Dublin Na Trójce - Włodzimierz Feliksowicz - ebook

Dublin Na Trójce ebook

Włodzimierz Feliksowicz

5,0

Opis

„Dublin na trójce” to zbiór felietonów napisanych przez polskiego taksówkarza obserwującego mieszkańców Dublina i ich zwyczaje zza kierownicy swojego samochodu. Włodzimierz Feliksowicz z lekkością i humorem wprowadza czytelnika w klimaty miasta oraz dzieli się swoimi przeżyciami i historiami o nietypowych klientach, których dane mu było napotkać w trakcie jego taksówkarskiej kariery.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 191

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Iga1708

Nie oderwiesz się od lektury

Fajnie się czytało. Można się pośmiać. Wróciłam też wspomnieniami do mojego ukochanego Dublina. Dziękuję za przyjemna lekturę.
00

Popularność




Włodzimierz Feliksowicz

Dublin Na Trójce

© Włodzimierz Feliksowicz, 2021

„Dublin na trójce” to zbiór felietonów napisanych przez polskiego taksówkarza obserwującego mieszkańców Dublina i ich zwyczaje zza kierownicy swojego samochodu. Włodzimierz Feliksowicz z lekkością i humorem wprowadza czytelnika w klimaty miasta oraz dzieli się swoimi przeżyciami i historiami o nietypowych klientach, których dane mu było napotkać w trakcie jego taksówkarskiej kariery.

ISBN 978-83-8245-362-1

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Podziękowanie

Dziękuję mojej Żonie za zainspirowanie mnie do napisania tej książki a całej Rodzinie za cierpliwość i wyrozumiałość jaką mi okazywali w trakcie jej powstawania.

Wstęp

Witajcie! Jak leci? Jeśli ten zbiór felietonów trafił w Wasze ręce to jest mi bardzo miło się przedstawić! Nazywają mnie „Vladimir” z powodu trudności w poprawnym wymówieniu mojego imienia przez większość klientów.

Jestem kierowcą taxi w Dublinie — dokładnie od pierwszego dnia Świąt Bożego Narodzenia 2006r. Wiem, że to nietypowa pora na rozpoczęcie kariery, ale ja miałem 2 tygodnie na dokonanie próby — żeby zobaczyć czy mi się powiedzie.

Pracowałem już wcześniej — od około dwóch lat — jako operator wózka widłowego w dużej kompani przemysłowej w Dublinie, ale kasa była słaba a robota ciężka i trwała długie godziny więc postanowiłem coś z tym zrobić. W wydawanej wtedy w Irlandii „Gazecie Polskiej” wypatrzyłem ogłoszenie o naborze kierowców do City Cabs — miejscowej kompani taxi — chyba największej w mieście. Obiecywali minimum 20 euro na godzinę i czas pracy według własnego uznania — ja w magazynach dostawałem niecałe 10 euro za godzinę, tyrając od rana do wieczora. Zawsze ceniłem sobie wolność wyboru, zapisałem się więc na kurs dla przyszłych kierowców taxi prowadzony właśnie przez City Cabs.

Centrum Dublina znałem całkiem nieźle — wszędzie chodziłem pieszo, żeby nie płacić za autobus… początki na emigracji bywają trudne. Po kilku miesiącach przygotowań podszedłem do egzaminu — niestety, nie zgromadziłem odpowiedniej ilości punktów. Potraktowałem tę pierwszą próbę jak rozpoznanie walką — kto był w wojsku — zrozumie, kto nie był niech pogoogluje.

Wyciągnąłem pewne nauki z tego rozpoznania — (wnioski się wnosi). Przede wszystkim poważniej zabrałem się do nauki języka angielskiego no i w weekendy zacząłem podróżować po dzielnicach Dublina, najpierw z instruktorem nauki jazdy a potem wynajętym samochodem z moją przyszłą żoną, żeby się „otrzaskać na drodze” — szło coraz lepiej.

Po kilku miesiącach spróbowałem ponownie zdać egzamin — tym razem pozytywnie — uzyskałem wynik ponad 80%. No i zacząłem swoją taxi przygodę z City Cabs.

W mojej poprzedniej robocie miałem właśnie świąteczną przerwę więc był to idealny moment, żeby spróbować i zobaczyć jak się sprawy potoczą.

Po 4—5 dniach wiedziałem już, że do poprzedniej pracy — na wózek widłowy — nie wrócę. I tak jeżdżę taryfą do dzisiaj. Ta praca stwarza okazje do spotykania różnych ludzi, odwiedzania różnych miejsc i bywania w różnych sytuacjach — czasem zabawnych a czasem nie, ale na pewno nie jest jednostajna ani nudna. Nieraz na bieżąco trzeba rozwiązywać różne problemy i radzić sobie w zaskakujących sytuacjach, a czasem trzeba po prostu robić dobrą minę do kiepskiej gry.

Na kartach mojej pracy „Dublin na trójce” chciałbym podzielić się z Wami moimi przeżyciami oraz spostrzeżeniami, jakich dokonałem w trakcie wykonywania zawodu taxi drivera, odczuciami na temat Dublina i Dublinerów, ich kultury i obyczajów — z pozycji taksówkarza imigranta. Mam nadzieję, że nie zanudzicie się podczas lektury. Wszystkie sytuacje opisane w tej książce są autentyczne — opis moich wrażeń i odczuć jest wierny.

Tytuł „Dublin na trójce” zrodził się w mojej głowie podczas pracy, czyli w trakcie jazdy samochodem po Dublinie. Zarówno w dzień czy w nocy w centrum miasta, sytuacja na ulicach powoduje, że najczęściej w trakcie jazdy używa się trzeciego biegu — szybciej się po prostu nie da — przyczyną są ograniczenia prędkości do 30km/h wprowadzone przez DCC[1] w strefie śródmiejskiej Dublina oraz korki spowodowane dużym natężeniem ruchu i najprawdopodobniej tymi właśnie ograniczeniami prędkości. Wydaje się to bezsensowne, jednak kierowcy zobowiązani są do przestrzegania tych reguł (czy ich przestrzegają to odrębna sprawa). Można tu jeszcze wspomnieć o progach zwalniających (speed ramps), które też raczej nie pozwalają na rozwijanie nawet rozsądnych prędkości.

Kiedyś stojąc w potężnym korku miałem takie właśnie przemyślenia — poruszałem się bardzo powoli, a gdy ruch zrobił się bardziej płynny to i tak nie dało się jechać szybciej niż na trzecim biegu. Nawet emerytowany szachista mógłby się zanudzić!

„Trójka” — czyli trzeci bieg jest bardzo odpowiedni do jazdy w mieście — jest bardzo elastyczny — łatwo przyśpieszyć, łatwo zwolnić. Gdy lata temu odbywałem kurs prawa jazdy, jeszcze w moim kraju — w Polsce — instruktorzy „wbijali” kursantom do głowy jazdę na trójce mówiąc, że to uniwersalny „miejski bieg” — i tak zostało mi do dzisiaj.

Życzę przyjemnego czytania!

Pozdrawiam

Włodzimierz Feliksowicz

[1] DCC — Dublin City Council

Pierwszy raz

Mój pierwszy dzień na „taryfie”[1]. Nie mogłem się zebrać, żeby wyjść z domu na pierwszą szychtę. Miałem wątpliwości czy sobie poradzę, czy da się dobrze zarobić i czy dogadam się z klientami. Dziwne to były wątpliwości, bo taksówka stała już pod domem, wynajęta z kompani czekała na robotę. Przemogłem się jednak, wsiadłem i ruszyłem ”do boju”. Spojrzałem na wskaźnik paliwa i pomyślałem, że trochę mało — było poniżej 1/4 zbiornika — na szychtę trzeba dotankować, bo nigdy nie wiadomo jak daleko trzeba będzie jechać. Podjechałem na stację paliw na Long Mile Rd, tłumów nie było, bo to o ile pamiętam Christmas pierwszy dzień było. Zatrzymałem się koło dystrybutora, sięgnąłem po „pistolet” no i zacząłem nalewać paliwo…

Lubię od dziecka zapach benzyny i gdy tak przy tankowaniu poczułem ten zapach i pomyślałem sobie, że tak ładnie pachnie i nie wszyscy lubią… i nagłe olśnienie!! Kurwa!! Przecież ja mam diesla!!! Jednocześnie usłyszałem takie „pyk” — to odbił pistolet do tankowania! Znaczyło to, że ponad 3/4 zbiornika na diesel zalałem benzyną!

— O ja pierdolę!!! — Kląłem szpetnie w duchu, wystarczyła chwila nieuwagi, rozkojarzenia i jest problem! Nieźle się zaczyna — pomyślałem. Zdawałem sobie sprawę, że w takim przypadku nie powinienem uruchamiać silnika. Nie wiedziałem co robić! Wszedłem do pomieszczenia stacji paliw w nadziei, że znajdę jakiś wężyk i miskę czy jakiś plastikowy zbiornik — kilka rzeczy, za pomocą których mógłbym jakoś odpompować to paliwo. Niestety na półkach były same takie bzdurne akcesoria, zapachy do samochodów i różne takie pierdoły, które w sytuacjach awaryjnych przeważnie na nic się nie przydają. Facet zza kasy przyglądał mi się od dłuższej chwili i chyba zniecierpliwiony, zapytał czy będę płacił za paliwo, czy szukam czegoś jeszcze. Opowiedziałem mu o mojej pomyłce a jego pierwszą reakcją była prośba o uiszczenie opłaty za benzynę. Potem powiedział mi, że ma numer telefonu do takiego magika[2] co się zajmuje tego typu przypadkami. Uprzedził mnie też, że są Święta i nie gwarantuje mi, że ów magik będzie dostępny. Poprosiłem, żeby zadzwonił, może będę miał farta. Kasjer zadzwonił, coś tam pogadał i przekazał mi, że do godziny magik się pojawi, bo ma właśnie robotę — tylu jest roztargnionych kierowców. Po jakiejś godzinie przyjechał koleś, opowiedziałem mu moją historię, że właśnie zaczynam karierę na taxi no i w zamyśleniu zatankowałem do diesla benzynę, bo to mój pierwszy diesel w życiu. Zapytał skąd pochodzę, pogadaliśmy chwilę i chyba mu się szkoda mnie zrobiło, bo rzekł, że za tą usługę weźmie ode mnie 250 euro, czyli o stówę mniej niż zwykle bierze. Wyglądało to na popularną technikę sprzedażową, ale i tak nie miałem innej opcji a magik powiedział żebym się nie martwił, bo szybko to odrobię. No i przystąpił do roboty. Po około jednej godzinie było po sprawie. Facet odpompował benzynę do swojej plastikowej beczki, kazał zalać diesla do pełna i odpalić silnik. Odpaliłem z obawą, ale pracował równo i miarowo — mruczał jak kot. Ależ byłem szczęśliwy!!! Jak kierowca, który właśnie zapłacił mandat w wysokości 250 a nie 350 euro. Wypłaciłem kasę z ATM i zapłaciłem mu — niezły początek. No ale okazało się, że magik miał rozeznanie w taxi biznesie.

W tym czasie, gdy zaczynałem jeździć, taryfiarzy w Dublinie było o połowę mniej niż teraz. Kasę wydaną na odpompowanie benzyny odrobiłem na spokojnie, byłem przyjemnie zaskoczony.

Jednak przy następnych tankowaniach byłem już mocno skoncentrowany na czynnościach i rodzaju paliwa jakie nalewam — mimo wszystko sporo kosztowało. Pomyliłem się tylko raz — jak saper — tylko skutki były nieporównywalnie słabsze i odwracalne. W samej robocie nieźle się „kręciło” — było mało taryf a dużo chętnych do jazdy.

W Irlandii rodzinny świąteczny posiłek spożywa się w pierwszy dzień Świąt Bożego Narodzenia a nie tak jak u nas — w Wigilię. Zwykle odwiedzają się wtedy całymi rodzinami i świętują przy indyku zamiast karpia. I jak to przy uroczystych rodzinnych spotkaniach bywa — ludzie tutaj też lubią się napić, stąd duże zapotrzebowanie na taxi w godzinach popołudniowych i wieczornych. Zdarzyło mi się nawet jedną liczną rodzinę rozwozić na 3 razy. No i złapałem wtedy pierwszy raz kurs poza miasto do Newbridge — już w pierwszym dniu kariery!

To były dobre czasy dla taxi driverów, mała konkurencja dużo chętnych klientów na usługi. Dzisiaj już tak łatwo nie jest.

[1] taryfa — potocznie samochód taxi

[2] magik — (slang) fachowiec w swojej dziedzinie

2 punkty od konia

W pierwszych miesiącach mojej kariery jeździłem po Dublinie popołudniami i wieczorami. Nie jakieś długie godziny, bo taryfiarzy jeszcze wtedy nie było zbyt wielu więc i konkurencja była słaba a klientów było „od groma”. Prawie na każdym rogu ktoś haltował taryfę więc zarabiało się przyzwoicie i bez strasznego wypruwania sobie żył. Pracowałem wtedy po 8—10 godzin maksymalnie a i tak było spoko z kasą. Dla porównania dodam, że można było zarobić o wiele więcej niż w mojej poprzedniej robocie od świtu do nocy na wózku widłowym w wielkich magazynach — nie to żebym narzekał — przyjęli mnie bez języka, ekipa w robocie była spoko, było kilku Polaków, ale kasa była słaba i trzeba się było przebranżowić. No i padło na taxi. Gdy już zdałem egzamin — za drugim razem co prawda, ale na ponad 80% — to dobry wynik — wynająłem taryfę i zacząłem nową pracę, żeby się jak najszybciej „odkuć”. Zaczynałem pod koniec grudnia 2006 i nie miałem pojęcia, że wraz ze zmianą kolejnego roku zmienią się również niektóre przepisy w ruchu drogowym.

Do końca 2006r. na przykład kierowca taxi w Irlandii nie musiał zapinać pasów bezpieczeństwa — no nic nadzwyczajnego — w całej Europie taryfiarze nie musieli.

Przed rozpoczęciem mojej nowej kariery zapoznałem się dość dokładnie z przepisami drogowymi, żeby uniknąć niepotrzebnych kłopotów i wydatków, jednak nie przypuszczałem, że tak szybko zostaną wprowadzone nowe regulacje.

Któregoś wieczoru zaraz na początku 2007r. krążyłem po Temple Barze — rozrywkowej dzielnicy Dublina — bardzo „klimatycznej” zarówno w dzień i w nocy — kto nie widział zachęcam do wizyty. Oświetlone i podświetlone historyczne budynki pubów i barów, muzyka na żywo, śpiewający i tańczący na zewnątrz ludzie popijający piwko — niby nie wolno — ale Temple Bar to jakby specjalna strefa ekonomiczno — turystyczna. Turystów setki a może i tysiące a rocznie to i pewnie z milion, naprawdę beztroska atmosfera zabawy. Muzyka — tradycyjna i popularna — w pubach, barach, restauracjach i na chodnikach. Nastrój ogólnie festiwalowo — odpustowy. I w środku tego „zamieszania” ja — taxi driver — jeżdżący bardzo wolno wybrukowanymi kamieniem uliczkami, bo „nawalonych” ludzi mnóstwo — w poszukiwaniu zmęczonych już atrakcjami i urokami miasta ewentualnych klientów.

Przejeżdżałem wolniutko koło pubu Turkey`s Head i usłyszałem fajną muzę, było wolne miejsce to się zatrzymałem, żeby posłuchać no i w nadziei, że jakiś turysta zechce wrócić do swojego hotelu, hostelu czy kwatery.

Tak się „zawiesiłem” słuchając tej muzyki, że w pewnym momencie z zaskoczeniem, ale i niemałym zdziwieniem stwierdziłem, że przygląda mi się koń pochylając się do otwartego okna w samochodzie.

Konie w Dublinie nie są jakimś nadzwyczajnym zjawiskiem, na ulicach można czasem spotkać różnych osobników jadących wierzchem — czasem w siodle a czasem na oklep — albo zaprzęgnięte do dwukołowych lekkich wózków wyścigowych — sulky. Młodzi travellerzy urządzają sobie nieraz wyścigi na ulicach miasta — zupełnie jak „Szybcy i wściekli”, z tą tylko różnicą, że na dwukółkach „napędzanych” prawdziwymi końmi…

Można też — choć rzadko — spotkać same konie, znarowione czy spłoszone, biegające bez jakiegokolwiek nadzoru po ulicach miasta. Wszystkie te sytuacje są wpisane w tradycje Dublina. Ale żeby koń zaglądał do samochodu na Temple Barze? W pierwszym momencie pomyślałem, że śnię na jawie. Ale dopiero w następnej sekundzie zauważyłem na tle szyi konia ludzką głowę. Na tej głowie nasadzony był taki dżokejski kask a sama głowa zachrypniętym sznapsbarytonem wydzierała się na mnie:

— zapnij pas albo stracisz 2 punkty!! Podskoczyłem na moim siedzeniu, otrząsnąłem się z jakby letargu — ach ten Temple Bar! — I dopiero teraz zobaczyłem realny obraz.

Obok mojego samochodu stał koń z głową zwieszoną w dół jakby przyglądał się swoim kopytom — trawy raczej nie skubał, bo ulice wybrukowane kamieniem w klimacie średniowiecznym. Wyglądało to tak jakby zaglądał mi do samochodu przez okno. Z siodła pochylał się do mnie kurduplaty jeździec w żóltej kurtce służbowej i w dżokejskim kasku ze znaczkiem Gardy. Wydzierał się na mnie, że mam zapiąć pas bezpieczeństwa. Typ musiał być nieźle wysportowany, bo z tego konia się nie zsuwał ani nie spadł a sama ta pozycja przyjęta przez niego wymagała niezłego naciągu.

— Przecież taksówkarze nie muszą zapinać pasów! — wyraziłem swoją wątpliwość.

— Są nowe przepisy, o których taksówkarz powinien wiedzieć! — warknął jeździec i dorzucił — zaraz ci zabiorę 2 punkty i zapłacisz mandat!!

Trochę się zestresowałem i nie próbowałem już nadużywać jego cierpliwości. Z gliniarzami nie ma co fikać — tutaj mają taką pozycję jak Milicja w czasach PRL — u, mogli i potrafili zajść za skórę, gdy uznali, że ktoś „przegina”. Zapiąłem szybko pas, wydukałem sorry i odjechałem stamtąd zanim się rozmyśli i od dyskusji przejdzie do czynów. Ciekawe doświadczenie — pomyślałem — o mały włos dostałbym 2 punkty karne od konia na Temple Barze. Jakiś znajomek wspominał kiedyś, że to „dzielnica cudów” ale nie brałem tego na poważnie. Odjechałem, żeby nie kusić losu, ale już cały czas jeździłem w pasach. Tak się wczułem w rolę, że teraz gdy czasem zapomnę zapiąć pas, to tak się dziwnie czuję jakby mi czegoś brakowało i zaraz zapinam. To bardzo pożyteczny nawyk przede wszystkim ze względów bezpieczeństwa i oszczędności w nieplanowanych wydatkach.

Tego Gardziarza spotkałem raz jeszcze dobrych kilka lat później na St. Stephen`s Green Sth. Zabrałem wtedy na pokład kobietę, która jechała odebrać dzieci z przedszkola — późne popołudnie w Dublinie — godziny szczytu. Mieliśmy się przemieścić w Adelaide Rd, ale były takie korki, że masakra.

Krążą takie opinie, że po bankowym kryzysie i recesji w 2008—2012, ze względu na drastyczny wzrost cen wynajmu mieszkań i cen zakupu nieruchomości w Dublinie, mnóstwo ludzi wyprowadziło się na przedmieścia i do sąsiednich hrabstw, aby taniej mieszkać i żyć. Jednak, aby pracować muszą dojeżdżać do Dublina i to jest powodem tak dużego wzrostu liczby pojazdów na ulicach miasta. Nie wiem, ile w tym twierdzeniu jest prawdy, ale brzmi sensownie i nie jest pozbawione logiki, a mocno zakorkowane codziennie ulice Dublina to po prostu fakt.

No więc podjeżdżaliśmy co parę minut o metr lub dwa a jeszcze gdzieś tam z przodu doszło do stłuczki. Widziałem, że kilku kierowców daleko przed nami zrobiło „unik”, to znaczy śmignęli w prawo pod zakaz wjazdu na Earlsfort Terrace w kierunku Conrad Hotel. Pomyślałem, że w tych okolicznościach w korku będziemy stać tak długo, że te dzieci w przedszkolu ta moja pasażerka odbierze w porze kolacji. Ona chyba też tak pomyślała, bo zaczęła prosić mnie czy mógłbym jakoś ominąć ten bałagan. Cóż — kocham dzieci — więc postanowiłem spróbować.

Wyjechałem z rzędu samochodów i ruszyłem szybko przeciwnym pasem ruchu „pod prąd” — była podwójna ciągła linia, no ale pomyślałem, że taxi porusza się po drogach na specjalnych prawach — tak mi się wydawało — no i liczyłem na odrobinę szczęścia.

Już byłem blisko, już miałem skręcać w prawo pod Conrada, ale jak spod ziemi wyrósł Gardziarz z wyciągniętą ręką — sygnalizował, że mam się zatrzymać. Za nim stał motocykl z niebieskimi „błyskami” a kawałek dalej jeszcze jeden. Pewnie przyjechali do tej kolizji no i żeby rozładować ten wielki korek.

Jeśli chodzi o szczęście to się chyba trochę przeliczyłem. „Capnął” mnie. Kazał zjechać na bok i krzyczał na mnie co ja wyprawiam. Tak ze złością. Błysnęła mi w zakamarkach zwojów myśl, że znam skądś ten głos, ale patrzyłem na wkurwionego typa i raczej go nie kojarzyłem. Opuściłem szybę i zacząłem się tłumaczyć, że dzieci w przedszkolu czekają na mamę a i tak już jest dość późno i pewnie się martwią… Moja pasażerka widząc nastawienie tego Gardziarza pochyliła się w stronę okna i zaczęła go prosić, żeby nas puścił, przyznała, że to ona mnie prosiła i namówiła na złamanie przepisów właśnie ze względu na dzieci i na ten olbrzymi zator.

Irlandczycy jak wszyscy inni ludzie na świecie mają swoje wady i zalety, ale mają jedną wielką wyróżniającą ich cechę — kochają dzieci i bardzo się o nie troszczą. Starannie je wychowują i potrafią wiele „nagiąć” właśnie ze względu na dzieci.

Gardziarz spojrzał spode łba i powiedział, że mogłem spowodować wypadek i stworzyłem zagrożenie… I że w ten sposób utrudniam mu pracę. Ale od krzyków przeszedł do działania. Rozejrzał się dookoła, stanął na środku skrzyżowania, wstrzymał ruch z przeciwnych kierunków i nakazał nam — sygnalizując ręcznie — jechać właśnie pod ten zakaz na Conrad Hotel. Za nami przepuścił jeszcze kilku kierowców. Prawie śpiewałem ze szczęścia, bo na początku wyglądało, że będzie dużo gorzej i ­­­­­­­­sądziłem, że stracę kolejne punkty a już w rankingu miałem trochę „uzbieranych”. Za 2—3 minuty byliśmy na Adelaide Rd — pasażerka szybko wysiadła a ja starałem się przebijać w stronę Dublin Airport — jeszcze wtedy jeździłem popołudniami. W trakcie jazdy olśniło mnie — ten Gardziarz to musiał być ten sam, co kilka lat wstecz „proponował” mi dwa punkty razem z koniem!

Stąd wziął się ten znany mi głos! Przypomniałem sobie tamten obraz, no facet jakby ten sam — szczupły, niewysoki, jak to dżokej i łatwo się „zapalał” — znaczy nerwowy taki — ale to pewnie od roboty. Przesiadł się z konia na motocykl — większa frajda i o konia trzeba zadbać, napoić, nakarmić, wyczyścić itp. Z motocyklem prostsza sprawa — dużo mniej pracy i szybsza jazda. Wtedy, gdy zwisał z tego konia i na mnie warczał też był rozdrażniony a potem jakby się trochę uspokoił.

Ogólnie Gardziarze bywają dość nerwowi — kiedyś zatrzymali mnie na check poincie[1] — a jechałem z pasażerami — i jeden Gardziarz poprosił mnie o prawo jazdy. Aby mu je podać odpiąłem pas bezpieczeństwa i sięgnąłem pod kurtkę do kieszeni i jeden z nich doskoczył do samochodu prawie z pianą na ustach i krzyczał do mnie, że nie pozwolił mi odpiąć pasa. Spojrzałem na niego z zaciekawieniem, bo było to nad wyraz agresywne zachowanie, nieadekwatne do sytuacji.

Jego oczy to była ściana — bez wyrazu — albo był pierdolnięty albo czymś nabuzowany[2] albo jedno i drugie. Wyglądało to tak jakby chciał otworzyć drzwi od samochodu i mnie z niego „wytargać”. Moi klienci — młodzi ludzie — bardzo się zestresowali. Ja pamiętam tego „karakana” do dzisiaj. Niski, krępy, ciemne włosy i ciemne oczy bez wyrazu — taki wygląd włoskiego fryzjera z jakiegoś filmu o mafii. Szczęśliwie było tych Gardziarzy więcej i jeden z nich chyba widział co się „kroi” i odwołał go na bok a nam kazał już jechać bez kontroli.

Teraz rozumiem, dlaczego w większości krajów świata społeczeństwa podchodzą do służb porządkowych z dużą rezerwą. Jednak czasem można się przyjemnie rozczarować!

[1] check point — punkt/miejsce kontroli

[2] nabuzowany — pobudzony, pod wpływem narkotyków

Chłopcy z Ballyfermot

Przez pierwszy rok mojej taksiarskiej kariery jeździłem „żółtkiem”[1] z City Cabs i byłem słabo obeznany z obyczajami i zachowaniami dublińskiej klienteli.

Czyli taksówka żółta a kierowca „zielony”. Dopiero zbierałem doświadczenia w tej robocie. No i byłem napalony na kasę, znaczy chciałem jak najszybciej zarobić dużo pieniędzy.

Wprawdzie na kursie przygotowawczym dla taxi driverów instruktorzy mówili o tym, żeby starać się unikać zabierania klientów niedbale odzianych tzw. „dresów” lub osób młodych, w „trudnych” dzielnicach — szczególnie wieczorami i nocą ze względu na bezpieczeństwo kierowcy. Zwracali też naszą uwagę na niekompletnie ubranych potencjalnych klientów — bez koszuli lub marynarki — w samych jeansach lub krótkich spodniach, bo są to zwykle osobnicy, którzy piją do końca… to znaczy do końca funduszy i potem nie mają czym zapłacić za taxi a często też bywają pod wpływem narkotyków.

W Dublinie porządni ludzie na wyjście w miasto ubierają się w miarę przyzwoicie. Ja jednak ze względu na możliwość zarobku zabierałem na pokład każdego kto zechciał ze mną jechać, nie zwracając jeszcze wtedy uwagi na stan trzeźwości ani ubioru.

Któregoś weekendu miałem kurs z Centrum do Ballyfermot no i wracałem na pusto, tak około 1.00 w nocy. Haltowało mnie dwóch młodych mężczyzn 18—20 lat, nerwowo machali rękami — wyglądało na to, że bardzo potrzebują taxi. Ubrani byli — szybkie luknięcie — całkiem przyzwoicie, w każdym bądź razie nie byli w dresach ani jakiejś zaniedbanej odzieży. Zatrzymałem się. Wsiedli i po pierwszym pytaniu — dokąd? — ich odpowiedź zasugerowała mi, że są nawaleni a może i naćpani chociaż na chodniku nie wyglądali na takich ”zmęczonych”. Cóż — pomyślałem — zawiozę ich szybko, gdzie chcą i „cześć jak czapka” — wrócę do Centrum, bo o tej godzinie w weekend zaczyna się prawdziwa masakra, najwyżej posłucham przez parę minut ich bełkotania. Już w pierwszych minutach „rejsu” zaczął się tworzyć mały problem. Jeden z nich — wyższy — chciał jechać do City do jakiegoś klubu. Drugi — niższy — chciał jechać gdzieś poza Dublin w stronę Naas i twierdził, że ma tam „ustawioną” laskę — znaczy dziewczynę. Ten mniejszy był jakby bardziej przy zmysłach i był bardziej uparty. Przekonał większego, że jednak pojadą do tej laski a potem się zobaczy. No i zasugerowali zmianę kursu. Po kilku pytaniach z ich strony: skąd pochodzę i jak długo jestem taximanem większy się wyluzował i „wyczarował” zza pazuchy butelkę piwa. Kulturalny był — zapytał czy się napiję a gdy odmówiłem zaczął „walić z gwinta”[2] — mniejszemu jednak nie zaproponował.

No i dopiero w tym momencie załapałem, że większy jest nawalony jak Luas do Tallaght — po kilku łykach tego piwska zaczął już przeciągać słowa i nie bardzo mogłem zrozumieć co mówi. Nagle zaczął się wyginać jak kot co zeżarł trawę — już wiedziałem co się może zaraz wydarzyć. Zjechałem do krawędzi drogi — w tym czasie większy chciał otworzyć okno, ale nie mógł znaleźć przycisku w tych swoich konwulsjach a ja gdy nacisnąłem swój było już trochę za późno — część „pawia” wypuścił pod swoje nogi i na dashboard a resztę przez opuszczoną szybę.

Zatrzymałem samochód, wysiadłem, obszedłem dookoła no i otworzyłem przednie drzwi pasażera. Większy był lekko oszołomiony — jak to po pawiu — zaczął się gramolić na zewnątrz a mały, gdy to zobaczył też wysiadł.

Powiedziałem im, że dalej nie jadę — oni, że nie ma sprawy. Na to ja — że muszą zapłacić to co na liczniku i soiling charge — wtedy wynosiła taka opłata za zanieczyszczenie taxi 120 euro. Zaczęli się burzyć, że nie skończyłem kursu i że nie będą płacić. Ja im na to, że zarzygali mi brykę i przez nich mam straty i żeby dali kasę. Zrobili się agresywni a najwięcej pyskował ten mały. Pomyślałem, że raczej sobie z nimi poradzę, bo są nawaleni a ten większy sprawiał wrażenie półprzytomnego — opierał się o samochód od strony chodnika i coś gestykulował palcami rąk ale słabo mu to wychodziło. Nie chciałem ustąpić — powiedziałem, że zawołam Gardę i wtedy za sobą usłyszałem brzęk tłuczonego szkła.

Odwróciłem się i co?… Mały chyba nie wytrzymał próby nerwów — dzierżył w ręku „tulipana”[3] — najprawdopodobniej zrobionego z butelki po piwie tego większego — tak mi szybko przeleciało przez głowę — i najwyraźniej do mnie startował wykrzykując bardzo agresywnie coś w stylu „fuck you! kill you!”

Nawet nie za bardzo się wystraszyłem — przeciwnie — zastanawiałem się jak mógłbym go dobrze pizgnąć — myśli przebiegały szybko przez głowę. I wtedy dwa samochody zjechały obok nas i zatrzymały się gwałtownie jeden za nami a drugi przed nami i z obydwu naraz wyskoczyli mężczyźni tak na oko 30—35lat. Byłem przekonany, że to Garda, ale przecież nie zdążyłem jeszcze po nich zadzwonić — no chyba, że ktoś z Red Cow Hotel — bo było to w pobliżu ich parkingu. Ci dwaj faceci podbiegli do nas, ale na ich widok większy z mniejszym jak rażeni prądem momentalnie poszli w długą, a że było to obok jakiegoś biznes parku to bardzo szybko zniknęli z pola widzenia.

Chyba też pomyśleli, że to Garda i instynkt u nich zadziałał — byli z Ballyfermot to zapewne zwyczaj unikania Gardy wyssali z mlekiem matki. Dziwne, bo przecież byli mocno nietrzeźwi. Okazało się za chwilę, że ci faceci co się zatrzymali ocenili bardzo prawidłowo sytuację tzn., że taksówkarz ma kłopoty i postanowili mi pomóc. Nie byli to Gardziarze tylko taxi driverzy co dotarło do mnie za chwilę, gdy trochę ochłonąłem. Jeden z nich, taki o sportowej, atletycznej sylwetce zapytał czy wszystko u mnie OK. i czy mnie napadli. Adrenalina zaczęła odpuszczać i wyjaśniłem mu trochę chaotycznie sytuację.

Zadzwonił na Gardę i zgłosił atak na kierowcę taxi a po chwili powiedział do mnie, że będą tak do 15 minut, bo mają dużo roboty no i żebym na nich czekał — i pojechali.

A ja czekałem… i czekałem… i gdy tak czekałem stres zaczął odpuszczać, trochę mną telepało, może z zimna może z nerwów, zacząłem odczuwać głód i pić mi się chciało, ale wodę do picia miałem akurat schowaną tam, gdzie ten większy zjeb „nahaftował”. Czekałem na tą Gardę tak z godzinę i zacząłem analizować sytuację. Odezwała się taksiarska mentalność — Garda już pewnie o mnie zapomniała a ja mógłbym wyczyścić „hafty” póki świeże — bo najgorszy smród jest wtedy, gdy zaschnie i zaczyna się rozkładać, wtedy tego smrodu trudno się pozbyć nawet przez tydzień i dłużej.

Spokój mi wrócił, zacząłem kalkulować w miarę chłodno — postanowiłem, że nie będę czekał na psiarnię[4], wsiądę do samochodu, zatkam jedną ręką nos i pojadę do domu wyczyścić bryczkę, żeby była zdatna do roboty w następny dzień. Wsiadłem i pojechałem — do Tallaght było tylko kilka minut — pootwierałem wszystkie okna i tak jechałem około 60—70km/h, wiaterek przyjemnie przewiewał przez samochód i zabierał ze sobą smród świeżego jeszcze pawia — no żyć nie umierać! Po drodze widziałem dwa radiowozy Gardy, stały na ”błyskach” i wiązali tam jakichś ludzi przy taryfie. Pomyślałem, że może rzeczywiście mieli tyle roboty i nie mogli nadążyć z interwencjami — przecież to było z piątku na sobotę a Tallaght i okolice to „trudny” teren.

W weekendy jest naprawdę „młyn” na mieście, wszyscy się ostro bawią — taka kultura i obyczaje. A w Polsce próbowali różni mądrale mi wmówić, że gdy ktoś lubi się napić to jest alkoholikiem i takie tam bzdury, a wystarczyło wyjechać do Irlandii, żeby się przekonać, że w normalnym świecie to standard!

Dojechałem w końcu pod dom, pootwierałem drzwi w samochodzie, wziąłem z domu miskę z wodą, vanisha i jakąś szczotkę i zacząłem czyścić ten syf. Zajęło mi trochę czasu zanim skończyłem — już świtało. Rodzina nie mogła się nadziwić, że jestem taki pracuś, dopiero gdy opowiedziałem co mi się przydarzyło zrozumieli, że nie mogłem z tym czekać do południa.

Tak czy owak to było moje ostatnie podjęcie pasażerów z Ballyfermot w nocy. Mówią mądrzy ludzie, że człowiek uczy się na błędach — coś w tym jest!

Parę tygodni później wyhaczył mnie koleś tak może z 50 lat z papierową torbą z takewaya — wsiadł — zapachniały chipsy, luźna rozmowa — jak leci i takie tam… No i poprosił o kurs na Ballyfermot. Pomyślałem — starszy gość, normalnie gada — będzie spoko. Dojechaliśmy tam, gdzie wskazał, poprosił, żeby chwilę poczekać, że zaraz przyniesie pieniądze, bo za ostatnie kupił to jedzenie co trzymał w tej torbie, no taki miły był… a na liczniku jakieś 7 euro. Wysiadł i poszedł, otworzył furtkę w ogrodzeniu i straciłem go z oczu — jak się okazało — na zawsze.

Czekałem uczciwie na chłopa chyba z 5 minut — co on do banku po te 7euro poszedł? No ale banki w niedzielę wieczorem są nieczynne więc przyszło mi do głowy, że może po całej rodzinie próbuje zebrać te pieniądze no, bo przecież nie będzie „wyginał” dla 7-miu euro? Pomyślałem, że coś za długo zbiera te parę groszy i poszedłem zapukać do drzwi. Gdy otworzyłem tą furtkę w ogrodzeniu to załapałem — dom z przodu był nieoświetlony i raczej niezamieszkany a obok budynku można było przejść na inną ulicę. Facet był miejscowy, znał dobrze teren i mnie „wydymał”. Pomyślałem, że to tylko kilka euro, nic wielkiego, ale złość zwyciężyła — życzyłem mu w duchu, żeby mu te frytki w dupie na sztorc ugrzęzły. Po takiej duchowej zemście pozbierałem się jakoś i pojechałem w stronę miasta solennie sobie przyrzekając, że z Ballyfermot nie zabieram a do Ballyfermot — tylko po pobraniu depozytu.

[1] nawiązanie do taksówki w kolorze żółtym z City Cabs

[2] walić z gwinta — pić prosto z butelki

[3] tulipan — rozbita butelka szklana trzymana w dłoni odwrotnie za szyjkę — improwizowane narzędzie ataku

[4] psiarnia — potocznie Policja — Garda

„Ballymun Style”

W północnym Dublinie jest taka dzielnica — nazywa się Ballymun. W czasie, gdy zaczynałem moją przygodę z taxi stały tam jeszcze wysokie na 10 pięter socjalbloki, niektóre zamieszkane a niektóre noszące ślady demolki i podpaleń — ich obraz przypominał relacje tv z wojny na Bałkanach w latach 1990-tych. Z zasłyszanych opinii wiedziałem, że jest to „nieciekawa” okolica a wygląd budynków i gromadzące się ekipy „dresów” przypominały swym wyglądem klimaty slumsów w NYC — USA widziane przeze mnie niejednokrotnie w różnych filmach. Jazda taryfą[1] w tym rejonie uznawana była za ryzykowną, a w czasie kursu przygotowawczego do zawodu taxi drivera przestrzegano nas przed podejmowaniem klientów z tej okolicy (pobicia, agresja, napady, ucieczki bez uiszczenia należności itp). Starałem się więc unikać tamtych rejonów, ale życie jak zwykle bywa przekorne.

Któregoś wieczora wjeżdżałem z O`Connel St. w Parnell St. No i wyhaltowała mnie kobieta. Tak około 30—40 lat, dobrze ubrana, skórzany płaszcz, jakaś biżuteria… wydawała się spoko — jedno co mi się lekko nie zgadzało to to, że stała w towarzystwie bardzo wysokiego, barczystego faceta w skórzanej marynarce o takiej bardzo „bandyckiej” gębie — jeśli kojarzycie dawnego rosyjskiego mistrza świata wagi ciężkiej w boksie zawodowym Nikołaja Wałujewa — to ten facet był właśnie takiej postury i miał podobny wyraz twarzy — no prawie kopia — wzbudzał respekt. Oni oboje stali przed knajpą Parnell Heritage Pub. Z tego co słyszałem poźniej to raczej nie była knajpa dla „białych kołnierzyków”.

Wsiadła ta kobieta i nawet się ładnie przywitała a po chwili rozmowy już wiedziała, że jestem obcy, oczywiście pytała skąd — odpowiedziałem, że z Polski itd.

Zaproponowała, że będzie mi wskazywać drogę, którą mam jechać, bo nie znałem zbyt dobrze podanej przez nią lokalizacji. Po jakichś 10—15 minutach zobaczyłem te wspomniane wcześniej wysokie socjalbloki i już załapałem, że właśnie przyjechaliśmy na Ballymun. Kobieta poprosiła żebym skręcił właśnie w stronę jednego z tych bloków. Zajechaliśmy pod takiego dziesięcio-piętrowca. Pod budynkiem przy jednej z klatek schodowych stała ekipa tak z 15—20 facetów w różnym wieku — rozpiętość 15—40 lat — „strzelam” bo nie przyglądałem się zbyt dokładnie z kilku powodów: było ciemno, wiedziałem, że tacy goście nie lubią jak się na nich gapią przyjezdni no i trzeci powód był taki, że to oni wszyscy gapili się na moją taryfę i na mnie co spowodowało u mnie lekki stres. Jednak pasażerka wskazała następną klatkę schodową więc poczułem ulgę. Zatrzymałem samochód a baba powiedziała, że pójdzie na górę i zaraz przyniesie mi pieniądze, bo wydała wszystkie w knajpie. Starała się być miła więc jakby wzbudziła moje zaufanie i oczywiście się zgodziłem. Ona poszła po pieniądze a ja zrobiłem nawrót samochodem i czekałem. Po jakichś 5-ciu minutach, gdy zmieniałem program w radiu nagle coś walnęło potężnie o maskę samochodu — odczułem wstrząs i huk też był konkretny. Aż podskoczyłem z wrażenia. Zobaczyłem na masce ciemny kształt. Różne dziwne myśli przebiegały chaotycznie przez moją głowę.

Skoczył ktoś?! — Może ona, bo nie miała czym zapłacić? Za chwilę zorientowałem się, że na masce leży czarny foliowy wór i rozsypane wokół odpadki typu organicznego, jakieś skórki z banana, ogryzki, puszki i co tam jeszcze ludzie wyrzucają do śmieci. Wyskoczyłem z samochodu, żeby upewnić się co do zawartości — bijący od wora smród utwierdził mnie w przekonaniu, że nie był to jednak straszliwy akt czyjejś desperacji. Spojrzałem w górę i na wysokości 5-go, może 6-go piętra ujrzałem trzy sylwetki — wydawało mi się, że kobiece. Gdy tak gapiłem się w górę dobiegł mnie potok niezrozumiałych dla mnie słów, domyślałem się, że to raczej wyzwiska niż pozdrowienia. Jednak w tym potoku słów udało mi się wyłowić uchem „focken Polish”. Szybko wsiadłem do samochodu i odjechałem na koniec parkingu, żeby jakiś kolejny wór mnie nie dosięgnął.

Próbowałem zepchnąć te śmieci z maski samochodu, ale nie bardzo miałem czym więc poświęciłem moją ręczną myjkę do szyb. Gdy zepchnąłem ten wór i grubsze odpadki zauważyłem dość szerokie wgniecenie w masce jednak nie bardzo głębokie. Ekipa spod sąsiedniej klatki przyglądała mi się w milczeniu — nie miałem pojęcia czy mają jakieś zamiary względem mnie, ale uznałem, że w tych okolicznościach to nie ma co „kozaczyć” tylko najlepiej będzie się ulotnić. Odjechałem dość szybko i nikt na szczęście mi w tym nie przeszkadzał.

Znowu ktoś mnie „wydymał na kasę” — pomyślałem. Niby nic wielkiego, jakieś 15 jurków, ale patrząc z drugiej strony to kolejna lekcja życia tylko za 15 euro. Opuściłem rejon Ballymun tak szybko jak się dało i pojechałem umyć samochód oraz oszacować straty. Zacząłem analizować sytuację i dotarło do mnie, że przecież słyszałem „focken Polish” a na samochodzie nie mam wypisanego kraju pochodzenia kierowcy. To jednak musiała być ta krowa, którą wiozłem lub ktoś kogo ona namówiła, aby rzucił te śmieci — czyli uregulowała rachunek za taxi w stylu Ballymun. Tylko ona wiedziała, że jestem z Polski, bo jej powiedziałem w trakcie naszej całkiem przyjemnej przecież konwersacji.

Uświadomiłem sobie, że muszę być bardziej czujny, bo przyzwoite ubranie nie gwarantuje przyzwoitości ewentualnego pasażera.

Mechanik z taxi kompani pomógł na drugi dzień odgiąć maskę w samochodzie, opowiedziałem jaka była przyczyna i nawet się nie śmiał tylko powiedział żebym bardzo uważał w tej dzielnicy, bo tam często taryfiarze[2] mają kłopoty.

Był to jedyny dla mnie taki przypadek w Ballymun. Później zdarzyło mi się zabierać tam pasażerów i ku mojemu zaskoczeniu „dresy” płaciły i raczej nie było z nimi problemów. Oczywiście łapali mnie na taxi ranku[3] bo z ulicy bym takich gości nie zabrał.

Którejś nocy na taxi ranku przy Gresham Hotel dwóch „smyków”[4] wsiadło do mojej taryfy. Wygląd mieli — można powiedzieć — podejrzany, ale całkiem spoko zagadali czy pojadę na Ballymun. Odpowiedziałem, że jeśli mi zapłacą to nie ma sprawy — pojadę. Jeden z nich wyjął 20 euro i dał mi do ręki awansem. Schowałem do osobnej kieszeni bo tak robię z depozytami. Zawiozłem ich pod ten sam blok, gdzie mi zrzucili ten wór śmieci na maskę kilka miesięcy wcześniej. Gdy podjechaliśmy, pod klatką stała ekipa — chyba jak zwykle — a mogła być już dwunasta w nocy i obok nich właśnie się zatrzymaliśmy. Gapili się znowu na mnie i samochód, ale rozpoznali swoich w środku i od razu dało się zauważyć rozluźnienie w grupie. Chciałem pasażerowi przy wysiadaniu wydać resztę z depozytu, ale powiedział żebym zatrzymał dla siebie.

Powiedziałem mu, że kilka miesięcy wstecz podwiozłem do tego bloku jakąś babę i ktoś mi zrzucił śmieci na samochód.

Popatrzył na mnie i roześmiał się. Powiedział, że pamięta sytuację, bo wtedy stał w tej ekipie pod klatką schodową. Powiedział też, że ta baba to siostra jakiegoś „grubego bandziora” i żebym nie próbował tych pieniędzy od niej egzekwować — ale nie była to groźba a raczej dobra rada — tak to odebrałem.

Na drugi dzień, gdy już odespałem szychtę znalazłem w kieszeni te 20 euro depozytu. Na banknocie była zaschnięta krew, ale przecież nie moja — obejrzałem zaraz obie ręce i nie znalazłem żadnego skaleczenia czy rany. Mogła należeć do któregoś z wczorajszych nocnych pasażerów lub do kogoś z kim oni mieli styczność. Wyobraźnia od razu zaczęła pracować, może wykonywali jakieś „zlecenie”? Zważywszy na rejon, do którego ich zawiozłem postanowiłem nie wnikać głębiej w temat krwi na banknocie.

Jeszcze kilka razy zdarzyło mi się wozić różnych pasażerów na Ballymun, ale nie miałem już więcej problemów z płatnościami za kurs chociaż parę razy jechałem z „duszą na ramieniu”.