Komisarz Igor Brudny. Bagno - Przemysław Piotrowski - ebook + audiobook
BESTSELLER

Komisarz Igor Brudny. Bagno ebook i audiobook

Przemysław Piotrowski

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

137 osób interesuje się tą książką

Opis

A co jeśli sprawiedliwość postanowi wymierzyć ktoś inny?

Audycję radiową przerywa telefon od tajemniczego człowieka, który przedstawia się jako Sędzia. Jednocześnie w internecie pojawia się transmisja, w trakcie której mężczyzna w katowskim kapturze torturuje bliskiego współpracownika władzy. Przed egzekucją wyjawia wszystkie grzechy i przewinienia swojej ofiary.

Służby zostają postawione w stan najwyższej gotowości. Policja odnajduje ciało straconego na wizji mężczyzny na terenie dawnego sierocińca sióstr hieronimek. Na miejsce zdarzenia wezwany zostaje komisarz Igor Brudny. Człowiek, którego już nigdy nie chciał spotkać, składa mu propozycję nie do odrzucenia.

Brudny i Zawadzka muszą odnaleźć się w kompletnie obcym im świecie wielkiej polityki, zgniłych układów i tajnych służb. Kolejne działania Sędziego skutecznie paraliżują państwo, a wzburzeni ludzie wychodzą na ulice. W całym tym chaosie, po raz kolejny tropiąc psychopatycznego mordercę, Brudny po raz pierwszy nie wie, czy stoi po właściwej stronie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 448

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 13 godz. 37 min

Lektor: Wojciech Żołądkowicz

Oceny
4,6 (3504 oceny)
2501
656
228
81
38
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
pies13

Nie oderwiesz się od lektury

chciałoby się, żeby cześć ztego co opisuje autor, stało się rzeczywistością.
125
BabciaBo

Dobrze spędzony czas

Szkoda, że to fikcja literacka.
82
AnnaC1998

Nie oderwiesz się od lektury

przerażające ale naszła mnie myśl , że chciałabym aby pojawił się taki Sędzia. ...
82
AgaFlorczyk82

Nie oderwiesz się od lektury

Jak zawsze trzyma poziom. Treść wiadomo, że napisana bardzo dobrym piórem, ale oceniam też książkę jako audiobook. Lektor jeden z najlepszych. Uczta dla ucha.
83

Popularność




PROLOG

Wisiała na żyran­dolu.

Jej twarz nie przy­po­mi­nała tej, którą znał przed laty. Blada, spuch­nięta, mar­twa jak cała reszta. Wytrzesz­czone oczy wpa­try­wały się w niego obo­jęt­nie, z lekko roz­chy­lo­nych ust wyla­ty­wały muchy, które zapewne zdą­żyły już zło­żyć w jej wnę­trzu jaja. Z nich wkrótce wylę­gną się czer­wie i zaczną uczto­wać. Czy powi­nien na to pozwo­lić?

Patrzył na nią wyprany z emo­cji. Nie miał ich w sobie. Po pro­stu stał i patrzył, jak muchy wcho­dzą do jej ust, by po chwili z nich wyjść, jak jej dłu­gie blond włosy i fałdy się­ga­ją­cej do kolan sukienki deli­kat­nie falują na wie­trze, który wśli­zgi­wał się przez uchy­lone drzwi bal­ko­nowe. Na zewnątrz ćwier­kały ptaki i doka­zy­wały dzieci, sądząc po okrzy­kach, grały w piłkę nożną.

„Podaj, podaj! Mały, tu jestem! Hej! Nie sam, nie sam! Tutaj! Kuźwa! Musia­łeś znowu sam?!”

Ona się nie poru­szała. Nie wyda­wała żad­nych dźwię­ków. Po pro­stu wisiała, a na dwo­rze życie toczyło się dalej. Czy ktoś po niej zapła­cze? Wąt­pił w to. Ojciec nie żył od pra­wie dwu­dzie­stu lat, matka zmarła z gory­czy po tym, co wyda­rzyło się mie­siąc wcze­śniej. Przy­naj­mniej tak powta­rzała, bo dok­tor twier­dził, że z powodu wylewu krwi do mózgu. Ale to ona mogła mieć rację. Teraz też już nie żyła. Wisiała na żyran­dolu.

Spu­ścił wzrok na kartkę. Leżała na pod­ło­dze obok prze­wró­co­nego tabo­retu, spla­miona moczem, któ­rego spora kałuża zebrała się pod zwło­kami. Przy­kuc­nął i chwy­cił ją czub­kami pal­ców. Uniósł i prze­czy­tał. To było jej pismo. Znał je dosko­nale, bo kie­dyś pisali do sie­bie wiele listów, może nawet setki. Wszyst­kie jed­nak gdzieś prze­pa­dły. W odmę­tach prze­szło­ści. Spa­liła je? Ta myśl spra­wiła, że poczuł ucisk w żołądku. Zda­wała mu się irra­cjo­nalna.

Czy to była jego wina? Czy mógł temu zapo­biec? Czy gdyby wtedy postą­pił ina­czej, oni by żyli?

Odło­żył kartkę na miej­sce. Pod­niósł się i zamknął powieki. Z kąci­ków oczu ode­rwały się nie­chciane łzy. Wytarł je poiry­to­wany wła­sną sła­bo­ścią. Tacy jak on nie mogli oka­zy­wać sła­bo­ści. W tym fachu sła­bość ozna­czała śmierć.

– Albo jesteś wil­kiem, albo owcą – powie­dział mu kie­dyś jego nauczy­ciel. – Kim więc jesteś? Zde­cy­duj się.

– Wil­kiem.

– Jesteś tego pewny?

– Jestem pewny.

– Więc zrób, co trzeba.

Zro­bił i stał się wil­kiem. Wil­kiem pośród owiec. Chciał tego i był z sie­bie dumny. Wilk brzmiał dum­nie, ale wilk musiał żyć wśród wil­ków. W sfo­rze nie było miej­sca dla owiec. To była cena, którą zapła­cił świa­do­mie.

Teraz, sto­jąc w pokoju naprze­ciwko niej, wiszą­cej na żyran­dolu, cuch­ną­cej moczem, obrzęk­nię­tej i zim­nej, utwier­dził się w prze­ko­na­niu, że wtedy popeł­nił błąd. A może ni­gdy nie był praw­dzi­wym wil­kiem? Może był tylko owcą w skó­rze wilka?

Przed oczami sta­nęły mu twa­rze wszyst­kich win­nych. Jako jeden z nie­licz­nych widział ich praw­dziwe obli­cza. Wredne, nik­czemne, podłe ryje, które na co dzień uśmie­chały się zdra­dziecko do kamer, aby w zaci­szu knuć i szcze­rzyć kły. Ludzie nie mieli poję­cia, co kryje się pod tymi wypa­cy­ko­wa­nymi maskami, za wznio­słymi hasłami, które tak namięt­nie gło­szą, aby tylko nasy­cić nie­po­ha­mo­wany głód wła­dzy.

Wła­dza.

Jedyny głód, któ­rego nie da się zaspo­koić. Wła­dza jest gor­sza niż naj­bar­dziej uza­leż­nia­jący nar­ko­tyk. Posma­ko­wa­nie z koryta zmie­nia ludzi, łamie krę­go­słupy jak zapałki, a moral­ność prze­staje ist­nieć.

Skrzy­wił się na tę myśl. O moral­no­ści zawsze naj­wię­cej mówili ci, któ­rzy nie mieli o niej zie­lo­nego poję­cia.

Poczuł w kie­szeni wibra­cję tele­fonu. Musiał ode­brać.

– Jesteś potrzebny – usły­szał.

– Za godzinę. Tam gdzie ostat­nio – odparł i się roz­łą­czył.

Spoj­rzał na zega­rek i scho­wał smart­fon do kie­szeni. Raz jesz­cze przyj­rzał się wiszą­cej na żyran­dolu kobie­cie. Jej sukienka znów zafa­lo­wała przy podmu­chu wia­tru, a z ust wyla­zła kolejna mucha, która prze­spa­ce­ro­wała się po policzku i znik­nęła w uchu. Drgnęła mu powieka, poczuł, jakby jakaś żywa istota wykluła mu się w żołądku i teraz dra­pała pazu­rami w poszu­ki­wa­niu wyj­ścia z pułapki. Znów zamknął powieki. Sta­nęły mu przed oczami obli­cza wszyst­kich win­nych. I dwa groby.

Zaci­snął pięść z taką siłą, że zatrzesz­czały wszyst­kie ścię­gna, a w trzy­ma­nej rekla­mówce zagrze­cho­tały zni­cze. Z dworu poniósł się sygnał poli­cyj­nych syren i odgłos śmie­ciarki opróż­nia­ją­cej kosze. Głosy pra­cow­ni­ków, krzyki gra­ją­cych w piłkę dzieci. Ćwier­ka­nie pta­ków. Stu­kot obca­sów jakiejś bez­i­mien­nej kobiety.

Istota w jego wnę­trzu coraz gwał­tow­niej zaczęła szar­pać jego trze­wia. Czuł jej ostre jak brzy­twa pazury. Wpi­jały się w ścianki jego żołądka. Wie­dział, że pra­gnie wydo­stać się na wol­ność. I jest pie­kiel­nie głodna.

Męż­czy­zna zaci­snął zęby i po raz ostatni spoj­rzał w mar­twe oczy kobiety. Wytarł łzę, która spły­nęła mu po policzku, a potem zało­żył kap­tur, odwró­cił się na pię­cie i wyszedł z miesz­ka­nia.

Scho­dząc po scho­dach, wie­dział, że tym razem nie zdoła opa­no­wać tego, co zalę­gło się w jego wnę­trzu. Musiał to nakar­mić, ina­czej to coś roze­rwie go na strzępy. Nie sądził, że będzie musiał sycić potwora aż sie­dem lat.

Sie­dem lat minęło nader szybko…

Teraz był już gotowy, aby uto­pić ten kraj w morzu krwi.

ROZDZIAŁ 1

Pora­nek był chłodny i wietrzny. Na tle zasnu­tego chmu­rami nieba nisko krą­żyły jaskółki, a na dachu i pło­cie prze­sia­dy­wały kruki i gaw­rony. Cza­sem kra­kały albo stro­szyły pióra, ale jemu to nie prze­szka­dzało. Uniósł sie­kierę i roz­łu­pał kolejny pniak. Trzask pęka­ją­cego drewna nie robił już na pta­kach żad­nego wra­że­nia. Przy­pa­try­wały mu się z nie­zdrową fascy­na­cją, gdy wycie­rał pot z czoła. Kątem oka dostrzegł parę wścib­skich oczu, które kryły się za ogro­dze­niem. Wie­dział, że dzie­ciaki sąsia­dów czę­sto go pod­glą­dają przez dziurę w pło­cie, ale rzadko wcho­dził z nimi w inte­rak­cję. To spra­wiało, że ich zain­te­re­so­wa­nie tylko rosło. Cza­sem przy­pro­wa­dzali kole­gów i kole­żanki. Wtedy sły­szał, jak szepcą.

„Zabił wil­ko­łaka, mówię ci. I tego wam­pira. Patrz, jakie ma bli­zny. O kur­czę! Pew­nie po walce z tym wil­ko­ła­kiem. Nooo. Chyba jed­nak nie. Nie miałby szans. Bzdura, mówię ci. Na bank!”

Z jed­nej strony bawiły go te roz­mowy, z dru­giej momen­tami czuł się jak małpa w zoo. W kon­tak­tach z dziećmi było jesz­cze trud­niej, nagle zapo­mi­nał języka w gębie i bur­czał coś nie­zro­zu­miale, jakby w oba­wie, że może chlap­nąć coś nie­wła­ści­wego. Z bie­giem lat jed­nak przy­wykł, zwłasz­cza że nawet rodzice malu­chów patrzyli na niego, jakby pod dzie­wiątką nie miesz­kał czło­wiek, tylko jakiś obcy, który jedy­nie przy­brał ludzką postać niczym kosmici z Face­tów w czerni. Gdy cza­sem prze­krę­cał głowę w kie­runku, z któ­rego docho­dziły szepty, nie­mal natych­miast zapa­dała cisza jak makiem zasiał, a mło­dzi się wyco­fy­wali. Dziew­czynki czę­sto pisz­czały i ucie­kały, ale uda­wał, że tego nie sły­szy ani nie zauważa.

Igor Brudny chwy­cił kolejny kawa­łek drzewa i posta­wił go na gru­bym pniaku. Zamach­nął się i roz­łu­pał go, a następ­nie porą­bał na szczapy. Omiótł wzro­kiem stertę drewna i wycią­gnął z tyl­nej kie­szeni dżin­sów paczkę papie­ro­sów. Wycią­gnął jed­nego i wło­żył do ust. Przy­pa­lił. Wbił ostrze sie­kiery w pniak. Przez chwilę stał, obser­wu­jąc fru­wa­jące jaskółki, po czym wziął się pod boki i wygiął plecy w łuk. Coś chrup­nęło, prze­sko­czyło, zabo­lało. Ktoś mu kie­dyś powie­dział, że jak boli, to zna­czy, że żyje. Nie pamię­tał już kto, ale podzie­lał ten pogląd. Ból był jego nie­od­łącz­nym kom­pa­nem, od kiedy pamię­tał. I potra­fił go sza­no­wać.

Zer­k­nął w stronę otworu, przez który pod­glą­dały go dzie­ciaki sąsia­dów. Tuje po dru­giej stro­nie lekko się zatrzę­sły, a podmuch zim­nego wia­tru poniósł nie­zro­zu­miałe szepty. Się­gnął po prze­wie­szoną przez uchwyt kosiarki koszulkę i wło­żył ją. Znów coś chrup­nęło w sta­wach. Zga­sił nie­do­pa­łek i wrzu­cił do sło­ika. Gdy chciał dopić napo­czętą butelkę piwa, za ple­cami usły­szał puka­nie. Odwró­cił się. W oknie stała jego part­nerka. W jed­nej ręce trzy­mała lap­top, a drugą gwał­tow­nie gesty­ku­lo­wała.

– Co jest? – mruk­nął do sie­bie, marsz­cząc brwi.

Julia Zawadzka przez chwilę moco­wała się z uchwy­tem w oknie. W końcu zawiasy ustą­piły.

– Zostaw to drewno i chodź tu – rzu­ciła pospiesz­nie.

– Wypa­da­łoby to jesz­cze poukła­dać pod wiatą. Zbiera się na deszcz i…

– Olej to!

– Ale…

– Chodź coś zoba­czyć. To jest naprawdę… – Skrzy­wiła się, zer­ka­jąc w ekran lap­topa. – To wydaje się praw­dziwe, choć trudno w to uwie­rzyć.

– Co znowu?

– Przyjdź tu, to się dowiesz. Ruchy, Igor!

Brudny uniósł brwi i z nie­do­wie­rza­niem pokrę­cił głową. Pomy­ślał, że każda kobieta prę­dzej czy póź­niej pró­buje usta­wiać faceta. Mruk­nął pod nosem, doda­jąc w myślach, że nie z nim takie numery. Mimo to skie­ro­wał się w stronę drzwi bal­ko­no­wych. Gdy szarp­nął za klamkę, z dachu zerwało się do lotu kilka oku­pu­ją­cych go gaw­ro­nów.

– Ścią­gnij buciory – rzu­ciła Julka. Miała na sobie dżinsy i luźny pod­ko­szu­lek z gra­fiką jed­nej z płyt Guns’n’Roses: słynną czaszką w kape­lu­szu, skrzy­żo­wa­nymi pisto­le­tami i różami. W jed­nej dłoni trzy­mała lap­top, a w dru­giej nad­gry­zione jabłko.

Brudny ścią­gnął buty i wysta­wił je na bal­kon. Nieco ospale zbli­żył się do wyraź­nie nie­cier­pli­wią­cej się part­nerki. Lekko pochy­lona stała nad bla­tem oddzie­la­ją­cym aneks kuchenny od salonu i wpa­try­wała się w ekran kom­pu­tera.

– To naprawdę nie może pocze­kać? – zagad­nął, gdy pod­szedł na tyle bli­sko, aby móc spoj­rzeć na moni­tor.

– Nie­ko­niecz­nie, jeśli ktoś kręci snuffa z naj­waż­niej­szym kle­chą w pań­stwie.

– Jaja sobie robisz? – Brudny prych­nął, jakby to miał być jakiś żart.

Prze­krę­ciła lap­top w stronę part­nera, aby uła­twić mu zada­nie. Ugry­zła jabłko i wymow­nie unio­sła brwi. Pierw­szym, co przy­cią­gnęło jego wzrok, były świece. Pomiesz­cze­nie upstrzono mnó­stwem pło­ną­cych świec. Na samym środku, w pół­mroku dało się dostrzec ludzką postać. Męż­czy­zna był nagi, a na jego gęstej bro­dzie i opa­słym brzu­chu skrzyły się kro­ple potu, ewen­tu­al­nie olejku lub innej sub­stan­cji, która została nało­żona na skórę. Trudno było to jed­no­znacz­nie stwier­dzić, bo jakość nagra­nia pozo­sta­wiała wiele do życze­nia, ale jego ciało nie­wąt­pli­wie opla­tały grube sznury zawią­zane na czymś przy­wo­dzą­cym na myśl śre­dnio­wieczny prę­gierz. Jeden sznur był zaci­śnięty na gar­dle, drugi na wyso­ko­ści klatki pier­sio­wej, kolejne na brzu­chu, udach, łyd­kach i kost­kach. Męż­czy­zna poru­szał się nie­zgrab­nie, jakby chciał uwol­nić się z wię­zów. Brud­nemu sko­ja­rzył się z oble­śną kary­ka­turą ludzika Miche­lin.

– Co to niby ma być? – Cof­nął się kilka cen­ty­me­trów wyraź­nie znie­sma­czony.

– Nie wiem, ale naj­wy­raź­niej to nie żart. Przyj­rzyj się jego twa­rzy.

Zawadzka wska­zała na okienko znaj­du­jące się w pra­wym gór­nym rogu. Zbli­że­nie na twarz męż­czy­zny też nie było w naj­wyż­szej roz­dziel­czo­ści, ale bez pro­blemu można było roz­po­znać jego rysy. Miał przy­mknięte powieki, a z nosa i spuch­nię­tych ust sączyła się krew, która sunęła po dłu­giej, gęstej bro­dzie i ska­py­wała na nalaną klatkę pier­siową i brzuch.

– Będzie z tego nie­zły skan­dal – bąk­nął Brudny. – Dzi­wię się, że jesz­cze nikt tego nie ścią­gnął z sieci. Gdzie to zna­la­złaś? – zapy­tał i chciał odejść, ale Julka chwy­ciła go za koszulkę.

– To nie fejk, Igor – rzu­ciła. – To zna­czy chyba nie…

– Jak to nie? – Komi­sarz prych­nął. – Chyba mi nie powiesz, że to praw­dziwe nagra­nie?

– Pocze­kaj… – Zaczęła stu­kać w kla­wi­sze. Obrazy na ekra­nie zmie­niały się bły­ska­wicz­nie. Chwilę póź­niej poja­wiło się nie­wiel­kie okienko popu­lar­nego radia. Włą­czyła „play”. – Posłu­chaj tego – pole­ciła.

– Co to?

– Po pro­stu słu­chaj.

Pod­krę­ciła gło­śność na mak­si­mum. Z gło­śni­ków poniósł się zna­jomy tembr redak­tora Łuka­sza Chmiel­nika. Na co dzień pro­wa­dził on popu­larną audy­cję publi­cy­styczną, pod­czas któ­rej słu­cha­cze mieli oka­zję wypo­wie­dzieć się na tematy zwią­zane z bie­żącą poli­tyką. Brudny cza­sem jej słu­chał, bo lubił pro­wa­dzą­cego, który w jego mnie­ma­niu był wyjąt­kowo bystry i w mistrzow­ski spo­sób wbi­jał szpile poszcze­gól­nym poli­ty­kom, zacho­wu­jąc wro­dzony styl i klasę. Audy­cja musiała być odtwa­rzana, bo zwy­kle leciała na żywo z samego rana, a obec­nie docho­dziło połu­dnie. Komi­sarz rzu­cił part­nerce nie­ja­sne spoj­rze­nie i sku­pił się na roz­mo­wie.

– …wy słu­chacz. Jak ci na imię, przy­ja­cielu? – zagad­nął Chmiel­nik.

– Jestem Sędzią – odparł wyraź­nie znie­kształ­cony głos.

– Nie pytam, czym się zaj­mu­jesz, tylko jak masz na imię? No bo chyba nie Dredd, mam rację? – Pro­wa­dzący zare­cho­tał.

– Nie nazy­wam się Dredd. Pro­szę, zwra­caj się do mnie Sędzio.

– Hmm… No dobra, niech będzie. W takim razie jest z nami Sędzia Dre… Prze­pra­szam, jest z nami Sędzia, który z jakie­goś powodu używa modu­la­tora głosu. Masz coś na sumie­niu, przy­ja­cielu? A może jesteś zna­nym poli­ty­kie­rem, który chce doko­pać kole­dze z sej­mo­wej ławy, ale boi się…

– Nie kpij ze mnie, redak­torku – prze­rwał głos.

– Uuu… Widzę, że nasz Sędzia jest prze­czu­lony na swoim punk­cie. W takim razie słu­chamy, przy­ja­cielu. Czym chciał­byś się z nami podzie­lić w ten piękny, nie­dzielny pora­nek?

– Jestem Sędzią i wyda­łem wyrok na Tobia­sza Kry­szaka.

– O pro­szę. Przy­po­mi­nam, że jeste­śmy na żywo i zaczy­nam się bać, że zaraz usły­szymy słynne trzy słowa do… – W gło­sie Chmiel­nika dało się wyczuć nie­do­wie­rza­nie z domieszką nie­skry­wa­nej drwiny.

– Nie kpij, powta­rzam – syk­nął głos.

– Pro­szę o wyba­cze­nie, ale jeśli można, to nale­gam, aby Sędzia prze­szedł do sedna. Czas pły­nie nie­ubła­ga­nie i…

– Sąd nad Tobia­szem Kry­sza­kiem wła­śnie ruszył i potrwa dwa­dzie­ścia cztery godziny. Szcze­góły na stro­nie www.sado­sta­teczny.onion.pl. Nie pró­buj­cie mnie namie­rzyć, bo to nie­moż­liwe. Do zoba­cze­nia.

Julka wci­snęła „stop”, a następ­nie z powro­tem powięk­szyła obraz z przy­wią­za­nym do słupa męż­czy­zną. Brudny powiódł wzro­kiem na adres inter­ne­towy. Skrzy­wił się, odczy­tu­jąc go. Był pra­wie taki sam z tą róż­nicą, że po roz­sze­rze­niu „onion” znaj­do­wała się cyfra sześć.

– Za każ­dym razem, gdy pró­bują ją blo­ko­wać, odra­dza się pod podob­nym adre­sem – zaczęła. – Onion jeden, onion dwa, onion trzy i tak dalej. Teraz mamy onion sześć. Nie mam poję­cia, jak ten facet to robi, ale musi korzy­stać z jakie­goś nowa­tor­skiego pro­gramu szy­fru­ją­cego, który dodat­kowo auto­ma­tycz­nie muli­ti­pli­kuje adresy stron inter­ne­to­wych. Te roz­sze­rze­nia suge­rują jakiś zwią­zek z dark­ne­tem, ale osta­tecz­nie można je odczy­ty­wać w otwar­tej sieci. Korzy­sta­jąc z TOR-a, jesz­cze można by pró­bo­wać jakoś to zroz…

– Możesz zacząć mówić po ludzku?

– Nie wiem, ten facet to robi, ale naj­wy­raź­niej jest na tyle dobry, aby oszu­kać rzą­do­wych spe­ców, a ten film to nie fejk, tylko rela­cja na żywo z Tobia­szem Kry­sza­kiem w roli głów­nej. W tym rogu masz dodat­kowo liczbę sub­skry­ben­tów, która dwa­dzie­ścia minut po ogło­sze­niu para­fial­nym u Chmiel­nika – Zawadzka wzięła ostat­nie słowa w cudzy­słów – osią­gnęła już ponad czter­dzie­ści trzy tysiące i rośnie wykład­ni­czo. O, już czter­dzie­ści cztery.

Brudny popa­trzył na swoją part­nerkę, jakby przed chwilą oznaj­miła, że zamie­rza oddać odznakę i zająć się poka­zy­wa­niem gołego tyłka na Insta­gra­mie. Skrzy­wił się z nie­sma­kiem.

– Chcesz powie­dzieć, że ktoś porwał Tobia­sza Kry­szaka, uwię­ził go i teraz pusz­cza to na żywo? – Komi­sarz wło­żył do ust kilka sło­nych palusz­ków.

– Wiem, jak to brzmi, ale… – Julka przy­gry­zła dolną wargę i z powro­tem sku­piła wzrok na ekra­nie moni­tora. – To mi nie wygląda na deep fake…

– Na co?

– W dzi­siej­szych cza­sach można stwo­rzyć nie­mal wszystko. W inter­ne­cie lata masa fil­mi­ków z naj­słyn­niej­szymi ludźmi świata: akto­rami, poli­ty­kami, róż­nej maści cele­bry­tami, któ­rzy, dajmy na to, są wma­new­ro­wy­wani w filmy porno czy jakieś skan­da­liczne wybryki. Dzięki zaawan­so­wa­nym pro­gra­mom można wkleić ich twa­rze w miej­sce innych osób i są to fał­szywki nie­mal nie­wy­kry­walne dla ludz­kiego oka. Ale to… hmm… – Julka unio­sła brwi i z sykiem wypu­ściła powie­trze. – To na deep fake mi nie wygląda – dodała.

Przez chwilę wpa­try­wali się w ekran lap­topa. Brudny poczuł nagłą potrzebę napi­cia się whi­sky. Miał swoje powody. Ludzie para­jący się wbi­ja­niem do głów naj­sła­biej wykształ­co­nych oby­wa­teli tych wszyst­kich bzdur o anioł­kach i Duchu Świę­tym w naj­lep­szym wypadku budzili w nim nie­smak, ale osoba księ­dza Tobia­sza roz­nie­cała żywy ogień. Z tru­dem zapa­no­wał nad wzbie­ra­ją­cymi emo­cjami. Julka wie­działa o nim dużo, ale nie wszystko. I lepiej, żeby tak pozo­stało.

– Cokol­wiek to jest, gówno mnie to obcho­dzi – mruk­nął i skie­ro­wał się do barku. Wycią­gnął butelkę jame­sona i dwie szklanki.

– O tej porze? – Posłała mu podejrz­liwe spoj­rze­nie.

– Tobie też nalać?

– Nalej.

Brudny napeł­nił obie szklanki do połowy i posta­wił je na ławie. Sam usiadł na sofie i wycią­gnął paczkę papie­ro­sów. Zapa­lił jed­nego i upił łyk whi­sky. Włą­czył tele­wi­zor i z uda­wa­nym zain­te­re­so­wa­niem sku­pił się na wystą­pie­niu mini­stra spra­wie­dli­wo­ści i pro­ku­ra­tora gene­ral­nego Cze­sława Bro­ziaka, który wygła­szał kolejną absur­dalną teo­rię na temat zmian w sys­te­mie sądow­nic­twa. Jak na złość jesz­cze ten musiał pod­nieść mu ciśnie­nie. Komi­sarz za wszelką cenę pró­bo­wał ukryć tar­ga­jące nim emo­cje, ale mil­cze­nie Julki było nazbyt wymowne. Dostrze­gła, że ta sytu­acja wypro­wa­dziła go z rów­no­wagi bar­dziej, niż powinna. Poczuł, że wzbiera w nim złość na sie­bie samego. Kątem oka dostrzegł, jak part­nerka wyrzuca ogry­zek i idzie w jego stronę. Usia­dła obok i wzięła szklankę. Zamo­czyła usta, po czym bez słowa wycią­gnęła papie­rosa. Przez kilka następ­nych minut oglą­dali żało­sną próbę wytłu­ma­cze­nia oby­wa­te­lom kolej­nych zmian, które w zamy­śle miały ogra­ni­czyć wszech­wła­dzę sędziów, a tak naprawdę były biczem na tych nie­po­kor­nych, czy­taj nie­za­wi­słych, śmie­ją­cych wyda­wać wyroki inne niż te zamó­wione przez wła­dzę. Poziom hipo­kry­zji i bez­czel­no­ści tego czło­wieka zakra­wał na sza­leń­stwo, mimo to powta­rzał te swoje bred­nie, jakby z góry zakła­dał, że zwraca się do ludzi bez mózgu.

– Nie lubisz tego gnojka, co? – zagad­nęła, gdy zga­sił peta w popiel­niczce.

– Bro­ziaka? – Prych­nął. – A kto nor­malny może go lubić?

Zga­siła swo­jego papie­rosa i poszła po lap­top. Posta­wiła go na ławie. Obraz z kamery nie zmie­nił się ani tro­chę. Zacho­wu­jąc pod­gląd w rogu ekranu, wpro­wa­dziła kilka adre­sów, które uznała za godne uwagi. W mediach zaczęły poja­wiać się pierw­szy bijące po oczach tytuły. Mimo­cho­dem zer­k­nęła w ekran tele­wi­zora, gdzie do wygła­sza­ją­cego prze­mowę mini­stra spra­wie­dli­wo­ści pod­szedł jeden z jego ochro­nia­rzy. Wielki jak tur facet w ciem­nym gar­ni­tu­rze nachy­lił się i zaczął szep­tać pryn­cy­pa­łowi do ucha. Chwilę póź­niej Bro­ziak odchrząk­nął, prze­pro­sił i popra­wiw­szy kra­wat i poły mary­narki, opu­ścił pomiesz­cze­nie, wywo­łu­jąc wśród dzien­ni­ka­rzy kon­ster­na­cję.

– Chyba naprawdę jest coś na rze­czy. – Brudny wes­tchnął i zer­k­nął na ekran lap­topa. Wie­lebny Tobiasz wciąż stał owi­nięty sznu­rami, przy­wo­dząc na myśl wiel­kiego tłu­stego robala. Komi­sarz pokrę­cił głową z nie­do­wie­rza­niem. – Idę wziąć prysz­nic. Pod­grze­jesz te pie­rogi? – zapy­tał, pod­no­sząc się z kanapy.

Julka obrzu­ciła go peł­nym powąt­pie­wa­nia spoj­rze­niem. Był mistrzem w ukry­wa­niu uczuć, ale nawet jemu zda­rzały się momenty, gdy tra­cił czuj­ność. Dosko­nale znała też jego sto­su­nek do wła­dzy, zwłasz­cza ekipy obec­nie rzą­dzą­cej, w związku z czym rzu­ca­nie w eter tek­stów o prysz­nicu czy pie­ro­gach w momen­cie, gdy pierw­szy kle­cha Rze­czy­po­spo­li­tej Pol­skiej stoi skrę­po­wany nago w jakiejś sute­re­nie, a jeden z jego naj­wier­niej­szych przy­du­pa­sów w pośpie­chu opusz­cza kon­fe­ren­cję pra­sową, paso­wało do Igora jak pięść do nosa.

– O co ci cho­dzi, Igor? – Uznała, że czas prze­stać uda­wać.

– Pół dnia rąba­łem drewno i chcę wziąć prysz­nic – odparł, już na sto­jąco dopi­ja­jąc whi­sky.

– I mam uwie­rzyć, że przej­dziesz koło tej sytu­acji ot tak, jakby nic się nie stało?

– A co się stało? – Odsta­wił pustą szklankę na ławę.

– Ja pierd…

– No co, Julka? Co takiego się stało i jaki ja mogę mieć na to wpływ?

– No, kurwa, sam Tobiasz Kry­szak, pier­do­lony Ojciec Zwierzchny tego narodu, został porwany! Ktoś go uwię­ził, roze­brał i mu wpier­do­lił, a potem zadzwo­nił do radia i powie­dział, że będzie go „sądził”…

– No to w takim razie mam nadzieję, że wyda spra­wie­dliwy wyrok. Mam wrzu­cić te pie­rogi do mikro­fa­lówki czy…

– Pod­smażę ci.

– Dzięki.

Chwilę póź­niej Brudny znik­nął za rogiem. Usły­szała krzą­ta­nie w łazience, a potem szum wody z prysz­nica. Zła­pała się na tym, że cza­sem w ogóle go nie poznaje. Ow­szem, Igor był nie­prze­wi­dy­walny i potra­fił podej­mo­wać trudne do zro­zu­mie­nia decy­zje, nie­kiedy zamy­kał się w sobie i ota­czał murem, a gdy wstał lewą nogą, to bywał marudny i zrzę­dliwy. Kiedy jed­nak przy­cho­dziło do kon­kre­tów, zawsze zaj­mo­wał jakieś sta­no­wi­sko.

Dopiła whi­sky i już chciała wró­cić do kle­pa­nia w kla­wi­sze, gdy na ekra­nie poja­wił się ktoś jesz­cze. Powięk­szyła obraz. Wtedy przez jej ciało prze­mknął nie­przy­jemny dreszcz.

Męż­czy­zna usta­wił się na wprost oka kamery. W lewej dłoni trzy­mał myśliw­ski nóż i wcale nie przy­po­mi­nał sędziego. W środku kadru stał śre­dnio­wieczny kat.

ROZDZIAŁ 2

– Co to jest, do jasnej cho­lery? Dla­czego nie może­cie tego usu­nąć? I jakim, kurwa, cudem zna­lazł się w posia­da­niu takich infor­ma­cji?

Mini­ster spra­wie­dli­wo­ści wyglą­dał, jakby zaraz miała eks­plo­do­wać mu głowa. Co chwila popra­wiał zsu­wa­jące się na nos oku­lary, policzki miał czer­wone jak dwa dorodne tuli­pany, a gdy wyrzu­cał z sie­bie kolejne zda­nia, roz­py­lał wokół mgiełkę śliny. Obok niego z nogi na nogę prze­stę­po­wało czte­rech par­tyj­nych kole­gów i dru­gie tyle agen­tów po dwóch ze Służby Ochrony Pań­stwa i Agen­cji Bez­pie­czeń­stwa Wewnętrz­nego. Jeden z nich co rusz kle­pał w kla­wia­turę pod­łą­czo­nego do ser­wera lap­topa, ale tylko od czasu do czasu ner­wowo kiwał głową. W końcu roz­ło­żył ręce.

– Jest dobry. Cho­ler­nie dobry – oznaj­mił, ale dostrze­gł­szy ner­wową reak­cję swo­jego szefa, wró­cił do kle­pa­nia w kla­wia­turę. – Łączy się przez tysiące ser­we­rów roz­sia­nych po całym świe­cie. Musiał wpro­wa­dzić jakie­goś nie­zna­nego tro­jana. Nie da się go namie­rzyć na tym sprzę­cie. Nie tak na biegu.

– Jak to się, kurwa, nie da? – wark­nął Bro­ziak. – Czego się, kurwa, nie da? I kiedy ktoś, do kurwy jasnej, potwier­dzi, czy ksiądz Tobiasz jest bez­pieczny?

Grzmot­nął pię­ścią w dębową ławę z taką siłą, że omal nie poła­mał sobie kości śród­rę­cza. Syk­nął z bólu, a potem wyrzu­cił z sie­bie kolejną wią­zankę prze­kleństw. Spio­ru­no­wał wzro­kiem pod­wład­nych, jakby to była ich wina, a następ­nie – wciąż trzy­ma­jąc się za obo­lałą dłoń – z powro­tem wbił spoj­rze­nie w jeden z moni­to­rów.

– Czy pre­zy­dent i pre­mier już wie­dzą? – zapy­tał nieco spo­koj­niej.

– Pan pre­zy­dent jest w dro­dze – odparł sze­roki w bar­kach męż­czy­zna z bli­zną na skroni.

– Smo­lik? Gniaz­dow­ski? Frej­man?

– Po mini­stra obrony został wysłany samo­lot, ale to tro­chę potrwa. Mar­sza­łek jest w dro­dze. Szef Agen­cji Wywiadu prze­bywa w Nowym Jorku, ale infor­ma­cja została mu dostar­czona.

– Ku… midor? – Bro­ziak skrzy­wił się, wypo­wia­da­jąc to słowo.

– Jest bez­pieczny.

– Nie pytam, czy jest bez­pieczny, tylko czy wie, co tu się odpier­dala?

– Infor­ma­cja została prze­ka­zana, ale…

– Chry­ste Prze­naj­święt­szy…

Bro­ziak zapo­wie­trzył się, gdy zoba­czył serię prze­wi­ja­ją­cych się po ekra­nie foto­gra­fii. Wytarł pot z czoła i gło­śno prze­łknął ślinę. Nogi się pod nim ugięły. Poczuł się słabo, a z klatki pier­sio­wej roz­lała się po całym ciele fala gorąca. Przez kolejne pięć minut wszy­scy poza panicz­nie wal­czą­cym z kla­wia­turą agen­tem wpa­try­wali się w ekran dru­giego moni­tora. Męż­czy­zna w prze­bra­niu śre­dnio­wiecz­nego kata wyja­wiał kolejne grze­chy Ojca Zwierzch­nego. Zacho­wa­nia pedo­fil­skie, prze­kręty finan­sowe, spo­wo­do­wa­nie śmierci pod­czas jazdy pod wpły­wem alko­holu – wszystko to w tele­gra­ficz­nym skró­cie poparte zdję­ciami, doku­men­tami, pod­pi­sami i nagra­niami roz­mów z wyso­kimi rangą poli­ty­kami par­tii rzą­dzą­cej. Gdy Bro­ziak usły­szał swój wła­sny głos, w gwał­tow­nym ataku paniki pró­bo­wał sobie przy­po­mnieć, kiedy i czy w ogóle pro­wa­dził z księ­dzem Tobia­szem podobną roz­mowę, ale choć w takim sta­nie nie potra­fił jed­no­znacz­nie oce­nić war­to­ści mery­to­rycz­nej przed­sta­wia­nych dowo­dów, to strzępy powra­ca­ją­cej pamięci spra­wiły, że poczuł mdło­ści.

– Zrób coś, kurwa mać… – wyję­czał nie­mal bła­gal­nie, ale spo­cony agent nie odpo­wie­dział. – Wezwij­cie ludzi, wezwij­cie…

Zamilkł, a przed oczami poja­wiły się mroczki. Jeden z agen­tów go pod­trzy­mał, ale Bro­ziak ode­pchnął pomocną dłoń. Oparł się o dębowy blat i raz jesz­cze spoj­rzał w ekran lap­topa. Gdy na wyświe­tla­czu poja­wiły się foto­gra­fie z wie­leb­nym Tobia­szem ści­ska­ją­cym dło­nie jakimś czar­no­skó­rym męż­czy­znom w uni­for­mach przy­po­mi­na­ją­cych mun­dury, a wcze­śniej przy­go­to­wany napis bar­dzo dokład­nie wyja­śnił, kim są owi ludzie, Bro­ziak poczuł, że jego jelita skrę­ciły się w supeł. Tego było już za wiele. Chwy­cił się za brzuch i zaci­snął powieki, pró­bu­jąc powtrzy­mać nagły atak bólu, który na szczę­ście szybko minął. Nie dane mu jed­nak było ode­tchnąć, bo chwilę póź­niej męż­czy­zna w katow­skim kap­tu­rze wysu­nął ostatni akt oskar­że­nia. Gdy Bro­ziak z powro­tem otwo­rzył oczy i ujrzał nagra­nie wideo z księ­dzem Tobia­szem, który gwałci kil­ku­na­sto­let­niego chło­paka, char­cząc przy tym jak zwierz i wyzy­wa­jąc dzie­ciaka od pod­łych grzesz­ni­ków, jego orga­nizm odmó­wił posłu­szeń­stwa i mini­ster stra­cił przy­tom­ność.

ROZDZIAŁ 3

Igor z Julką sie­dzieli na sofie i wpa­try­wali się w ekran lap­topa jak zacza­ro­wani. Liczba widzów zdą­żyła uro­snąć do ponad stu dwu­dzie­stu tysięcy i kolej­nych przy­by­wało w zastra­sza­ją­cym tem­pie. Popiół z trzy­ma­nych w pal­cach papie­ro­sów zdą­żył spaść na ławę. Mil­czeli. Gdy Brudny w końcu zdo­łał wyrwać się z letargu i otwo­rzył usta, aby coś powie­dzieć, w dol­nym pra­wym rogu trans­mi­sji poja­wił się czat. Pierw­sze komen­ta­rze posy­pały się bły­ska­wicz­nie.

koper: Zajeb pedo­fila!

Miszka09 do koper: Niech naj­pierw urżnie mu jaja. Niech ban­dyta zdy­cha w męczar­niach.

Mama­Ja­sia: Pedo­fili trzeba kastro­wać. Sędzio – zrób, co należy. Osądź tego czło­wieka spra­wie­dli­wie.

kikesz: jest jest jest w końcu, sędzio zro­bi­łeś mi dzień!!!

koper do kikesz: Już zama­wiam popcorn

malinka121: Zbo­cze­niec!!!!!!!!!

Ojciec000: Trzy słowa do wie­leb­nego: CHUJ CI W DUPĘ

kikesz do Ojciec000: miejmy nadzieje ale wola­bym zardze­wiala rure

jdfhw73nr: Wyszło szy­dło z worka. Wszy­scy wie­dzieli, ale te gnoje z Wiej­skiej od lat kryją pedo­fi­lów i na wszystko im pozwa­lają. Ban­dyta zasłu­żył na długą i bole­sną śmierć!

Ojciec000 do kikesz: I nasy­pać pokru­szone szkło, a potem zalać wrzą­cym ole­jem

sym­pa­tico: Urżnąć kutasa i wsa­dzić do ryja aby się udła­wił. Niech zdy­cha skur­wiel jebany!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!

Z letargu wyrwał ich głu­chy trzask. Julka aż pod­sko­czyła i oboje instynk­tow­nie obró­cili się w kie­runku, z któ­rego doszedł dźwięk. Na szy­bie drzwi wycho­dzą­cych na taras znaj­do­wała się roz­ma­zana plama. Komi­sarz rzu­ciła part­ne­rowi zanie­po­ko­jone spoj­rze­nie i pod­bie­gła spraw­dzić, co się stało. Przyj­rzała się śla­dowi na szy­bie, a następ­nie spu­ściła wzrok. Na posadzce leżał kruk, który panicz­nie trze­po­tał skrzy­dłami. Jedno z nich musiał mieć zła­mane, bo nie był już w sta­nie wzbić się z powie­trze.

– To tylko ptak – ode­tchnęła. – Ja pier­dolę… – Przy­tknęła dłoń do czoła. – Co tu się wypra­wia, Igor?

Brudny zga­sił dopa­la­ją­cego się papie­rosa i rzu­cił jej wymowne spoj­rze­nie. Pod­niósł się z sofy i pod­szedł do drzwi bal­ko­no­wych, a następ­nie musnął ramię part­nerki i naci­snął klamkę. Spoj­rzał na ran­nego ptaka. Miał prze­raź­li­wie czarne oczy, któ­rymi łypał na komi­sa­rza, nie­udol­nie pró­bu­jąc zerwać się do lotu. Brudny przez chwilę przy­glą­dał się tej ago­nii, po czym zła­pał ptaka i jed­nym szyb­kim ruchem ukrę­cił mu łeb. Gdy kruk prze­stał się sza­mo­tać, wyrzu­cił tru­chło do wia­dra z popio­łem. Spoj­rzał na wyraź­nie pode­ner­wo­waną Julkę.

– Nie było sensu, żeby się męczył – mruk­nął, wycią­gnął z paczki kolej­nego papie­rosa i zapa­lił. Przez moment prze­szło mu przez myśl, że Julka może ocze­kuje z jego strony jakie­goś gestu wspar­cia, ale rzu­cił jej tylko prze­lotne spoj­rze­nie, zacią­gnął się i omiótł wzro­kiem niebo. Zwy­kle nie miał pro­ble­mów, aby zebrać myśli, ale to, co przed chwilą zoba­czył na ekra­nie lap­topa, zupeł­nie wytrą­ciło go z rów­no­wagi. Zła­pał się na tym, że tar­gają nim skraj­nie ambi­wa­lentne uczu­cia, a chwilę póź­niej nad­cią­gnęło tor­nado fata­li­stycz­nych myśli. Uznał, że jakie­kol­wiek próby wyobra­ża­nia sobie efek­tów tego nagra­nia i tak speł­zną na niczym. Prych­nął, po czym wrzu­cił nie­do­pa­łek do tego samego wia­dra z popio­łem i skie­ro­wał się z powro­tem do domu. Julka sie­działa na sofie z kolej­nym papie­ro­sem w dłoni. Wpa­try­wała się w ekran lap­topa.

– I co o tym sądzisz? – szep­nęła, gdy usiadł obok. – Prze­cież to… prze­cież… – pró­bo­wała wyar­ty­ku­ło­wać swoje myśli, ale nie umiała zna­leźć odpo­wied­nich słów. Naj­wy­raź­niej pro­wa­dzący trans­mi­sję męż­czy­zna zakoń­czył ten etap przed­sta­wie­nia, bo znik­nął z kadru, a na ekra­nie znów znaj­do­wał się jedy­nie przy­wią­zany do słupa Kry­szak. Czat aż goto­wał się od osza­la­łych z nie­na­wi­ści komen­ta­rzy, z któ­rych naj­czę­ściej poja­wiały się suge­stie, aby pozba­wić ofiarę przy­ro­dze­nia.

– To nie nasza sprawa – rzekł Brudny po dłuż­szej chwili zasta­no­wie­nia. – Zresztą wciąż nie wiemy, czy to nie jakaś pod­pu­cha.

– Chyba nie wie­rzysz w to, co mówisz. Sły­sza­łeś te nagra­nia? Widzia­łeś ten film?

Brudny uniósł brwi i z sykiem wypu­ścił powie­trze. Chwy­cił pilota i zaczął spraw­dzać pro­gramy infor­ma­cyjne. Na każ­dym, z wyjąt­kiem tele­wi­zji rzą­do­wej, pre­zen­te­rzy mówili tylko o jed­nym. Głosy wszyst­kich brzmiały nie­na­tu­ral­nie, jakby ci ludzie nie do końca wie­rzyli w to, co muszą komu­ni­ko­wać widzom swo­ich sta­cji. Na rucho­mym pasku u dołu ekranu prze­wi­jał się ofi­cjalny komu­ni­kat, że ksiądz Tobiasz Kry­szak jest nie­uchwytny i według wstęp­nych usta­leń praw­do­po­dob­nie rze­czy­wi­ście został porwany.

– To robota dla służb – powie­dział po dłuż­szej chwili. – Ale kim­kol­wiek jest ten facet, to od początku musiał zda­wać sobie sprawę, że taką akcją roz­pęta w kraju nie­wy­obra­żalne pie­kło.

– To do mnie nie dociera, Igor… – Julka zaśmiała się ner­wowo. – Wyobra­żasz sobie, co zacznie się teraz dziać?

– To zależy, czy gość zna się na robo­cie.

– Co masz na myśli?

– Jak go namie­rzą, to zaraz będzie po spra­wie. Wymy­ślą, że to jakiś super­fejk czy jak to się tam nazywa.

– Deep fake – popra­wiła go.

– No okej, deep fake. I nie wiem. Nawet nie chce mi się o tym myśleć.

Brudny się­gnął po butelkę jame­sona i nalał do obu szkla­nek kolejną por­cję whi­sky. Wziął swoją i zer­k­nął z powro­tem na ekran lap­topa. Julka klik­nęła w pierw­szy z lin­ków, które kilka sekund wcze­śniej zostały wyge­ne­ro­wane na bocz­nym panelu strony www.sado­sta­teczny.onion.pl. Tra­fiła na akta doty­czące śmier­tel­nego potrą­ce­nia jakie­goś nasto­latka. Pamię­tała tamtą sytu­ację jak przez mgłę. Chło­pak chyba miał na imię Michał, a Kry­szak podobno kie­ro­wał pod wpły­wem alko­holu, ale niczego mu nie udo­wod­niono, bo sprzy­ja­jąca mu pro­ku­ra­tura umo­rzyła śledz­two, wska­zu­jąc, że to wina chło­paka, który wysko­czył na pasy na czer­wo­nym świe­tle. Następ­nie klik­nęła w link z jaki­miś wie­lo­mi­lio­no­wymi prze­le­wami, ale rów­nież tylko omio­tła je wzro­kiem, po czym bez pro­blemu zapi­sała pliki na twar­dym dysku. Chwilę póź­niej zro­biła to samo z jed­nym z nagrań dźwię­ko­wych.

– To wszystko można pobrać – skon­sta­to­wała, z nie­do­wie­rza­niem krę­cąc głową. – Jak­kol­wiek to się skoń­czy, Kry­szak łatwo się z tego nie wywi­nie.

– Cóż… – Brudny wes­tchnął. – Nie przez takie rze­czy upa­dały rządy. Służby będą miały co robić – dodał i upił łyk.

– Taśmy, które oba­liły poprzedni rząd, to przy tym kapi­szon.

– Uhm.

Czat grzał się do czer­wo­no­ści, a kolejne komen­ta­rze zda­wały się coraz bar­dziej bez­kom­pro­mi­sowe. Liczba obser­wa­to­rów osią­gnęła już pra­wie czte­ry­sta tysięcy i cią­gle rosła, a stream wisiał, jakby Sędzia nic sobie nie robił ze sta­rań rzą­do­wych spe­ców, któ­rzy bez wąt­pie­nia uwi­jali się jak w ukro­pie, aby zdjąć go z ogól­no­do­stęp­nej czę­ści inter­netu. Wtedy na ekra­nie znów poja­wił się męż­czy­zna w katow­skim prze­bra­niu. Pod­szedł do księ­dza Tobia­sza i nie bacząc na jego pro­te­sty, na siłę wci­snął mu w gar­dło kawał szmaty, aby po chwili znik­nąć z kadru. Brudny rzu­cił part­nerce wymowne spoj­rze­nie, ale gdy Sędzia znów poja­wił się w oku kamery, z powro­tem sku­pił uwagę na stre­amie. Otwo­rzył sze­rzej oczy, gdy dostrzegł, że męż­czy­zna w jed­nej ręce trzyma myśliw­ski nóż, a w dru­giej roz­grzane żelazko.

– Naród pod­jął decy­zję – obwie­ścił Sędzia znie­kształ­co­nym gło­sem, a następ­nie pod­szedł do ofiary i przy­ło­żył nóż w oko­lice jej kro­cza. Ksiądz Tobiasz szarp­nął się, ale sznury jedy­nie głę­biej wpiły się w jego ciało. Zawył, gdy męż­czy­zna zaczął rżnąć. Nie trwało to długo. Rów­nie szybko został zata­mo­wany obfity krwo­tok. Po wszyst­kim oprawca sta­nął dokład­nie naprze­ciwko kamery i przez chwilę wpa­try­wał się wprost w obiek­tyw. W poszar­pa­nych otwo­rach katow­skiego kap­tura można było dostrzec jego źre­nice, w któ­rych tań­czyły odbite pło­mie­nie setek świec roz­sta­wio­nych po całym pomiesz­cze­niu. Wykrzy­wił usta w szy­der­czym uśmie­chu i trzy­mał widzów w napię­ciu jesz­cze przez trzy, może cztery ude­rze­nia serca. – Taka była wola narodu, ale każdy zasłu­guje na drugą szansę – oznaj­mił w końcu spo­koj­nym i opa­no­wa­nym tonem. – Ksiądz Tobiasz otrzyma szansę na poprawę i pozwolę mu żyć, jeśli mini­ster spra­wie­dli­wo­ści i pro­ku­ra­tor gene­ralny Cze­sław Bro­ziak przy­zna się na wizji do wszyst­kich swo­ich grze­chów, a następ­nie na kola­nach prze­prosi naród, zrzek­nie się man­datu posel­skiego i poprosi o uczciwy pro­ces i wymie­rze­nie suro­wej kary. Trans­mi­sja z tego aktu ma zostać wyemi­to­wana na żywo we wszyst­kich kana­łach infor­ma­cyj­nych jutro w połu­dnie, a w kadrze ma być uchwy­cona cała postać.

Gdy męż­czy­zna w katow­skim kap­tu­rze zni­kał z kadru, liczba widzów osią­gnęła milion dwie­ście czter­dzie­ści sześć tysięcy. Igor Brudny i Julia Zawadzka sie­dzieli jak otę­piali. Nie mieli bla­dego poję­cia, że już wkrótce znajdą się w samym środku tego pie­kła.

ROZDZIAŁ 4

Pre­mier Mariusz Nosal­ski wytarł twarz papie­ro­wym ręcz­ni­kiem i po raz ostatni przej­rzał się w lustrze. Był wyso­kim, szczu­płym męż­czy­zną o pocią­głej twa­rzy z wyraź­nie zary­so­wa­nymi zako­lami i ele­gancko zacze­sa­nymi na bok siwie­ją­cymi wło­sami. Przez chwilę tępo patrzył w swoje odbi­cie. Nie potra­fił zebrać myśli. Przy­tła­czały go. Miał wra­że­nie, że znaj­duje się w głę­bo­kim dole, bez szans na wygrze­ba­nie się na powierzch­nię. Nie­chciane obrazy przy­wo­dziły na myśl grób, który zaraz zosta­nie zasy­pany.

Czy wła­śnie tak miał wyglą­dać koniec jego kariery? Kolejne wizje upadku bom­bar­do­wały go niczym deszcz mete­ory­tów. Znów zwy­mio­to­wał, choć z ust wylała mu się jedy­nie żółć. Odkrę­cił wodę, zamknął oczy i wsparł się o umy­walkę. To wszystko zda­wało mu się nie­re­alne, kom­plet­nie irra­cjo­nalne. W umy­śle wciąż poja­wiała się myśl, że może jesz­cze nie wybu­dził się z tego kosz­maru, że śpi twar­dym snem na swoim wygod­nym mate­racu za dwa­dzie­ścia pięć tysięcy, w łóżku z drewna orze­cho­wego za dru­gie tyle, obok niego cicho pochra­puje żona, a zaraz zadzwoni budzik albo trąci go pyskiem pies, cokol­wiek, byle wyrwać się z tej maka­bry.

Otwo­rzył powieki. Lewa część twa­rzy zatań­czyła w serii ner­wo­wych tików. Skrzy­wił się, a chwilę póź­niej roz­ma­so­wał poli­czek. Powta­rza­jące się w krót­ko­trwa­łych odstę­pach skur­cze mię­śni pod lewym okiem nie były moż­liwe do opa­no­wa­nia, przez co wyglą­dał, jakby wiecz­nie do kogoś mru­gał. Od lat utrud­niały mu życie i zwy­kle wra­cały w naj­bar­dziej stre­su­ją­cych sytu­acjach. Tym bar­dziej oba­wiał się zebra­nia sztabu kry­zy­so­wego, które roz­pocz­nie się – zer­k­nął na złotą omegę – dokład­nie za trzy minuty. Jak miał sta­nąć w oko z pod­le­głymi sobie mini­strami, z któ­rych połowa naj­chęt­niej wysa­dzi­łaby go z sio­dła, z sze­fami agen­cji służb trak­tu­ją­cych go co naj­wy­żej jak zło konieczne, zwłasz­cza zaś pre­ze­sem par­tii, któ­remu zawdzię­czał sta­no­wi­sko i który od dobrych kilku mie­sięcy patrzył na niego coraz mniej łaska­wym okiem?

A może wej­dzie do gabi­netu i naj­zwy­czaj­niej w świe­cie poda się do dymi­sji? Może to jest jakieś wyj­ście? Niech oni babrają się w tym bagnie. On po pro­stu podzię­kuje, a potem odej­dzie od stołu, spa­kuje swoje graty i wyje­dzie z tego popie­przo­nego kraju. Przez ostat­nie lata pro­spe­rity zdo­łał się obło­wić, a pie­nią­dze spryt­nie poukry­wał na taj­nych kon­tach w Pana­mie i na Kaj­ma­nach, gdzie nikt nie pytał, skąd pocho­dzą i kim jest czło­wiek poda­jący się za nie­ja­kiego Fabia Mateo Bor­de­ri­niego. Ta opcja stała się nagle nie­zwy­kle kusząca. Ale czy ktoś, kto przez lata był pre­mie­rem rządu dużego euro­pej­skiego kraju, może tak po pro­stu znik­nąć? Ner­wowo zaci­snął zęby. Wie­dział, że to tak nie działa i jeśli popełni naj­mniej­szy błąd, jego wro­go­wie natych­miast to wyko­rzy­stają. A tych miał wielu nie tylko wśród człon­ków par­tii opo­zy­cyj­nych, ale także – i część z nich nawet spe­cjal­nie się z tym nie kryła – w swo­jej dru­ży­nie.

Zama­rzył, aby znik­nąć, ale odgłosy z kory­ta­rza spra­wiły, że wizja roz­pły­nęła się jak fata­mor­gana. Musiał się z tym zmie­rzyć i choć nie zdo­łał opra­co­wać kon­kret­nego planu, to jed­nak mógł liczyć na kilku swo­ich ludzi, któ­rzy w razie koniecz­no­ści staną po jego stro­nie. Zresztą to nie on miał naj­więk­szy pro­blem, tylko ten kuta­fon Bro­ziak. Od lat naj­bar­dziej wła­ził w dupę Kry­sza­kowi. Cho­dził na te jego pseu­dom­sze, tań­czył, klę­kał, a kie­dyś nawet regu­lar­nie cało­wał jego pier­ścień. Na myśl, jak mini­ster spra­wie­dli­wo­ści i pro­ku­ra­tor gene­ralny klęka przed kamerą i spo­wiada się naro­dowi ze wszyst­kich swo­ich prze­krę­tów, po raz pierw­szy od dłuż­szego czasu na jego twa­rzy poja­wił się gry­mas, który mógł przy­po­mi­nać uśmiech.

– Chuj z nim – mruk­nął do sie­bie, popra­wił kra­wat i opu­ścił łazienkę.

W Biu­rze Bez­pie­czeń­stwa Naro­do­wego przy Karo­wej 10 nie­cier­pli­wie ocze­ki­wali go już wszy­scy naj­waż­niejsi ludzie w pań­stwie. Przy­naj­mniej tu posta­wił na swoim i nie musiał jechać do sie­dziby par­tii. Do pokoju wszedł pew­nym kro­kiem, omia­ta­jąc sie­dzą­cych przy stole mini­strów i sze­fów poszcze­gól­nych służb. Wszy­scy sie­dzieli grzecz­nie na swo­ich krze­słach, co nieco dodało mu odwagi. Do tej pory podobne spo­tka­nia zawsze odby­wały się w zupeł­nie innej atmos­fe­rze. Roz­ma­wiano, dys­ku­to­wano, żar­to­wano z opo­zy­cji, zasad­ni­czo pano­wał gwar, który cichł dopiero w momen­cie, gdy prze­cho­dzono do oma­wia­nia kon­kret­nej sprawy. Teraz pano­wała abso­lutna cisza, a w powie­trzu wyczu­wało się wyraźne napię­cie. Pre­zy­dent jak zwy­kle uda­wał, że szuka paję­czyn na ścia­nie, a jedno spoj­rze­nie na pre­zesa par­tii zda­wało się mówić wię­cej niż tysiąc słów.

Bole­sław Kumi­dor wyglą­dał, jakby nagle posta­rzał się o dzie­sięć lat. W swo­jej o roz­miar za dużej, wie­lo­krot­nie spra­nej mary­narce, krzywo zawią­za­nym kra­wa­cie i roz­czo­chra­nych siwych wło­sach pre­zen­to­wał się jak obraz nędzy i roz­pa­czy i gdyby nie fakt, że wciąż był naj­waż­niej­szą osobą w pań­stwie i twardą ręką trzy­mał za mordę całą par­tię, to można by go pomy­lić z jakimś klo­szar­dem. Pozo­stali dygni­ta­rze nie wyglą­dali dużo lepiej. Na ich twa­rzach malo­wał się lęk przed tym, co może wyda­rzyć się w naj­bliż­szej przy­szło­ści, a że wszy­scy albo pra­wie wszy­scy byli w coś umo­czeni, to świa­do­mość, że męż­czy­zna w katow­skim kap­tu­rze ma dostęp do naj­bar­dziej taj­nych teczek, musiała być dla nich abso­lut­nie prze­ra­ża­jąca. Jego samego oble­wał zimny pot, gdy myślał o tym, co samo­zwań­czy Sędzia może wycią­gnąć na jego temat. To dla­tego jesz­cze kilka minut temu rzy­gał jak kot. Po raz pierw­szy od lat naprawdę się bał, bo nagle dotarło do niego, że czasy bez­kar­no­ści zaraz mogą się skoń­czyć. Co gor­sza, być może wła­śnie się skoń­czyły. Odchrząk­nął.

– Pozwól­cie, że tym razem odpu­ścimy sobie kon­we­nanse i od razu przej­dziemy do meri­tum – powie­dział, pró­bu­jąc zacho­wać urzęd­ni­czy ton. Nie cze­kał na reak­cję, tylko splótł palce i kon­ty­nu­ował: – Nasze pań­stwo stało się celem ataku i musimy zro­bić wszystko, co w naszej mocy, aby powstrzy­mać kry­zys. Kry­zys, który…

– Kry­zys? – wszedł mu w słowo mini­ster spraw wewnętrz­nych i admi­ni­stra­cji oraz koor­dy­na­tor służb spe­cjal­nych Olgierd Kału­żyń­ski. Był męż­czy­zną przed sześć­dzie­siątką i zawsze miał naj­wię­cej do powie­dze­nia, co gor­sza nale­żał do jego naj­bar­dziej zacie­kłych wro­gów. – Kry­zys to był, gdy Unia nie dała nam obie­ca­nej kasy, bo zamiast doga­dy­wać się z Niem­cami i Fran­cu­zami, wola­łeś iść z nimi na noże. Kry­zys to jest od czasu, gdy pozwo­li­łeś, aby opo­zy­cja przy­kle­iła nam łatę pole­xitu, a noto­wa­nia spa­dły o bli­sko pięt­na­ście pro­cent. To, co teraz tu mamy, to jest pier­do­lona wojna.

Po sali prze­mknął szmer i pod­nio­sły się głosy popar­cia dla Kału­żyń­skiego. Naj­gło­śniej przy­ta­ki­wali mu jego zastępca w ran­dze sekre­ta­rza stanu Boży­dar Cza­bań­ski i sie­dzący naj­da­lej, uzna­wany za prawą rękę Bro­ziaka, wiecz­nie cuch­nący potem Bog­dan Sulima, na co dzień prze­wod­ni­czący komi­sji do spraw dzi­kiej repry­wa­ty­za­cji war­szaw­skich nie­ru­cho­mo­ści. Pre­mier ze wszyst­kimi miał na pieńku i dosko­nale zda­wał sobie sprawę, że będą chcieli wyko­rzy­stać sytu­ację, aby mu zaszko­dzić. Pomy­ślał, że na razie mogą sobie jęczeć, bo to nie on, tylko Bro­ziak dostał od Sędziego ulti­ma­tum. Uznał, że jesz­cze nie czas na wyto­cze­nie naj­cięż­szych dział.

– Więc trzeba do tego podejść jak do wojny – odparł kar­cą­cym tonem. Pomy­ślał, że w zaist­nia­łej sytu­acji zabrzmiało to cał­kiem nie­źle. – I to ty, Olgierd, jako koor­dy­na­tor służb spe­cjal­nych, będziesz za to odpo­wia­dał – dodał suge­styw­nie.

Olgierd Kału­żyń­ski uniósł brodę, jakby chciał poka­zać, że te słowa nie zro­biły na nim żad­nego wra­że­nia. Dosko­nale wie­dział, że skoro do tej pory jego ludziom nie udało się namie­rzyć Sędziego, to facet musi być cho­ler­nie dobry, ba, musi być feno­me­nalny w swoim fachu. Roz­go­ry­czony były agent wywiadu? Genialny haker, któ­rego w mło­do­ści prze­le­ciał jakiś kle­ryk, być może sam Kry­szak? Rosyj­ski szpieg? A może najem­nik? Opcji było mnó­stwo, a kolejne wyra­stały jak grzyby po desz­czu. Naj­waż­niej­sze pyta­nie brzmiało: „Komu zale­żało naj­bar­dziej na wpro­wa­dze­niu w Pol­sce cha­osu?”. Wbrew pozo­rom wcale nie Rosji i każdy z tu obec­nych dosko­nale o tym wie­dział. Obecna wła­dza była nie­wy­godna zwłasz­cza dla kra­jów Zachodu, ale trudno mu było sobie wyobra­zić, aby któ­ry­kol­wiek z tam­tej­szych wywia­dów mógł posu­nąć się do cze­goś takiego. Chiń­czycy? Po co? W tej czę­ści świata liczyły się dla nich tylko sto­sunki gospo­dar­cze. Wciąż miał mętlik w gło­wie, a jego ludzie – poza tym, że wciąż od nich sły­szał, że pra­cują na naj­wyż­szych obro­tach – nie byli mu w sta­nie przed­sta­wić ani jed­nej solid­nej hipo­tezy, która od początku do końca trzy­ma­łaby się kupy. To jed­nak nie oni mieli być w przy­szło­ści roz­li­czeni. Pre­mier miał rację – odpo­wie­dzial­ność rze­czy­wi­ście spo­czy­wała na jego bar­kach i jeśli sobie nie pora­dzi, trudno mu będzie zwa­lić winę na kogoś innego.

– Na począ­tek suge­ruję wpro­wa­dze­nie stanu wyjąt­ko­wego i godziny poli­cyj­nej – zasu­ge­ro­wał Kału­żyń­ski. – Moi pod­władni, zwłasz­cza komen­danci w naj­więk­szych mia­stach, nie mogą się czuć, jakby mieli zwią­zane ręce. Spec­służby będą nato­miast dzia­łać po swo­jemu.

– Za wcze­śnie – odparł pre­mier. – Wpro­wa­dze­nie stanu wyjąt­ko­wego, szcze­gól­nie godziny poli­cyj­nej, mogłoby roz­wście­czyć oby­wa­teli.

– I tak są wście­kli – bro­nił się Kału­żyń­ski. – Sza­cu­jemy, że już teraz w samej War­sza­wie na ulice wyle­gło kil­ka­dzie­siąt tysięcy ludzi.

– Więc tym bar­dziej nie możemy dole­wać oliwy do ognia. Chce­cie, aby jutro wyszło dwie­ście albo trzy­sta?

Pre­mier rozej­rzał się po zebra­nych i dostrzegł, że tym razem to jego inter­pre­ta­cja zyskała apro­batę więk­szo­ści. Nawet sam Kumi­dor poki­wał głową ze zro­zu­mie­niem. On naj­bar­dziej bał się wła­śnie tłumu i tylko dla­tego w ostat­nich latach kil­ku­krot­nie wyco­fy­wał się ze swo­ich kon­tro­wer­syj­nych decy­zji. Gdy na uli­cach robiło się naprawdę gorąco, cho­wał się za poli­cyj­nymi bary­ka­dami i wycze­ki­wał, aż nastroje wśród oby­wa­teli nieco się uspo­koją. Dopiero póź­niej powo­lutku, acz sys­te­ma­tycz­nie wra­cał do tematu.

– Pre­mier ma rację. To wyklu­czone – ode­zwał się, natych­miast uci­sza­jąc powstały gwar. Zer­k­nął na sie­dzą­cego po dru­giej stro­nie stołu Kału­żyń­skiego. – Jako czło­wiek odde­le­go­wany do koor­dy­no­wa­nia służb spe­cjal­nych z pew­no­ścią dosko­nale zda­jesz sobie sprawę, że nawet FSB uczy na swo­ich szko­le­niach, że gdy na ulice wyj­dzie ćwierć miliona oby­wa­teli, to ist­nieje zbyt duże ryzyko przej­ścia chro­nią­cych nas służb, przede wszyst­kim funk­cjo­na­riu­szy poli­cji, na stronę pro­te­stu­ją­cej tłusz­czy. Nie możemy do tego dopu­ścić, bo to by ozna­czało koniec tego rządu i nie­by­wały chaos w pań­stwie, być może siłowe prze­ję­cie wła­dzy przez opo­zy­cję. Na tym eta­pie to zde­cy­do­wa­nie za duże ryzyko.

Wspar­cie ze strony pre­zesa każdy odbie­rał nie­mal jak bło­go­sła­wień­stwo. Pre­mier Nosal­ski też poczuł się pew­niej. Odchrząk­nął.

– Musimy zatem poka­zać oby­wa­te­lom, że pań­stwo pol­skie jest silne i odporne na tego rodzaju kry­zysy – pero­ro­wał dalej Nosal­ski. – Że nie jest z papieru, a my potra­fimy odpo­wied­nio reago­wać i radzić sobie z tego typu pro­ble­mem bez wyta­cza­nia naj­cięż­szych dział. Taki musi być prze­kaz. Silni, zde­ter­mi­no­wani i sku­teczni.

Zebrani poki­wali gło­wami, a jeden z naj­bar­dziej śli­skich i wła­żą­cych w dupę wice­mi­ni­strów nawet zaczął kla­skać, ale widząc, że prze­sa­dził, szybko się zmi­ty­go­wał. Tak czy siak brzmiało to co naj­mniej dobrze, ale Nosal­ski wie­dział, że bra­kuje kropki nad i.

– A skoro o sku­tecz­no­ści mowa… – Pre­mier posta­rał się, aby jego ton nie był zbyt zło­śliwy, ale wbi­jana szpila zabo­lała wystar­cza­jąco mocno. – Jak radzą sobie twoi ludzie, Olgierd? Kiedy namie­rzy­cie i zła­pie­cie tego sukin­syna?

– Zaj­mują się tym nasi naj­lepsi agenci, ale podobno facet jest naprawdę dobry.

– Facet? Jeden facet? – Tym razem w tonie Nosal­skiego pobrzmie­wała nuta drwiny.

– Nikt nie powie­dział, że działa sam. Zresztą zaczy­namy w to wąt­pić. Poza tym prze­pusz­cza to przez tysiące ser­we­rów, głów­nie rosyj­skich, ale też pół­noc­no­ko­re­ań­skich, paki­stań­skich czy chiń­skich. Musi uży­wać spe­cjal­nego opro­gra­mo­wa­nia. To… to geniusz…

Nosal­ski pozwo­lił wybrzmieć ostat­nim sło­wom Kału­żyń­skiego. W ustach szefa służb spe­cjal­nych zabrzmiały fatal­nie, niczym wymówka nasto­latka pró­bu­ją­cego wytłu­ma­czyć się rodzi­com z kolej­nej pały w dzien­niku. Z satys­fak­cją przy­jął, że zebrani też to dostrze­gli. W tej kwe­stii publicz­nie nic wię­cej doda­wać nie musiał, bo nic nie wybrzmia­łoby lepiej niż ta zawsty­dza­jąca cisza. Teraz musiał usta­wić dru­giego mądralę. Nieco teatral­nie wychy­lił głowę, aby poszu­kać wzro­kiem mniej­szego niż zwy­kle mini­stra spra­wie­dli­wo­ści i pro­ku­ra­tora gene­ral­nego. Bro­ziak sie­dział skryty za postaw­nym Sulimą i wyglą­dał, jakby naprawdę wie­rzył, że zało­żył czapkę nie­widkę. Nosal­ski uznał, że nada­rzyła się dosko­nała oka­zja, aby upiec dwie pie­cze­nie na jed­nym ogniu.

– Zakła­da­jąc czarny sce­na­riusz, bo, nie­stety, i taki musimy zakła­dać, że pod­władni Olgierda nie pora­dzą sobie z namie­rze­niem tego sza­leńca, jesz­cze dziś musimy usta­lić, jaka będzie nasza reak­cja na wysto­so­wane ulti­ma­tum – rzekł, zmu­sza­jąc zebra­nych do sku­pie­nia uwagi na naj­bar­dziej zain­te­re­so­wa­nym. Mini­ster spra­wie­dli­wo­ści był jed­nym z nie­wielu, wobec któ­rych wciąż uży­wał zwro­tów grzecz­no­ścio­wych. Albo po pro­stu tytu­ło­wał go zgod­nie ze sta­no­wi­skiem, jakie ten zaj­mo­wał na sku­tek gów­nia­nej umowy koali­cyj­nej. – Zdaję sobie sprawę, że pań­stwo pol­skie nie powinno nego­cjo­wać z ter­ro­ry­stami, ale… – Zro­bił krótką pauzę dla pod­kre­śle­nia powagi sytu­acji. – Myślę, że naj­le­piej będzie, jeśli mini­ster Bro­ziak sam wypo­wie się w tej kwe­stii…

To było eks­tre­mal­nie okrutne z jego strony, ale po praw­dzie Nosal­ski zawsze marzył, aby raz na zawsze utem­pe­ro­wać tego wiecz­nie napu­szo­nego chujka. Ow­szem, byli w jed­nej koali­cji, ale tylko dla­tego, że wyma­gała tego aryt­me­tyka sej­mowa. Poza tym nie­na­wi­dzili się jak pies z kotem i choć w tym momen­cie pre­mier ryzy­ko­wał bez­po­śred­nią kon­fron­ta­cję, a może nawet gromy ze strony zner­wi­co­wa­nego Kumi­dora, nie mógł odmó­wić sobie tej przy­jem­no­ści, wszak taka oka­zja wię­cej mogła się już nie powtó­rzyć.

– Cze­sła­wie… – pod­jął suge­styw­nie pre­zes, spra­wia­jąc, że z Bro­ziaka zupeł­nie zeszło powie­trze. Twarz pro­ku­ra­tora gene­ral­nego zaczęła gwał­tow­nie przy­bie­rać wszyst­kie odcie­nie czer­wieni. W końcu nie wytrzy­mał.

– Nie będę klę­kał przed całą Pol­ską! – wyrzu­cił z sie­bie, jakby ten zle­pek słów co naj­mniej parzył mu prze­łyk. Wszy­scy zebrani wbili spoj­rze­nia w Bro­ziaka, który wyglą­dał, jakby wła­śnie został przy­ła­pany na pod­ja­da­niu gilów. Widząc ich reak­cję, zape­rzył się jesz­cze bar­dziej. – Co się tak gapi­cie, do kurwy nędzy? – wark­nął. – Nie ma opcji, żebym się na to zgo­dził, i chcę, żeby to było dla was, kurwa, jasne jak słońce, bo wię­cej nie mam zamiaru się powta­rzać.

– Przed Kry­sza­kiem klę­kasz regu­lar­nie – syk­nął Nosal­ski.

– Spier­da­laj!

Atmos­fera zgęst­niała. Wszy­scy zebrani wie­dzieli, że obaj pano­wie za sobą nie prze­pa­dają, ale choć w kulu­arach padały różne słowa, ni­gdy wcze­śniej nie zagrali tak ostro. Przez dłuż­szą chwilę nikt nie miał odwagi się wyła­mać, aby prze­rwać tę nie­zręczną ciszę, i pre­mier zasta­na­wiał się, czy tylko on z tru­dem się powstrzy­muje, aby nie wybuch­nąć śmie­chem. Bez względu na roz­wój sytu­acji nad­szedł koniec Bro­ziaka. To było pewne jak amen w pacie­rzu.

– Uwa­żam, że dla dobra Pol­ski powin­ni­śmy jed­nak prze­dys­ku­to­wać każdy moż­liwy sce­na­riusz – pod­jął, uznaw­szy że warto jesz­cze tro­chę pogril­lo­wać znie­na­wi­dzo­nego prze­ciw­nika. Z zado­wo­le­niem przy­jął fakt, że nikt od razu nie zapro­te­sto­wał, a kilku mini­strów nawet wymow­nie poki­wało gło­wami. Kumi­dor zadu­mał się, marsz­cząc krza­cza­ste brwi.

– Pol­ski rząd nie nego­cjuje z ter­ro­ry­stami – znie­nacka wypa­lił pre­zy­dent, pod­kre­śla­jąc swoje słowa ude­rze­niem pię­ścią w stół.

Pre­mier uniósł brwi. Kątem oka dostrzegł, że pre­zes prze­wró­cił oczami. Maciej Misiak od początku obję­cia urzędu nie miał powa­ża­nia w zasa­dzie u nikogo, choć chyba sam się okła­my­wał, że jest ina­czej. „Misiek” lubił od czasu do czasu zazna­czyć swoją obec­ność, robiąc groźną minę albo pod­no­sząc głos, ale przy­po­mi­nał wtedy co naj­wy­żej puszą­cego się pawia albo kła­pią­cego zębami ratlerka. Nosal­ski do tej pory się zasta­na­wiał, co strze­liło pre­zesowi do głowy, że wybrał na to sta­no­wi­sko takiego nie­do­rajdę, ale naj­wy­raź­niej to był strzał w dzie­siątkę, bo ludzie na niego zagło­so­wali, co dla pre­miera wciąż pozo­sta­wało jedną z naj­bar­dziej nie­zgłę­bio­nych tajem­nic wszech­świata.

Kumi­dor wes­tchnął, naj­wy­raź­niej uznaw­szy, że musi zająć sta­no­wi­sko. Popra­wił się na krze­śle i cmok­nął kilka razy, jak to miał w zwy­czaju, gdy chciał wyar­ty­ku­ło­wać ważną dla sie­bie kwe­stię. Oparł łok­cie o blat stołu i obrzu­cił zebra­nych zde­gu­sto­wa­nym spoj­rze­niem.

– Ojciec Zwierzchny od lat jest dla nas nie­oce­nio­nym wspar­ciem poli­tycz­nym – zaczął nie­mrawo, jakby cała ta sytu­acja nie zro­biła na nim więk­szego wra­że­nia. – Jest wspar­ciem poli­tycz­nym, któ­rego w żad­nym wypadku nie możemy i nie powin­ni­śmy lek­ce­wa­żyć. I tu pre­zes Rady Mini­strów ma cał­ko­witą rację. Gdyby doszło, doszłoby do naj­gor­szego, jego wierni, wierni, któ­rym rów­nież bar­dzo bli­sko do naszej opcji poli­tycz­nej, mogliby nam tego nie wyba­czyć. Nie od dziś wia­domo, że popar­cie Ojca Zwierzch­nego daje nam od dzie­się­ciu do dwu­na­stu pro­cent w son­da­żach, w son­da­żach, które…

Tyrady Kumi­dora spraw­dzały się na wie­cach, pośród roz­ko­cha­nych w pre­ze­sie poże­ra­czy ryżu i ziem­nia­ków, ale w tej sytu­acji więk­szość z tu obec­nych dosko­nale zda­wała sobie sprawę, że to strata czasu. Nikt nie śmiał jed­nak zapro­te­sto­wać i wszy­scy uda­wali zain­te­re­so­wa­nych, od czasu do czasu marsz­cząc brwi lub przy­ta­ku­jąc. Kumi­dora trzeba było wysłu­chać, i już. W podob­nych sytu­acjach Nosal­ski zwy­kle wyłą­czał się i liczył swoje poupy­chane na taj­nych kon­tach miliony, ewen­tu­al­nie opra­co­wy­wał wła­sne wystą­pie­nia, pró­bu­jąc wymy­ślić dla oby­wa­teli kolejny nie­ist­nie­jący pro­blem, który następ­nie nale­żało roz­wią­zać, ści­śle rzecz ujmu­jąc, zmie­nić prawo tak, żeby naj­pierw je popsuć, a następ­nie napra­wić w spo­sób gwa­ran­tu­jący, że już bar­dziej popsuć się go nie da. Oczy­wi­ście póź­niej obo­wiąz­kowo nale­żało to prze­dys­ku­to­wać z Kumi­do­rem, ale pre­zes wbrew pozo­rom potra­fił wsłu­chać się w głosy innych i cza­sem przy­my­kał oko na zała­twie­nie przy oka­zji jakiejś pry­waty, gdy pomysł wpi­sy­wał się w jego sze­roko rozu­mianą stra­te­gię oca­le­nia Pol­ski przed tym, co sobie uroił. W każ­dym razie tak skro­jona reforma dawała pew­ność, że pie­nią­dze od tych bar­dziej ogar­nię­tych zostaną zdarte w maje­sta­cie tegoż prawa, ochłapy dla tłusz­czy tra­fią do odpo­wied­niego elek­to­ratu, a co naj­waż­niej­sze wła­sne miliony będą bez­pieczne, nato­miast te w dro­dze tra­fią na odpo­wied­nie konta bez obaw, że ktoś kie­dyś rzą­dzą­cym wystawi za to rachu­nek. I tu pre­mier musiał uczci­wie przy­znać, że Kumi­dor – choć pew­nie miałby pro­blemy, żeby zapła­cić w skle­pie kartą albo przez tele­fon zamó­wić pizzę – stra­te­giem był wybit­nym. Tak for­so­wana przez niego reforma sądow­nic­twa była w tym wypadku abso­lut­nie klu­czowa, bo – gdyby osta­tecz­nie się powio­dła – zapew­ni­łaby par­tii cią­głość wła­dzy, w naj­gor­szym wypadku bez­kar­ność jej człon­kom, bo próby odkrę­ce­nia cze­goś tak zagma­twa­nego i doku­ment­nie spie­przo­nego z góry były ska­zane na porażkę. Wszy­scy obecni w kan­ce­la­rii pre­miera dosko­nale o tym wie­dzieli, dla­tego trwali przy pre­ze­sie, który szedł jak taran i nawet za cenę wojny z Europą i idą­cych za tym spad­ków w son­da­żach uparł się, aby wykoń­czyć Sąd Naj­wyż­szy. Nawet Unia dała sobie spo­kój, uzna­jąc, że dys­ku­sja z Kumi­do­rem jest po pro­stu bez sensu, i usa­dziw­szy Pol­skę w oślej ławce, w nadziei cze­kała, że po kolej­nych wybo­rach wła­dzę przejmą ludzie, z któ­rymi będzie można się doga­dać. Naiw­ność unij­nych gospo­da­rzy nie prze­wi­dy­wała jed­nak stra­te­gicz­nego geniu­szu pre­zesa, który wła­śnie na takie podej­ście liczył. Pre­mier musiał przy­znać, że to był maj­stersz­tyk, bo po zaora­niu Sądu Naj­wyż­szego z oczy­wi­stych wzglę­dów par­tia prze­grać już nie mogła. Kumi­dor roze­grał to per­fek­cyj­nie. Swoją pozorną nie­po­rad­no­ścią i prza­śno­ścią uśpił gar­dzącą nim opo­zy­cję, nie­zli­czo­nymi afe­rami roz­my­dlił te naj­więk­sze, a głupi naród po pro­stu kupił, roz­da­jąc mu jego wła­sne pie­nią­dze. Oszu­kał wszyst­kich, prze­wi­dział wszystko i był o krok od speł­nie­nia swo­jego naj­więk­szego marze­nia. Żeby jed­nak zapi­sać się w histo­rii jako zbawca narodu, trzeba było naj­pierw doko­nać cze­goś naprawdę wiel­kiego. Iro­nią losu było, że to wła­śnie ten łach­ma­niarz tytu­łu­jący się Sędzią swoim poran­nym wystą­pie­niem dał mu ku temu praw­dziwą szansę.

– …wytrą­cimy naj­moc­niej­szy argu­ment opo­zy­cji. Jeśli ktoś ma inne zda­nie, to teraz może je wyra­zić.

Słowa Kumi­dora zawi­sły nad kon­fe­ren­cyj­nym sto­łem jak dym z cygara, powo­du­jąc, że w kan­ce­la­rii zapa­no­wała nie­umie­jęt­nie skry­wana kon­ster­na­cja. Nosal­ski zmru­żył oczy, ana­li­zu­jąc sens wypo­wie­dzi pre­zesa. Prze­ma­wiał pra­wie kwa­drans, głów­nie pra­wiąc o dobru Pol­ski i tych wszyst­kich patrio­tycz­nych dyr­dy­ma­łach, ale tym razem dotknął kwe­stii, która, gdyby się nad nią zasta­no­wić, mogła mieć głęb­szy sens. Z jed­nej strony pomysł nara­żał par­tię na śmiesz­ność, z dru­giej rze­czy­wi­ście dawał (choć nikłą) nadzieję na wyj­ście z tej pato­wej sytu­acji, a przy oka­zji pozwa­lał mu raz na zawsze roz­pra­wić się z tym nadę­tym kuta­fo­nem Bro­zia­kiem. Nie od dziś było wia­domo, że Kumi­dor ma tę nie­po­wta­rzalną umie­jęt­ność wsłu­cha­nia się w potrzeby i ocze­ki­wa­nia ludu. Przez lata wpa­dał na zda­wa­łoby się skraj­nie głu­pie, wręcz absur­dalne pomy­sły, które inne par­tie roz­ło­ży­łyby na łopatki w ciągu kilku tygo­dni. On jed­nak trwał na sta­no­wi­sku nie­wzru­szony i nawet jeśli cza­sem musiał zro­bił krok w tył, to tylko po to, aby chwilę póź­niej zro­bić dwa do przodu. Potra­fił prze­pchnąć abso­lut­nie wszystko.

Nosal­ski obser­wo­wał, jak po krót­ko­trwa­łej chwili zadumy kolejni mini­stro­wie zaczęli kie­ro­wać spoj­rze­nia na mini­stra spra­wie­dli­wo­ści i zara­zem pro­ku­ra­tora gene­ral­nego. Bro­ziak zda­wał się kur­czyć jesz­cze szyb­ciej, jakby z każ­dym kolej­nych odde­chem zapa­dał się w sobie. Pre­mier spoj­rzał na mini­stra z poli­to­wa­niem. Prze­szło mu przez myśl, że jeśli Kumi­dor wybrnie z tej sytu­acji, to on chyba się uko­rzy i na kola­nach powę­druje do Liche­nia.

– Nie zro­bię tego… – zapro­te­sto­wał Bro­ziak, ale jego ton nie był już tak bez­kom­pro­mi­sowy jak wcze­śniej, po praw­dzie jęczał jak baba.

– Głę­boko wie­rzę, że nie będziesz musiał – odparł Kumi­dor i sku­pił uwagę na Kału­żyń­skim. – Przed nami długa noc. Zarzą­dzam prze­rwę, ale bez mojej zgody nikt nie ma prawa opu­ścić tego budynku do czasu ulti­ma­tum. Z tobą, Olgierd, chcę nato­miast poroz­ma­wiać na osob­no­ści.

Ostat­nie słowa mocno pre­miera zasko­czyły. Pre­zes znów go pomi­nął i wcale nie popra­wił mu nastroju fakt, że tak samo potrak­to­wał też pre­zy­denta i pozo­sta­łych mini­strów resor­tów siło­wych. Poczuł, że jego oko znów zadrgało. Po dłuż­szym momen­cie waha­nia ostatni wstał od stołu. Z milio­nem fata­li­stycz­nych myśli opu­ścił salę i ruszył pro­sto do toa­lety.

Gdy Nosal­ski wymio­to­wał żół­cią do umy­walki, a Kumi­dor z Kału­żyń­skim knuli swoje wła­sne plany, jedna ze sto­ją­cych pod budyn­kiem Biura Bez­pie­czeń­stwa Naro­do­wego dzien­ni­ka­rek wła­śnie koń­czyła pracę. Ow­szem, mogła tu ster­czeć i przez całą noc wpa­try­wać się w szpa­ler umun­du­ro­wa­nych poli­cjan­tów, zmar­z­nąć, zgłod­nieć i uda­wać, że robi sen­sa­cyjny mate­riał, ale po pierw­sze nie spała od trze­ciej trzy­dzie­ści rano i po pro­stu była tym dniem zmę­czona, a po dru­gie miała już cał­kiem spore doświad­cze­nie i wie­działa, że przez naj­bliż­sze godziny nic wię­cej tu nie ustali. Biła się z myślami jesz­cze około kwa­dransa, w końcu uznała, że naj­le­piej zrobi, gdy poje­dzie do domu tro­chę się zdrzem­nąć i jesz­cze przed świ­tem posor­tuje i przy­go­tuje wszyst­kie dotych­czas zebrane mate­riały, aby być stu­pro­cen­towo przy­go­to­waną na jutrzej­szy medialny arma­ge­don. Gdy otwie­rała drzwi swo­jej ubło­co­nej alfy romeo, przez głowę prze­mknęła jej pewna myśl. Odrzu­ciła ją, uzna­jąc za absur­dalną, ale w dro­dze do domu ta sza­lona idea zaczęła nabie­rać coraz bar­dziej real­nych kształ­tów. Kła­dąc się do łóżka, była już prze­ko­nana, że to jest wła­śnie ten moment, aby redak­tor Patry­cja Klim­czak wzięła sprawy w swoje ręce.

ROZDZIAŁ 5

Igor Brudny sie­dział na łóżku i czy­ścił broń. Lubił tę czyn­ność, toteż ni­gdy nie musiał się do niej zmu­szać. Pół godziny sam na sam ze swoim wier­nym dru­hem i paczką fajek zawsze brzmiały co naj­mniej sym­pa­tycz­nie. Po raz ostatni prze­tarł ście­reczką lufę i uniósł wal­thera do świa­tła, bo przez żalu­zje w sypialni prze­bi­jały się pro­mie­nie listo­pa­do­wego słońca. Po stali prze­mknął refleks. Broń była czy­sta.

Wci­snął zała­do­wany maga­zy­nek, po czym scho­wał pisto­let do szu­flady. Spoj­rzał na zega­rek. Docho­dziła dzie­siąta i jeśli w ciągu ostat­nich trzy­dzie­stu minut nic się nie zmie­niło, to do posta­wio­nego ulti­ma­tum pozo­stało nieco ponad dwie godziny. Miał ambi­wa­lentne uczu­cia co do zaist­nia­łej sytu­acji. Ileż to razy prze­kli­nał w myśli rzą­dzą­cych tym kra­jem. Za to, co z nim robią, jak gar­dzą ludźmi, jak kła­mią w żywe oczy i kradną na potęgę. Mógłby wymie­niać jesz­cze długo, ale naj­bar­dziej nie­na­wi­dził ich za to, że bez cie­nia zaże­no­wa­nia kryli pedo­fi­lów. Tego nie mógł pojąć ani zaak­cep­to­wać. Tylko co z tego, gdy co trzeci Polak miał to w dupie i uda­wał, że pro­blem gwał­ce­nia dzieci przez księży nie ist­nieje. Ludzka obo­jęt­ność w tej kwe­stii go prze­ra­żała.

Zamknął szu­fladę i głę­boko ode­tchnął. Te obrazy wciąż były żywe.

– Lubię takich hun­cwo­tów. Pozwól matko, że z nim poroz­ma­wiam. Jestem pewny, że sobie z nim pora­dzę.

– Nie – zapro­te­sto­wała. – Ten się nie nadaje.

– Ależ skąd ten pomysł?

– Ojciec wyba­czy, ale w tym wypadku nie mogę się zgo­dzić. Nowak to dia­beł w ludz­kiej skó­rze. Nie­po­korny i… – Wes­tchnęła nieco zbyt teatral­nie. – Mamy tu jed­nak wielu innych, bar­dziej… sko­rych do współ­pracy chłop­ców.

– Och… jaka szkoda – jęk­nął ksiądz, nie kry­jąc roz­cza­ro­wa­nia. – Czy naprawdę nic nie da się zro­bić? Ten Krzyś, czy tak się nazywa…? – Spio­ru­no­wała go wzro­kiem. – Ten mło­dzie­niec ma w sobie coś, co mnie… no… matka prze­ło­żona wie, co mam na myśli…

On stał przy uchy­lo­nych drzwiach i z prze­ra­że­niem słu­chał roz­mowy zarzą­dza­ją­cej sie­ro­ciń­cem Gwi­dony i „wizy­tu­ją­cego” ich pla­cówkę księ­dza. Kilka godzin wcze­śniej natknął się na niego w toa­le­cie, gdzie pró­bo­wali się na niego zasa­dzić Kwi­czoł ze swoją bandą. Już zdą­żyli go unie­ru­cho­mić i wymie­rzyć parę cio­sów, ale odgryzł się i jed­nemu z opraw­ców zła­mał palec. Wtedy do ubi­ka­cji wszedł ksiądz, który prze­go­nił towa­rzy­stwo. Jemu samemu zata­ra­so­wał drogę.

– Za co chcieli ci doko­pać? – zapy­tał, siląc się na mło­dzie­żowy slang. On pod­niósł wzrok. Koja­rzył więk­szość twa­rzy pano­szą­cych się tu pedo­fi­lów i dosko­nale wie­dział, że ten należy do wzbu­dza­ją­cych naj­więk­szy postrach. Wysoki, tęgi, z ogrom­nym brzu­chem i gala­re­to­wa­tym pod­gar­dlem musiał ważyć dobre sto dwa­dzie­ścia kilo­gra­mów, a może i sto trzy­dzie­ści. Nie odpowie­dział, tylko przed­ra­mie­niem wytarł krew z roz­bi­tego nosa. – Jeśli chcesz, to posta­ram się, aby ponie­śli surową karę. Chcesz, aby te łobuzy ponio­sły surową karę? – Oczy księ­dza bły­snęły.

– Nie! – rzu­cił hardo.

– Nie? – Kapłan uniósł brwi zasko­czony.

– Nie potrze­buję pomocy. Ani od cie­bie, ani od nikogo! – wark­nął i zerwał się, aby go wymi­nąć, ale męż­czy­zna w sutan­nie zablo­ko­wał drzwi cia­łem.

– To nie­grzecz­nie zwra­cać się w ten spo­sób do osoby doro­słej – rzekł, wymow­nie potrzą­sa­jąc pal­cem. – Zwłasz­cza jeśli ta osoba jest kapła­nem i ofia­ruje pomoc…

Cof­nął się, wykrzy­wia­jąc usta w groź­nym gry­ma­sie. Kilka kro­pel krwi spa­dło na posadzkę, więc znów przy­tknął rękaw do roz­bi­tego nosa. Bał się, ale robił wszystko, aby nie dać tego po sobie poznać. Wciąż był tylko mło­dym chło­pa­kiem. Ow­szem, zadzior­nym i twar­dym, ale przez ostat­nie lata nauczył się oce­niać poten­cjalne zagro­że­nie. Wie­dział, że tym razem mógłby sobie nie pora­dzić, zwłasz­cza że męż­czy­zna w sutan­nie ważył przy­naj­mniej dwa razy wię­cej niż on. Nijak nie mógł kon­ku­ro­wać z takim olbrzy­mem.

– Dzię­kuję, ale nie potrze­buję pomocy – odparł mniej kon­fron­ta­cyj­nym tonem.

Męż­czy­zna w sutan­nie cmok­nął i z sykiem wypu­ścił powie­trze. Przez dłuż­szą chwilę przy­glą­dał mu się z nie­zdrową fascy­na­cją. W pew­nym momen­cie zmarsz­czył kar­to­flany nos i wło­żył dłoń pod sutannę. On zro­bił krok w tył, ale wtedy kapłan wycią­gnął paczkę chu­s­te­czek i naj­pierw się wysmar­kał, a potem wrę­czył mu resztę.

– Wytrzyj nos, chłop­cze – powie­dział. – I zasta­nów się nad moją pro­po­zy­cją. Mimo wszystko wie­rzę, że jesz­cze się zoba­czymy – dodał i prze­su­nął się, robiąc mu przej­ście.

Nie spo­tkali się wię­cej twa­rzą w twarz, bo aby nie kusić losu Gwi­dona wysłała go w ramach kary za bójkę do piw­nic, gdzie o chle­bie i wodzie, z Biblią pod pachą miał poku­to­wać przez trzy kolejne dni. Krowa, Dziad i Kami­lek nie mieli jed­nak tyle szczę­ścia, zwłasz­cza ostatni z nich, który po nocy z księ­dzem przez tydzień krwa­wił, w związku z czym młod­sze sio­stry każ­dego ranka musiały wymie­niać mu pościel. Nie­na­wi­dzili go za to i przy każ­dej oka­zji szu­kali szansy, aby mu o tym przy­po­mnieć, ale nauczył się z tym żyć. Naj­gor­szy wpier­dol zawsze był lep­szy nic noc z tymi zbo­czeń­cami. Ni­gdy się nie dowie­dział, czy Gwi­dona wyja­wiła temu księ­dzu – jak zresztą innym, któ­rzy mieli na niego zakusy – prawdę o tym, co zro­bił, gdy został wysłany na „ini­cja­cję”. Wąt­pił w to, bo stara jędza z pew­no­ścią chciała utrzy­mać tam­ten incy­dent w tajem­nicy. Temat został zamie­ciony pod dywan. Zda­rza się, wypadki cho­dzą po ludziach. Prawda o tym, że ośmio­letni chło­piec zepchnął pró­bu­ją­cego go mole­sto­wać księ­dza ze scho­dów, ni­gdy nie wypły­nęła, a ofi­cjalną wer­sję o nie­szczę­śli­wym wypadku wszy­scy, łącz­nie z poli­cją, przy­jęli ze zro­zu­mie­niem.

Przez kolejne lata robił wszystko, aby prze­trwać. Tam­tego księ­dza widział jesz­cze kil­ku­krot­nie, ale zawsze trzy­mał się na dystans, uni­kał go, wolał ukryć się i nie przyjść na obiad, niż po raz kolejny ryzy­ko­wać bez­po­średni kon­takt. Gwi­dona w tej kwe­stii była wyro­zu­miała, bo choć swoje sady­styczne zapędy wzglę­dem jego osoby reali­zo­wała na setki innych spo­so­bów, też wolała, aby nie rzu­cał się w oczy i nie kusił odwie­dza­ją­cych pla­cówkę księży. Dziś klasz­tor sióstr hie­ro­ni­mek już nie ist­niał. Ruiny po poża­rze zostały wybu­rzone, a kupa gruzu uprząt­nięta. Mia­sto wysta­wiło teren na sprze­daż, ale do tej pory nie zna­lazł się chętny do zakupu działki noszą­cej piętno nie­wy­obra­żal­nego cier­pie­nia tylu mło­dych dusz. Mogłoby się wyda­wać, że temat jest zamknięty, ale Brudny widział to ina­czej. No bo jak przejść do porządku dzien­nego nad tym, że wielu spraw­ców tych cier­pień wciąż cho­dziło bez­kar­nie po świe­cie, bo chro­niący ich biskupi oraz cho­dzący na ich smy­czy poli­tycy robili wszystko, aby podłe czyny wie­leb­nych ni­gdy nie ujrzały świa­tła dzien­nego? Szlag go tra­fiał, gdy sły­szał w mediach, że Epi­sko­pat nie zga­dza się na ujaw­nie­nie przy­pad­ków pedo­fi­lii wśród księży. Nie, bo nie. Nie i koniec.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki