Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Równia pochyła - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
9 stycznia 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Równia pochyła - ebook

Równia pochyła, to swego rodzaju autobiografia, lecz nie brakuje w niej akcji rodem z kina gangsterskiego, jak i dobrego humoru. Opisane w książce wydarzenia toczą się w drugiej połowie dwudziestego wieku. Młody człowiek, pod wpływem panującego wówczas trendu wśród nieletniej młodzieży, popada w konflikt z prawem. To sprawia, że jego życie wywraca się do góry nogami.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8245-049-1
Rozmiar pliku: 2,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Od autora

_Wszelkie zjawiska postrzegamy na podstawie tego, jaką o nich mamy wiedzę._

_Październik. 2012 rok._

Na biurku leży zapisana kartka papieru. Wpatrując się w nią, siłą woli staram się wyłuskać z zakamarków pamięci i przywrócić do życia dawno zapomniane obrazy, które pod wpływem mijającej chwili gdzieś tam rozpływają się bezpowrotnie, ustępując miejsca nowej i bardziej nowoczesnej architekturze, pozostawiając jedynie po sobie inkaust i kilka gęsich piór. Nie wiem, czy zdążę wskrzesić i przelać na papier odwiecznie mijający czas, gdyż według kalendarza starożytnych Majów, dwudziestego pierwszego grudnia dwa tysiące dwunastego roku ma być koniec świata, który zgodnie z przepowiednią tejże antycznej cywilizacji ma spowodować na Ziemi wprost niewyobrażalne kataklizmy. Wiążąc powyższe proroctwo z występującymi obecnie na naszej planecie zjawiskami klimatycznymi o dużej skali, to wszystko wskazuje niestety na zagładę świata, zwaną sądem ostatecznym. To jest w gruncie rzeczy naturalne, że owo przerażające widmo sądu ostatecznego napawa ludzi lękiem, bowiem człowiek w swej naturze ma zakodowaną wiarę w rzeczy nadprzyrodzone i jeżeli coś będzie zagrażało jego egzystencji, obojętnie, czy to będzie prawda, czy też jakiś niedorzeczny wymysł, w to zaczyna wierzyć. Powiadają, że wiara czyni cuda, choć w kontekście końca świata nie brzmi to już tak entuzjastycznie, jakbyśmy sobie tego życzyli. Proszę mnie źle nie zrozumieć, że do napisania własnej autobiografii skłoniło mnie właśnie to bezprecedensowe wydarzenie, która ma rzekomo nastąpić. Stanowczo temu zaprzeczam. Prawdę mówiąc, jestem trzeźwo myślącym człowiekiem, który wszelakie przepowiednie o końcach świata szufladkuje w przegrodzie fantastyki literackiej. Pomyślałem tylko, że jeżeli tylu zwyczajnych ludzi potrafiło napisać o swoim życiu, mniej czy bardziej interesująco, to dlaczego ja miałbym tego nie uczynić, tym bardziej, że wiek emerytalny w jakim teraz jestem, skłania mnie do refleksji nad dawnym postępowaniem i obliguje do sumiennego rozliczenia się z własnego życia, chociażby przed sobą samym. Mając to wszystko na względzie, postanowiłem częściowo utożsamić się z książkowym bohaterem i zasilić jego życiowe konto fragmentami własnego życia, ubarwiając fabułę niewielką dawką literackiej fikcji. Powiem szczerze, starość w tym wszystkim ma jedną dobrą stronę, która wprost w cudowny sposób puszcza w niepamięć złe postępowanie i to tak głęboko je tam ukrywa, iż z perspektywy czasu patrzymy na własne życie bardziej obiektywnie, próbując usprawiedliwić dawne i niekoniecznie rozsądne jego prowadzenie. Jestem pewien, że gdyby było inaczej, to w każdym curriculum wite jakie by ono nie było, dominowałyby tylko dobre uczynki autora. Niezależnie od tego, czy moja autobiografia ugrzęźnie gdzieś w archiwach historii, zbierając na okładce wielowiekowy kurz bibliotecznych półek, czy też będzie rozchwytywane przez czytelników, jako literacki bestseller, to jednak postanowiłem ją napisać i umieścić w niej bardziej interesujące przypadki moich burzliwych i młodzieńczych przygód. Jeżeli zdecydujecie się państwo sięgnąć po tę książkę i ją przeczytać, a zdarzy się wam napotkać w opisie jakieś niedociągnięcia, to bądźcie wyrozumiali dla skromnego autora, który starał się wszystko poukładać w odpowiednim i należytym porządku literacko chronologicznym. Na swoje usprawiedliwienie mogę dodać, że w moim przypadku talent pisarski ujawnił się równorzędnie z wiekiem, a że wiek jest już lekko sędziwy, to zapewne i talent nie jest tak doskonały, jak być powinien, bowiem człowiek potrzebuje całego życia, by poznać samego siebie. Równia pochyła, skierowana jest do szerokiej rzeszy czytelników, zarówno tych młodych, dla których czas, w którym toczy się akcja książki, jest tylko historią wykreowaną przez nową rzeczywistość, jak i dla tych starszych, którzy pamiętają tamte szalone lata sześćdziesiąte i siedemdziesiąte ubiegłego wieku i wracają do nich z nostalgią w poszukiwaniu tego, co wraz z młodością bezpowrotnie przeminęło.Rozdział I

_Tylko łuza wzruszeń starego człowieka spadając, sprawia, że w magiczny sposób powraca dawno zapomniany i zaczarowany świat dziecięcych bajek._

_Gdzie podziały się tamte lata_

_Dokąd odeszły tamte dni_

_Przeminęły, jakby strzelił z bata_

_Pozostały po nich tylko sny_

— Popatrz no pani na tego cholernego gagatka!

Że gagatka, to i owszem, lecz spytałbym uprzejmie, czemu zaraz, cholernego?

Jak tylko zacząłem dreptać i pewnie poczułem się na własnych nogach, właziłem do ciotczynego i wiklinowego koszyka, który pierwotnie służył komuś za pojemnik na ziemniaki zbierane na polu w czasie wykopów, natomiast ciotka, siostra mojej babki ze strony ojca, idąc do tej, czy też innej sąsiadki w odwiedziny, zabierała ów koszyk wraz ze mną i wieszała go sobie na zgiętej w łokciu ręce. Ja zaś, siedziałem z zadowoleniem w środku tegoż koszyka niczym mandaryn na perskim dywanie, rzucając ciotce od czasu do czasu złośliwe uwagi — prosto, ksebie, ojcip, co zresztą do mandaryna zupełnie nie pasowały owe prostackie komendy. Skąd znałem takie nietuzinkowe określenia? Z ręką na sercu, nie wiem! Ot, taki to już był ze mnie cholerny gagatek.

— A to ladaco jedno. Łobuz do kwadratu — mawiano po kątach w sąsiedzkich kręgach, sądząc zapewne, że ladaco jedno, to określenie aż nadto dosadne, jeżeli chodzi o niebywale psotne dzieciaki, a kwadrat jest czymś więcej, aniżeli prostokątem o równych bokach.

Cóż ja wówczas robiłem? Ano wcale nie wyprowadzałem ich, to znaczy owych wścibskich sąsiadów, z błędu. Broń Boże! Na złość im wszystkim wychodziłem z siebie i stawałem obok, czyniąc tym samym podwójne ladaco, jak i podwójny kłopot sobie i najbliższym. Czyżbym miał od urodzenia wypisane na twarzy łobuzerstwo, a sąsiedzi byli aż takimi ekspertami z dziedziny pediatrii? Nic dodać, nic ująć, można tylko wzruszyć ramionami w geście niewiedzy.

— Ci to mają z tym gagatkiem urwanie głowy — mawiano także i wskazywano palcem moich rodziców, jakby oni byli czemuś winni — pilnowaliby lepiej tego urwipołcia.

No cóż, trudno jest mi dzisiaj powiedzieć, co oni wówczas o tym wszystkim myśleli. Pozostaje mi tylko niewielki domysł, choć faktem jest niezbitym, iż nie byłem grzecznym i potulnym dzieckiem, jak niektórzy z moich rówieśników, lecz nieposłuszeństwem nie przewyższałem tych najgorszych, no może do pewnego czasu i tu bym się uderzył z całej siły we własną pierś, bowiem owe piętno cholernego gagatka niestety dłuższy czas ciągnęło się za mną, uczepiwszy się mnie jak rzep psiego ogona, ale to już jest inna historia i może zacznę ją od początku.

Panuje twierdzenie, iż ktoś musi umrzeć, by ktoś się narodził. Ponoć niekoniecznie, choć niektórzy reprezentują pogląd, że jest to niepisany system zwany osobowym porządkiem, który ma za zadanie nie dopuścić do przeludnienia naszej planety. Może i niegłupia teza! Ja zawsze sądziłem, oczywiście odnośnie do tych zgonów, że to zwyczajna złośliwość ze strony natury i kogoś, kto ją nawiasem mówiąc, reprezentuje, zwąc się szumnie Wszechmogącym. Zapewne i moje narodziny odbyły się z zachowaniem tychże niezachwianych reguł i za ich cichym przyzwoleniem. W związku z tym, jako pełnoprawny noworodek przyszedłem na świat nieomalże dziedzicznie obciążony i z grzechem pierworodnym, mając już na sumieniu czyjeś istnienie, oczywiście wziąwszy pod uwagę powyższą tezę. Zalążek mojego jestestwa rozpoczął swoje bytowanie w połowie dwudziestego wieku w głębokim socjalizmie, kiedy w Związku Radzieckim panował niepodzielnie generalissimus Józef Stalin, a w Polsce prezydent Bolesław Bierut i Polska Zjednoczona Partia Robotnicza, jako socjalistyczny organ sprawujący władzę w Polsce Ludowej od 1948 roku. Jak na tamte i zdawać by się mogło szare czasy moje dzieciństwo było dość barwne i w miarę szczęśliwe. Można rzec, przewidujący los przypisał mnie do niewielkiej i dość ruchliwej miejscowości potocznie zwanej osadą robotniczą, której zasadniczym symbolem była fabryka produkująca cukier. Słodkość ponad miarę. Tak mówili, a że Cukrownia Gosławice miała wówczas status wyśmienicie prosperującego zakładu produkcyjnego, trzeba szczerze przyznać i z ręką na sercu, iż ową renomę zawdzięczała w całej rozciągłości swoim pracownikom. Oczywiście byli to fachowcy na miarę prawdziwych cukrowników, którzy wyśmienicie znali się na swoim rzemiośle, chociaż nie powiem, mieli oni także jakieś tam swoje ludzkie słabostki i coś tam za kołnierzem, zresztą jak każdy z nas. No powiedzmy, wypicie w pracy kieliszka mocnego alkoholu, ewentualnie dwóch kieliszków nie było wówczas aż tak wielką zbrodnią, a i kierownictwo fabryki patrzyło na owe zwyczaje przez palce i tak bardzo nie przywiązywało do tego wagi, będąc w niektórych i mniej skrajnych sytuacjach wyrozumiałym i w miarę pobłażliwym. Prawdę powiedziawszy wypicie kieliszka wódki w czasie godzin pracy było wtedy na porządku dziennym i nikogo to nie bulwersowało, jak to jest dzisiaj. No, może nieraz ktoś tam trochę przesadził w ilości i procentach, lecz to był już jego problem, zazwyczaj jednak zdarzały się bardziej wesołe sytuacje związane z alkoholem. Przykłady można by tu było mnożyć, lecz ich opis zająłby zbyt dużo miejsca, dlatego przytoczą tylko ten najbardziej wychodzący przed szereg i pobudzający do śmiechu. Tak więc, jeden z owych majstrów miał zwyczaj wlania w siebie kieliszeczka wódki na rozpoczęcie pracy. Pech chciał, że któregoś dnia i z samego rana, mając już co nieco we krwi, natknął się biedak na dyrektora zakładu. Ten zaś, dysponując niezmiernie wyczulonym nosem, od razu poczuł u majstra alkohol w wydychanym powietrzu, a kiedy na dodatek dobrze mu się przyjrzał, zauważył w jego oczach wesołe ogniki świadczące, że ten jest na niewielkim rauszu.

— Panie Teofilu kochany! — odezwał się do niego z wyrzutem w głosie i kiwając dobrodusznie głową — pił pan dzisiaj wódkę.

Stary majster przytaknął bez zażenowania.

— Nie może się pan nieco pohamować — zwrócił mu uwagę dyrektor.

— Panie dyrektorze! — żachnął się lekko Teofil. — Toż to mi się o dużo lepiej pracuje, jak sobie, co nieco golnę — odrzekł, odwracając twarz w drugą stronę, tak dla grzeczności, żeby przypadkiem nie ochuchać do reszty dyrektora.

— Ale nie może pan mniej sobie golnąć, no powiedzmy dwadzieścia pięć gram, góra pięćdziesiątkę, nie więcej.

— Panie dyrektorze! — obruszył się mocno majster — co tu dużo gadać i owijać w bawełnę. Pięćdziesiątka, panie dyrektorze, a nie daj Boże dwadzieścia pięć gram, to mi nie doleci nawet do żołądka.

Dyrektor bez słowa machną tylko z rezygnacją ręką i poszedł dalej.

Tak! Takie to były tamte czasy, aż z niedowierzaniem dzisiaj o nich pomyśleć, a co dopiero o nich mówić i pisać. Prawda?

Pozwólcie, że pochwalę się co nieco swoją miejscowością i opiszę ją w skrócie, tak, by nie zanudzić czytelnika. Jej najważniejszym i centralnym punktem była oczywiście fabryka. Strzelisty i fabryczny komin opasany stalowymi obręczami biegnącymi aż do wzorzystego i ceglanego czubka, górował dumnie nad zabudowaniami, głosząc wszem i wobec o ważności miejsca. W czasie kampanii cukrowniczej, kiedy fabryka pracowała pełną parą, z jego czeluści buchał dym i leciały czarne sadze. Te nad wyraz uciążliwe drobiny spopielałego węgla były sezonowym utrapieniem mieszkańców, ponieważ niejednokrotnie wpadały im w oczy, powodując tym ich przykrą i bolesną infekcję. Odgłos syreny fabrycznej wyznaczał rytm cukrowniczego życia. Dzień w dzień i z niesłychaną dokładnością oznajmiał pracownikom początek pracy, jej koniec, jak i przerwę śniadaniową, a dość często wzywał Ochotniczą Straż Pożarną do szalejącego gdzieś ognia. Syrena fabryczna, zwana przez wszystkich, buczką, była częścią cukrowniczej tradycji, głośną i przejmującą, jeżeli nawoływała do walki z żywiołem, natomiast niezmiernie miłą dla ucha, jeżeli obwieszczała pracownikom przerwę śniadaniową, lub koniec pracy. Tutaj zegar wskazówkami czasu nie odmierzał. Robiła to za niego syrena fabryczna. By potwierdzić wyjątkowość i powszechne uznanie syreny fabrycznej i fabrycznego komina przytoczę pewną anegdotę ściśle związaną z owymi dwoma obiektami. Miejscowa młodzież licznie uczęszczała na zabawy do okolicznych wiosek, lecz powrót z zabawy bywał różny, rzekłbym, raz był lepszy, innym razem gorszy, a nawet określiłbym wręcz fatalny, bowiem wszystko zależało od procentowej zawartości alkoholu w organizmie danego delikwenta i związanej z tym ostrości jego wzroku, jak i wyrazistości słuchu, nie pomijając niekontrolowanej zmienności kroku i utrzymania przez niego odpowiedniego pionu. Tak więc, kiedy dany osobnik trudy zabawy wytrzymywał jakimś cudem do rana, a w powrotnej drodze zawiódł go własny wzrok, mógł zawsze liczyć na własny słuch pozwalający mu złowić uchem buczkę, której zbawczy dźwięk kierował go w odpowiednią stronę. Wtedy to wspomniany osobnik instynktownie brał azymut na komin fabryczny, choć go tak po prawdzie nie dostrzegał. Nadmieniam, że bardzo rzadko zdarzały się wypadki utraty obu zmysłów na raz. Pozostawał jeszcze chwiejny krok i brak optymalnego wyprostu odróżniającego człowieka od małpy, ale i na tę przypadłość znalazła się dość praktyczna rada, można rzec, niewymagająca pomysłowości ni sprytu. Były nią szyny cukrowniczej kolejki wąskotorowej, które to pochylonemu i zataczającemu się jegomościowi służyły wyśmienicie za poręcze. Nieprawdaż! Chociaż nisko, ale dość stabilnie! Co nieliczni z młodzieży, ci bardziej rozsądni, albo nad wyraz płochliwi, a całą gębą tancerze i alkoholowi tradycjonaliści, bojąc się pobłądzenia, na zabawy uczęszczali tylko do tych miejscowości, skąd widać było jak na dłoni komin cukrowniczy, bądź też docierał do ich uszu wyraźny odgłos buczki fabrycznej.

Wracając do cukrowniczego osiedla, liczyło ono wówczas kilkanaście domów, które w większości zajmowali pracownicy fabryki, nie licząc obiektów użyteczności publicznej jak — spółdzielni, mleczarni, gospody, poczty, ośrodka zdrowia, kina, szkoły podstawowej, piekarni, oraz kościoła. Nadmieniam, iż wiele z tych budynków stoi do dzisiaj, a niektóre z nich to obiekty klasy zerowej objęte ochroną konserwatorską.

Z nostalgią wspominam niewielki domek, gdzie mieszkałem wraz z rodzicami i starszym bratem. Domek nosił niepozorną nazwę małego domku i składał się z trzech skromnych pomieszczeń, to jest, kuchni, jednego pokoju i niewielkiej sieni. W pomieszczeniu kuchennym stała duża i obudowana kaflami kuchnia, której palenisko przykryte było metalową płytą z dwoma otworami przykrytymi kilkoma okrągłymi fajerkami. Obok kuchni pyszniła się niska i drewniana wodniarka. Na jej blacie wyłożonym kraciastą ceratą stały wiadra z pitną wodą, stąd właśnie taka nazwa owego mebla, przynoszoną ze studni znajdującej się na szkolnym boisku, bowiem mały domek, jak zresztą większość osiedlowych mieszkań, nie posiadał wodociągu. Wystrój kuchni uzupełniał kredens pokryty białą farbą i niewielki kuchenny stół z kilkoma krzesłami. Natomiast pokój był pomieszczeniem zgoła uniwersalnym, ponieważ pełnił dwojaką funkcję, pokoju stołowego i jednocześnie sypialni. Mieściło się w nim podwójne i drewniane łóżko wyposażone w wypchane słomą sienniki, ówczesny standard wygodnego materaca, wysoki piec zbudowany z przepięknie wyprofilowanych kafli i solidna trzydrzwiowa szafa z dębowego drewna. W rogu pokoju, tuż przy łóżku, stała staroświecka i rzeźbiona komoda ze szlifowanym lustrem, które w sprytny sposób łączyło lustrzane odbicie pokoju z rzeczywistą przestrzenią pomieszczenia. To wszystko powodowało, że pokój stawał się przestronniejszy i bardziej kolorowy. Okna obu mieszkalnych izb wychodziły na ogródek otoczony niskim i drewnianym płotkiem. W okresie wiosenno-letnim na tejże małej działeczce kwitły przepiękne kwiaty, które były dumą mojej mamy. Domek posiadał też poddasze, gdzie mój ojciec hodował gołębie pocztowe.

Naprzeciwko małego domku stały dwa nieduże budynki, które swym wyglądem przypominały trochę szklarnię, ponieważ każdy z nich posiadał z frontu małą i obudowaną szybami, werandę. W pogodne dni te szklane przybudówki lśniły odbitym blaskiem słonecznych promieni, rażąc oczy potencjalnych obserwatorów.

Obok małego domku pyszniła się piętrowa kamienica z dwuspadowym dachem pokrytym czerwoną dachówką. Kamienica, z jednej i drugiej strony, otoczona była ogrodowymi działkami. Jedna z nich należała do mojego dziadka, gdzie krzewy pachnącego bzu otwierały wąską alejkę udekorowaną po bokach przepięknymi daliami. Ten sam kwiatowy szpaler prowadził do następnej alejki, nieco szerszej i z gęstymi krzakami czerwonych i białych porzeczek. Po jednej stronie szerszej alejki znajdowała się pasieka z brzęczącymi wokół niej pszczołami, a po jej drugiej stronie stały klatki, w których dziadek hodował króliki. Tajemniczości ogrodu dodawała, sąsiadująca z pasieką, szopka na opał, w moim wyobrażeniu pełna mistycznego czaru i magicznych niespodzianek.

Wzdłuż ulicy prowadzącej do fabryki stały trzy niewielkie budynki zwane białymi domkami, bowiem pokryte były mocno wybladłym tynkiem, zaś po ich drugiej stronie ciągnął się wzdłuż osiedlowy park z krętym alejkami, nad którymi w szlachetnym ukłonie pochylały się stojące w szpalerze sędziwe drzewa. W okresie letnim szczyciły się one gęstą i zieloną kopułą, natomiast jesienią gubiły na potęgę swoje liście, tworząc z nich na parkowych alejkach różnokolorowy i liściasty dywan. Co niektórzy z mieszkańców osady, ci bardziej podatni na piękno, zachwycali się ich wspaniałością i nieprzeciętną barwą, inni natomiast, bardziej praktyczni i ze zrogowaciałą wrażliwością, zgarniali je obojętnie do worków, wykorzystując na podściółkę dla krów. Ustawione przy alejkach i pomalowane na zielono ławeczki dyskretnie wtapiały się w otoczenie parkowego drzewostanu, zapraszając przechodzących spacerowiczów do miłego odpoczynku. W centralnym punkcie parku znajdował się strażacki basen, w którym od biedy można było się wykąpać. Wygląd całej tej zielonej aglomeracji szpecił jedynie położony na jej skraju stary i nieotynkowany budynek gospodarczy ze śmierdzącymi ustępami w szczycie, z których w gorące i letnie dni wydobywała się bardzo nieprzyjemna woń, jak i dochodziło stamtąd złowrogie pobrzękiwanie gęstych rojów ogromnych much. Pomijając to wszystko, osiedlowy park, oczywiście z wyłączeniem budynku gospodarczego, był co ważniejsze wyśmienitym miejscem intymnych schadzek zakochanych w sobie par, które to w jego gęstym i nieomal leśnym kompleksie mogły do woli i ile dusza zapragnie oddawać się miłosnym igraszkom, nie będąc widocznym i narażonym na złośliwe docinki przypadkowych spacerowiczów, jak zarówno na późniejsze i nieprzychylne komentarze miejscowego proboszcza. Dla osiedlowych wyrostków park spełniał także, jakby funkcję ochronną, gdzie mieli możliwość się schować przed przypadkowym zagrożeniem, no powiedzmy cukrowniczą osadę często odwiedzał przedstawiciel prawa, taki ówczesny milicjant dzielnicowy. Za swoją butę, arogancję i niebywałą służbistość nie był on zbytnio lubiany ni szanowany, tak więc mając to wszystko na względzie, kiedy pewnego dnia jechał swoim motorem z przyczepką drogą biegnącą wzdłuż parku, niespodziewanie z krzaków wyleciało w jego stronę kilka niewielkich kamieni ciśniętych rękoma osiedlowych wyrostków. Kamienie nie zrobiły aż tak dużej szkody na ciele milicjanta, natomiast wywołały w nim samym, można rzec, całkiem uzasadnioną wściekłość, jednakowoż i najprawdopodobniej ze strachu nie zszedł z motocykla i nie pobiegł za sprawcami, by ich schwytać, co zresztą i tak mu się nie udało tego zrobić, tylko dając upust złości, wrzeszczał na nich z drogi, nakazując im natychmiast się ujawnić. Jak to mówią, gadaj zdrów człowieku, a my i tak mamy ciebie tam, gdzie słońce nie dochodzi.

Przy głównej i asfaltowej drodze stała duża kamienica zwana Belwederem, gdyż swym wyglądem trochę przypominała centralną posiadłość warszawską, chociaż to porównanie, nie do końca mnie przekonywało. Przechodząc do budynku biura głównego mieszczącego się także przy głównej drodze, to miał on niezmiernie bogatą przeszłość, bowiem do 1939 roku był obiektem kultu religijnego, jako katolicka kaplica, którą po Drugiej Wojnie Światowej zamieniono z marszu na cukrownicze biuro. Sam budynek, oczywiście mając na względzie jego sakralną przeszłość, posiadał wiele niewyjaśnionych tajemnic związanych z pokutującym duchem. Z wypiekami na twarzy słuchałem opowieści starego i kulawego stróża dozorującego owy obiekt, jak to nocą duch schodził po drewnianych schodach z piętra, dając znać o sobie poprzez głośne szuranie, które milkło dopiero na ostatnim stopniu schodów. Jednocześnie słychać było otwieranie i zamykanie drzwi od pokoi biurowych, a także szelest przesuwanych akt na półkach. Muszę przyznać, iż wierzyłem wówczas w te aż nazbyt wiarygodne opowieści, tym bardziej, że były osoby, które według wszelkiego prawdopodobieństwa zetknęły się bezpośrednio z duchem.

Tuż obok fabryki znajdowała się piętrowa kamienica, której parter przeznaczony był na przedszkole, natomiast jej górną kondygnację stanowiły mieszkania służbowe, które zajmowali poszczególni dyrektorzy Cukrowni. Wokół kamienicy roztaczał się piękny park, gdzie oprócz zwykłych, liściastych i iglastych drzew rosły również kasztanowce i krzewy leszczyny pospolitej, które z początkiem września obsypane były orzechami laskowymi. Wejście do parku zagradzała żelazna i zabytkowa furta, która o ile pamiętam, zawsze była zamknięta na cztery spusty.

Piętrowy i wielorodzinny budynek sąsiadujący z miejscowością, Łężyn, nosił przydomek owczarni, gdyż przed 1939 rokiem w jego pomieszczeniach znajdowały się zagrody, w których hodowano owce. Ponoć stąd ten owczy przydomek.

Niedaleko szkolnego boiska mieścił się inwentarski budynek, zwany ogólnie oborą, gdyż w tamtym czasie prawie każdy pracownik fabryki posiadał krowę, a co niektórzy mieli ich nawet kilka. Samo wnętrze obory, podzielone kilkunastoma boksami, w których na ściółce ze słomy lub liści stały mlekodajne krasule, a w chlewikach pokwikiwały świnki z prosiętami, było miejscem krwawych polowań na panoszące się tam szczury, bowiem tak ogromnej ich populacji sprzyjało samo środowisko, a przede wszystkim ilość pożywienia. Szczury z wrodzoną inteligencją i sprytem zażarcie broniły swego terytorium. Jak szło zaobserwować, ich taktyka polegała na z góry przemyślanym lawirowaniu między swymi norkami. Kierowane odwiecznym instynktem zręcznie unikały razów polujących, wyprowadzając ich w przysłowiowe pole. Nie powiem, niekiedy bywały i takie nagonki, w których to szczurzy pogromcy musieli serwować się natychmiastową ucieczką przed rozsierdzonymi i zdesperowanymi stworzeniami.

Zaraz za budynkiem obory znajdował się gnojownik, czyli składowisko zwierzęcych odchodów, natomiast w szczycie budynku były piwniczki, w których mieszkańcy osady przechowywali warzywa i owoce, oraz wszelkiego rodzaju marynaty i weka. Swoistą rolę innych składzików pełniły tak zwane komórki, nie mylić z telefonem komórkowym, gdzie składowano węgiel. Nadmieniam, iż centralne ogrzewanie na cukrowniczym osiedlu było jeszcze w powijakach.

Co się tyczy kina, było ono dumą cukrowniczego osiedla i do pozazdroszczenia, bowiem w tamtych czasach nie każda miejscowość, nawet ta większa, mogła szczycić się posiadaniem własnej sali kinowej i nowoczesnej aparatury do wyświetlania filmów. Tradycyjnie pięć minut przed seansem z kinowego głośnika leciał marsz, który sygnalizował swym donośnym dźwiękiem poprzedzającą projekcję filmu, Polską Kronikę Filmową. Serwowane były filmy od jedenastu, czternastu, szesnastu i osiemnastu lat, oraz w każdą niedzielę o godzinie dziesiątej rano wyświetlano filmy dla dzieci określane mianem poranków. Oczywiście władze zarządzające dziesiątą muzą surowo i rygorystycznie przestrzegały relacji wiekowej przy wpuszczaniu na film. Kto nie miał wymaganych przepisem lat, ten na seans nie miał prawa wejść. Cukrowniczych wyrostków, do których się niewątpliwie zaliczałem, a którzy byli niezmiernie ciekawi wszelkiej innowacji, w większości interesowały filmy przeznaczone dla dorosłych widzów. Niestety, wysokim murem oddzielającym nas od kinowego ekranu był pan zwany popularnie bileterem, który od podejrzanych mu wiekowo młodych osobników kategorycznie żądał okazania, wraz z biletem, dowodu tożsamości. To nas gubiło, lecz nie odbierało nam pomysłowości, bowiem wtedy i nie mając innego wyjścia, musieliśmy działać sprytnie i podstępnie. W przemyślany wcześniej sposób, godzinę przed seansem i cichaczem przedostawaliśmy się na salę kinową, gdzie chowaliśmy się za dużą i pluszową kotarą, która przysłaniała drzwi ewakuacyjne. Nie powiem, niekiedy to stresujące poświęcenie z naszej strony przynosiło pozytywny rezultat i wówczas z wypiekami na twarzy, zza czerwonej kotary i pod strachem, oglądaliśmy film przeznaczony dla dorosłych widzów. Niestety, pewnego dnia stosowaną przez nas i z takim heroizmem sztuczkę zdekonspirowano, sprawiając nam wstyd na całej lini. Nie będę tutaj wchodził w szczegóły, lecz powiem krótko, pan bileter z ogromną satysfakcją na twarzy wyciągnął nas zza kotary, niczym króliki z klatki i wyprowadził z sali kinowej, przy ogólnym akompaniamencie głośnych salw śmiechu dorosłych widzów. Mimo takich uchybień trzeba przyznać, iż w pięćdziesiątych i sześćdziesiątych latach cukrownicze i wąsko ekranowe kino przeżywało wspaniałe czasy swojej świetności, popularności i niebywałego wprost rozkwitu.

Sport, a szczególnie piłka nożna była dyscypliną na wskroś popularną wśród miejscowej i pozamiejscowej młodzieży. Prężnie działał Cukrowniczy Klub Sportowy, który zrzeszał młodych i utalentowanych sportowców. Pełnowymiarowy i otoczony wysokimi drzewami stadion w każdą niedzielę stawał się areną potyczek drugoligowych i trzecioligowych drużyn. Zabawnych i mniej zabawnych epizodów związanych z meczami też było co niemiara. Zapalnym punktem był przeważnie sędzia prowadzący owe piłkarskie zmagania, dlatego niejednokrotnie po ich zakończeniu, gdzie szalę zwycięstwa cukrowniczego przeciwnika przeważyła decyzja sędziego i jaka by ona nie była, tenże sam sędzia ratować się musiał natychmiastową ucieczką i tylko bystrość jego umysłu i chyżość nóg, jaką zapewne otrzymał w rodowym spadku, pozwalała mu wyjść z opresji cało i w miarę bez szwanku.

Szkoła Podstawowa, nazywana Szkołą Powszechną, lub też potocznie Powszechniakiem, do 1956 roku nie miała własnego lokum, gdyż mieściła się w wielofunkcyjnym budynku, gdzie oprócz pomieszczeń z klasami szkolnymi, dodatkowo znajdowała się łaźnia osiedlowa, mały salonik fryzjerski i kilka mieszkań lokatorskich. Na całe szczęście w 1957 roku szkoła została przeniesiona do większego i bardziej przestronnego obiektu, a co istotne, bez dodatkowych lokatorów, co sprawiło, iż spełniał on w stu procentach szkolne wymogi, mając odpowiednią ilość klas i porządne zaplecze administracyjne, oraz z prawdziwego zdarzenia boisko szkolne, na którym uczniowie mogli, rzekłbym w miarę bezpiecznie spędzać przerwy lekcyjne. Owszem, budynek szkoły posiadał w swej zabudowie kilka lokatorskich mieszkań, lecz były one oddzielone od szkolnych pomieszczeń przylegającą do ich szczytów drewnianą stodołą, w której fabryczne gospodarstwo składowano słomę i siano. Stodoła miała też swoją historię, rzekłbym makabryczną. Tuż przy końcu wojny hitlerowscy okupanci spędzili wszystkich mieszkańców osiedla i zaryglowali ich w tejże stodole, z zamiarem jej podpalenia wraz z pojmanymi. Do zbrodni jednak nie doszło, gdyż uwięzieni w niej ludzie zdołali się jakimś cudem wydostać i uciec. Dzięki zebranym funduszom, w połowie lat sześćdziesiątych, stodoła została rozebrana przez mieszkańców w zwanym i popularnym wówczas czynie społecznym, a na jej miejscu powstało drugie skrzydło budynku szkoły.

Osiedlowa łaźnia, która mieściła się w dawnym budynku szkoły, była wysoko notowana wśród mieszkańców osady, co sprawiło, iż tłumnie korzystali z tegoż przybytku czystości, bowiem większość osiedlowych mieszkań jako takich łazienek nie posiadało. Te, nazwijmy retro termy składały się z kilku kabin wyposażonych w żeliwne wanny z natryskami. Jako podrastające chłopaki mieliśmy niezłą frajdę, podglądając co ładniejszą i zgrabniejszą panią, gdy ta szorowała swoje nagie ciało. Przez malutką dziurkę wydrapaną pieczołowicie w zamalowanej szybie, kilka par oczu żądnych kobiecego i gołego widoku, nie do końca po przyjacielsku, rozpychało się łokciami, walcząc zaciekle o dostęp do malutkiej dziurki podglądu. Jednak podziwianie niewieścich wdzięków, oprócz plusów miało niestety i swoje minusy. Wszystkiemu winien był pan kotłowy, który dozorował kotłownię podgrzewającą wodę do kąpieli, a który mając w swym fachu długoletnią praktykę, a także niemałe doświadczenie w kierunku psychologicznym doskonale wiedział o emocjonalnych skłonnościach osiedlowych wyrostków, co do tego rodzaju prawideł. Przewyższając złośliwością świętego Onufrego, czaił się za rogiem muru niczym gorliwy milicjant, czyniąc za wszelką cenę starania, by złapać nas na gorącym uczynku. Nie ma to tamto, sprytny fortel pana kotłowego niekiedy okazywał się całkiem wysokowydajny, podkreślając tym naszą porażką i wstyd. Pomimo takich mankamentów trzeba uczciwie przyznać, iż ówczesna łaźnia cieszyła się ogromną popularnością na osiedlu i dla korzystających z niej, jak i dla małoletnich podglądaczy.

Wielkim grzechem byłoby nie wspomnieć o osiedlowej gospodzie, która wchodziła wówczas w grupę spożywczego monopolisty P R L — u PSS Społem, bowiem krzewiła ona na osiedlu swego rodzaju kulturę, można rzec osobistą, choć niezbyt sławetną, ale zawsze. Krótko mówiąc, owo nad wyraz kontrowersyjne dziedzictwo obyczajowe wiązało się nierozerwalnie z podtrzymywaniem ogólnopolskiej tradycji w ilości spożywanego tam alkoholu różnej maści i mocy przez tutejszą, w większości męską społeczność, i nie tylko tutejszą. Budynek, w którym znajdowała się gospoda mieścił w sobie także sklep spożywczy i sklep zwany żelaznym. To, że ludowa gospoda sąsiadowała z kościołem, nie wspomnę szerzej, gdyż odrobina niedomówień w tym zakresie daje dużo do myślenia i wzbogaca wyobraźnię. Faktem jednak było, że w tejże ludowej gospodzie i pomiędzy jej klientami, bardzo często dochodziło do poważnych i osobistych nieporozumień wiążących się niekiedy z rękoczynami (nie mylić z rękodzielnictwem artystycznym.) W następstwie tego, któregoś dnia, ktoś się tam z kimś pokłócił, ktoś kogoś mocno obraził. Jak wiadomo, od słowa do słowa i awantura zawisła na włosku, by po chwili przeobrazić się w prawdziwą wojnę na pięści. Los sprawił, iż miedzy jej aktywnymi uczestnikami znajdował się pewien pan, nazwijmy go Janem, któremu złośliwa natura poskąpiła wzrostu, ale w zamian za to, wynagrodziła go niezmierną wprost walecznością. Jan mierzył może z metr czterdzieści z małym haczykiem, chyba nie więcej. W związku z tak niskim jak na Europejczyka wzrostem, w ferworze walki przypadkiem uderzył głową w klamkę od drzwi wejściowych i na chwilę strącił przytomność. Kiedy w miarę doszedł do siebie, cała awantura miała się już ku końcowi, natomiast jego samego podniesiono ostrożnie z podłogi i posadzono na krześle tuż obok bufetu.

— Panie Janie, co też się stało panu niedobrego, że pana tak powaliło? — spytała go litościwie pani bufetowa, serwując mu pięćdziesiątkę czystej zwykłej z czerwoną kartką dla regeneracji sił — a i guza masz pan, cholera, nietęgiego.

— A, bo widzi pani, pani Władziu — żachnął się Jan, opróżniając jednym haustem kieliszek i wytrząsając z niego resztki wódki na podłogę. — A, bo widzi pani, pani Władziu — powtórzył, krzywiąc się niemiłosiernie i obcierając kantem dłoni usta — ktoś mi nieźle sztangą przypierdolił w głowę.

Tak na koniec, dodatkową atrakcją, która dodawała splendoru cukrowniczej miejscowości, może nie w takim stopniu, jak pan Jan, było pobliskie jezioro, choć prowadząca do niego droga nie spełniała żadnych i nawet podstawowych standardów prawdziwej bitej drogi. Pokryta była grubą warstwą wapiennego kurzu, który wzbijał się przy każdym kroku i otulał przechodzącego białym puchem. Każdy, kto szedł na plażę zapyloną drogą, stawał się nieprzyzwoicie brudny i co gorsza, nieprzyzwoicie brudny z plaży wracał, natomiast w ramach rekompensaty ta niewielka i przytulna plaża w stu procentach spełniała wymogi i zachcianki wszelakiej maści turystów. Atrakcyjności i komfortowi miejsca nadawała naturalna i zielona osłona w postaci rosnących wokół wysokich drzew o rozłożystych i gęstych koronach. To autentyczne zwieńczenie w letnie i upalne dni dostarczało schronienia przed zabójczymi promieniami słonecznymi tym plażowiczom, co dość już mieli opalania. Z ulgą chowali czerwone od słońca plecy w zbawiennym i leczniczym cieniu. Otoczone wokół czerwonymi bojkami piaszczyste kąpielisko, nad którym górowała średniego rozmiaru wyczynowa trampolina, dozorowane było przez dwóch rosłych ratowników.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: