Nie zaczęło się od ciebie. Jak dziedziczona trauma wpływa na to, kim jesteśmy i jak zakończyć ten proces - Mark Wolynn - ebook
BESTSELLER

Nie zaczęło się od ciebie. Jak dziedziczona trauma wpływa na to, kim jesteśmy i jak zakończyć ten proces ebook

Mark Wolynn

4,2

163 osoby interesują się tą książką

Opis

Depresja, zaburzenia lękowe, chroniczny ból czy obsesje nie zawsze muszą być efektem wydarzeń, których doświadczyliśmy osobiście. Ich korzenie czasem sięgają czasu naszych rodziców, dziadków, a nawet pradziadków. Badania dowodzą, że traumatyczne doświadczenia mogą być przekazywane z pokolenia na pokolenie.

Niniejsza książka czerpie z wniosków czołowych ekspertów zajmujących się zagadnieniem zespołu stresu pourazowego, m.in. Rachel Yehudy i Bessera van der Kolka. Nawet jeśli osoba, która doświadczyła traumy, od dawna nie żyje, albo historia tego doświadczenia została zapomniana lub przemilczana – ślady emocjonalne tego zdarzenia mogą wciąż pozostać żywe. Często są głęboko ukryte, zakodowane w genach i języku i mogą odgrywać znacznie większą rolę, niż do tej pory przypuszczano.

Mark Wolynn – terapeuta z ponad dwudziestoletnim doświadczeniem. Jest pionierem w badaniach nad dziedziczoną traumą. Prowadził zajęcia na wielu prestiżowych uczelniach, m.in. na Uniwersytecie w Pittsburgu, The New York Open Center i The California Institute of Integral Studies, a także w wielu klinikach, szpitalach i ośrodkach szkoleniowych. Jego artykuły publikowane były m.in. w „Psych Central”, a wiersze w „New Yorkerze”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 261

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (447 ocen)
258
101
47
22
19
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MalgorzataMalinowska

Nie polecam

Wbrew tytułowi o dziedziczonej traumie jest w tej książce mało. Główna teoria mnie przekonała, jednak książka roi się od uproszczeń, naiwnych teorii (rodzice zawsze chcą dobrze tylko ty tego nie widzisz) przekłamań itp. Ze strony na stronę czyta się coraz gorzej. Odwołania do patriarchalnego i szowinistycznego Hellingera nie pomagają.
50
Marianna_Bojczuk

Nie polecam

Zapowiadało się pięknie. Gdzieś w połowie książki zniknęły wszystkie naukowe udowodnienia i zaczął się bełkot o magicznej energii płynącej poprzez pokolenia. Do tego autor ciągle nawiązuje do tego ze jedynym lekiem na wszystkie nasze problemu jest pogodzenie się z rodzicami, przebaczenie i przeproszenie ich za to ze nas skrzywdzili bo to oni byli skrzywdzeni jako pierwsi. Nie w ten sposób to powinno działać. Dla wielu osób ta książka może być bardzo krzywdząca. Za wartościowe można uznać tylko pierwsze 3 rozdziały.
41
Irma1234

Dobrze spędzony czas

autor tworzy przekonujący obraz, ale czy prawdziwy? każdy sam musi ocenić
Joarra

Nie oderwiesz się od lektury

Ciężka praca, wieloetapowa, bolesna. Mam nadzieję, że przyniesie pożytek nie tylko mi, nie tylko moim Dzieciom, ale i Siostrze, Mamie i innym, z którymi jestem związana historiami rodzinnymi.
20
justyna_gazda

Dobrze spędzony czas

Dużo dachowej wiedzy.
00

Popularność




Wstęp

Sekretny język lęku

W ciemny czas wzrok powraca…

The­odore Roethke, tł. Sta­ni­sław Barań­czak

KSIĄŻKA TA jest owo­cem podróży, która zapro­wa­dziła mnie na koniec świata i z powro­tem do domu, do korzeni, a także dała począ­tek pracy, o jakiej nawet mi się nie śniło, kiedy wyru­sza­łem w drogę. Przez ponad dwa­dzie­ścia lat pra­co­wa­łem z oso­bami cier­pią­cymi na depre­sję, stany lękowe, cho­roby prze­wle­kłe, fobie, obse­sje, PTSD i inne zabu­rze­nia. Czę­sto tra­fiały do mnie osoby pozba­wione nadziei i zawie­dzione tym, że pomimo lat psy­cho­te­ra­pii, przyj­mo­wa­nia leków i innych inter­wen­cji nie udało się im odkryć źró­dła cier­pie­nia, ani go ukoić.

Dzięki moim doświad­cze­niom, szko­le­niom i prak­tyce kli­nicz­nej nauczy­łem się, że odpo­wie­dzi należy szu­kać nie tylko w swo­jej wła­snej histo­rii, lecz rów­nież w histo­riach rodzi­ców, dziad­ków, a nawet pradziad­ków. Naj­now­sze bada­nia naukowe, które tra­fiają dziś na pierw­sze strony gazet, także mówią o tym, że efekty traumy mogą być prze­ka­zy­wane z poko­le­nia na poko­le­nie. Spu­ści­zna ta nazy­wana jest dzie­dzi­czoną traumą rodzinną i poja­wiają się coraz to nowe dowody na ist­nie­nie tego zja­wi­ska. Ból nie zawsze prze­mija lub zmniej­sza się z cza­sem. Nawet jeśli osoba, która doświad­czyła traumy, już nie żyje, a jej histo­rię skry­wają lata mil­cze­nia, w jej potom­kach mogą na­dal żyć wspo­mnie­nia i odczu­cia, które doma­gają się prze­pra­co­wa­nia i uwol­nie­nia.

Książka ta jest syn­tezą obser­wa­cji, które poczy­ni­łem jako dyrek­tor Family Con­stel­la­tion Insti­tute w San Fran­ci­sco oraz naj­now­szych odkryć neu­ro­bio­lo­gii, epi­ge­ne­tyki i badań nad języ­kiem. Jest rów­nież wyni­kiem szko­leń, jakie odby­łem u Berta Hel­lin­gera, uzna­nego nie­miec­kiego psy­cho­te­ra­peuty, który w swoim podej­ściu do pracy tera­peu­tycz­nej z rodziną poka­zuje psy­cho­lo­giczny i fizyczny wpływ dzie­dzi­czo­nej traumy rodzin­nej na następne poko­le­nia.

Istotą mojej pracy jest zakoń­cze­nie cyklu cier­pie­nia powta­rza­ją­cego się w kolej­nych gene­ra­cjach i o tym jest ta książka. Znaczna jej część poświę­cona została roz­po­zna­wa­niu dzie­dzi­czo­nych wzor­ców – lęków, uczuć, zacho­wań – które nie­świa­do­mie prze­ję­li­śmy od swo­ich przod­ków. Dla­czego tak się dzieje? W moim prze­ko­na­niu dla­tego, że histo­ria, która potrze­buje opo­wie­dze­nia, musi zostać opo­wie­dziana. Pozwól­cie, że podzielę się wła­sną.

Nie pla­no­wa­łem stwo­rzyć metody, która pomoże wyjść z lęku i stra­chu. Wszystko zaczęło się dnia, kiedy stra­ci­łem wzrok. Wyda­rzyło się to pod­czas mojego pierw­szego ataku migreny ocznej. Nie dozna­wa­łem fizycz­nego bólu, byłem pogrą­żony w prze­ra­ża­ją­cej czar­nej otchłani, która ode­brała mi wzrok. Mia­łem trzy­dzie­ści cztery lata i poty­ka­łem się w mroku, pró­bu­jąc w swoim biu­rze zna­leźć tele­fon i samymi pal­cami wybrać na nim numer 911. Wkrótce przy­je­chała karetka.

Migrena oczna to gene­ral­nie nic poważ­nego. Pogor­sze­nie wzroku ustę­puje zwy­kle po godzi­nie. Nie zawsze jed­nak masz tego świa­do­mość, kiedy cię spo­tyka. W moim przy­padku migrena oczna była dopiero począt­kiem. W kolej­nych tygo­dniach zaczą­łem tra­cić wzrok w lewym oku. Twa­rze i znaki dro­gowe wkrótce zupeł­nie się roz­ma­zały.

Leka­rze poin­for­mo­wali mnie, że cier­pię na cen­tralną reti­no­pa­tię suro­wiczną, cho­robę, któ­rej nie można wyle­czyć, a jej przy­czyna nie jest znana. Płyn zbiera się pod siat­kówką, a potem zaczyna wycie­kać, powo­du­jąc powsta­wa­nie blizn i roz­ma­zy­wa­nie się obrazu. Zna­la­złem się wśród pię­ciu pro­cent osób, u któ­rych cho­roba przyj­muje postać chro­niczną i które w jej wyniku stracą wzrok. Powie­dziano mi, że cho­roba dotknie obu oczu. Było to tylko kwe­stią czasu.

Leka­rze nie potra­fili mi powie­dzieć ani dla­czego tracę wzrok, ani jak można to zatrzy­mać. Wszystko, czego pró­bo­wa­łem na wła­sną rękę – wita­miny, diety skła­da­jące się z samych soków, masaże medy­cyny alter­na­tyw­nej – zda­wało się tylko pogar­szać sprawę. Byłem zupeł­nie zagu­biony. Mój naj­więk­szy strach wła­śnie się mate­ria­li­zo­wał, a ja nie mogłem nic z tym zro­bić. Nie­wi­domy, pozba­wiony moż­li­wo­ści zatrosz­cze­nia się o sie­bie, zupeł­nie sam, roz­padł­bym się na kawałki. Byłby to dla mnie koniec. Czu­łem, że stracę wolę życia.

Prze­ży­wa­łem ten sce­na­riusz w gło­wie, cią­gle do niego wra­ca­łem. Im wię­cej o nim myśla­łem, tym moc­niej uczu­cie bez­rad­no­ści zako­rze­niało się w moim ciele. Toną­łem w bagnie. Za każ­dym razem, kiedy pró­bo­wa­łem się z niego wydo­być, powra­cały myśli, że będę żył samotny, bez­radny, zruj­no­wany. Nie wie­dzia­łem wtedy, że słowa „samotny”, „bez­radny”, „znisz­czony” są wyra­zami mojego oso­bi­stego języka lęku. Nie­oswo­jone i nie­okieł­znane roz­pę­dzały się w mojej gło­wie i grze­cho­tały w ciele.

Zasta­na­wia­łem się, jak to się stało, że nada­łem myślom takiej mocy. Inni cier­pieli na trud­no­ści znacz­nie więk­sze niż moje, a jed­nak nie pod­da­wali się im cał­ko­wi­cie. Co takiego było we mnie, że strach zupeł­nie mnie pochło­nął? Dopiero wiele lat póź­niej udało mi się odpo­wie­dzieć na te pyta­nia.

Wtedy potra­fi­łem tylko odejść. Odsze­dłem ze związku, odsze­dłem od rodziny, odsze­dłem z pracy i z mia­sta, porzu­ci­łem wszystko, co zna­łem. Poszu­ki­wa­łem odpo­wie­dzi, któ­rych nie mogłem zna­leźć w świe­cie, w któ­rym żyłem, świe­cie, gdzie wielu ludzi było zagu­bio­nych i nie­szczę­śli­wych. Mia­łem tylko pyta­nia i nie­wiele chęci, żeby dalej żyć życiem, jakie zna­łem. Prze­ka­za­łem swoją firmę (dobrze pro­spe­ru­jącą firmę zaj­mu­jącą się orga­ni­za­cją even­tów) komuś, kogo dopiero co pozna­łem, i wyru­szy­łem na wschód – tak bar­dzo na wschód, jak tylko się dało – aż dotar­łem do Azji Połu­dniowo-Zachod­niej. Poszu­ki­wa­łem uzdro­wie­nia. Nie mia­łem poję­cia, jak będzie wyglą­dało.

Czy­ta­łem książki i uczy­łem się od nauczy­cieli, któ­rzy je napi­sali. Kiedy tylko usły­sza­łem o kimś, kto mógłby mi pomóc, o sta­rej kobie­cie w chatce lub roze­śmia­nym męż­czyź­nie w habi­cie, podą­ża­łem na spo­tka­nie. Dołą­cza­łem do warsz­ta­tów i śpie­wa­łem z guru. Jeden z nich powie­dział nam, że chce, by ota­czali go wyłącz­nie „ci, któ­rzy zna­leźli”. Poszu­ku­jący, powie­dział, będą zawsze tylko poszu­ki­wać.

Chcia­łem być „tym, który zna­lazł”. Codzien­nie godzi­nami medy­to­wa­łem. Odby­wa­łem kil­ku­dniowe gło­dówki. Przy­rzą­dza­łem napary z ziół i wal­czy­łem z tok­sy­nami, które, jak sobie wyobra­ża­łem, zale­gały w moich tkan­kach. Tym­cza­sem mój wzrok cały czas się pogar­szał, a depre­sja pogłę­biała.

Nie zda­wa­łem sobie wtedy sprawy, że kiedy pró­bu­jemy unik­nąć odczu­wa­nia bólu, czę­sto prze­dłu­żamy jego trwa­nie. Jest to świetna recepta na nie­koń­czące się cier­pie­nie. W samym akcie szu­ka­nia jest też coś, co odcina nas od tego, co chcie­li­by­śmy zna­leźć. Cią­głe poszu­ki­wa­nie na zewnątrz unie­moż­li­wia zorien­to­wa­nie się, że war­to­ściowy pro­ces toczy się wewnątrz nas samych, prze­ga­pimy go jed­nak, jeżeli nie skie­ru­jemy uwagi do środka.

„Czego nie chcesz zoba­czyć?” – pona­glali uzdro­wi­ciele, doma­ga­jąc się, żebym spoj­rzał głę­biej. Skąd mogłem wie­dzieć? Byłem pogrą­żony w ciem­no­ści.

Pewien guru w Indo­ne­zji tro­chę roz­ja­śnił ten mrok, gdy zapy­tał: „Za kogo się uwa­żasz, że miał­byś nie mieć pro­ble­mów z oczami?”, i cią­gnął „być może uszy Johana nie sły­szą tak dobrze jak uszy Ger­harda, a płuca Elizy nie są rów­nie silne, jak płuca Grety. Die­trich nie cho­dzi rów­nie spraw­nie jak Seba­stian” (wszy­scy uczest­nicy tego tre­ningu byli Niem­cami albo Holen­drami i zma­gali się z róż­nymi prze­wle­kłymi cho­ro­bami). Coś do mnie dotarło. Miał rację. Kim byłem, żeby nie mieć pro­ble­mów z oczami? Nie­zgoda na rze­czy­wi­stość była z mojej strony aro­gan­cją. Czy mi się to podo­bało, czy nie, na siat­kówce mia­łem bli­zny i widzia­łem nie­ostro, ale w głębi – w „ja”, które było pod tym wszyst­kim – zaczą­łem odczu­wać spo­kój. Powoli to, jak się czu­łem, prze­stało zale­żeć cał­ko­wi­cie od tego, jak czuło się moje oko.

W celu pogłę­bie­nia nauki guru kazał nam przez sie­dem­dzie­siąt dwie godziny – trzy dni i trzy noce – z zasło­nię­tymi oczami i zatka­nymi uszami medy­to­wać na małej poduszce. Każ­dego dnia dosta­wa­li­śmy nie­wielką miskę ryżu i wodę do picia. Nie wolno nam było spać, wsta­wać, kłaść się ani komu­ni­ko­wać ze sobą. Żeby pójść do łazienki, trzeba było pod­nieść rękę i było się eskor­to­wa­nym w ciem­no­ści do dziury w ziemi.

Dzięki głę­bo­kiej obser­wa­cji umy­słu mie­li­śmy dostrzec, jak jest sza­lony. Spo­strze­głem, jak mój umysł nie­ustan­nie kpi ze mnie, pod­su­wa­jąc mi naj­gor­sze moż­liwe sce­na­riu­sze oraz złu­dze­nie, że jeżeli tylko będę się wystar­cza­jąco inten­syw­nie mar­twił, uda mi się unik­nąć tego, czego naj­bar­dziej się boję.

Po tym i podob­nych doświad­cze­niach w środku zaczą­łem widzieć tro­chę jaśniej. Jed­nak stan mojego oka wcale się nie popra­wił, wycie­ka­nie płynu i bli­zno­wa­nie nie ustały. Kło­poty ze wzro­kiem są wspa­niałą meta­forą na wielu pozio­mach. W końcu zro­zu­mia­łem, że nie cho­dzi o to, co widzę, a czego nie widzę, tylko raczej o spo­sób, w jaki widzia­łem rze­czy. Ale to nie wtedy wszystko się zmie­niło.

Dopiero w trze­cim roku „poszu­ki­wa­nia wizji” dosta­łem wresz­cie to, czego szu­ka­łem. Dużo wtedy medy­to­wa­łem. Depre­sja pra­wie się skoń­czyła. Spę­dza­łem nie­zli­czone godziny na byciu ze swoim odde­chem i dozna­niami pły­ną­cymi z ciała. To było łatwe.

Któ­re­goś dnia cze­ka­łem w kolejce na sat­sang – spo­tka­nie z mistrzem ducho­wym. Cze­ka­łem już kilka godzin, ubrany w białą szatę, którą nosili wszy­scy w świą­tyni. Wresz­cie nade­szła moja kolej. Ocze­ki­wa­łem, że mistrz dostrzeże moje zaan­ga­żo­wa­nie. Zamiast tego spoj­rzał głę­boko we mnie i zoba­czył to, czego sam nie widzia­łem. „Wra­caj do domu”, powie­dział, „Wra­caj do domu i zadzwoń do matki i ojca”.

Co? Byłem wście­kły. Aż zadrża­łem ze zło­ści. Naj­wy­raź­niej zupeł­nie mnie nie zro­zu­miał. Nie potrze­bo­wa­łem już prze­cież rodzi­ców. Prze­ro­słem ich. Zosta­wi­łem ich za sobą już dawno, zamie­ni­łem na lep­szych, boskich, ducho­wych rodzi­ców – nauczy­cieli, guru, mądrych męż­czyzn i kobiety, któ­rzy pro­wa­dzili mnie na dro­dze do oświe­ce­nia. W dodatku byłem prze­ko­nany, że dzięki kil­ku­let­niej tera­pii i podar­ciu kar­to­no­wych figu­rek przed­sta­wia­ją­cych moich rodzi­ców udało mi się „ule­czyć” moją rela­cję z nimi. Posta­no­wi­łem więc zigno­ro­wać radę mistrza.

A jed­nak coś we mnie utkwiło. Nie mogłem zapo­mnieć o tym, co powie­dział. Zaczą­łem wresz­cie rozu­mieć, że żadne doświad­cze­nie nie idzie na marne. Wszystko, co się nam przy­da­rza ma war­tość, nawet jeśli nie potra­fimy jej od razu doce­nić. Wszystko, co nas spo­tyka, w końcu dokądś nas pro­wa­dzi.

Chcia­łem jed­nak na­dal trwać w ilu­zji doty­czą­cej poczu­cia, kim jestem. Byłem osobą zaawan­so­waną w prak­tyce medy­ta­cji i mocno się tego trzy­ma­łem. Posta­no­wi­łem więc spo­tkać się z innym mistrzem ducho­wym, takim, który, jak sądzi­łem, będzie potra­fił wszystko napra­wić. Inspi­ro­wał setki ludzi dzien­nie swoją nie­ziem­ską miło­ścią. Byłem pewien, że zoba­czy we mnie głę­boko udu­cho­wioną osobę, za jaką się uwa­ża­łem. Znowu cze­ka­łem cały dzień, żeby wresz­cie zna­leźć się na początku kolejki. A potem stało się to samo. Znów. Raz jesz­cze usły­sza­łem dokład­nie te same słowa: „Zadzwoń do rodzi­ców. Wróć do domu i pogódź się z nimi”.

Tym razem usły­sza­łem, co zostało powie­dziane.

Wielcy nauczy­ciele wie­dzą. Wiel­kich nauczy­cieli nie obcho­dzi, czy wie­rzysz w ich naukę, czy nie. Mówią o praw­dzie, a potem zosta­wiają cię samego, żebyś odkrył wła­sną prawdę. Adam Gop­nik w książce Thro­ugh the Chil­dren’s Gate pisze o róż­nicy mię­dzy guru a nauczy­cie­lami: „Guru ofia­ro­wuje nam sie­bie i swój sys­tem, nauczy­ciel daje nam lek­cję i oddaje sobie samym”.

Wielcy nauczy­ciele rozu­mieją, że to, skąd przy­cho­dzimy, wpływa na to, dokąd idziemy, i że nie­roz­wią­zane sprawy z prze­szło­ści wpły­wają na naszą przy­szłość. Wie­dzą, że rodzice są ważni, nie­za­leż­nie od tego, jakimi byli dla nas rodzi­cami. Nie da się tego obejść: histo­ria rodziny to nasza histo­ria. Czy nam się to podoba, czy nie, nosimy ją w sobie.

Nie­za­leż­nie od histo­rii, jaką sobie o nich opo­wia­damy, nie możemy rodzi­ców wyma­zać ani wyrzu­cić z sie­bie. Są w nas, a my jeste­śmy ich czę­ścią – nawet jeżeli ni­gdy ich nie pozna­li­śmy. Odrzu­ce­nie rodzi­ców oddala nas tylko od samych sie­bie i zwięk­sza cier­pie­nie. Tych dwóch nauczy­cieli potra­fiło to zoba­czyć. Ja nie umia­łem. Moja śle­pota była jed­no­cze­śnie fak­tyczna i meta­fo­ryczna. Teraz zaczą­łem się budzić i uświa­da­miać sobie, jak wielki bała­gan zosta­wi­łem w domu.

Wiele lat byłem bar­dzo surowy w oce­nie moich rodzi­ców. Uwa­ża­łem, że jestem dużo bar­dziej ludzki i wraż­liwy od nich. Wini­łem ich za wszystko, co nie podo­bało mi się w moim życiu. Teraz musia­łem do nich wró­cić, żeby odzy­skać to, czego mi bra­ko­wało – wraż­li­wość. Zaczą­łem rozu­mieć, że moja zdol­ność przyj­mo­wa­nia miło­ści od innych ludzi jest powią­zana z moją zdol­no­ścią przyj­mo­wa­nia miło­ści od mojej matki.

Przy­ję­cie jej miło­ści nie było jed­nak łatwym zada­niem. Nasza rela­cja była bar­dzo trudna, a kiedy matka pró­bo­wała mnie objąć, czu­łem, jakby zaci­skała mnie pułapka na niedź­wie­dzie. Moje ciało zwie­rało się, pró­bu­jąc stwo­rzyć pan­cerz, któ­rego matka nie będzie w sta­nie prze­nik­nąć. Ten ból wpły­wał na każdy aspekt mojego życia, przede wszyst­kim na moją zdol­ność bycia otwar­tym w związku.

Matka i ja potra­fi­li­śmy mie­sią­cami nie roz­ma­wiać ze sobą. Kiedy już roz­ma­wia­li­śmy, zawsze uda­wało mi się sło­wami albo przez język ciała odrzu­cić cie­płe uczu­cia, które pró­bo­wała mi oka­zać. Byłem chłodny i zdy­stan­so­wany. Oskar­ża­łem ją o nie­zdol­ność widze­nia i słu­cha­nia mnie. Tkwi­li­śmy w emo­cjo­nal­nym śle­pym zaułku.

Posta­no­wiw­szy napra­wić naszą rela­cję, zare­zer­wo­wa­łem lot do domu, do Pit­ts­bur­gha. Nie widzia­łem matki od kilku mie­sięcy. Kiedy zbli­ża­łem się do celu, poczu­łem ucisk w klatce pier­sio­wej. Nie byłem prze­ko­nany, czy naszą rela­cję da się napra­wić, wypeł­niały mnie różne nowe uczu­cia. Byłem przy­go­to­wany na naj­gor­sze i odgry­wa­łem w myślach czarny sce­na­riusz: matka mnie przy­tuli, a ja, cho­ciaż pra­gną­łem poczuć się miękki w jej ramio­nach, zro­bię coś zupeł­nie odwrot­nego i zmie­nię się w kamień.

I tak się mniej wię­cej stało. Matka uści­snęła mnie, co znio­słem z tru­dem, ledwo mogłem oddy­chać. Popro­si­łem jed­nak, żeby nie prze­sta­wała mnie obej­mo­wać. Chcia­łem poznać od środka reak­cję swo­jego ciała, poczuć, gdzie zaczy­nał się opór i napię­cie, odczuć, co się ze mną dzieje, zoba­czyć, jak się zamy­kam. Były to nowe infor­ma­cje. Widzia­łem, jak to samo działo się w moich związ­kach. Ale tym razem posta­no­wi­łem nie odcho­dzić. Zamie­rza­łem ule­czyć tę ranę w miej­scu, gdzie się otwo­rzyła.

Im dłu­żej mnie obej­mo­wała, tym bar­dziej czu­łem, że eks­plo­duję. Odczu­wa­łem fizyczny ból. Po chwili zamie­nił się w odrę­twie­nie, które prze­szło z powro­tem w ból. A potem, po kilku minu­tach, coś odpu­ściło. W klatce pier­sio­wej i brzu­chu poczu­łem drże­nie. Zaczą­łem mięk­nąć i w kolej­nych tygo­dniach mię­kłem coraz bar­dziej.

Pod­czas jed­nej z wielu roz­mów, które w tam­tym cza­sie odby­li­śmy, matka opo­wie­działa mi o wyda­rze­niu, które miało miej­sce, gdy byłem mały. Z powodu ope­ra­cji pęche­rza mama musiała iść do szpi­tala na trzy tygo­dnie. Ta wia­do­mość pozwo­liła mi uło­żyć w całość frag­menty ukła­danki. W pew­nym momen­cie przed moimi dru­gimi uro­dzi­nami, kiedy matka i ja zosta­li­śmy roz­dzie­leni, w moim ciele zro­dziło się napię­cie, któ­rego nie byłem świa­domy. Kiedy wró­ciła do domu, nie ufa­łem już jej tro­sce. Zamkną­łem się na nią. Ode­pchną­łem ją wtedy i odpy­cha­łem kolej­nych trzy­dzie­ści lat.

Jesz­cze jedno wyda­rze­nie z wcze­snego dzie­ciń­stwa mogło obu­dzić strach, że moje życie może nagle zostać zruj­no­wane, strach, który stale mi towa­rzy­szył. Matka opo­wie­działa mi, że mój poród był bar­dzo trudny i lekarz musiał użyć klesz­czy. W rezul­ta­cie porodu klesz­czo­wego skóra mojej głowy była posi­nia­czona, a czaszka lekko odkształ­cona, co przy tego typu poro­dach zda­rza się czę­sto. Matka opo­wie­działa mi ze skru­chą, że przez to, jak wyglą­da­łem, z początku trudno jej było mnie przy­tu­lić. Ta histo­ria wywo­łała we mnie głę­boki oddźwięk i pomo­gła mi zro­zu­mieć uczu­cie roz­pa­czy, które tak głę­boko we mnie tkwiło. Trau­ma­tyczne wspo­mnie­nia z porodu, które zapi­sały się w moim ciele, wycho­dziły na powierzch­nię szcze­gól­nie wtedy, gdy sam musia­łem „uro­dzić” jakiś nowy pro­jekt lub wystą­pić przed publicz­no­ścią. Samo zro­zu­mie­nie tego mecha­ni­zmu prze­peł­niło mnie spo­ko­jem. Zbli­żyło mnie także z matką.

Napra­wia­jąc rela­cję z matką, zbli­ży­łem się rów­nież do ojca. Od roz­wodu rodzi­ców, kiedy mia­łem trzy­na­ście lat, ojciec miesz­kał samot­nie w małym, zruj­no­wa­nym miesz­ka­niu, któ­rego ni­gdy nie chciało mu się wyre­mon­to­wać, cho­ciaż był eme­ry­to­wa­nym sier­żan­tem mary­narki i pra­cow­ni­kiem budow­la­nym. Stare narzę­dzia, śruby, gwoź­dzie, zwoje taśm elek­trycz­nych i kle­ją­cych walały się jak zawsze po poko­jach i kory­ta­rzach. Kiedy sta­li­śmy obok sie­bie pośrodku oce­anu zardze­wia­łego metalu, powie­dzia­łem mu, jak bar­dzo za nim tęsk­ni­łem. Słowa roz­pły­nęły się w prze­strzeni. Ojciec nie miał poję­cia, co z nimi zro­bić.

Zawsze pra­gną­łem bli­skiej rela­cji z ojcem, ale żaden z nas nie potra­fił jej stwo­rzyć. Jed­nak tym razem kon­ty­nu­owa­li­śmy roz­mowę. Powie­dzia­łem mu, że go kocham i że jest dobrym ojcem. Opo­wie­dzia­łem mu o rze­czach, które dla mnie robił, kiedy byłem mały. Czu­łem, że mnie słu­cha, cho­ciaż mogłoby się wyda­wać, że jest ina­czej, ponie­waż wzru­szał ramio­nami i pró­bo­wał zmie­nić temat. Przez kilka tygo­dni mówi­łem do niego i dzie­li­łem się wspo­mnie­niami. Aż wresz­cie któ­re­goś dnia pod­czas lun­chu spoj­rzał mi pro­sto w oczy i powie­dział: „Ni­gdy nie sądzi­łem, że mnie kochasz”. Z tru­dem zła­pa­łem oddech. Jasne było, że w nas obu poja­wił się wielki ból. I nagle otwo­rzyły się nam serca. Cza­sami serce musi pęk­nąć, żeby mogło się otwo­rzyć. W końcu zaczę­li­śmy oka­zy­wać sobie miłość. Zoba­czy­łem skutki zaufa­nia nauczy­cie­lom i powrotu do domu, żeby pojed­nać się z rodzi­cami.

Po raz pierw­szy, odkąd się­ga­łem pamię­cią, pozwa­la­łem sobie na przyj­mo­wa­nie od rodzi­ców miło­ści i tro­ski – nie takich, jakie wyobra­ża­łem sobie, że powinny być, tylko takich, jakie potra­fili dawać. Byli tymi samymi rodzi­cami, co zawsze. Róż­nica była we mnie. To ja znowu czu­łem do nich miłość, taką, jaką czuć musia­łem jako dziecko, zanim zała­mała się moja rela­cja z matką.

Wcze­sne roz­sta­nie z matką w połą­cze­niu z podob­nymi trau­mami, które odzie­dzi­czy­łem wraz z histo­rią rodzinną – troje z moich dziad­ków wcze­śnie stra­ciło matki, a czwarte jako nie­mowlę stra­ciło ojca – przy­czy­niło się do powsta­nia mojego języka lęku. Słowa „samotny”, „bez­radny”, „znisz­czony” i towa­rzy­szące im uczu­cia powoli tra­ciły nade mną moc. Dosta­łem nowe życie, któ­rego istotną czę­ścią była odmie­niona rela­cja z rodzi­cami.

Przez kolej­nych kilka mie­sięcy udało mi się odbu­do­wać pełną czu­ło­ści rela­cję z matką. Jej miłość, którą odbie­ra­łem kie­dyś jako inwa­zyjną i nie­wo­lącą, teraz przy­no­siła mi spo­kój i pokrze­pie­nie. Mia­łem rów­nież szczę­ście doświad­czyć szes­na­stu lat bli­sko­ści z ojcem, zanim zmarł. To od mojego ojca, który przez ostat­nie cztery lata życia cier­piał na demen­cję, nauczy­łem się naj­wię­cej o kru­cho­ści i miło­ści. Udało nam się spo­tkać w tym miej­scu, poza myślami, poza umy­słem, gdzie ist­nieje już tylko naj­głęb­sza miłość.

W podró­żach spo­tka­łem wielu wybit­nych nauczy­cieli. Jed­nak kiedy patrzę w prze­szłość, to moje oko – moje zmę­czone, prze­peł­nia­jące mnie prze­ra­że­niem oko – kazało mi odbyć podróż na drugi koniec świata, wró­cić stam­tąd do rodzi­ców i przez gąszcz rodzin­nych traum dotrzeć do wła­snego serca. To moje oko oka­zało się, koniec koń­ców, naj­lep­szym ze wszyst­kich nauczy­cieli.

Gdzieś po dro­dze prze­sta­łem się w ogóle zaj­mo­wać okiem i tym, czy jest z nim lepiej, czy gorzej. Prze­sta­łem ocze­ki­wać, że będę znowu wyraź­nie widział. Z jakie­goś powodu prze­stało to mieć zna­cze­nie. Nie­długo póź­niej wzrok powró­cił. Nie ocze­ki­wa­łem tego. Nawet prze­sta­łem tego potrze­bo­wać. Potra­fi­łem czuć się dobrze nie­za­leż­nie od stanu mojego oka.

Dzi­siaj mój wzrok dostaje 20 punk­tów w dwu­dzie­sto­punk­to­wej skali, cho­ciaż mój oku­li­sta zaklina się, że przy tej licz­bie blizn na siat­kówce nie powi­nie­nem wcale widzieć. Kręci głową i twier­dzi, że jakimś spo­so­bem świa­tło musi iść ryko­sze­tem i obcho­dzić dołek środ­kowy, cen­tralne miej­sce siat­kówki. Jak w wielu opo­wie­ściach o wyle­cze­niu i prze­mia­nie, to, co począt­kowo wyda­wało się wro­giem, oka­zało się osta­tecz­nie naj­więk­szym sprzy­mie­rzeń­cem. Cho­ciaż szu­ka­łem odpo­wie­dzi na naj­dal­szych krań­cach ziemi, oka­zało się, że to, co miało mnie uzdro­wić, nosi­łem w sobie.

Osta­tecz­nie, zdro­wie­nie to praca wewnętrzna. Na szczę­ście moi nauczy­ciele zapro­wa­dzili mnie z powro­tem do rodzi­ców i do sie­bie samego, do domu. Po dro­dze odkry­łem histo­rie rodzinne, które przy­nio­sły mi uko­je­nie. Wdzięcz­ność i uczu­cie bycia wol­nym spo­wo­do­wały, że posta­no­wi­łem uczy­nić swoją misją poma­ga­nie innym w odkry­wa­niu dla sie­bie tej wol­no­ści.

Do świata psy­cho­lo­gii tra­fi­łem przez język. Testy, teo­rie i modele zacho­wań nie inte­re­so­wały mnie ani na stu­diach, ani w pracy kli­nicz­nej. Zamiast tego sły­sza­łem język. Wypra­co­wa­łem spo­soby słu­cha­nia i nauczy­łem się sły­szeć, co ludzie tak naprawdę mówią, kiedy narze­kają i opo­wia­dają te same histo­rie. Nauczy­łem się poma­gać im ziden­ty­fi­ko­wać słowa, które pro­wa­dziły do źró­dła cier­pie­nia. I cho­ciaż nie­któ­rzy teo­re­tycy twier­dzą, że język zanika w cza­sie traumy, wie­lo­krot­nie widzia­łem, że nie jest stra­cony. Błąka się w pod­świa­do­mo­ści, cze­ka­jąc, aż zosta­nie z powro­tem odkryty.

Nie­przy­pad­kowo uwa­żam język za potężne narzę­dzie w lecze­niu. Odkąd się­gam pamię­cią, język był moim nauczy­cie­lem, spo­so­bem orga­ni­zo­wa­nia i rozu­mie­nia świata. Zaczą­łem pisać wier­sze, kiedy byłem nasto­lat­kiem, i jestem skłonny rzu­cić wszystko (no, pra­wie wszystko), kiedy poczuję, że jakiś nowy język potrze­buje się naro­dzić. Wiem, że dzięki mojemu odda­niu języ­kowi doświad­czy­łem wglą­dów, któ­rych ina­czej nie mógł­bym doznać. Dla mojego wła­snego pro­cesu ziden­ty­fi­ko­wa­nie słów „samotny”, „bez­radny”, „znisz­czony” było klu­czowe.

Wycho­dze­nie z traumy pod wie­loma wzglę­dami przy­po­mina pisa­nie wier­sza. Obie czyn­no­ści wyma­gają wła­ści­wego momentu, odpo­wied­nich słów i obra­zów. Gdy speł­niają się wszyst­kie warunki, poja­wia się coś peł­nego zna­cze­nia, co można odczuć w ciele. Do zdro­wie­nia konieczne jest odpo­wied­nie tempo. Jeżeli zbyt szybko doj­dziemy do obrazu, możemy nie być gotowi go przy­jąć. Jeżeli za wcze­śnie usły­szymy słowa, które mają nas ukoić, możemy nie być gotowi, aby je usły­szeć. Jeżeli słowa nie są pre­cy­zyjne, możemy je zlek­ce­wa­żyć, lub nie rezo­no­wać z nimi.

W prak­tyce nauczy­ciela i pro­wa­dzą­cego warsz­taty łączę metody i narzę­dzia, któ­rych nauczy­łem się pod­czas szko­leń doty­czą­cych dzie­dzi­cze­nia traumy z wie­dzą na temat klu­czo­wej roli języka. Nazy­wam to pracą z wewnętrz­nym języ­kiem (the core lan­gu­age appro­ach). Za pomocą kon­kret­nych pytań poma­gam ludziom odkryć głę­boką przy­czynę gnę­bią­cych ich obja­wów fizycz­nych i emo­cjo­nal­nych. Odna­le­zie­nie wła­ści­wego języka nie tylko wydo­bywa traumę, lecz także daje narzę­dzia i obrazy potrzebne do zdro­wie­nia. Widzia­łem, jak dzięki tej meto­dzie głę­boko zako­rze­nione wzory depre­sji, lęku i pustki zmie­niały się w chwili wglądu.

W podróży pro­wa­dzi nas język, ukryty język naszych zmar­twień i lęków. Ten język może być z nami przez całe życie. Może pocho­dzić od naszych rodzi­ców lub jesz­cze wcze­śniej, od poko­leń naszych pra­dziad­ków. Nasz wewnętrzny język (core lan­gu­age) domaga się wysłu­cha­nia. Kiedy pój­dziemy tam, dokąd pro­wa­dzi, i wysłu­chamy jego opo­wie­ści, ujawni się jego moc roz­pra­sza­nia naszych naj­głęb­szych lęków.

Praw­do­po­dob­nie spo­tkamy po dro­dze zna­nych i niezna­nych człon­ków rodziny. Nie­któ­rzy nie żyją od lat. Z innymi nie jeste­śmy nawet spo­krew­nieni, ale ich cier­pie­nie albo okru­cień­stwo mogło zmie­nić losy naszej rodziny. Być może odkry­jemy dawno zapo­mnianą tajem­nicę, albo dwie. Jed­nak nie­za­leż­nie od tego, dokąd zapro­wa­dzą nas poszu­ki­wa­nia, z mojego doświad­cze­nia wynika, że dotrzemy do nowego miej­sca w życiu, z więk­szym poczu­ciem wol­no­ści w ciele i bar­dziej pogo­dzeni ze sobą.

W książce opie­ram się na histo­riach osób, z któ­rymi pra­co­wa­łem na warsz­ta­tach, tre­nin­gach i sesjach indy­wi­du­al­nych. Przy­padki, które opi­suję, są praw­dziwe, ale żeby chro­nić pry­wat­ność opi­sy­wa­nych osób, zmie­ni­łem ich imiona i inne szcze­góły, które pozwo­li­łyby je ziden­ty­fi­ko­wać. Jestem im głę­boko wdzięczny za umoż­li­wie­nie mi podzie­le­nia się sekret­nymi języ­kami ich lęków, za udzie­lone mi zaufa­nie i zgodę na to, bym usły­szał to, co kryje się pod ich sło­wami.

Część pierw­sza

W sieci traum rodzin­nych

Roz­dział 1

Trauma zgu­biona i odna­le­ziona

Prze­szłość ni­gdy nie umiera. Nie jest nawet prze­szło­ścią

Wil­liam Faulk­ner,Requ­iem dla zakon­nicy

NIEZ­DOL­NOŚĆ nazwa­nia tego, co się nam przy­tra­fiło, jest dobrze opi­saną i roz­po­znaną cechą traumy. Nie tylko nie możemy zna­leźć wła­ści­wych słów, coś dzieje się rów­nież z pamię­cią. Pod­czas trau­ma­ty­zu­ją­cego wyda­rze­nia nastę­puje roz­pro­sze­nie i dez­or­ga­ni­za­cja myśli, a to spra­wia, że nie daje się póź­niej połą­czyć wspo­mnień z tym, co naprawdę się stało. Frag­menty wspo­mnień zapi­sane w obra­zach, odczu­ciach ciała i sło­wach, zostają prze­nie­sione do pod­świa­do­mo­ści i uak­tyw­niają się pod wpły­wem cze­go­kol­wiek, co w jakiś spo­sób przy­po­mina trau­ma­ty­zu­jące wyda­rze­nie. Wtedy, tak jakby ktoś naci­snął kla­wisz „prze­wiń do tyłu”, trau­ma­tyczne doświad­cze­nie powraca w codzien­nym życiu. Pod­świa­do­mie reagu­jemy na pewne osoby, zda­rze­nia czy sytu­acje w stary, znany spo­sób, który jest echem prze­szło­ści.

Zyg­munt Freud opi­sał ten mecha­nizm ponad sto lat temu. Odtwa­rza­nie traumy lub „przy­mus powta­rza­nia”, jak nazy­wał je Freud, to czy­niona przez pod­świa­do­mość próba ponow­nego prze­ży­cia tego, co nie zostało roz­wią­zane, tak żeby wresz­cie to „napra­wić”. Ta pod­świa­doma potrzeba skut­kuje powta­rza­niem nie­prze­pra­co­wa­nych traum w kolej­nych poko­le­niach rodziny.

Carl Jung, żyjący w tym samym cza­sie co Freud, rów­nież uwa­żał, że to, co zepchnięte do pod­świa­do­mo­ści, nie znika, ale raczej powraca w naszym życiu jako prze­zna­cze­nie lub los. Innymi słowy, ist­nieje duże praw­do­po­do­bień­stwo, że będziemy powta­rzać nie­uświa­do­mione wzorce tak długo, aż wyjdą na powierzch­nię świa­do­mo­ści. Zarówno Freud, jak i Jung byli prze­ko­nani, że to, co jest zbyt trudne do przy­ję­cia, nie roz­pływa się, lecz prze­ciw­nie, zostaje zapi­sane w nieświa­do­mo­ści. Obser­wo­wali, jak frag­menty zablo­ko­wa­nych i wypar­tych doświad­czeń powra­cały w sło­wach, gestach i zacho­wa­niu pacjen­tów. Przez kolejne dekady tera­peuci poszu­ki­wali w prze­ję­zy­cze­niach, powra­ca­ją­cych zacho­wa­niach i snach swo­ich pacjen­tów wska­zó­wek doty­czą­cych tego, co dzieje się w tych obsza­rach ich życia, o któ­rych tak trudno mówić i myśleć.

Ostat­nie odkry­cia dia­gno­styki obra­zo­wej pozwo­liły bada­czom zoba­czyć reak­cje mózgu i ciała na szo­ku­jące wyda­rze­nia. Bes­sel van der Kolk jest duń­skim naukow­cem zna­nym ze swo­ich badań nad stre­sem post­trau­ma­tycz­nym. Wyja­śnia, że pod­czas trau­ma­tycz­nego epi­zodu ośro­dek mowy zostaje wyłą­czony, podob­nie jak frag­ment kory przed­czo­ło­wej odpo­wie­dzialny za doświad­cza­nie chwili obec­nej. Opi­suje hor­ror utraty mowy, jako doświad­cze­nie braku słów, które zda­rza się czę­sto, kiedy czę­ści mózgu odpo­wie­dzialne za pamięć zostają upo­śle­dzone w momen­cie zagro­że­nia i nie­bez­pie­czeń­stwa. „Kiedy ludzie ponow­nie prze­ży­wają trau­ma­tyczne doświad­cze­nie”, twier­dzi, „płat czo­łowy prze­staje pra­wi­dłowo dzia­łać, skut­kiem czego trudno im myśleć i mówić. Tracą umie­jęt­ność pre­cy­zyj­nego wyja­śnie­nia sobie lub innym, co dokład­nie się dzieje”1.

Cisza nie jest jed­nak zupełna: słowa, obrazy i impulsy, które roz­pa­dają się pod wpły­wem trau­ma­tycz­nego doświad­cze­nia, prze­obra­żają się w sekretny język cier­pie­nia, który nosimy w sobie. Nic nie jest na zawsze stra­cone. Zmie­niło się tylko poło­że­nie ele­men­tów.

We współ­cze­snej psy­cho­te­ra­pii coraz czę­ściej wycho­dzi się poza indy­wi­du­alną traumę i w celu lep­szego zro­zu­mie­nia pacjenta poszu­kuje się trau­ma­tycz­nych wyda­rzeń w histo­rii rodziny lub całego spo­łe­czeń­stwa. Tra­ge­die o róż­nym cha­rak­te­rze i inten­syw­no­ści – takie jak opusz­cze­nie, samo­bój­stwo, wojna, wcze­sna śmierć dziecka, rodzica czy rodzeń­stwa – mogą wywo­ły­wać fale szoku i nie­po­koju prze­no­szące się z poko­le­nia na poko­le­nie. Naj­now­sze odkry­cia bio­lo­gii komór­ko­wej, neurobio­lo­gii, epi­ge­ne­tyki i psy­cho­lo­gii roz­wo­jo­wej dowo­dzą potrzeby się­ga­nia trzy poko­le­nia wstecz, żeby zro­zu­mieć mecha­ni­zmy rzą­dzące powta­rza­ją­cymi się trau­mami i cier­pie­niem.

Histo­ria, którą teraz opo­wiem, jest na to dosko­na­łym przy­kła­dem. Kiedy pozna­łem Jes­sego, od roku nie udało mu się prze­spać spo­koj­nie całej nocy. Po jego mocno pod­krą­żo­nych oczach od razu widać było, że cierpi na bez­sen­ność, a po pustce jego spoj­rze­nia można się było domy­ślić, że pro­blem jest głęb­szy. Dwu­dzie­sto­letni Jesse wyglą­dał na co naj­mniej dzie­sięć lat wię­cej. Padł na kanapę tak, jakby nogi nie mogły utrzy­mać go ani chwili dłu­żej.

Jesse wyja­śnił mi, że był bar­dzo dobrym stu­den­tem i uta­len­to­wa­nym spor­tow­cem, ale bez­sen­ność wpę­dziła go w roz­pacz i depre­sję. W końcu prze­stał cho­dzić do col­lege’u i musiał zre­zy­gno­wać ze sty­pen­dium koszy­kar­skiego, na które tak ciężko pra­co­wał. Chciał przy­wró­cić życie na wła­ściwe tory i roz­paczliwie poszu­ki­wał pomocy. W ciągu ostat­niego roku był u trzech leka­rzy, dwóch psy­cho­lo­gów, w kli­nice snu i u spe­cja­li­sty od neu­ro­pa­tii. Żadna z tych osób nie była w sta­nie posta­wić dia­gnozy ani pomóc. Patrząc w pod­łogę, Jesse powie­dział mi, że jest u kresu sił.

Kiedy zapy­ta­łem, czy ma jakiś pomysł, co mogło wywo­łać bez­sen­ność, zaprze­czył ruchem głowy. Ni­gdy nie miał pro­ble­mów ze snem. Aż pew­nej nocy tuż po dzie­więt­na­stych uro­dzi­nach obu­dził się nagle o 3:30. Było mu zimno, drżał, nie był w sta­nie się roz­grzać. Trzy koce i trzy godziny póź­niej na­dal był zupeł­nie roz­bu­dzony. Nie tylko czuł się strasz­nie zmar­z­nięty i zmę­czony, lecz także opa­no­wał go strach, jakiego nie doświad­czył ni­gdy wcze­śniej. Bał się, że coś potwor­nego może się stać, jeżeli zaśnie. „Jeśli usnę, ni­gdy się nie obu­dzę”. Za każ­dym razem, kiedy zaczy­nał odpły­wać, ten lęk nie pozwa­lał mu zasnąć. To samo powtó­rzyło się następ­nej nocy, a potem kolej­nej. Wkrótce bez­sen­ność stała się codzien­no­ścią. Jesse wie­dział, że jego lęk jest irra­cjo­nalny, nie potra­fił jed­nak nic z nim zro­bić.

Słu­cha­łem go uważ­nie. W jego opo­wie­ści ude­rzył mnie jeden nie­zwy­kły szcze­gół – Jesse czuł zimno, „zama­rzał”, jak się wyra­ził, tuż przed pierw­szym epi­zo­dem. Zaczą­łem się temu przy­glą­dać razem z Jes­sem i zapy­ta­łem, czy kto­kol­wiek w jego rodzi­nie doznał traumy zwią­za­nej z zim­nem,snem, lub w wieku dzie­więt­na­stu lat.

Jesse odpo­wie­dział, że dopiero nie­dawno matka opo­wie­działa mu, jak zmarł star­szy brat ojca Jes­sego – wujek, o któ­rego ist­nie­niu nawet wcze­śniej nie wie­dział. Wujek Col­lin miał dzie­więt­na­ście lat, kiedy zamarzł na śmierć, spraw­dza­jąc linie wyso­kiego napię­cia pod­czas burzy śnież­nej na pół­nocy od Yel­lowk­nife na Tery­to­riach Pół­nocno-Zachod­nich Kanady. Ślady na śniegu wska­zy­wały, że dziel­nie wal­czył. Odna­le­ziono go leżą­cego na brzu­chu, mar­twego w wyniku hipo­ter­mii. Dla rodziny strata była tak straszna, że na zawsze prze­stali o nim mówić.

Dzi­siaj, trzy­dzie­ści lat od tam­tej histo­rii, Jesse nie­świa­do­mie odtwa­rzał jej nie­które aspekty, przede wszyst­kim prze­ra­że­nie przed utratą świa­do­mo­ści. Dla Col­lina uśnię­cie ozna­czało śmierć. Jesse prze­ży­wał coś podob­nego.

Odkry­cie tego związku oka­zało się dla Jes­sego prze­ło­mowe. Kiedy wyszło na jaw, że jego bez­sen­ność miała zwią­zek ze zda­rze­niem sprzed trzy­dzie­stu lat, potra­fił wresz­cie zro­zu­mieć lęk, któ­rym napa­wało go zaśnię­cie. Pro­ces lecze­nia mógł się roz­po­cząć. Dzięki narzę­dziom, jakie poznał w cza­sie naszej wspól­nej pracy (przed­sta­wię je w dal­szej czę­ści książki), mógł uwol­nić się od traumy i prze­ra­że­nia nie­zna­nego sobie wujka, któ­rego śmier­telny strach odzie­dzi­czył. Jesse nie tylko wydo­stał się z gęstej mgły bez­sen­no­ści, ale także umoc­nił swój zwią­zek z rodziną, z prze­szło­ścią i teraź­niej­szo­ścią.

Naukowcy szu­ka­jący wyja­śnie­nia dla przy­pad­ków takich jak Jesse potra­fią dziś przed­sta­wić dowody na prze­ka­zy­wa­nie traumy z poko­le­nia na poko­le­nie. Rachel Yehuda, pro­fe­sor psy­chia­trii i neu­ro­bio­lo­gii Mount Sinai Medi­cal School w Nowym Jorku, jest jedną z naj­waż­niej­szych bada­czek zaj­mu­ją­cych się zespo­łem stresu poura­zo­wego (PTSD) i naj­praw­dziw­szą pio­nierką w tej dzie­dzi­nie. W wielu swo­ich pra­cach Yehuda zaj­mo­wała się bada­niem neu­ro­bio­lo­gii PTSD u oca­la­łych z Holo­kau­stu i ich dzieci. Jej bada­nia nad kor­ty­zo­lem (hor­mo­nem stresu, który pomaga ciału powró­cić do nor­mal­nego funk­cjo­no­wa­nia po trau­mie) i jego wpły­wem na funk­cjo­no­wa­nie mózgu zre­wo­lu­cjo­ni­zo­wały spo­sób myśle­nia i lecze­nia PTSD na całym świe­cie. (Osoby dotknięte zespo­łem stresu poura­zo­wego prze­ży­wają uczu­cia i dozna­nia zwią­zane z traumą, cho­ciaż wyda­rzyła się ona w prze­szło­ści. Wśród symp­to­mów znaj­dują się: depre­sja, lęk, otę­pie­nie, bez­sen­ność, kosz­mary, prze­ra­ża­jące myśli, ner­wo­wość, oszo­ło­mie­nie).

Yehuda i jej zespół odkryli, że dzieci osób oca­la­łych z Holo­kau­stu, cier­pią­cych na zespół stresu poura­zo­wego, rodziły się z podob­nym jak u rodzi­ców, obni­żo­nym pozio­mem kor­ty­zolu, co pre­dys­po­no­wało je do prze­ży­wa­nia obja­wów PTSD poprzed­niego poko­le­nia. Odkry­cie, że osoby, które doświad­czyły cięż­kiej traumy, mają obni­żony poziom kor­ty­zolu, wzbu­dziło kon­tro­wer­sje, ponie­waż było sprzeczne z dotych­cza­sową wie­dzą łączącą stres z pod­wyż­szo­nym pozio­mem kor­ty­zolu. Szcze­gól­nie w przy­pad­kach chro­nicz­nego PTSD mogą wystą­pić pro­blemy z pro­duk­cją kor­ty­zolu skut­ku­jące jego niskim pozio­mem u oca­lo­nych z Zagłady i ich dzieci.

Yehuda odkryła obni­żony poziom kor­ty­zolu rów­nież u wete­ra­nów wojen­nych, a także u kobiet, które będąc w ciąży, doświad­czyły PTSD w wyniku ata­ków na World Trade Cen­ter, i u ich naro­dzo­nych póź­niej dzieci. Yehuda odkryła nie tylko, że uczest­nicy jej bada­nia pro­du­kują mniej kor­ty­zolu i że cechę tę mogą dzie­dzi­czyć ich dzieci, lecz rów­nież, że nie­które pro­blemy psy­chiczne, takie jak PTSD, prze­wle­kły ból, zespół chro­nicz­nego zmę­cze­nia, są zwią­zane z obni­żonym pozio­mem kor­ty­zolu we krwi2. Co cie­kawe, od pięć­dzie­się­ciu do sie­dem­dzie­się­ciu pro­cent osób dotknię­tych PTSD speł­nia także kry­te­ria dia­gno­styczne cięż­kiej depre­sji lub innego zabu­rze­nia nastroju3.

Z badań Yehudy wynika, że jeżeli jedno z naszych rodzi­ców miało PTSD, jeste­śmy trzy razy bar­dziej niż reszta popu­la­cji zagro­żeni wystą­pie­niem jego symp­to­mów, a co za tym idzie jeste­śmy nara­żeni na depre­sję i stany lękowe4. Badaczka uważa, że ten rodzaj mię­dzy­po­ko­le­nio­wego PTSD jest wyni­kiem dzie­dzi­cze­nia, a nie bycia zanu­rzo­nym w opo­wie­ściach rodzi­ców5. Yehuda jako jedna z pierw­szych naukow­ców poka­zała, jak potom­ko­wie osób, które prze­szły traumę, doświad­czają fizycz­nych i psy­chicz­nych symp­to­mów traum, któ­rych sami nie prze­żyli.

Tak wła­śnie było w przy­padku Gret­chen. Choć przez lata zaży­wała leki anty­de­pre­syjne, uczest­ni­czyła w sesjach psy­cho­te­ra­pii indy­wi­du­al­nej i gru­po­wej, pró­bo­wała leczyć skutki stresu w kilku podej­ściach poznaw­czych, jej depre­sja i lęki pozo­stały nie­zmienne.

Gret­chen powie­działa mi, że nie chce się jej już żyć. Odkąd się­gała pamię­cią, zma­gała się z emo­cjami tak sil­nymi, że nie dawało się ich pomie­ścić w ciele. Kilka razy leczyła się w szpi­talu psy­chia­trycz­nym, gdzie zdia­gno­zo­wano u niej cho­robę dwu­bie­gu­nową i silne stany lękowe. Przyj­mo­wa­nie leków przy­nio­sło jej pewną ulgę, ni­gdy jed­nak nie wyga­siło do końca inten­syw­nych myśli samo­bój­czych. Jako nasto­latka oka­le­czała się, przy­pa­la­jąc papie­ro­sami. Teraz Gret­chen skoń­czyła 39 lat i miała dość. Depre­sja i lęki powstrzy­mały ją przed wyj­ściem za mąż i posia­da­niem dzieci. Zaska­ku­jąco pew­nym tonem powie­działa mi, że zamie­rza popeł­nić samo­bój­stwo przed swo­imi następ­nymi uro­dzi­nami.

Kiedy słu­cha­łem Gret­chen, mia­łem wra­że­nie, że w histo­rii jej rodziny musiało dojść do sil­nej traumy. W takich przy­pad­kach kon­cen­truję się na sło­wach uży­wa­nych przez pacjenta i szu­kam w nich wska­zó­wek, które dopro­wa­dzą mnie do ukry­tego trau­ma­tycz­nego doświad­cze­nia.

Zapy­ta­łem Gret­chen, jak pla­nuje się zabić, na co odpo­wie­działa, że zamie­rza „wypa­ro­wać”. Choć dla więk­szo­ści z nas może to brzmieć nie­zro­zu­miale, dokład­nie taki był jej plan: chciała dostać się do kadzi z roz­to­pio­nym żela­zem w fabryce, w któ­rej pra­co­wał jej brat. „Moje ciało spło­nie w kilka sekund”, powie­działa, patrząc mi w oczy, „zanim zdąży dosię­gnąć dna”.

Ude­rzył mnie kom­pletny brak emo­cji w jej gło­sie. Uczu­cie, któ­rego dozna­wała, było ukryte głę­boko wewnątrz. Jed­no­cze­śnie słowa „wypa­ro­wać” i „spło­nąć” roz­brzmie­wały we mnie. Pra­cu­jąc z dziećmi i wnu­kami oca­la­łych z Zagłady, nauczy­łem się podą­żać za ich sło­wami. Chcia­łem, żeby Gret­chen opo­wie­działa mi wię­cej.

Zapy­ta­łem, czy w jej rodzi­nie byli Żydzi lub osoby dotknięte przez Holo­kaust. Gret­chen powie­działa, że nie, ale póź­niej przy­po­mniała sobie histo­rię babci. Bab­cia uro­dziła się w rodzi­nie pol­skich Żydów, jed­nak w 1946 roku, kiedy emi­gro­wała do Sta­nów Zjed­no­czo­nych i wzięła ślub z dziad­kiem Gret­chen, prze­szła na kato­li­cyzm. Dwa lata wcze­śniej cała rodzina babci Gret­chen spło­nęła w kre­ma­to­riach Auschwitz. Zostali zaga­zo­wani i spa­leni. Nikt w rodzi­nie Gret­chen nie roz­ma­wiał z bab­cią o woj­nie ani o tym, co spo­tkało jej rodzi­ców i rodzeń­stwo. Był to temat cał­ko­wi­cie prze­mil­czany, co zda­rza się czę­sto w przy­pad­kach tak potwor­nych traum.

Gret­chen ni­gdy nie połą­czyła tych fak­tów z wła­sną depre­sją i lękami. Było dla mnie oczy­wi­ste, że słowa, któ­rych użyła i uczu­cia, które opi­suje, nie mają początku w niej samej, ale w jej babci i człon­kach rodziny, któ­rzy zostali zamor­do­wani.

Kiedy jej to tłu­ma­czy­łem, słu­chała bar­dzo uważ­nie. Jej oczy sta­wały się coraz więk­sze, a policzki zaró­żo­wiły się. Widzia­łem, że rezo­nuje z tym, co mówię. Po raz pierw­szy w życiu Gret­chen usły­szała takie wytłu­ma­cze­nie swo­jego stanu, które miało dla niej sens.

Żeby pomóc jej pogłę­bić to doświad­cze­nie, zapro­po­no­wa­łem, aby weszła w buty babci, które repre­zen­to­wane były przez ślady stóp z gumy pian­ko­wej poło­żone na dywa­nie pośrodku mojego gabi­netu. Popro­si­łem, żeby wyobra­ziła sobie, że czuje to, co mogła czuć jej bab­cia, kiedy stra­ciła wszyst­kich naj­bliż­szych. Posze­dłem jesz­cze krok dalej i zapy­ta­łem, czy może sta­nąć na śla­dach stóp jako swoja bab­cia i poczuć uczu­cia babci w swoim wła­snym ciele. Gret­chen doznała obez­wład­nia­ją­cego poczu­cia straty i żalu, poczuła się samotna i odizo­lo­wana. Doświad­czyła też głę­bo­kiego poczu­cia winy, które dotyka wielu oca­la­łych – cier­pią­cych, że prze­trwali, choć ich bli­scy zgi­nęli.

Pacjen­tom pra­cu­ją­cym z traumą czę­sto pomaga bez­po­śred­nie doświad­cze­nie uczuć i odczuć, które zapi­sały się w ich cia­łach. Kiedy Gret­chen udało się do nich dotrzeć, zdała sobie sprawę, że jej życze­nie samo­uni­ce­stwie­nia było głę­boko powią­zane z zamor­do­wa­nymi człon­kami rodziny. Zro­zu­miała też, że prze­jęła jakąś część pra­gnie­nia śmierci, które czuła jej bab­cia. Kiedy przy­jęła ten wgląd i zoba­czyła histo­rię swo­jej rodziny w nowym świe­tle, jej ciało zaczęło mięk­nąć, a coś w środku, co do tej pory pozo­sta­wało zaci­śnięte, zaczęło odpusz­czać.

Podob­nie jak w przy­padku Jes­sego, zro­zu­mie­nie, że cier­pie­nie jest zwią­zane z prze­mil­czaną histo­rią rodziny, było dla Gret­chen zale­d­wie pierw­szym kro­kiem na dro­dze do wyzdro­wie­nia. Inte­lek­tu­alne zro­zu­mie­nie zazwy­czaj nie wystar­cza, by doko­nała się trwała zmiana. Bar­dzo czę­sto wie­dzy towa­rzy­szyć musi silne prze­ży­cie. W dal­szej czę­ści książki zaj­miemy się spo­so­bami na to, żeby zdro­wie­nie było naprawdę pełne, a rany prze­szłych poko­leń mogły zagoić się cał­ko­wi­cie.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Mary S. Wylie, The Limits of Talk: Bes­sel Van Kolk Wants to Trans­form the Tre­at­ment of Trauma, „Psy­cho­the­rapy Networ­ker”, 16.07.2015, www.psy­cho­the­ra­py­ne­twor­ker.org/maga­zine/article/818/the-limits-of-talk. [Wszyst­kie przy­pisy, o ile nie zazna­czono ina­czej, pocho­dzą od autora.] [wróć]

Rachel Yehuda, Jona­than Seckl, Mini­re­view: Stress-Rela­ted Psy­chia­tric Disor­ders with Low Cor­ti­sol Levels: A Meta­bo­lic Hypo­the­sis, „Endo­cri­no­logy”, 4.10.2011, http://press.endo­crine.org/doi/full/10.1210/en.2011-1218. [wróć]

Ronald C. Kes­sler i inni, Post­trau­ma­tic Stress Disor­der in the Natio­nal Comor­bi­dity Survey, „Archi­ves of Gene­ral Psy­chia­try”, 52(12) (1995): 1048–60, doi:10.1001/arch.psych.1995.03950240066012. [wróć]

Judith Shu­le­vitz, The Science of Suf­fe­ring, „The New Repu­blic”, 16.11.2014, www.new­re­pu­blic.com/article/120144/trauma-gene­tic-scien­ti­sts-say -parents-are-pas­sing-ptsd-kids. [wróć]

Josie Glau­siusz, Sear­ching Chro­mo­so­mes for the Legacy of Trauma, „Nature”, 11.06.2014, doi:10.1038/nature.2014.15369, www.nature.com/news/sear­ching-chro­mo­so­mes-for-the-legacy-of-trauma-1.15369. [wróć]