ani zasad moralnych. To pewne. Dlatego lubię rokoko.

Zawsze tak jest, że kiedy przygotowuję jedzenie, próbuję różnych rzeczy, ogarnia mnie jakaś potworna pustka. Absolutnie wykończona, wpadam w depresję. To pewnie dlatego, że tak potwornie się staram. Już dobra, już wszystko jedno, jakoś wyjdzie. A potem już zupełnie się poddaję, nie zwracam uwagi na smak ani wygląd – mieszam, wrzucam i z niezadowoloną miną podaję wszystko gościom.

Dzisiejsi