Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Niewierni - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
25 maja 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Niewierni - ebook

Niewierni to tętniący napięciem wielowątkowy thriller, w którym powracają bohaterowie Nielegalnych.

Autor, były oficer wywiadu, stworzył pasjonującą opowieść inspirowaną autentycznymi wydarzeniami.

Agenci polskiego wywiadu z zespołu Konrada Wolskiego wpadają na trop tajemniczego spotkania w hotelu Marriott. Nie podejrzewają, że wydarzenie to postawi na nogi służby wywiadowcze wielkich mocarstw. Nowe zagrożenie terrorystyczne uruchamia lawinę wydarzeń od Jemenu po Irlandię.

Nieuchwytny Safir as-Salam, polski terrorysta w szeregach Al-Kaidy jest gotowy do decydującego starcia. Wszystkie tropy prowadzą do Szwecji, gdzie uwagę służb zaprząta genialny haker antyglobalista...

Vincent V. Severski ─ pseudonim literacki pułkownika polskiego wywiadu. Przez wiele lat pracował poza granicami kraju pod przybraną tożsamością. Zajmował jedno z najwyższych stanowisk kierowniczych w Agencji Wywiadu. Odszedł ze służby w 2007 roku. Wielokrotnie odznaczany i wyróżniany przez najwyższe władze RP, uhonorowany Legią Zasługi przez prezydenta Baracka Obamę.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8252-086-6
Rozmiar pliku: 1,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Uro­czy­stość Naj­święt­szego Serca Pana Jezusa nie wyróż­niała się tego roku niczym spe­cjal­nym. Może tylko pogoda była ład­niej­sza i zro­biło się bar­dzo cie­pło, ale dla Marii Kry­nic­kiej to i tak nie miało więk­szego zna­cze­nia.

Po powro­cie z kościoła jak zwy­kle wzięła się do szy­ko­wa­nia obiadu. Jej mąż Marian, od lat bez pracy, zaległ z butelką piwa w dłoni przed tele­wi­zo­rem. Z dru­giego pokoju docho­dziły głosy chłopca i dziew­czynki wal­czą­cych o dostęp do kom­pu­tera. Całe miesz­ka­nie z ciemną kuch­nią miało led­wie czter­dzie­ści metrów kwa­dra­to­wych, a spra­wiało wra­że­nie jesz­cze mniej­szego. Tak zostało zapro­jek­to­wane w latach sześć­dzie­sią­tych.

Zanim Maria Kry­nicka przy­go­to­wała obiad, Marian zdą­żył już wypić trzy piwa i wypa­lić pięć papie­ro­sów. Nie usły­szała, jak zachrzę­ściła zakrętka od dwu­setki żołąd­ko­wej gorz­kiej scho­wa­nej pod sta­rym fote­lem przy­kry­tym narzutą. Po chwili z bal­konu dru­giego pię­tra domu przy ulicy Orzyc­kiej w War­sza­wie poszy­bo­wała w krzaki pusta bute­leczka.

Papie­ro­sów i piwa Kry­nicki uży­wał w nad­mia­rze kosz­tem dwójki dzieci. I to wła­śnie naj­bar­dziej bolało Marię. Kie­dyś pró­bo­wała pro­te­sto­wać, wal­czyć, ale pię­ści Mariana szybko koń­czyły dys­ku­sję.

Odkąd dostała pracę sprzą­taczki w hotelu Mar­riott, nie mogła sobie pozwo­lić na widoczne sińce, bo to ona utrzy­my­wała dom, Mariana i coraz bar­dziej wyma­ga­jące dzieci.

Instynkt samo­za­cho­waw­czy Kry­nicki miał roz­wi­nięty nad­zwy­czaj dobrze, ale nie tak dobrze, aby hamo­wać popęd sek­su­alny i upodo­ba­nie do bru­tal­no­ści. Dla­tego Maria wie­działa dosko­nale, czym jest gwałt połą­czony z okru­cień­stwem. Pozba­wiona wyboru godziła się na takie życie, cze­ka­jąc nie wia­domo na co. Cza­sami nawet żal jej było Mariana i szcze­rze mu współ­czuła, bo nie mogła ina­czej. Brak współ­czu­cia to też okru­cień­stwo – pod­po­wia­dał jej ksiądz.

Nie bała się Mariana, bała się kon­se­kwen­cji, któ­rych wła­ści­wie nie potra­fiła okre­ślić. Ale naj­bar­dziej bała się pójść do gine­ko­loga, choć orga­nizm od dawna już sygna­li­zo­wał, że może być za późno. A może dla­tego, że było za późno, uwa­żała, iż nie ma już po co iść do leka­rza.

Kie­dyś sta­rała się zatrzy­my­wać dzieci w domu, bo tylko w ten spo­sób mogła unik­nąć natar­czy­wo­ści Mariana. Ale z cza­sem nauczył się wyko­rzy­sty­wać każdą oka­zję i uznała, że lepiej, by dzieci były wtedy poza domem.

W hotelu pra­co­wała na zmiany, więc przy stale obec­nym w domu mężu jej los był nazna­czony cier­pie­niem, więk­szym, niż kto­kol­wiek mógł przy­pusz­czać. Z cza­sem jed­nak uznała, że muszą być prze­cież kobiety, które cier­pią bar­dziej od niej. O wiele bar­dziej! Bo cier­pie­nie nie ma gra­nic – uwa­żała Maria Kry­nicka wsłu­chu­jąca się uważ­nie w Pismo Święte.

Do pracy szła dopiero w ponie­dzia­łek na ósmą rano i od tego dnia, dzięki jej spo­strze­gaw­czo­ści i odpo­wie­dzial­no­ści, miał się tro­chę zmie­nić świat. Ale nie ten w cia­snym miesz­ka­niu na dru­gim pię­trze przy ulicy Orzyc­kiej w War­sza­wie.2

Minęło już ponad sie­dem mie­sięcy, odkąd wysłał do Zuzy maila z Kijowa. Odpo­wie­działa mu dopiero po trzech tygo­dniach. Póź­niej prze­sy­łała wia­do­mo­ści co dwa dni. Prze­glą­dał swoją skrzynkę moż­li­wie czę­sto. Ale nie mógł odpi­sać, bo wokół niego działy się dziwne rze­czy i oba­wiał się, że może być śle­dzony przez rosyj­ską FSB albo Służbę Bez­pie­czeń­stwa Ukra­iny. Dosko­nale wie­dział, że rosyj­skie służby mają swoje wtyczki w Al-Tak­fir, ale sprawa, którą miał zała­twić, warta była tego ryzyka.

Roz­mowy były tajne i spo­tka­nia odby­wały się za każ­dym razem gdzie indziej, w róż­nych wsiach i chu­to­rach, od Sym­fe­ro­pola do Jałty, więc Karol Hamond nie miał swo­bod­nego dostępu do inter­netu i musiał pole­gać na przy­god­nych kawia­ren­kach. Tele­fonu rów­nież nie mógł uży­wać. Numer, który podał Zuzie we Lwo­wie, był już nie­ak­tu­alny.

Od roz­sta­nia na lwow­skim pero­nie nie mógł prze­stać o niej myśleć. Jej obraz w oknie pociągu i smutne, odda­la­jące się spoj­rze­nie utkwiły w jego pamięci z siłą, jakiej dotąd nie znał.

Chwi­lami wyda­wało mu się, że popadł w jakiś obłęd, że to wszystko jest bez sensu. Skła­mał prze­cież, że nazywa się Alek­san­der Kurtz, i opo­wie­dział jej o sobie zmy­ślone histo­rie. Zuza poznała kogoś innego, więc jak mógł nawet pomy­śleć, że będzie chciała się z nim spo­ty­kać, jeżeli się zorien­tuje, że ją okła­mał. Była na tyle inte­li­gentną dzien­ni­karką, że prę­dzej czy póź­niej by się domy­śliła, że nie jest tym, za kogo pra­gnął ucho­dzić.

Jed­nak ta na pozór tak oczy­wi­sta myśl nie była w sta­nie znisz­czyć marze­nia, by spró­bo­wać wytłu­ma­czyć sens swo­jej misji. Gdyby zro­zu­miała, że poświę­cił się walce o lep­sze jutro, mogłaby się do niego przy­łą­czyć. We dwoje, razem, mie­liby więk­szą szansę przy­bli­żyć tę wizję.

Dla­tego kiedy wró­cił z Krymu do Pol­ski, posta­no­wił przy­go­to­wać się do tej roz­mowy. Naj­pierw musiał usta­lić, gdzie mieszka Zuzanna Wil­ska.

Karol wynaj­mo­wał na obrze­żach Iwicz­nej solidny, muro­wany domek z lat sie­dem­dzie­sią­tych. Prze­ciętny, nie­wy­róż­nia­jący się niczym szcze­gól­nym, dobrany jed­nak bar­dzo sta­ran­nie, tak by speł­niał wszyst­kie jego nie­ty­powe potrzeby.

Teren pose­sji i dom były zabez­pie­czone mini­ka­me­rami połą­czo­nymi z kom­pu­te­rem ukry­tym pod pod­łogą w kuchni. Tam też miał skrytkę, w któ­rej trzy­mał broń, doku­menty, pie­nią­dze, zestaw note­bo­oków, iPhone’ów, Black­Ber­rych, zdo­by­tych w róż­nych zakąt­kach świata. Dom zabez­pie­czony był dodat­kowo ładun­kami wybu­cho­wymi.

W garażu Karol trzy­mał motor Kawa­saki KX 450F, na któ­rym regu­lar­nie, co tydzień, ćwi­czył jazdę tere­nową. Opa­no­wał ją w stop­niu dosko­na­łym i miał prawo wie­rzyć, że kiedy po niego przyjdą, to nie broń, nie ładunki wybu­chowe, ale wła­śnie ten motor go ura­tuje.

Spę­dzał tutaj led­wie kilka mie­sięcy w roku, lecz uwa­żał ten dom za swoje miej­sce na ziemi, bo czuł się Pola­kiem.

W domu korzy­stał z inter­netu tylko w spra­wach, które nie były zwią­zane z jego dzia­łal­no­ścią w Bazie. Sprawy orga­ni­za­cyjne zała­twiał wyłącz­nie w sie­ciach wi-fi w cen­trach han­dlo­wych.

Nie­ustan­nie stu­dio­wał tech­no­lo­gie infor­ma­tyczne, szcze­gól­nie te wojow­ni­cze, lecz nie tylko po to, by pod­nieść wła­sne umie­jęt­no­ści, ale rów­nież po to, by nawią­zy­wać kon­takty z oso­bami zatrud­nio­nymi w miej­scach, które mogą być przy­datne dla Bazy.

Dla­tego nie miał naj­mniej­szych trud­no­ści ze zdo­by­ciem adresu IP Zuzy Wil­skiej, choć zajęło mu to tro­chę czasu. Jej kom­pu­ter znaj­do­wał się w miesz­ka­niu na trze­cim pię­trze przy placu Wil­sona 2, nad kinem Wisła.

Wcze­śniej przej­rzał w inter­ne­cie wszyst­kie infor­ma­cje na temat Zuzanny Wil­skiej. Osoby o tym imie­niu i nazwi­sku poja­wiały się wie­lo­krot­nie, jed­nak żadna nie paso­wała do jej pro­filu. Nic też nie wyszło, kiedy połą­czył jej nazwi­sko z hasłem „Ukra­ina”. Wydało mu się dziwne, że dzien­ni­karka spe­cja­li­zu­jąca się w tym tema­cie nie ma w inter­ne­cie żad­nych publi­ka­cji. Jej nazwi­sko nie poja­wiło się na żad­nym blogu, forum ani cza­cie. Spraw­dzał to długo i sys­te­ma­tycz­nie. Zupeł­nie nic!

Fre­elan­cer musi prze­cież gdzieś ist­nieć, gdzieś publi­ko­wać – zasta­na­wiał się aż do chwili, kiedy zro­zu­miał, że Zuza publi­kuje pod pseu­do­ni­mem. Skoro jeź­dzi tak czę­sto na Ukra­inę, woli pew­nie pozo­stać ano­ni­mowa. Ta myśl stała się nagle dla niego tak oczy­wi­sta, że zaprze­stał dal­szego śledz­twa.

Teraz, gdy znał już jej adres, posta­no­wił spraw­dzić, czy rze­czy­wi­ście tam mieszka.

Wie­lo­krot­nie wyobra­żał sobie, że po pro­stu dzwoni do jej drzwi, wcho­dzi z wiel­kim bukie­tem kwia­tów i bez słowa ją całuje. Od tego momentu wszystko zacznie się od nowa. Im dłu­żej ukła­dał sobie w gło­wie słowa i myśli, tym moc­niej docho­dził do prze­ko­na­nia, że ktoś taki jak ona musi go zro­zu­mieć i zaak­cep­to­wać.

A jeżeli tak się nie sta­nie?! – myślał z nie­po­ko­jem i zaraz sam sobie odpo­wia­dał: Nie! Nie… Osza­la­łeś, czło­wieku! Nie! Na pewno się zgo­dzi!

Prze­słała mu mailem trzy­dzie­ści sie­dem obszer­nych wia­do­mo­ści, w któ­rych dawała wyraźne sygnały, że tak wła­śnie może być, że jej uczu­cie jest silne i trwałe, a wraż­li­wość na krzywdę świata nie mniej­sza niż u niego. Tyle razy już napi­sał „Kocham Cię!”, lecz nie mógł się zdo­być na ude­rze­nie w kla­wisz Enter. Teraz tro­chę żało­wał.

Od dwóch mie­sięcy nie miał od niej żad­nej wia­do­mo­ści i poczuł się zagro­żony. Musiał się pospie­szyć i jak naj­szyb­ciej zro­bić to, co sobie zapla­no­wał.

Wcze­śniej, zanim ją poznał, miał chwi­lami wra­że­nie, że walka w Bazie prze­mie­niła go w bez­dusz­nego, pozba­wio­nego uczuć wojow­nika. Zuza tchnęła w niego tak wiele opty­mi­zmu, nadziei, że znów poczuł się czło­wie­kiem peł­nym życia, rewo­lu­cjo­ni­stą. Jej aura spra­wiła, że powrót Mah­diego sta­wał się realny i bli­ski.

Teraz naj­waż­niej­sze było spraw­dzić, czy Zuza jest wolna, czy nie ma przy niej kogoś, czy wciąż mieszka sama. Nawet nie dopusz­czał do sie­bie innej myśli. Wyda­wała mu się tak irra­cjo­nalna, nie­praw­do­po­dobna, że chwi­lami się zasta­na­wiał, czy zamiast spraw­dzać wszystko i przy­go­to­wy­wać się jak do akcji bojo­wej, nie powi­nien wejść po pro­stu na trze­cie pię­tro i zadzwo­nić do drzwi.

Jed­nak instynkt wojow­nika nie pozwa­lał mu ryzy­ko­wać życia. Od niego zale­żało nie tylko powo­dze­nie rewo­lu­cji i bez­pie­czeń­stwo wielu braci, lecz także coś znacz­nie waż­niej­szego.

Na pewno się do mnie przy­łą­czy! Nie będzie miała wyboru, kiedy zro­zu­mie, o co trzeba wal­czyć! – powta­rzał sobie upo­rczy­wie i z głę­bo­kim prze­ko­na­niem, że tak wła­śnie będzie.

Posta­no­wił jed­nak, że zanim się z nią spo­tka, poroz­ma­wia z pro­fe­so­rem Ahme­dem. Czuł, że odkąd ją poznał, tak mocno zawład­nęły nim emo­cje, że chwi­lami traci samo­kon­trolę, błą­dzi i coraz czę­ściej się myli. Uznał więc, że nie powi­nien sam podej­mo­wać decy­zji. Nie mógł prze­cież sprze­nie­wie­rzyć się przy­się­dze. Są sprawy waż­niej­sze niż życie, śmierć czy nawet miłość.

Do domu wcho­dziło się od tyłu. Pod wyso­kimi drze­wami stały zapar­ko­wane samo­chody loka­to­rów. Była jede­na­sta rano i Karol miał nadzieję, że Zuzy nie ma w domu. Dla pew­no­ści jed­nak naci­snął na domo­fo­nie numer jej miesz­ka­nia. Tak jak się spo­dzie­wał, odpo­wie­działo mu mil­cze­nie.

O tej porze, w dzień powsze­dni, pra­wie każdy ma coś do zała­twie­nia w mie­ście albo jest w pracy. W domach są tylko eme­ryci, ren­ci­ści, bez­ro­botni, matki z dziećmi, więc wci­snął dowolny numer. Ode­zwała się star­sza kobieta i na hasło „listo­nosz” otwo­rzyła drzwi klatki numer 2.

Przy­piął sobie pod­ro­biony iden­ty­fi­ka­tor z logo PGNiG ze swoim zdję­ciem. Wziął duży zeszyt i detek­tor gazu, który kupił w inter­ne­cie, i zadzwo­nił do drzwi pię­tro niżej.

Dopiero po trze­cim dzwonku otwo­rzył mu nie­ogo­lony męż­czy­zna po czter­dzie­stce, w majt­kach i brud­nym pod­ko­szulku.

– Dzień dobry panu. Jestem z gazowni. Pro­wa­dzimy kon­trolę insta­la­cji – zaczął Karol pew­nym sie­bie gło­sem. – Można?

– Wchodź pan! – wyrzu­cił z sie­bie męż­czy­zna wraz z alko­ho­lo­wym odo­rem.

Karol prze­szedł bokiem, bo jedy­nie tyle mu zosta­wił miej­sca. Już z przed­po­koju było widać, że ume­blo­wa­nie pocho­dzi z lat sie­dem­dzie­sią­tych, a ostatni remont robiono tu pew­nie jesz­cze wcze­śniej. Miesz­ka­nie skła­dało się z dwóch dużych pokoi i spo­rej kuchni. Mogło mieć jakieś sześć­dzie­siąt metrów.

Wszedł do kuchni i włą­czył detek­tor gazu przy sta­rej kuchence. Choć miała to być zwy­kła przy­krywka do spraw­dze­nia roz­kładu miesz­ka­nia i krót­kiej roz­mowy, ku jego zasko­cze­niu detek­tor zaczął gło­śno pisz­czeć.

– Ma pan silny upływ gazu. To bar­dzo nie­bez­pieczne! – stwier­dził zgod­nie z prawdą Karol i bez pyta­nia usiadł przy stole, roz­ło­żył zeszyt i coś w nim zapi­sał. – Przy­ślę dzi­siaj do pana gazow­ni­ków, żeby to uszczel­nili. Spra­wia pan zagro­że­nie dla wszyst­kich loka­to­rów. – Pomy­ślał, że Zuza nawet nie wie, na jakiej bom­bie mieszka. – Zro­zu­miał pan? W prze­ciw­nym razie grozi panu sąd grodzki…

– Dobra! Dobra! – ode­zwał się nagle męż­czy­zna. – Zała­twimy sprawę, kurwa!

– Nie wie pan, kiedy można zastać tego loka­tora nad panem? – zapy­tał Karol, wciąż coś pisząc w zeszy­cie. – Pan tu pod­pi­sze! – powie­dział po chwili, dał męż­czyź­nie dłu­go­pis i pod­su­nął zeszyt.

– Jaki loka­tor?! Panie! Dupa, i to jaka! – oży­wił się tam­ten.

– To może przyjdę, jak nie będzie męża – odparł Karol z uda­waną iro­nią.

– Gdzie tam, panie! Sama mieszka! Wysoka blon­dyna, ale żad­nego fiuta z nią nie widzia­łem… No… tego… łóżko też nie wali po nocy.

– Długo tu mieszka?

– Parę lat… nie pamię­tam. Kupiła to miesz­ka­nie ze trzy albo cztery lata temu. I zaraz mi, kurwa, zalała całą kuch­nię. Tynk odszedł z sufitu. Patrz pan! – Karol spoj­rzał na zagrzy­biony sufit. – Potem robiła remont. Wszystko wypier­do­liła na śmieci… Ma cipa kasę, ma… Co ja z nią mia­łem, panie!

– Kiedy ją naj­le­piej zastać?

– Nie wiem. Czę­sto wyjeż­dża… wraca raczej późno…

– Dobrze. Dzię­kuję panu. Niech pan czeka na gazow­ni­ków!

– Dobra. Dobra – zakoń­czył męż­czy­zna tym samym tonem, jakim zaczął.

Karol wyszedł na klatkę scho­dową z dziw­nym uczu­ciem, że chęt­nie pchnąłby nożem tego obśli­nio­nego pijaka, ale jed­no­cze­śnie był mu wdzięczny, bo usły­szał to, co chciał, i były to dobre wia­do­mo­ści. Na tyle dobre, że nie musiał się zasta­na­wiać, dla­czego w tym miesz­ka­niu zamel­do­wana jest jakaś Sara Kali­ska. Można było to łatwo wyja­śnić na sto spo­so­bów. Wie­dział o tym aż nadto dobrze.

Następ­nego dnia o siód­mej rano usta­wił samo­chód w miej­scu, z któ­rego miał dosko­nały widok na drzwi klatki numer 2.

Było dosyć cie­pło i sucho. Wie­dział, że roz­po­zna ją z łatwo­ścią. Jej obraz tkwił w jego pamięci, jakby był utrwa­lony w miej­scu wybra­nym wyłącz­nie dla niej.

O siód­mej trzy­dzie­ści zamknęło się okno sypialni, co ozna­czało, że Zuza wkrótce będzie wycho­dzić. Pomy­ślał, że jeżeli codzien­nie wycho­dzi o tej porze, to z pew­no­ścią musi gdzieś pra­co­wać i pewno nie jest już fre­elan­ce­rem. Wolał, żeby była wol­nym czło­wie­kiem, tak jak mówiła we Lwo­wie.

Po chwili otwo­rzyły się drzwi i wyszła Zuza. Karol instynk­tow­nie pochy­lił się w fotelu. Roz­po­znał ją od razu. Słom­ko­wo­złote włosy miała spięte wysoko z tyłu głowy, iden­tycz­nie jak wtedy, gdy widział ją ostatni raz w oknie pociągu do Kijowa.

Zatrzy­mała się na moment przed wej­ściem, jakby chciała się upew­nić, jaka jest pogoda. Pod­nio­sła koł­nierz gra­na­to­wego żakietu w mary­nar­skim stylu, ze zło­tymi guzi­kami. Była w dżin­sach i czar­nych butach na pła­skiej pode­szwie. Na ramie­niu miała dużą czarną torbę spor­tową. Kom­po­zy­cja stroju była tro­chę męska, dosyć pro­sta, a jed­nak dobrana z kobie­cym sma­kiem i sty­lem, wzmoc­niona urodą Zuzy i har­mo­nij­nymi ruchami jej ciała.

Pamię­tał ją tro­chę inną, w waka­cyj­nym oto­cze­niu, ale teraz, gdy patrzył, jak idzie szyb­kim, pew­nym kro­kiem, a spięte włosy koły­szą się w takt jej ruchów, poczuł, jakby coś ści­snęło go za gar­dło, jakby nie­spo­dzie­wa­nie zamarzł i stra­cił kon­trolę nad wła­snym cia­łem. Ni­gdy wcze­śniej nie doświad­czył podob­nego dozna­nia. Ale to było przy­jemne.

Potrze­bo­wał chwili, by się opa­no­wać. Dopiero teraz się zorien­to­wał, że Zuza nie będzie jechać samo­cho­dem i praw­do­po­dob­nie zmie­rza w kie­runku metra albo tram­waju. Posta­wił koł­nierz kurtki, zało­żył oku­lary i nacią­gnął głę­biej czarną czapkę. Wysko­czył z samo­chodu, gdy Zuza zni­kała za zakrę­tem.

Na placu Wil­sona było już sporo poran­nych prze­chod­niów zmie­rza­ją­cych w róż­nych kie­run­kach. Jemu jed­nak się wyda­wało, że w War­sza­wie jest teraz tylko ich dwoje.

Weszła do metra. Karol musiał skró­cić dystans, ale zacho­wał bez­pieczną odle­głość. Nie był gotowy na przy­pad­kowe spo­tka­nie, nie w takich warun­kach.

Kupił bilet w auto­ma­cie, prze­szedł przez bramkę i zoba­czył ją sto­jącą na pero­nie przy torze w kie­runku Cen­trum. Było dużo ludzi i łatwo mógł się ukryć. Sta­nął na końcu peronu. Rzadko jeź­dził komu­ni­ka­cją miej­ską w War­sza­wie, bo bał się, że ktoś mógłby go roz­po­znać.

Zuza stała bli­żej początku peronu, zatem gdy wysią­dzie, pój­dzie do przed­niego wyj­ścia – pomy­ślał.

Po chwili nad­je­chał pociąg. Karol odcze­kał, aż Zuza wej­dzie do jed­nego z pierw­szych wago­nów, prze­pu­ścił wszyst­kich pasa­że­rów i wsiadł ostatni do koń­co­wego wagonu.

Wysia­dał na każ­dej sta­cji, prze­pusz­cza­jąc pasa­że­rów, i wra­cał ostatni. Manewr ten wyma­gał od niego sporo zde­cy­do­wa­nia i siły, jed­nak Karol radził sobie dobrze. Ta pro­sta tech­nika pozwa­lała mu kon­tro­lo­wać, czy Zuza na­dal jest w pociągu. Wysia­dła z tłu­mem ludzi na sta­cji Cen­trum.

Jej jasne włosy pro­wa­dziły go bez­błęd­nie. Był bar­dzo bli­sko i wyda­wało mu się, że ona wyczuje jego obec­ność, odwróci się i spoj­rzy pro­sto na niego.

Gdy wyszli na zewnątrz, zwięk­szył dystans. Zuza skrę­ciła w prawo i ruszyła w kie­runku Dworca Cen­tral­nego.

Widział dosko­nale, jak prze­szła na drugą stronę ulicy Emi­lii Pla­ter i po chwili znik­nęła w jed­nym z wie­żow­ców. Wszedł za nią wraz z ludźmi spie­szą­cymi do pracy.

Wró­cił do domu w Iwicz­nej i od razu włą­czył inter­net. W budynku, do któ­rego weszła Zuza, było około czter­dzie­stu insty­tu­cji. Skon­sta­to­wał, że praw­do­po­dob­nie musi teraz pra­co­wać dla jakiejś firmy han­dlo­wej albo kon­sul­tin­go­wej. Poczuł lek­kie roz­cza­ro­wa­nie i mocno zatrza­snął pokrywę kom­pu­tera.

Oparł się na fotelu i zało­żył ręce za głowę. Przez chwilę trwał w bez­ru­chu. Dotarło do niego, że po tym wszyst­kim, co go dziś spo­tkało, potrze­buje wewnętrz­nej rów­no­wagi i wymiany ener­gii. Posta­no­wił, że pój­dzie do siłowni w garażu i przez godzinę nad sobą popra­cuje, a potem za domem poćwi­czy Falun Dafa. Zrobi dzi­siaj pełny zestaw ćwi­czeń, ale skupi się na Falun Zhou Tian Fa i Shen Tong Jia Chi Fa.

Gdy już będzie odno­wiony i gotowy, zasią­dzie znowu przy kom­pu­te­rze i spró­buje usta­lić, w któ­rej fir­mie pra­cuje Zuza.3

Kon­rad Wol­ski, naczel­nik Wydziału Spe­cjal­nego Q Agen­cji Wywiadu, sie­dział w swoim pokoju na dwu­dzie­stym pię­trze war­szaw­skiego wie­żowca i cze­kał. Przed nim na biurku stał zimny już kubek ze zło­tym sym­bo­lem CIA, nie­duże drew­niane pudełko o pięk­nym ciem­no­brą­zo­wym wzo­rze i leżał iPhone 4S.

Minęły już ponad dwie godziny. Nie odbie­rał tele­fo­nów i zabro­nił sekre­tarce Ewie wpusz­cza­nia kogo­kol­wiek aż do odwo­ła­nia. Czas dłu­żył mu się nie­mi­ło­sier­nie, a czarne lusterko tele­fonu wciąż było mar­twe.

– Co się dzieje? – wymam­ro­tał ze zło­ścią i przy­gryzł dolną wargę. Wziął do ręki tele­fon i wci­snął przy­cisk, jakby chciał się upew­nić, czy przy­pad­kiem nie prze­oczył połą­cze­nia. Dobrze wie­dział, że to bez­sen­sowna reak­cja, ale robił tak cza­sami, gdy dener­wo­wał się bar­dziej niż zwy­kle.

Popa­trzył na pamiąt­kowy kubek z oka­zji pięć­dzie­się­cio­le­cia CIA, który kie­dyś poda­ro­wał mu war­szaw­ski rezy­dent, i pomy­ślał, że był to chyba dzie­siąty kubek, jaki dostał od Ame­ry­ka­nów. Wszyst­kie oprócz tego jed­nego roz­dał pra­cow­ni­kom, ale ci ni­gdy ich nie uży­wali do picia kawy, jakby uwa­żali, że nie może ona sma­ko­wać z cze­goś takiego, i prze­cho­wy­wali w nich przy­bory biu­rowe.

Kon­rad jed­nak uży­wał go zgod­nie z prze­zna­cze­niem, bo odpo­wia­dała mu powięk­szona pojem­ność i wygodny uchwyt.

Prze­niósł wzrok na pudełko. Prze­krę­cił srebrny klu­czyk. Wewnątrz, pod spodem, umiesz­czona była mosiężna tabliczka z wygra­we­ro­wa­nym napi­sem: _To Kon­rad with best wishes from your friends in Israel. Janu­ary 1998_.

Dostał je od Dawida Awnera, star­szego od niego o sie­dem­na­ście lat ofi­cera Mosadu, z któ­rym współ­pra­co­wał przez wiele lat. Reali­zo­wali razem ope­ra­cję „Con­dor” w Ira­nie.

Dawid był praw­dzi­wym przy­ja­cie­lem i to on nauczył Kon­rada, czym jest świat islamu i kim są Izra­el­czycy. Ale nauczył go też cze­goś znacz­nie waż­niej­szego: moral­no­ści, jaką powi­nien się cecho­wać ofi­cer wywiadu.

Zmarł pięć lat temu po wypa­le­niu miliona papie­ro­sów i wypi­ciu dwu­stu pięć­dzie­się­ciu hek­to­li­trów arab­skiej kawy. Kon­ra­dowi bar­dzo bra­ko­wało jego pro­stej szpie­gow­skiej mądro­ści. Nikt tak jak Dawid nie potra­fił wytłu­ma­czyć spraw trud­nych do zro­zu­mie­nia dla wszyst­kich tych, któ­rzy nie prze­żyli Holo­kau­stu.

Zawsze zacho­wy­wał zimną krew i znaj­do­wał słuszne roz­wią­za­nie. Cier­pli­wość tra­cił jedy­nie wtedy, gdy zaczy­nali roz­ma­wiać o orto­dok­syj­nych żydach, któ­rych uwa­żał za zakałę i praw­dziwe nie­szczę­ście narodu izra­el­skiego. Sam był żydem refor­mo­wa­nym, uro­dzo­nym w Sosnowcu.

Pudełko zostało zro­bione przez Izra­ela Bia­łego, mosa­dow­skiego arcy­mi­strza wyro­bów ręcz­nych, z dwóch dużych kawał­ków drzewa oliw­nego, które po tysiącu lat owo­co­wa­nia uschło któ­re­goś dnia na dzie­dzińcu jakie­goś sta­rego domu w Jaf­fie. „Z jego drewna wytwo­rzono przed­mioty, które otrzy­mali spraw­dzeni przy­ja­ciele Izra­ela – mówił Awner, wrę­cza­jąc pudełko Kon­ra­dowi. – W tym świę­tym drze­wie, które przez setki lat rodziło owoce i które zawsze ktoś ota­czał czu­ło­ścią, zaklęta była istota czło­wie­czeń­stwa. To drzewo rów­nie żar­li­wie kochali Żydzi, jak i Ara­bo­wie”. Tak mówił Dawid, który Ara­bów nazy­wał braćmi, a Per­sów uwa­żał za przy­ja­ciół.

Gdy wrę­czał Kon­ra­dowi to pudełko, prze­strze­gał go, by dobrze się zasta­no­wił, co w nim będzie prze­cho­wy­wał. Nie mogły to być jed­nak pie­nią­dze. Do dzi­siaj Kon­rad nic w nim nie trzyma. Nie zna­lazł jesz­cze niczego takiego, co byłoby godne je wypeł­nić.

Otwo­rzyły się drzwi i do pokoju weszła Sara. Od razu ciężko usia­dła w fotelu, zapa­liła papie­rosa i gestem peł­nym zło­ści ude­rzyła zapal­niczką Zippo o ławę.

– No! Mów! – zaczął Kon­rad.

– Pro­ku­ra­tor zapo­wie­dział, że naj­praw­do­po­dob­niej będzie musiał przed­sta­wić mi zarzut prze­kro­cze­nia upraw­nień. Wyobra­żasz sobie?! Prze­kro­cze­nia upraw­nień! On nic nie rozu­mie! Co on może wie­dzieć o pracy wywiadu… To nie jest nor­malny kraj…

– Jak to moż­liwe?! – Kon­rad był mocno poru­szony.

– To młody pro­ku­ra­tor… może chce na tym zro­bić karierę… sama już nie wiem…

– _Fuck!_ Może to jakiś oddany wyznawca sekty Zie­liń­skiego!

– Naj­gor­sze, że jak dostanę zarzuty, to szef będzie musiał mnie zawie­sić w czyn­no­ściach.

– Kiedy to może być?

– Nie wcze­śniej niż za mie­siąc, pół­tora. Tak go przy­naj­mniej zro­zu­mia­łam.

Po powro­cie do Pol­ski i zakoń­cze­niu sprawy archi­wum NKWD Tra­vis zło­żył raport o zwol­nie­nie ze służby w Agen­cji Wywiadu i szcze­gó­łowo opi­sał, jak doszło do zabój­stwa puł­kow­nika Ste­pa­no­wy­cza z bia­ło­ru­skiego KGB.

Aresz­to­wa­nie Ruper­tów, ojca i syna, wstrzą­snęło sceną poli­tyczną w Pol­sce i wymio­tło pre­zy­denta Zie­liń­skiego, który nawet nie pró­bo­wał ubie­gać się o reelek­cję. Ku zasko­cze­niu wszyst­kich wybory wygrał Adam Poław­ski, kan­dy­dat Zjed­no­czo­nej Cen­tro­le­wicy. Wkrótce nastą­piły też przed­ter­mi­nowe wybory par­la­men­tarne i dotych­cza­sowa koali­cja rzą­dowa ledwo utrzy­mała się w Sej­mie. Opo­zy­cja przy wspar­ciu mediów dopro­wa­dziła do głę­bo­kiej wymiany elit w Pol­sce i jesz­cze przed koń­cem roku szybka prze­bu­dowa sceny poli­tycz­nej była zakoń­czona. Powstał chi­me­ryczno-hybry­dowy cen­tro­le­wi­cowy rząd, w któ­rym lewica miała ilu­zo­ryczną wła­dzę opartą na licz­nych trze­cio­rzęd­nych sta­no­wi­skach.

Jed­nak odcho­dząca ekipa, zgod­nie ze swo­imi ide­ałami, zosta­wiła sze­reg puła­pek, w które naiw­nie wpa­dali nowi poli­tycy. Tak czy siak, albo ich nie widzieli, albo nie potra­fili sobie z nimi pora­dzić.

Nie ina­czej było w Agen­cji Wywiadu na Miło­będz­kiej, gdzie gene­rał bry­gady Zdzi­sław Pęk i jego zastępcy, jesz­cze przed odej­ściem, zło­żyli pięć zawia­do­mień do pro­ku­ra­tury o popeł­nie­niu prze­stępstw przez ofi­ce­rów. Oczy­wi­ście sta­ran­nie wyse­lek­cjo­no­wa­nych. Sprawa ofi­cera o pseu­do­ni­mie „Tra­vis” była wręcz ide­alna, by odpo­wied­nio zapła­cić Kon­ra­dowi Wol­skiemu za wtrą­ca­nie się do poli­tyki, jak uwa­żał gene­rał Pęk.

Prze­li­czyli się jed­nak, bo pro­ku­ra­tura wpraw­dzie wsz­częła postę­po­wa­nie, lecz nikomu nie posta­wiła zarzu­tów i wciąż pro­wa­dziła docho­dze­nie. Kon­rad bar­dzo prze­ży­wał to, co się stało, ponie­waż ostrze pro­ku­ra­tury skie­ro­wało się głów­nie prze­ciwko Sarze, która wyszko­liła i obsłu­gi­wała Tra­visa.

Pęk nie znał się na pracy wywia­dow­czej, ale przez lata po mistrzow­sku opa­no­wał pro­stą zasadę – „dziel i rządź”. Dosko­nale wie­dział, że prę­dzej czy póź­niej pro­ku­ra­tura skupi się na Sarze Kor­skiej, zastęp­czyni Kon­rada. I o to cho­dziło! Bo Kon­rad był odporny na wła­sny ból czy upo­ko­rze­nie, ale nie był przy­go­to­wany na jakie­kol­wiek oskar­że­nie wymie­rzone w jego współ­pra­cow­ni­ków, a szcze­gól­nie w Sarę.

Dla­tego Wydział Bez­pie­czeń­stwa Wewnętrz­nego tak skon­stru­ował zawia­do­mie­nie, by odpo­wie­dzial­ność przede wszyst­kim spa­dła na Sarę. Mimo roz­pacz­li­wych ruchów Kon­rada pro­ku­ra­tura nie umiała albo nie chciała zro­zu­mieć, że to on jest odpo­wie­dzialny za sprawę Tra­visa. Pęk i jego zastępca Ciężki, infor­mo­wani regu­lar­nie przez Marka Belika, zastępcę Kon­rada, wie­dzieli aż nadto dobrze, że to, co zaboli twardą Sarę, dzie­się­cio­kroć moc­niej zrani wraż­li­wego i tro­chę naiw­nego Kon­rada.

Zawia­do­mie­nie o spra­wie Tra­visa i Ste­pa­no­wy­cza było oczy­wi­ste, bo takie jest prawo. Jed­nak uza­sad­nie­nie, jakie prze­ka­zała Agen­cja Wywiadu, wska­zy­wało na moż­li­wość popeł­nie­nia prze­stęp­stwa. Kon­rad i Sara byli dodat­kowo sfru­stro­wani zaist­niałą sytu­acją, bo był to pierw­szy przy­pa­dek, kiedy Agen­cja oskar­żała wła­snych ofi­ce­rów. A prze­cież Tra­vis dzia­łał w sta­nie wyż­szej koniecz­no­ści.

Po akcji w twier­dzy brze­skiej i spra­wie Ruper­tów Pęk nie przy­jął raportu Kon­rada o zwol­nie­nie, bo uznał, że musi mieć go na oku, a może dokład­niej – w zasięgu ręki. Przy­naj­mniej do czasu wybo­rów.

Po wybo­rach nowe kie­row­nic­two Agen­cji Wywiadu zapew­niało Kon­rada, Sarę i Tra­visa, że zrobi wszystko, by sprawa jak naj­szyb­ciej została wyja­śniona, wyra­żało sym­pa­tię i pełne popar­cie, ale gołym okiem było widać, że nikt nie chce się w to anga­żo­wać, by nie padło na niego jakie­kol­wiek podej­rze­nie. Po afe­rze Ruperta nowy pre­mier był wyjąt­kowo prze­wraż­li­wiony i naj­pierw doko­ny­wał egze­ku­cji na swo­ich współ­pra­cow­ni­kach, a dopiero potem badał sprawę.

Tra­vis brał na sie­bie całą odpo­wie­dzial­ność i był gotowy ponieść karę, nie mógł więc zro­zu­mieć, dla­czego pro­ku­ra­tor wciąż trak­tuje go jak broń, narzę­dzie, któ­rym miała się posłu­żyć Sara.

– Co będzie, to będzie! Nie ma sensu teraz się tym zamar­twiać – stwier­dziła Sara, bo nie chciała już o tym myśleć.

– Widzia­łaś Mar­cina?

– Nie.

– Nie widzia­łaś jego nowego wcie­le­nia?

Sara spoj­rzała z zain­te­re­so­wa­niem na Kon­rada, bo Mar­cin zawsze dostar­czał im dużo rado­ści i cza­sami trosk. Nie wyobra­żali sobie, by Wydział Spe­cjalny Q mógł bez niego ist­nieć.

– Już nie ma tego daw­nego Mar­cina z pomadą na wło­sach, syn­tezy macho-żigolo… tych jego ciem­nych oku­lar­ków, pod­ko­szul­ków i koszul à la Bahama…

– Chory? – wtrą­ciła z lekką iro­nią Sara.

– Sama idź i zobacz. – Kon­rad ruchem głowy wska­zał na drzwi. – Dziś jego pierw­szy dzień w nowej skó­rze. Dosłow­nie… nowej skó­rze. Pocze­kaj… – prze­rwał na moment. – Zawo­łam go. – Wci­snął inter­kom. – Ewa! Niech przyj­dzie do mnie Mar­cin. I… dwie kawy.

Po jakiejś pół­mi­nu­cie do gabi­netu Kon­rada wszedł Mar­cin, ale Sara, sie­dząc w fotelu, w pierw­szej chwili go nie poznała. Wstała, pode­szła bli­żej i z nie­do­wie­rza­niem obej­rzała go od stóp do głów. Kon­rad przy­siadł na biurku i oglą­dał tę scenę z roz­ba­wie­niem.

– To ty? Mar­cin! Uszczyp­nij mnie, Kon­rad. – Sara z coraz więk­szym roz­ba­wie­niem lustro­wała wzro­kiem Mar­cina. – Tak będziesz cho­dził codzien­nie? To… – dotknęła go ręką – to… jest wygodne? Jestem naprawdę… naprawdę bar­dzo zasko­czona. Ale… skąd ta nie­spo­dzie­wana zmiana?

– Taaak… – zare­ago­wał Mar­cin z wyraź­nym ocią­ga­niem i uda­waną flegmą. – Teraz dopiero jestem sobą.

– Nooo… ja… nic nie mówię… wię­cej… muszę powie­dzieć, że mi się podoba.

Mar­cin zro­bił poważną minę, pod­cią­gnął nogawkę czar­nych skó­rza­nych spodni i poka­zał wysoką cho­lewkę kow­boj­skich butów.

– Tysiąc! – zako­mu­ni­ko­wał.

– Skąd masz takie prze­tarte skó­rzane spodnie? – zapy­tał Kon­rad.

– No… kupi­łem od jed­nego kole­sia…

– A po co ci te rze­mie­nie na bokach? To tak ma być?

– Nooo… jesz­cze dobrze nie wiem, ale są cool.

– Pod­nieś tę kami­zelkę… Frę­dzelki takie tro­chę nie tego… nie­mę­skie – zauwa­żyła z lekką iro­nią Sara.

– Czaszka ze skrzy­dłami w jakichś pło­mie­niach. Cie­kawe! Co to zna­czy? – zapy­tał Kon­rad, oglą­da­jąc czarną koszulkę Mar­cina, który kiwał tylko z poli­to­wa­niem głową nad igno­ran­cją szefa.

Stroju dopeł­niał srebrny sygnet na palcu, kora­liki na szyi, dwu­dniowy zarost i zacze­sane do tyłu włosy.

– Mam nadzieję, że nie masz tatu­aży. Wiesz, że to u nas nie­do­zwo­lone! – dorzu­cił Kon­rad. – Nooo… i nie jesteś chyba w żad­nym gangu?

– Sze­fie, kur­czę, szpieg też potrze­buje tro­chę wol­no­ści! Zawsze chcia­łem mieć motor… no… taki Easy Rider. Każdy praw­dziwy męż­czy­zna mnie zro­zu­mie… Ja dzi­siaj tak tylko. Wczo­raj zda­łem prawo jazdy na motor…

– Jaki masz motor?

– Kupi­łem od kole­sia czar­nego har­leya-david­sona V-Rod VRSC z dwa tysiące pią­tego roku – oży­wił się natych­miast Mar­cin i wyjął zdję­cie. – Oto cacuszko! Pojem­ność tysiąc sto, sto pięć koni… i niech szef patrzy… wydech Scre­aming Eagle, to zna­czy sły­szysz, a nie widzisz… Kupi­łem go już trzy mie­siące temu i wier­nie na mnie cze­kał, aż się nauczę jeź­dzić!

– Podoba mi się twoja meta­mor­foza – wtrą­ciła Sara. – Będziesz teraz musiał zabrać mnie na wycieczkę albo na jakiś zjazd… Goście na takich moto­rach są sexy. Liczę jed­nak, że masz też pod ręką nasz strój służ­bowy?!

– Czuję, że teraz uży­wasz wody po gole­niu Har­ley-David­son. – Kon­rad przy­bli­żył się do Mar­cina i pocią­gnął nosem.

– Szef to ma węch!

– Okej! Obej­rzymy twój motor póź­niej – oznaj­mił Kon­rad. – Teraz odszu­kaj mi raport z naszej wizyty w Säpo we wrze­śniu… ten, który doty­czył nie­le­gała Jor­gen­sena. Pamię­tasz?

– Jakże mógł­bym zapo­mnieć?! Sze­fie! To moja sprawa… naj­lep­sza… A co? Coś nowego?

– Przy­nieś i już!

Mar­cin wykrę­cił gwał­tow­nie na wyso­kim, pod­cię­tym obca­sie i o mało się nie prze­wró­cił.

– Coś nowego? – zapy­tała Sara.

– Przy­szła depe­sza od Olafa Svens­sona. Usta­lili, dla­czego Rosja­nie chcieli zli­kwi­do­wać Hansa Jor­gen­sena i oszczę­dzili jego syna Carla. To może być cie­kawe! Chcą jed­nak roz­ma­wiać w cztery oczy i zapra­szają nas do Sztok­holmu.

– Świet­nie! – zare­ago­wała entu­zja­stycz­nie Sara. – Ta Linda Lund bar­dzo mi przy­pa­dła do serca. Pro­fe­sjo­na­listka, przy tym wraż­liwa. Ma dziew­czyna głowę… i sek­sa­pil… nie?

– Podobna do cie­bie. Macie coś wspól­nego, cho­ciaż to ty bar­dziej wyglą­dasz na Szwedkę niż ona. Masz, prze­czy­taj sobie całą depe­szę ze Sztok­holmu.

– Kiedy jedziemy? Bie­rzemy Mar­cina, jak poprzed­nio?

– Gdyby się dowie­dział, że poje­cha­li­śmy roz­ma­wiać o Jor­gen­se­nie bez niego, mógłby być dla sie­bie nie­bez­pieczny, nie mówiąc już o nas – zażar­to­wał Kon­rad. – Cze­kaj! – Nagle jakby coś sobie przy­po­mniał. – Pamię­tasz tego Hasana Mar­dana z dre­dami… no, tego arab­skiego przy­stoj­niaczka od Olafa… nie pamię­tasz?

– Jasne, że pamię­tam! Co się tak dopy­tu­jesz? Żadna dziew­czyna nie zapo­mni takiego faceta!

– Olaf mówił mi, że to też har­ley­owiec…

W tym momen­cie wszedł Mar­cin i poło­żył na biurku Kon­rada raport. Miał już wyjść, kiedy zatrzy­mała go Sara.

– Jedziemy do Sztok­holmu… w przy­szłym tygo­dniu. – Spoj­rzała na Kon­rada, który potwier­dził ski­nie­niem głowy. – Zaj­mij się wszyst­kimi przy­go­to­wa­niami. Jedziesz z nami, więc odśwież sobie sprawę Jor­gen­sena…

– Pamię­tasz Hasana Mar­dana? – zapy­tał Kon­rad.

– Tak.

– To ten ofi­cer Säpo, pół Irań­czyk, pół Ira­kij­czyk…

– Pamię­tam.

– On też podobno jest har­ley­ow­cem.

– Wiem.

– Skąd?

– Bo te spodnie i motor kupi­łem od niego – odparł Mar­cin tro­chę nie­pew­nym gło­sem.

Sara i Kon­rad popa­trzyli na sie­bie ze zdu­mie­niem, bo Mar­cin ani sło­wem nie zdra­dził, że utrzy­muje kon­takt z Mar­da­nem, na co powi­nien mieć for­malną zgodę prze­ło­żo­nych.

– Hasan to mój naj­lep­szy przy­ja­ciel. Muszę pro­sić o zgodę na przy­ja­ciela? – zapy­tał z roz­bra­ja­jącą miną.

Odpo­wie­działo mu wymowne mil­cze­nie obojga prze­ło­żo­nych, poko­na­nych jego szcze­ro­ścią.

– Nie masz wra­że­nia, że Mar­cin cza­sami czyta w two­ich myślach? – zapy­tał Kon­rad, gdy zostali sami, ale Sara tylko wzru­szyła ramio­nami i też wyszła z pokoju.4

Swoje ple­mię zaczął zbie­rać pra­wie jede­na­ście lat temu. W naj­śmiel­szych myślach nie przy­pusz­czał, że sta­nie się ono tak potęż­nym orę­żem.

Karol prze­wo­dził w Zatoce Psów Nie­wier­nych jako Mir­millo i nikt spo­śród dzie­się­ciu braci nie znał jego praw­dzi­wej toż­sa­mo­ści. Wybrał naj­lep­szych, naj­wa­lecz­niej­szych i naj­wier­niej­szych.

Każdy z nich miał zdol­no­ści i oso­bi­ste doświad­cze­nie porów­ny­walne z bli­znami wete­ra­nów Delta Force, lecz zdo­byte w świe­cie cyber­wojny. Dzie­się­ciu hake­rów zjed­no­czo­nych w ple­mie­niu, któ­rego jedy­nym celem było odna­leźć świę­tego Gra­ala, by z niego czer­pać nie­ogra­ni­czoną niczym wol­ność i prawdę. I oddać je w służbę ludz­ko­ści.

Oni nie wie­rzyli, oni wie­dzieli, że świa­do­mość to jedyna droga do pokoju i pomyśl­no­ści skłó­co­nego i podzie­lo­nego świata, że wol­ność jest pełna albo jej w ogóle nie ma.

Wie­dzieli, że poszu­ki­wa­nie nie jest łatwe i będzie wyma­gać ofiar. Byli na to przy­go­to­wani. Oddani sobie bez­gra­nicz­nie, pozba­wieni jakich­kol­wiek wąt­pli­wo­ści i stra­chu.

Zatoka Psów Nie­wier­nych była ple­mie­niem wyjąt­ko­wym. Idea wol­no­ści i świa­do­mo­ści czło­wieka łączyła ich tak mocno, że dawała siłę nie­po­rów­ny­walną z niczym, co powstało dotąd w sieci. Naj­waż­niej­sze było jed­nak wza­jemne zaufa­nie i służba, a nie pie­nią­dze, które miały zna­cze­nie jedy­nie tech­niczne. Były wła­ści­wie złem koniecz­nym i powinny kie­dyś znik­nąć.

Nie znali takich pojęć jak wiara, Bóg, ojczy­zna, honor. Ich zawo­ła­niem było zapo­mniane już Wol­ność, Rów­ność, Bra­ter­stwo, Wszyst­kiego, Wszyst­kich i Wszę­dzie. Albo Śmierć – jak z peł­nym prze­ko­na­niem doda­wał w duchu Karol.

Karol jako Mir­millo był nie tylko twórcą Zatoki i nie­kwe­stio­no­wa­nym wodzem. Był też jej ban­kie­rem i księ­go­wym. To dzięki wier­no­ści i wza­jem­nemu zaufa­niu ple­mię przez tyle lat, nie­zau­wa­żone przez nikogo, mogło wal­czyć o swój cel, choć naj­więk­sze potęgi współ­cze­snego świata z pew­no­ścią chcia­łyby je znisz­czyć. Nie było na świe­cie pań­stwa, sto­licy, służby czy kon­cernu, które świa­dome moż­li­wo­ści Zatoki Psów Nie­wier­nych nie zro­bi­łyby wszyst­kiego, by wypa­lić ją do żywego, znisz­czyć, wyma­zać albo naj­le­piej zaprząc do wła­snego rydwanu.

Być może nie było to jedyne takie ple­mię na świe­cie, ale z pew­no­ścią naj­po­tęż­niej­sze. Oni sami wie­dzieli o tym dosko­nale i doda­wało im to jesz­cze sił, tak jak poczu­cie, że efekt ich walki jest coraz lepiej widoczny i – wraz z nie­ustan­nym roz­wo­jem świa­do­mo­ści nad­cho­dzą­cych poko­leń – nie­moż­liwy już do powstrzy­ma­nia. Każdy dzień przy­no­sił postęp tech­no­lo­giczny ponad podzia­łami cywi­li­za­cyj­nymi i roz­sze­rzał świat Wol­no­ści, Rów­no­ści i Bra­ter­stwa.

Dla Karola dżi­had i Zatoka to było jedno. Dwie ide­al­nie uzu­peł­nia­jące się czę­ści. Nie wie­dział o tym też pro­fe­sor Ahmed al-Husajn, który od lat pro­wa­dził Hamonda przez świat. Wię­cej, to wła­śnie Ahmed zain­spi­ro­wał go do zało­że­nia Zatoki, choć o tym nie wie­dział.

Pro­fe­sor uwa­żał, że ide­ały rewo­lu­cji fran­cu­skiej są dzi­siaj naj­więk­szym sojusz­ni­kiem islamu i dzięki nim Fran­cja jest obec­nie ojczy­zną ośmiu milio­nów muzuł­ma­nów. Choć twórcy _Dekla­ra­cji praw czło­wieka i oby­wa­tela_ w 1789 roku wcale nie myśleli o Ara­bach, któ­rzy miesz­kają teraz na przed­mie­ściach, na uli­cach, w popraw­cza­kach i wię­zie­niach. Te same ide­ały przy­świe­cały setki lat wcze­śniej Hasa­nowi ibn Sab­ba­howi, który wołał: „Misjo­na­rze dla ludu i mor­dercy dla przy­wód­ców!”. – Tak przy­naj­mniej twier­dził pro­fe­sor i Safir podą­żał za jego wska­za­niem, pełen wiary i odda­nia.

Ani Sajed, ani tym bar­dziej Raszid nie byliby w sta­nie tego pojąć. Odrzu­cali wszystko, czego nie rozu­mieli, bo widzieli w tym zagro­że­nie. Nawet Sajed, który świat zachodni znał bar­dzo dobrze, uwa­żał, że ide­ały ple­mion cyber­prze­strzeni są prze­dłu­że­niem żydow­sko-krzy­żo­wej kon­kwi­sty i z zało­że­nia muszą być wro­gie isla­mowi. „I żaden imam pro­rok jesz­cze się nie naro­dził” – zwykł mówić z pewną dozą iro­nii, ale z inter­netu korzy­stał czę­sto i spraw­nie. Dla­tego Karol trzy­mał sprawę Zatoki Psów Nie­wier­nych w tajem­nicy przed kie­row­nic­twem Al-Kaidy, a ono na szczę­ście ni­gdy nie pytało, skąd się bie­rze ta jego nad­zwy­czajna efek­tyw­ność.

Spo­śród braci naj­waż­niej­szy i naj­star­szy jest Retia­rius. Prze­ko­nany liber­ta­ria­nin, oby­wa­tel Nowego Jorku. Kie­dyś był współ­pra­cow­ni­kiem Erica Ste­vena Ray­monda w pro­gra­mie Open Source i miał swój wkład w powsta­nie Linuxa. Dru­gie miej­sce w Wiel­kiej Radzie zaj­muje Pro­vo­ca­tor, Ame­ry­ka­nin z Seat­tle, który wsła­wił się wycią­gnię­ciem z Micro­so­ftu doku­mentu Hal­lo­ween Memo. Wielu uważa, że był ojcem prze­ło­mo­wego momentu w wyzwo­le­niu się spo­łecz­no­ści haker­skiej. Mir­millo cenił go jed­nak naj­bar­dziej za walkę par­ty­zancką z kon­cer­nem IBM.

Pozo­stali jeźdźcy nie mają takiego doświad­cze­nia i nie byli legen­dami śro­do­wi­ska. Byli za to nie­zwy­kle uta­len­to­wani w żeglo­wa­niu mię­dzy chmu­rami i mają nad­zwy­czaj ważne i uży­teczne kon­takty. Wszy­scy to typowe geeki. Gal w Sztok­hol­mie – genialny infor­ma­tyk i były współ­pra­cow­nik Wiki­Le­aks, Anda­bata w Lon­dy­nie – pra­cow­nik ser­wisu bez­pie­czeń­stwa w Citi­bank, i Bestia­rius w Haj­fie – inwa­lida, były ofi­cer Szin Bet. W sumie w Zatoce było dwóch Ame­ry­ka­nów, Nie­miec, Szwed, Anglik, Izra­el­czyk, Arab – naj­lep­szy phre­aker, Chiń­czyk i Polak – wyjąt­kowe black haty, i Rosja­nin wyspe­cja­li­zo­wany w wyszu­ki­wa­niu samu­ra­jów i kon­tak­tach z rosyj­ską mafią kar­der­ską.

Zatoka była zacu­mo­wana na ano­ni­mo­wym ser­we­rze w Kata­rze. Obsłu­gi­wał i zabez­pie­czał go Gal. Sys­tem komu­ni­ka­cji i język opra­co­wał Retia­rius przy pomocy nie­świa­do­mego niczego pra­cow­nika nauko­wego NSA.

O tym wszyst­kim wie­dział tylko Mir­millo. Nato­miast dla braci liczył się tylko cel, wol­ność i zaufa­nie. Nic wię­cej! W Zatoce nie było gra­nic, państw, naro­do­wo­ści, ras, reli­gii ani płci. I mało kto na świe­cie, oprócz nich, mógłby to zro­zu­mieć. Ich śmier­tel­nymi wro­gami byli zarówno wszy­scy ci, któ­rzy nie uzna­wali wol­no­ści total­nej, czyli woj­sko, służby spe­cjalne, poli­tycy, jak i wszystko to, co sank­cjo­no­wało ich prawny i finan­sowy byt.

Miej­sce szcze­gólne w ich sercu zaj­mo­wały Stany Zjed­no­czone Ame­ryki Pół­noc­nej, żan­darm świata i gwa­rant glo­bal­nego _pax ame­ri­cana_ w wyda­niu irac­kim, afgań­skim, kubań­skim i set­kach innych. Naj­więk­szy wróg wol­no­ści.9

Marian Kry­nicki jesz­cze spał. Dzieci były już po śnia­da­niu i pako­wały ple­caki do szkoły. Maria wyj­rzała przez okno, żeby spraw­dzić, jaka jest pogoda, i zde­cy­do­wać, jak się ubrać. Okrą­gły ter­mo­metr za oknem wska­zy­wał trzy­na­ście stopni mrozu. Tak się kie­dyś zatrzy­mał, chyba zimą 1998 albo może 1999 roku.

Do przy­stanku tram­wa­jo­wego na ulicy Mary­nar­skiej miała nie­wiele ponad trzy­sta metrów. Był to dopiero trzeci przy­sta­nek od pętli, więc o tej porze tram­waj był zazwy­czaj pusty. Tym bar­dziej że prze­jeż­dżał przez tak zwany kie­dyś Słu­że­wiec Prze­my­słowy, a teraz „Biu­rowy”, więc nie było zbyt wielu pasa­że­rów w tę stronę.

Dzięki temu Maria zawsze miała miej­sce sie­dzące w tram­waju linii 10 lub 17 i cał­kiem poważ­nie trak­to­wała to jak dodat­kowy ważny bonus zwią­zany z jej pracą w hotelu Mar­riott. Przez pół godziny mogła się poświę­cić tylko sobie i dzie­ciom. Tak już było, że w tym cza­sie myślała wyłącz­nie o tym, co spra­wiało jej radość i przy­jem­ność. Cza­sami nawet fan­ta­zjo­wała, bo mimo przy­krych doświad­czeń z Maria­nem widy­wała w tram­waju przy­stoj­nych męż­czyzn, któ­rzy nie musieli być do niego podobni.

W tym tygo­dniu obsłu­gi­wała pię­tro dwu­dzie­ste trze­cie. A na nim miała trzy­dzie­ści sie­dem pokoi stan­dar­do­wych i dwa apar­ta­menty.

Prze­brała się w pomiesz­cze­niu socjal­nym, po czym zaczęła przy­go­to­wy­wać swój wózek. Ręcz­niki, pościel, mydełka, szam­pony i wszystko to, co było potrzebne, by uprząt­nąć pokój hote­lowy i przy­go­to­wać go dla nowego gościa.

Hotel Mar­riott ma pięć gwiaz­dek i ucho­dzi za jeden z naj­lep­szych w War­sza­wie, nie ozna­cza to jed­nak, że może sobie wybie­rać gości.

Maria dzie­liła pokoje do sprzą­ta­nia na trzy rodzaje. Pierw­szy to takie, w któ­rych nikt nie miesz­kał, cho­ciaż były opła­cone. Drugi to te użyte stan­dar­dowo, z roz­grze­ba­nym łóż­kiem, ręcz­ni­kami na pod­ło­dze, zabru­dzo­nym sede­sem i bra­kiem zestawu kąpie­lo­wego. I trzeci – z butel­kami po alko­holu, pre­zer­wa­ty­wami w koszu lub obok niego, krót­kimi wło­sami na prze­ście­ra­dle i wszyst­kimi innymi śla­dami, jakie tylko czło­wiek dowol­nej płci może na nim pozo­sta­wić.

Dopro­wa­dza­jąc taki pokój do porządku, zawsze miała wra­że­nie, że robi coś bar­dzo waż­nego, co spra­wia, że zni­kają brudy i świat staje się lep­szy. Czę­sto widy­wała też na kory­ta­rzu gości klasy trze­ciej, zaj­mu­ją­cych głów­nie apar­ta­menty, któ­rzy rzadko odpo­wia­dali na stan­dar­dowe, ale uprzejme „dzień dobry”. Cza­sami się ich bała, bo widziała kilka razy na fil­mach, że zamor­do­wa­nie hote­lo­wej sprzą­taczki w celu – na przy­kład – zdo­by­cia klu­cza jest dzie­cin­nie pro­ste i nawet nie zwraca niczy­jej uwagi.

Docho­dziła za kwa­drans pierw­sza i Maria wła­śnie skoń­czyła sprzą­tać pokój odbie­ga­jący nieco od jej trzy­stop­nio­wej skali. Tak ją zasko­czył, że aż posta­no­wiła spraw­dzić, kto w nim miesz­kał. W koszu na śmieci zna­la­zła obierki z co naj­mniej dwóch kilo­gra­mów ziem­nia­ków i ewi­dentne ślady, że ktoś musiał je goto­wać w umy­walce za pomocą grzałki.

Nieco roz­ba­wiona tym odkry­ciem, prze­pchnęła wózek pod drzwi apar­ta­mentu numer 2313 i spoj­rzała na zega­rek. Była dwu­na­sta pięć­dzie­siąt. Spraw­dziła na wyka­zie. Gość miał opu­ścić pokój o wpół do pierw­szej i nie było żad­nych zmian.

Zastu­kała do drzwi i odcze­kała kilka sekund. Nie usły­szała żad­nego głosu, więc zastu­kała jesz­cze raz. Była pra­wie pewna, że w środku nikogo nie ma, i odru­chowo wło­żyła swoją kartę do zamka. Bo jeżeli gość chciał się zabez­pie­czyć, to jest prze­cież zasuwka – uznała. Pchnęła drzwi do przodu, popy­cha­jąc przed sobą wózek.

Od razu poczuła, że wewnątrz ktoś jest, ale to była tylko jej zawo­dowa intu­icja. Już nie mogła się wyco­fać. Tym bar­dziej że z małego kory­ta­rzyka nie było widać, co się znaj­duje w głębi pokoju.

Trwało to może dwie, trzy sekundy, gdy nagle zoba­czyła nie­ru­chome twa­rze wpa­trzone w nią w spo­sób, jakiego ni­gdy przed­tem nie widziała. Ale to, co miała przed sobą, musiało być wycięte z jakie­goś filmu. Tego aku­rat była pewna, więc prze­ra­żona zamarła w miej­scu, tak jak stała. Dokład­nie w tym momen­cie męż­czyźni gwał­tow­nie poza­my­kali swoje notat­niki, a jeden z nich zrzu­cił jakieś papiery pod stół.

Maria wstrzy­mała bez­wied­nie oddech, spu­ściła oczy i bez słowa „prze­pra­szam” wyco­fała się z pokoju.

Zosta­wiła wózek kilka metrów dalej, po czym poszła szybko do pokoju ser­wi­so­wego. Wzięła słu­chawkę i wybrała numer wewnętrzny szefa ochrony Jacka Morawca, który pod­czas cyklicz­nych szko­leń sta­rał się uwraż­li­wiać per­so­nel hotelu na wszyst­kie dziwne i podej­rzane sytu­acje.

Maria nie miała naj­mniej­szych wąt­pli­wo­ści, że to jest wła­śnie taka sytu­acja. Była dokład­nie dwu­na­sta pięć­dzie­siąt cztery.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: