Krąg polarny - Liza Marklund - ebook + audiobook + książka

Krąg polarny ebook i audiobook

Liza Marklund

4,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Grupa nastolatek na początku lat 80. XX wieku zakłada dyskusyjny klub książki Krąg polarny.

Lolita. Korzenie. Ptaki ciernistych krzewów. Zabójca policjanta. Przygody Tomka Sawyera – to eklektyczna mieszanka tytułów, które odzwierciedlają pięć różnych osobowości na granicy dorosłości, kobiecości i śmiertelności.

Nieoczekiwanie jedna z dziewczyn znika. Po czterdziestu latach jej bezgłowe ciało zostaje odnalezione zamurowane w fundamencie mostu. Szefem policji i prowadzącym śledztwo jest Wiking Stormberg – mężczyzna, w którym przed laty kilka z dziewcząt było zakochanych. Mężczyzna zostaje wciągnięty w dramatyczną sytuację, która ukształtowana życie kobiet.

Czy ujawnienie skrywanych przez dziesięciolecia bolesnych tajemnic grozi druzgocącymi konsekwencjami?

W 2021 roku książka nominowana była do Nagrody Szwedzkiej Akademii Pisarzy Kryminalnych w kategorii Najlepsza Powieść Kryminalna Roku.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 321

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 8 min

Lektor: Kamil Pruban

Oceny
4,0 (124 oceny)
46
39
29
8
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
monikawisla

Nie oderwiesz się od lektury

Uwielbiam książki Lizy Marklund, a ta jest naprawdę świetna 😍 zaskakujące zakończenie.
30
akusekiko

Nie oderwiesz się od lektury

Książka świetna, dobrze przeczytana, ale lektor popełnił jeden z najcięższych grzechów. W czasach, gdy słowniki z dostępnym odsłuchem są na wyciągnięcie ręki, czyta kalecząc język szwedzki tak, że czasem uszy bolą. Inna rzecz, że osoby zatwierdzające publikację nie sprawdziły tego. Szkoda. Duży minus.
30
olivialasocka

Całkiem niezła

Można.
10
margarete63

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam .
10
bozanka

Całkiem niezła

Całkiem niezła, ale trzeba uważać na imiona tych dziewczyn, żeby się nie pogubić.Ja trochę się pogubiłam przez to, że słuchałam audiobooka, a nie czytałam. Lektor bardzo dobry. Jaki jest tytuł książki będącej kontynuacją pewnych wątków z tej powieści?
10

Popularność




Tytuł ory­gi­nału: Polcir­keln

Redak­cja: Anna Brze­ziń­ska Pro­jekt okładki: Mag­da­lena Palej Ilu­stra­cja na okładce: Mag­da­lena Palej Zdję­cie autorki: © Annika Mar­klund Korekta: Mal­wina Kozłow­ska, Kata­rzyna Rojek, Beata Wój­cik

Copy­ri­ght © Liza Mar­klund 2021 Publi­shed by agre­ement with Salo­mons­son Agency Copy­ri­ght © for the Polish trans­la­tion by Elż­bieta Frąt­czak-Nowotny, 2022 Copy­ri­ght © for the Polish edi­tion by Wydaw­nic­two Czarna Owca, War­szawa 2022

Wszel­kie prawa zastrze­żone. Niniej­szy plik jest objęty ochroną prawa autor­skiego i zabez­pie­czony zna­kiem wod­nym (water­mark). Uzy­skany dostęp upo­waż­nia wyłącz­nie do pry­wat­nego użytku. Roz­po­wszech­nia­nie cało­ści lub frag­mentu niniej­szej publi­ka­cji w jakiej­kol­wiek postaci bez zgody wła­ści­ciela praw jest zabro­nione.

Wyda­nie I

ISBN 9788382520972

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer.

PIĄ­TEK, 20 GRUD­NIA 2019 ROKU

ciało zna­le­ziono w jeden z naj­krót­szych dni w roku, tych nie­mal nie­ist­nie­ją­cych, gdy słońce zda­wało się porzu­cać ludzi przy kręgu polar­nym, nie będąc nawet zwia­stu­nem świa­tła. Leżało w fun­da­men­cie filara mostu nad rzeką Piteälven pro­wa­dzą­cego do bazy woj­sko­wej testu­ją­cej nowo­cze­sne sys­temy robo­tów. Było nagie i pozba­wione głowy.

Ciało dziew­czyny, może mło­dej kobiety. Kto jest w sta­nie stwier­dzić kate­go­rycz­nie, gdzie leży gra­nica? Kiedy sta­jemy się peł­no­letni? Tak czy ina­czej, natych­miast domy­ślono się, do kogo kie­dyś nale­żało. Nikt nie miał żad­nych wąt­pli­wo­ści.

Nazy­wała się Sofia Hel­l­sten i w chwili zbrodni nie zdą­żyła jesz­cze skoń­czyć osiem­na­stu lat. A więc ciało dziew­czyny, jed­nak.

Była córką ówcze­snego poli­tyka samo­rzą­do­wego Hil­dinga Hel­l­stena, zagi­nęła w dro­dze do domu z biblio­teki pew­nego burzo­wego popo­łu­dnia póź­nym latem 1980 roku, czyli nie­mal czter­dzie­ści lat temu. Torbę z jej stro­jem gim­na­stycz­nym i książ­kami wypo­ży­czo­nymi z biblio­teki zna­le­ziono w rowie nie­da­leko Gran­sel, zale­d­wie kilka dni po jej znik­nię­ciu. Sama jed­nak roz­pły­nęła się w powie­trzu. Aż do tego gru­dnio­wego, sza­rego jak ołów dnia, gdy świat stał się nie­prze­zro­czy­sty i cał­ko­wi­cie pozba­wiony kolo­rów. Jej szkolny ple­cak, ubra­nie i port­fel leżały tam, gdzie powinna być jej głowa.

Reak­cją mogło być poczu­cie ulgi, miej­scowa spo­łecz­ność mogłaby wresz­cie zaczerp­nąć głę­boko powie­trza. Pustka po dziew­czy­nie była jak otwarta przez nie­mal cztery dzie­się­cio­le­cia rana, która mogła się zagoić jedy­nie, gdy ciało zosta­nie zna­le­zione i prawda o śmierci dziew­czyny ujrzy świa­tło dzienne. Co do tego pano­wała pełna zgoda. Tak się jed­nak nie stało, co oczy­wi­ście wyni­kało z tego, w jakim sta­nie znaj­do­wały się odna­le­zione szczątki. Bez­brzeżny smu­tek i przez lata skry­wana wście­kłość widoczne były we wszyst­kich infor­ma­cjach uka­zu­ją­cych się w mediach. Nawet szwedzka tele­wi­zja wysłała ekipę ze Sztok­holmu, by zapew­nić sobie naj­lep­szej jako­ści dźwięk i obraz.

Dla czte­rech kobiet, które kie­dyś, razem z Sofią Hel­l­sten, nale­żały do Kręgu Polar­nego, odkry­cie doko­nane w fun­da­men­cie jed­nego z fila­rów mostu było wstrzą­sa­ją­cym wyda­rze­niem. Uru­cho­miło emo­cje sta­ran­nie skry­wane przez dzie­się­cio­le­cia, znisz­czyło życia, które być może ni­gdy nie były dosko­nałe.

Nie­któ­rzy powie­dzie­liby zapewne, że wszystko zaczęło się od Wikinga Storm­berga, kolegi dziew­cząt z klasy, w któ­rym wiele z nich się kochało.

Inni wska­za­liby na róż­nice kla­sowe i warunki, w któ­rych dziew­częta dora­stały.

Cho­ciaż tak naprawdę pyta­nie brzmi, czy jed­nak wszystko nie zaczęło się od Lolity.

LOLITA

VLA­DI­MIR NABO­KOV

WYBRAŁA

CARINA BUR­STRAND

PIĄ­TEK, 18 KWIET­NIA 1980 ROKU

kwie­cień, naj­bar­dziej zwod­ni­czy mie­siąc ze wszyst­kich.

Miesz­kańcy wio­sek poło­żo­nych w głębi doliny powie­dzie­liby, że pogoda była nie­sta­bilna niczym krowa na trzech nogach: eufo­rycz­nie sło­neczne i upalne dni nio­sące obiet­nicę wiecz­no­ści mie­szały się z zim­nymi sztor­mo­wymi nocami przy­no­szą­cymi grad i znie­chę­ce­nie.

Aku­rat to piąt­kowe popo­łu­dnie było szare z ponu­rymi smu­gami wil­goci uno­szą­cymi się w powie­trzu.

Pora zmian i nie­po­ko­jów.

schody przed bramą były pokryte cen­ty­me­trową war­stwą kry­sta­licz­nie prze­zro­czy­stego nie­bie­ska­wego lodu, takiego, któ­rego zwy­kle nie zauwa­żamy, dopóki nie ude­rzymy w niego kością ogo­nową. Carina zmru­żyła oczy. Zało­żyła, że chod­nik na dole będzie w takim samym sta­nie, nagle jed­nak odnio­sła wra­że­nie, że widzi w dole smugę gru­bo­ziar­ni­stego, jasno­brą­zo­wego pia­chu. Wzięła roz­bieg i sko­czyła. Ple­cak tra­fił ją w krę­go­słup, pośli­zgnęła się i upa­dła. Jedna z gmin­nych śmie­cia­rek prze­je­chała nieco za bli­sko, kie­rowca zatrą­bił wście­kle, poka­zała mu środ­kowy palec. Podnio­sła się i potarła dło­nią pośla­dek, źle oce­niła cię­żar ple­caka. Był wypeł­niony biblio­tecz­nymi książ­kami, które wszyst­kie musiały zostać dzi­siaj zwró­cone. Dwóch chło­pa­ków z młod­szej klasy minęło ją po dru­giej stro­nie ulicy, recho­tali, poka­zu­jąc ją sobie pal­cami, bar­dzo zabawne, ha, ha, ha. Posłała im całusa, kre­tyni.

Ostroż­nie pokuś­ty­kała dalej, do ulicy Kvarndammsvägen. Przy każ­dym kroku pasek ple­caka wrzy­nał się jej głę­biej w skórę szyi. Poczu­cie dys­kom­fortu mie­szało się z ćmią­cym bólem poprze­dza­ją­cym zbli­ża­jący się okres, bólem pośladka i ssa­niem w żołądku. W domu w lodówce był jogurt i chle­bek polarny, ale nie była w sta­nie jeść w towa­rzy­stwie Ulriki.

– O cho­lera, będziesz miała siniaka!

Tętno jej przy­spie­szyło, kiedy Wiking Storm­berg prze­mknął obok niej po lodo­wej powierzchni chod­nika z roz­po­star­tymi sze­roko rękami, niczym łyż­wiarz sta­ra­jący się utrzy­mać rów­no­wagę. Uśmiech­nął się sze­roko. Carina z tru­dem łapała powie­trze, odrzu­ciła włosy do tyłu i poczuła, że mar­zną jej uszy, czyżby były czer­wone? Czy pamię­tała, żeby się uma­lo­wać?

– Miło, że dbasz o mój tyłek.

– Wiesz, czy Benny noco­wał dzi­siaj w domu?

Prze­łknęła ślinę i wzru­szyła ramio­nami.

– Myślisz, że śpimy w jed­nym łóżku? Kazi­rodz­two we wła­snym domu, o to pytasz?

Pró­bo­wała przy­spie­szyć, by dotrzy­mać mu kroku, ale ból był zbyt silny.

– Ojciec i Lars-Ivar zatrzy­mali go wczo­raj wie­czo­rem przed Swam­pen. Ja i Kris wszystko widzie­li­śmy.

Wiking zro­bił krok i śli­zgiem, niczym na łyż­wach, ruszył w dół oblo­dzoną ulicą. Kolo­rowa czapka we wzorki na jego gło­wie wyglą­dała jak znak stopu. Po chwili jego syl­wetka roz­myła się i znik­nęła jej z pola widze­nia, zamie­nia­jąc się w nie­wy­raźny pro­sto­kąt na sza­rym tle.

No cóż, przy­naj­mniej dowie­działa się, że jej do niczego nie­przy­datny młod­szy brat na­dal żył. Ojciec Wikinga był poli­cjan­tem w Stenträsk i zda­rzało się, że pozwa­lał Benny’emu ode­spać kaca w celi na komi­sa­ria­cie.

Zama­zana postać Wikinga zatrzy­mała się na przy­stanku auto­bu­so­wym i szybko wdała się w roz­mowę z kil­koma innymi, rów­nie nie­wy­raź­nymi posta­ciami. Carina sły­szała ich śmiech. Wie­działa, że powinna nosić oku­lary, na pod­świe­tlo­nej tablicy u szkol­nej pie­lę­gniarki była w sta­nie prze­czy­tać jedy­nie trzy pierw­sze rzędy liter. Tablica wisiała tam od zawsze, od kiedy zaczęła pierw­szą klasę i była jesz­cze w sta­nie prze­czy­tać naj­mniej­sze litery na samym dole:

MRTVFU­EN­CXOZD

W dru­giej kla­sie nauczyła się ich na pamięć, a w trze­ciej, kiedy już ich nie widziała, miała je wyryte na bla­chę. Na­dal jed­nak mogła czy­tać książki, co prawda z bli­ska, ale nie miała z tym żad­nego pro­blemu. Nie musiała też widzieć, co było napi­sane na tablicy, bo z łatwo­ścią zapa­mię­ty­wała wszystko, co nauczy­ciele mówili.

– Masz bar­dzo dobre stop­nie – stwier­dziła kobieta w ramach obo­wiąz­ko­wej roz­mowy na temat wyboru zawodu po dzie­wią­tej kla­sie. – Dora­dza­ła­bym ci teo­re­tyczny pro­fil spo­łeczny.

Jakby baba w apaszce z polie­stru i z pro­ble­mem z trzy­ma­niem moczu miała jakie­kol­wiek poję­cie, co będzie dla niej odpo­wied­nie lub nie.

Carina wstała.

– Wybra­łam pro­fil biu­rowo-usłu­gowy – oświad­czyła i wyszła.

Pra­co­wać w biu­rze czy być eks­pe­dientką w skle­pie można wszę­dzie na świe­cie. Zamie­rzała wyje­chać z mia­sta i zacząć zara­biać na sie­bie naj­szyb­ciej, jak to było moż­liwe, także ze wzglę­dów czy­sto prak­tycz­nych. Pierw­szą rze­czą, którą zamie­rzała zro­bić, to kupić szkła kon­tak­towe i zadbać o to, by miała drzwi, które będzie mogła za sobą zamknąć czy raczej za któ­rymi zostawi Ulrikę. Póź­niej roz­pocz­nie wła­sne życie.

Auto­bus lokal­nej linii Nor­r­bot­tens Tra­fik poka­zał się za nią na wzgó­rzu, jechał, poję­ku­jąc. Zwol­niła, żeby grupa zebrana wokół Wikinga zdą­żyła wsiąść do niego, zanim ona dotrze do przy­stanku. Ucznio­wie wszyst­kich pro­fili zawo­do­wych, wyma­ga­ją­cych spe­cjal­nych pomiesz­czeń, jak na przy­kład tech­nik samo­cho­dowy czy hydrau­lik, dowo­żeni byli do Älvsbyn, bli­żej wybrzeża i przy­szło­ści. Liceum w Stenträsk było prze­dłu­że­niem pod­sta­wówki i ofe­ro­wało jedy­nie naukę w ramach zwy­kłych pro­fili teo­re­tycz­nych.

Wio­sną miała zda­wać maturę. Zostały jej nie­całe dwa mie­siące nauki.

Cho­ciaż tak naprawdę to już nie zda­wało się matury, wystar­czały trzy lata nauki, by wło­żyć białą czapkę stu­dencką. Nie żeby jej na tym szcze­gól­nie zale­żało. Prawdę mówiąc, wcale nie zamie­rzała wkła­dać tej śmiesz­nej rze­czy na głowę.

– Cześć, Carina! Widzimy się wie­czo­rem w biblio­tece!

To Susanne wrzesz­czała do niej, sto­jąc w zbi­tej gro­ma­dzie ludzi, któ­rzy pró­bo­wali dostać się do auto­busu. Susanne cho­dziła do klasy huma­ni­stycz­nej, pół­kla­sycz­nej, czyli z łaciną, któ­rej w Stenträsk nie było. Carina nie mogła doj­rzeć jej w tłu­mie, ale poma­chała jej ręką, oczy­wi­ście, że pamię­tała. Tym bar­dziej że miały mówić o książce, którą sama wybrała.

Przy­szła wcze­śnie. Jak zawsze. Biblio­teka przy­le­gała do budynku szkoły, połą­czona z Domem Gmin­nym i komi­sa­ria­tem. Wła­ści­wie nie była jesz­cze otwarta, ale Astrid, biblio­te­karka, wpu­ściła ją.

– Zlo­ka­li­zo­wa­łam egzem­plarz Przej­rzy­sto­ści rze­czy. Na­dal jesteś zain­te­re­so­wana? Mam go zamó­wić?

Przed­ostat­nia ukoń­czona powieść Nabo­kova. Czy była zain­te­re­so­wana?

– Tak, popro­szę – powie­działa, sta­wia­jąc z głu­chym hukiem torbę z książ­kami na sto­liku obok. – Mogę jesz­cze na chwilę zatrzy­mać Lolitę? Oddam ją wie­czo­rem przed wyj­ściem, zosta­wię na ladzie w recep­cji.

Kółko czy­tel­ni­cze nazwane Krę­giem Polar­nym, co nie było pomy­słem Cariny, zbie­rało się w jeden pią­tek w mie­siącu w pokoju zaraz za dzia­łem dzie­cię­cym. Zwy­kle odby­wały się tu zaję­cia dla dzieci, czy­tano bajki i tak dalej. Wypo­sa­że­nie skła­dało się z maleń­kich mebli, ale na spo­tka­nia Kręgu wcią­gano tu kilka pufów do sie­dze­nia z działu mło­dzie­żo­wego.

– Tak, oczy­wi­ście. Tylko pro­szę, nie kładź jej na ladzie, ale odstaw na miej­sce na półce, a ja odno­tuję, że ją zwró­ci­łaś.

Astrid wpraw­nie porząd­ko­wała leżące na ladzie książki. Carina spoj­rzała na zega­rek. Myszka Miki wska­zy­wała dłońmi – czy raczej łap­kami? – na ósemkę i dzie­wiątkę, do roz­po­czę­cia lek­cji zostały trzy kwa­dranse. Wło­żyła egzem­plarz Lolity do torby.

Prawdę mówiąc, uwa­żała, że Ada albo Żar Nabo­kova była lep­szą powie­ścią, ale nie zna­la­zła żad­nego szwedz­kiego tłu­ma­cze­nia, więc gdy przy­szła jej pora, by wybrać powieść, wybrała naj­bar­dziej znane dzieło pisa­rza. Poza tym nie­któ­rym – Carina nie chciała poda­wać żad­nych imion – Ada mogła wydać się zbyt skom­pli­ko­wana. Śle­dze­nie histo­rii miło­snej kuzy­no­stwa Ady i Vana Veena w alter­na­tyw­nym świe­cie Demo­nii czy Anty­terry przy­pra­wiało ją o zawrót głowy. Chcia­łaby móc z kimś o tym poroz­ma­wiać, ale chyba w całej pół­noc­nej Szwe­cji, ba, w całym Nor­r­bot­ten, nie było nikogo, kto prze­czy­tałby tę książkę. W każ­dym razie nikt ni­gdy nie wypo­ży­czył jej z żad­nej biblio­teki w całym woje­wódz­twie, Astrid to spraw­dziła. Lolita była zde­cy­do­wa­nie lep­szym wybo­rem, tłu­ma­cze­nie było co prawda kiep­skie, ale biblio­teka dys­po­no­wała pię­cioma egzem­pla­rzami. Gładko pły­nąca proza Nabo­kova i ambitne gry słowne były rewe­la­cyjne, odnie­sie­nia do Fran­cji pomy­słowe, do tego mnó­stwo sza­lo­nych aso­cja­cji: ale prze­cież powieść w powie­ści została napi­sana w domu waria­tów. Jasne, że było w niej sza­leń­stwo.

Usia­dła przy jed­nym z biu­rek w kącie działu z publi­ka­cjami ency­klo­pe­dycz­nymi, wyjęła piór­nik i swoje notatki. Do końca roku zostało już nie­wiele kla­só­wek, dzi­siej­sza z rachun­ko­wo­ści była jedną z ostat­nich. Mimo że zała­twiła już sobie pracę na lato, zale­żało jej na piąt­kach ze wszyst­kich przed­mio­tów. Powo­dem, dla któ­rego wybrała dwu­letni pro­fil biu­rowo-usłu­gowy, była długa prak­tyka w trak­cie nauki. Uznała, że zapewni jej to pracę od razu po skoń­cze­niu szkoły, i tak też się stało. Latem miała obsłu­gi­wać gminną cen­tralę tele­fo­niczną nie­mal samo­dziel­nie.

Jeden z pro­fili, wariant cyfrowy, kładł duży nacisk na naukę posłu­gi­wa­nia się kal­ku­la­to­rami, zarówno elek­trycz­nymi, jak i manu­al­nymi, i na ich obsługę. Trzeba było nauczyć się odli­czać rabat, wyli­czać pen­sje, opro­cen­to­wa­nie, doko­ny­wać prze­wa­lu­to­wa­nia, wysta­wić fak­turę, a także prze­pro­wa­dzać inwen­ta­ry­za­cję. Dla niej była to łatwi­zna.

Prze­rzu­ciła notatki, umiała wszystko na pamięć. Wyjęła z torby powieść, zamknęła oczy i zaczęła roz­my­ślać o miej­scach, które Lolita i Hum­bert odwie­dzili pod­czas podróży przez Stany: Nowy Orlean, Poplar Cove, Lit­tle Ice­berg Lake, Coal­mont, Ten­nes­see… Wszyst­kie nazwy spraw­dziła w swoim czer­wo­nym atla­sie, a przy­naj­mniej pró­bo­wała to zro­bić, nie­które miej­sco­wo­ści były zbyt małe, by się w nim zna­leźć.

Pew­nego dnia poje­dzie tam. Nie­długo, już bar­dzo nie­długo uwolni się z tego wię­zie­nia i będzie mogła się udać, dokąd tylko zechce.

Otwo­rzyła książkę na przy­pad­ko­wej stro­nie. Poło­żyła palec na kartce i spoj­rzała na nią, prze­czy­tała frag­ment, który wybrały dla niej los i pod­świa­do­mość.

„Gdy­bym nie inge­ro­wał w jej los, wią­żąc jej życie z moim pożą­da­niem? To jest i zawsze pozo­sta­nie źró­dłem wiel­kiego i strasz­nego zdzi­wie­nia”.

Czy roz­kosz mogła kie­ro­wać losem?

Gdyby to wie­działa.

Dziew­czyny, człon­ki­nie Kręgu Polar­nego, znały się od pierw­szej klasy szkoły pod­sta­wo­wej. Trzy z nich – Bir­gitta, Susanne i Agneta – jesz­cze dłu­żej, bo ich rodzice korzy­stali ze szcze­gól­nej formy opieki nad dziec­kiem dostęp­nej w Nor­r­bot­ten w latach sześć­dzie­sią­tych, a mia­no­wi­cie domo­wej opie­kunki. W ich przy­padku była to Sigrid Kin­nu­nen. Dzieci mogły się bawić w salo­nie na par­te­rze jej domu, nato­miast nie wolno im było wcho­dzić na pię­tro.

Krąg Polarny powstał, gdy zaczęły siódmą klasę. W pro­gra­mie były zaję­cia w ramach tak zwa­nego wol­nego wyboru. Ucznio­wie mogli sami wybrać dodat­kowy przed­miot „stu­diów” z boga­tej oferty obej­mu­ją­cej węd­kar­stwo, taniec czy szyb­kie danie w minutę. Zde­cy­do­wa­nie naj­bar­dziej pre­sti­żo­wym przed­miotem było lite­ra­tu­ro­znaw­stwo, które wybrała jedy­nie piątka uczniów ostat­nich klas szkoły. To było rze­czy­wi­ście coś. Fakt, że ktoś chciał dobro­wol­nie odda­wać się dys­ku­sjom lite­rac­kim na dwóch ostat­nich piąt­ko­wych lek­cjach, spra­wiał, że pozo­stali ucznio­wie, ale także nauczy­ciele, zawie­szali na chwilę wzrok na uczen­ni­cach naj­wy­raź­niej wyróż­nia­ją­cych się ambi­cją, a być może rów­nież i inte­li­gen­cją. Dziew­czyny na pewno wiele razy sły­szały, że są kujon­kami, ale nikt nie odwa­żył się nazwać ich wariat­kami. Pew­nie dla­tego, że ich rodzice w więk­szo­ści cie­szyli się sza­cun­kiem, poza tym one same były zde­cy­do­wa­nie atrak­cyjne. Mówiąc wprost: dziew­czyny były ładne.

Zde­cy­do­wa­nie naj­wię­cej czy­tała Carina. Pochła­niała książki.

Naj­bar­dziej ambitna była Bir­gitta. Jej mama była lekarką w Piteå, a ojciec sze­fem pobli­skiej bazy woj­sko­wej.

Susanne zgło­siła się dla­tego, że wcze­śniej zro­biły to Bir­gitta i Carina.

Agneta marzyła, żeby zostać pisarką. Tak więc dla czte­rech z nich wybór zajęć z lite­ra­tu­ro­znaw­stwa wyda­wał się logiczny i zro­zu­miały.

W przy­padku Sofii było wię­cej nie­wia­do­mych. Nikt nie potra­fił powie­dzieć, dla­czego wybrała wła­śnie ten przed­miot, a nie, powiedzmy, formy i kolory. Powszech­nie uwa­żano, cho­ciaż nikt tego ni­gdy gło­śno nie powie­dział, że wyboru doko­nali za nią jej rodzice. Ojciec był, jak już wspo­mniano, gmin­nym samo­rzą­dow­cem w Stenträsk, a do tego ważną figurą wśród socjal­de­mo­kra­tów, zastępcą jed­nego z człon­ków komi­sji wyko­naw­czej.

Bycie człon­kiem Kręgu Polar­nego było pożą­dane. Gdy pozo­stali ucznio­wie szkoły zro­zu­mieli, że uczest­ni­cząc w nim, mogą popra­wić swoje oceny, i chcieli do niego dołą­czyć, jego uczest­niczki po pro­stu się na to nie zga­dzały.Jeśli inni chcą się zająć lite­ra­tu­ro­znaw­stwem, niech założą wła­sne kółko, zamiast żero­wać na nich.

Taki był począ­tek i tak to póź­niej się toczyło.

Dziew­czyny czy­tały jedną książkę tygo­dniowo, a potem, na ostat­niej podwój­nej lek­cji w tygo­dniu, dys­ku­to­wały o niej według wcze­śniej usta­lo­nych zasad. Po spo­tka­niu spo­rzą­dzano krótki pro­to­kół, za każ­dym razem robiła to inna uczest­niczka. Od początku wybie­rano raczej ambitną lite­ra­turę, z pew­nymi wyjąt­kami. Krótko mówiąc, gdy wybie­rały Susanne czy Sofia, były to raczej powie­ści Caro­lyn Keene czy Jac­kie Col­lins.

Ta, która wybie­rała książkę, pro­wa­dziła też spo­tka­nie. Zaczy­nano od krót­kiej pre­zen­ta­cji, dzie­lono się wra­że­niami z lek­tury, następ­nie każda przed­sta­wiała swoją opi­nię na ten temat. Dys­ku­to­wano o róż­nych aspek­tach książki, zwy­kle były to powie­ści, ale tego nie wyma­gano.

Dziew­czyny nale­żące do Kręgu Polar­nego miały wyso­kie oceny przez całą szkołę pod­sta­wową, wyjąt­kiem była Agneta, która co prawda miała piątkę ze szwedz­kiego, ale śred­nią zale­d­wie 2,9. Kiedy Astrid, szkolna biblio­te­karka, zapro­po­no­wała, żeby kon­ty­nu­owały swoje spo­tka­nia także w liceum, wszyst­kie zgo­dziły się bez waha­nia. Tyle że teraz spo­tka­nia miały odby­wać się raz w mie­siącu ze względu na spo­dzie­wane więk­sze obcią­że­nie nauką. Czy naprawdę tak było, można by dys­ku­to­wać, ale to już inna kwe­stia.

Z cza­sem atrak­cyj­ność Kręgu jakby zma­lała, blask, który go ota­czał, przy­gasł i gdzieś się ulot­nił. Inni ucznio­wie wyda­wali się już nie­za­in­te­re­so­wani. Nauczy­ciele się zmie­nili, doszli nowi, a ci sta­rzy mieli nowych uczniów, któ­rymi mogli się zachwy­cać. Róż­nice mię­dzy człon­ki­niami Kręgu stały się bar­dziej widoczne. War­stwa ochronna, jaką było dzie­ciń­stwo i pewna izo­la­cja, zaczęła pękać.

Gdy zaczęło się nowe dzie­się­cio­le­cie, lata osiem­dzie­siąte, poja­wiła się też nowa lista lek­tur. Dwie z człon­kiń Kręgu, Carina i Agneta, koń­czyły naukę latem, co ozna­czało, że być może wyjadą z mia­sta, a to z kolei sta­wiało przy­szłość Kręgu pod zna­kiem zapy­ta­nia.

Przy­szło im żyć w cza­sach, które nio­sły ze sobą nie­unik­nione zmiany.

– zamknij, carina. I zostaw klucz u dyżur­nego…

Astrid poło­żyła figurkę konia z brązu z docze­pio­nym do niego klu­czem na wycią­gnię­tej dłoni Cariny, zamknęła za sobą drzwi i przez szklaną ścianę poma­chała pozo­sta­łym dziew­czy­nom. Carina też jej poma­chała. Wen­ty­la­cja szu­miała głu­cho. Powie­trze było chrzęsz­cząco chłodne, jakby kłuło. Przy­szły wszyst­kie, no i pra­wie na czas. Bir­gitta, z kru­czo­czar­nymi wło­sami zebra­nymi w koły­szący się na wie­trze koń­ski ogon, wpa­dła ostat­nia, jak zwy­kle. Carina powie­siła kurtkę na wie­szaku w dziale mło­dzie­żo­wym, pozo­stałe wzięły swoje rze­czy do nie­wiel­kiego pokoju bajek: torebki, modne wów­czas buty dzio­bowe, sza­liki, puchowe kurtki, getry i grube weł­niane ręka­wice. Carina uznała, że sterty ubrań wzdłuż ścian mają w sobie coś defen­syw­nego, co zresztą dawało się też wyczuć w mowie ciała sie­dzą­cych na wiel­kich pufach dziew­czyn. Bir­gitta ści­skała swoją wielką torbę Adi­dasa, zapewne były w niej rze­czy do pra­nia z całego tygo­dnia. Wyglą­dała na zmę­czoną, włosy miała w lek­kim nie­ła­dzie. W tygo­dniu miesz­kała u mamy w Piteå, uczyła się w Strömbackaskolan w kla­sie o pro­filu spo­łecz­nym, a na week­endy wra­cała do domu do ojca, który był sze­fem miej­sco­wej bazy.

Susanne żuła gumę, zapach lukre­cji roz­cho­dził się po całym pokoju, w pew­nym momen­cie wyjęła brą­zową gumę i zaczęła owi­jać ją sobie wokół palca, cały czas przy­spie­sza­jąc obroty. Obrzy­dli­wość. Sofia wysu­nęła z ust lizaka, zawi­nęła go w kawa­łek papieru i scho­wała do torby, nie mniej obrzy­dliwe. Potem roz­dała kartki z pro­to­ko­łem z poprzed­niego spo­tka­nia, pięć kar­tek for­matu A4, spięte spi­na­czem. Spra­woz­da­nie było jak zwy­kle bez sensu szcze­gó­łowe. Wzięły je, nie czy­ta­jąc. Sofia odgar­nęła włosy zebrane w koń­ski ogon, popra­wiła oku­lary i usia­dła, trzy­ma­jąc w ręku notes, z któ­rym ni­gdy się nie roz­sta­wała. Agneta wyj­rzała przez jedno z okie­nek pod dachem, wyda­wała się nie­obecna.

– Okej, Lolita – zaczęła Carina, sia­da­jąc na dzie­cię­cej kana­pie, ponie­waż w pokoju były tylko cztery pufy.

Odło­żyła na bok sta­ran­nie napi­sany pro­to­kół Sofii, spra­woz­da­nie z dys­ku­sji w marcu: Dom mody Judith Krantz. Lito­ści.

– Nie wiem, co wie­cie o Nabo­ko­vie – cią­gnęła. – Zapewne, że uro­dził się w Rosji i swoje pierw­sze dzie­więć powie­ści napi­sał po rosyj­sku, że potem wyje­chał do Sta­nów i zaczął pisać po angiel­sku. Ale wie­dzia­ły­ście, że świet­nie znał się na sza­chach i moty­lach?

Spoj­rzała na kole­żanki, Bir­gitta krę­ciła się, roz­draż­niona, Agneta dra­pała się po ręce, nie­obecna.

– Uro­dził się w ary­sto­kra­tycz­nej rodzi­nie. Jego przod­kiem był książę Nabok Murza, a jego dzia­dek ze strony matki był wła­ści­cie­lem kopalni złota. Faktu, że zaczął pisać po angiel­sku, nie uznaje się za tak istotną zmianę, jak można by pomy­śleć, ponie­waż Nabo­kov wła­dał płyn­nie trzema języ­kami: rosyj­skim, fran­cu­skim i angiel­skim…

Zain­te­re­so­wa­nie jej pre­zen­ta­cją było nie­wiel­kie. Odchrząk­nęła.

– Wie­lo­krot­nie był zmu­szony ucie­kać: z Rosji przed komu­ni­stami, potem z Nie­miec przed nazi­stami. W Ber­li­nie oże­nił się z rosyj­ską Żydówką, która miała na imię Vera, byli ze sobą do końca życia. Długo miesz­kał w Sta­nach, ale zmarł kilka lat temu w Szwaj­ca­rii. Jeśli cho­dzi o jego póź­niej­szą twór­czość…

Żadna z kole­ża­nek nie słu­chała, ści­snęło jej się gar­dło. Dal­sza pre­zen­ta­cja wyda­wała się bez sensu.

– Krótka runda pod­su­mo­wań – powie­działa. – Sofia, pro­to­ko­łu­jesz?

Sofia ski­nęła głową, daw­niej się zmie­niały, ale od jakie­goś czasu to Sofia odpo­wia­dała za pro­to­koły. Mimo to musiały jej za każ­dym razem o tym przy­po­mi­nać. Nieco prze­sad­nie powoli zaczęła szu­kać czy­stej strony w note­sie, zna­la­zła ją i się­gnęła po ołó­wek. Nikt nie kwa­pił się zacząć. Pre­sja nara­stała.

– Gitte? – spy­tała Carina lekko zachryp­nię­tym gło­sem.

Bir­gitta odgar­nęła włosy z twa­rzy, wes­tchnęła i zaczęła szu­kać swo­jego egzem­pla­rza w tor­bie, przy oka­zji wyjęła też skar­petę i kilka par maj­tek ze śla­dami po upła­wach.

– Prawdę mówiąc, muszę… – zaczęła zajęta cho­wa­niem brud­nej bie­li­zny do torby. Skoń­czyła, sie­działa, ści­ska­jąc mocno książkę w dło­niach, patrzyła na nie i mil­czała.

– Co musisz? – spy­tała w końcu Carina.

Bir­gitta zaczerp­nęła powie­trza. Miała niski, głę­boki głos, w któ­rym pobrzmie­wało coś, czego jesz­cze nie­dawno w nim nie było. Nale­żał do osoby, która posia­dała ugrun­to­wane prze­ko­na­nia i pewne rze­czy po pro­stu wie­działa.

– Muszę spy­tać, dla­czego w ogóle mia­ły­śmy czy­tać tę książkę? Jak mogłaś ją wybrać? To gówno.

Susanne prze­stała żuć gumę, Agneta popra­wiła się na pufie, aż zasze­le­ściły gumowe kulki, któ­rymi był wypchany. Carina poczuła, jak przy­spie­sza jej tętno, podob­nie jak wtedy, gdy rano zoba­czyła zjeż­dża­ją­cego ulicą po lodzie Wikinga Storm­berga.

Co prawda atmos­fera ich spo­tkań zmie­niła się w ostat­nim cza­sie, jed­nak przez te wszyst­kie lata, kiedy się spo­ty­kały, ni­gdy nie zda­rzyło się, żeby w naj­waż­niej­szych kwe­stiach się nie zga­dzały. Potrze­bo­wała cze­goś, czego mogłaby się zła­pać, się­gnęła po złość.

– Co chcesz przez to powie­dzieć?

– Pocze­kaj­cie. – Susanne pró­bo­wała przy­su­nąć się bli­żej tak gwał­tow­nie, że nie­wiele bra­ko­wało, a ude­rzy­łaby kola­nami o sto­jący przed nią minia­tu­rowy sto­lik. – Gitte, powiedz, o co ci cho­dzi, dla­czego uzna­łaś, że ta książka to gówno?

Carina czuła, że pałają jej policzki, wbiła wzrok w Bir­gittę. Chciała się zezło­ścić, ale nagle poczuła, jakby uno­siła się w powie­trzu, jakby dzie­cięca kanapa, na któ­rej sie­działa, znik­nęła.

– Główny boha­ter, ten Hum­bert Hum­bert – zaczęła Bir­gitta. – To obleś. Żeni się z kobietą, dla­tego że kręci go jej córka. To obrzy­dliwe, chciało mi się rzy­gać. Ktoś, kto uważa, że to dobra lite­ra­tura, ma coś nie tak z głową.

Carina miała szum w uszach, odpo­wiedź Susanne dotarła do niej przez filtr adre­na­liny.

– Też uwa­żam, że jest mega­obrzy­dliwa, ale to, jak to powie­dzia­łaś, nie było przy­jemne. Poza tym takie okropne książki też muszą ist­nieć.

– Czy­ste porno – weszła jej w słowo Bir­gitta. – Uwa­ża­cie, że to w porządku?

To nie jest por­no­gra­fia – miała ochotę wykrzy­czeć Carina, ale nie wydała z sie­bie żad­nego dźwięku.

– Jeśli uzna­łaś, że jest taka okropna, to po co ją czy­ta­łaś? Nie musia­łaś – stwier­dziła Susanne.

Bir­gitta odwró­ciła się do Cariny i wska­zała na nią książką, którą cały czas trzy­mała w ręku.

– Ow­szem, musia­łam, bo ona ją wybrała. To cho­lerne porno.

Rzu­ciła książkę na pod­łogę. Carina miała wra­że­nie, że książka pło­nie: skrzy, krzy­czy. Nie rozu­miała, co dokład­nie się dzieje, ale wie­działa, że coś waż­nego. Bir­gitta była czer­wona na twa­rzy, nagle zbrzy­dła. Agneta schy­liła się i ostroż­nie pod­nio­sła książkę, prze­cią­gnęła ręką po okładce, jakby chciała zetrzeć z niej cały brud.

– Ja u-uwa­żam, że jest dobra – ode­zwała się jak zawsze spo­koj­nie. – Nie jest łatwa i jest strasz­nie smutna. Ale faj­nie było czy­tać o Ame­ryce lat pięć­dzie­sią­tych, cho­ciaż wszy­scy tam są okrop­nie s-smutni i wszy­scy umie­rają…

W pokoju zale­gła cisza, Carina znów mogła oddy­chać. Szum wen­ty­la­cji powró­cił.

– No i miłość – wtrą­ciła Agneta, się­ga­jąc do torby po spi­sane przez sie­bie uwagi. Zawsze pisała na maszy­nie, uży­wa­jąc czer­wo­nej taśmy. – Kto ma prawo mieć pre­ten­sję do kogoś o to, co ta osoba cz-czuje? Jeśli nikomu nie robimy krzywdy, to mamy chyba prawo kochać, kogo chcemy?

– Tu nie cho­dziło o miłość – ode­zwała się Bir­gitta. – Obleś pla­no­wał podać pasier­bicy pro­chy i ją zgwał­cić, to jakiś zbok. Poza tym wiemy, że kogoś zamor­do­wał, więc o czym my mówimy? Nie robić nikomu krzywdy…

– Na­dal uwa­żam, że każdy może czy­tać te książki, które chce – stwier­dziła Susanne.

– Hum­bert Hum­bert jest oble­śny, to prawda – przy­znała Agneta. – I sz-sza­lony. Ale też nie wszy­scy w książ­kach muszą być mili…

– Poza tym to chyba oczy­wi­ste, że kocha­jąc, można zro­bić komuś krzywdę – dodała Bir­gitta. – Kocha­jąc za bar­dzo albo nie kocha­jąc w ogóle…

Przez moment w pokoju poja­wił się duch Wikinga Storm­berga, ale wszyst­kie patrzyły na swoje dło­nie, uda­jąc, że nikogo tu nie ma. Wszy­scy wie­dzieli, że Bir­gitta się pocięła, kiedy Wiking z nią zerwał.

– Sofia? – Głos Cariny brzmiał nie­mal nor­mal­nie. – A jakie jest twoje zda­nie?

Sofia odło­żyła ołó­wek i unio­sła głowę.

– Główny boha­ter jest zawsze smutny, ponie­waż w dzie­ciń­stwie stra­cił swo­jego przy­ja­ciela. Uwa­żam, że to bar­dzo dziwne. Dla­czego nie zaprzy­jaź­nił się z kimś innym?

Ponow­nie wzięła do ręki dłu­go­pis i pochy­liła się nad biur­kiem.

Bir­gitta wygra­mo­liła się z pufa, czarne włosy oka­lały jej twarz, prze­wie­siła torbę przez ramię, w lewej ręce trzy­mała kurtkę.

– Strasz­nie mi przy­kro, ale przy­szłam tu pro­sto z auto­busu, nie byłam jesz­cze w domu, a mamy mnó­stwo zadane. Muszę już iść.

W oczach pozo­sta­łych poja­wiło się nie­do­wie­rza­nie. Bir­gitta stała, prze­stę­pu­jąc z nogi na nogę. Susanne pod­nio­sła się pierw­sza, potem reszta, wszyst­kie obej­mo­wały ją, mówiąc nieco za gło­śno i za ser­decz­nie: „bie­daczka”, „to straszne z tymi podró­żami”, „że też dajesz radę”, „może spo­tkamy się jutro, o trze­ciej jest mecz, dasz radę?”. Oczy­wi­ście było to nie­moż­liwe, męczen­nica, męczen­nica. Wiking Storm­berg był gwiazdą dru­żyny hokeja, Kręgu Polar­nego – gdyby ktoś miał wąt­pli­wo­ści co do pocho­dze­nia nazwy ich kółka. To dzięki niemu dru­żyna awan­so­wała do trze­ciej grupy. Życie w Stenträsk zamie­rało w te popo­łu­dnia, kiedy roz­gry­wano mecze w kiep­sko ogrze­wa­nym namio­cie na boisku szkoły.

Carina skie­ro­wała wzrok na Bir­gittę.

– Kiedy się cię­łaś, to naprawdę chcia­łaś popeł­nić samo­bój­stwo czy tylko zwró­cić na sie­bie uwagę? – spy­tała.

Bir­gitta jęk­nęła i zro­biła się nie­mal biała. Wszystko wokół zasty­gło w bez­ru­chu. Carina czuła, jak złość gotuje się w niej niczym lawa, nisz­czący stru­mień nie­chęci.

– Pew­nie strasz­nie ci ciężko tam na tej waszej grzę­dzie dla wybrań­ców – powie­działa. – Bie­daczka, oczy­wi­ście, że potrze­bu­jesz cza­sem zejść tu do nas, zwy­kłych śmier­tel­ni­ków, i tro­chę nam doko­pać. Powie­dzieć, że jeste­śmy wstrętni i głupi, gdy tak naprawdę nie jesteś w sta­nie pojąć, o co cho­dzi…

Zaczerp­nęła powie­trza, słowa odbiły się echem od ścian.

Bir­gitta odwró­ciła się i zaczęła biec w stronę wyj­ścia. Drzwi zamknęły się z hukiem. Agneta i Susanne stały z otwar­tymi ustami i nie­do­wie­rza­niem w oczach. Policzki Cariny pałały.

Nikt wcze­śniej nie odwa­żył się rzu­cić wyzwa­nia gru­pie jako takiej: kru­che więzy opie­rały się na wspól­nym dora­sta­niu i ogra­ni­czo­nych moż­li­wo­ściach. Stały tak przez chwilę, balan­su­jąc na kra­wę­dzi, aż Susanne posta­no­wiła, że też wyj­dzie. Spoj­rzała na zega­rek, pla­sti­kowy szwaj­car­ski gadżet, z któ­rego była nie­zwy­kle dumna, i zer­k­nęła na Carinę. Carina odwró­ciła się od niej. Susanne wró­ciła do pokoju bajek po swoje getry w paste­lo­wych kolo­rach. Sofia zamknęła notes, scho­wała go do wewnętrz­nej kie­szeni skó­rza­nej torby z gar­barni Bölebyn i się­gnęła ponow­nie po lizak. Papie­rek się przy­kleił, musiała go ode­rwać. Susanne owi­nęła szyję robio­nym na dru­tach sza­li­kiem. Agneta wło­żyła kartkę z komen­ta­rzami do torby. Wen­ty­la­cja huczała.

Susanne pode­szła i sta­nęła obok Cariny, sza­lik zakry­wał połowę jej twa­rzy. Zdjęła go i ści­szyła głos do teatral­nego szeptu.

– Gitte widziała was – wysy­czała na tyle gło­śno, żeby pozo­stałe dziew­czyny też ją sły­szały. – Widziała, jak roz­ma­wia­li­ście. Kochasz się w Wikingu?

Carina otwo­rzyła usta, ale zaraz je zamknęła, niczego nie rozu­miała. Złość, która już zdą­żyła jej minąć, zapło­nęła na nowo.

– Tak, tak, uda­waj nie­wi­niątko – rzu­ciła Susanne, kie­ru­jąc się do drzwi. Agneta pośpie­szyła za nią, z nikim się nie żegna­jąc, poczuły tylko chłodny powiew o zapa­chu mydła, gdy je mijała. Sofia podą­żyła natych­miast jej śla­dem, niczym posłuszny szcze­niak.

W biblio­tece wszyst­kie świa­tła były już zga­szone, z wyjąt­kiem tych w dziale z lite­ra­turą dzie­cięcą, i cho­ciaż Carina nie­mal nic nie widziała, rozu­miała, że coś się skoń­czyło. Stała w drzwiach, z zimna zdrę­twiały jej nogi. Nie­zdar­nymi ruchami się­gnęła po ple­cak i zga­siła świa­tło. Pochło­nęły ją gęste cie­nie. W samo­cho­dach jadą­cych Föreningsgatan drżały szyby, poza tym sły­chać było jedy­nie szum wen­ty­la­cji.

Zamknęła drzwi do pokoju bajek i zaczęła biec, nagle prze­ra­żona, w stronę wie­szaka i wyj­ścia. Zamknęła za sobą drzwi z jedną ręką w ręka­wie kurtki, prze­krę­ciła klucz z nie­po­ręcz­nym wisio­rem z brązu i rzu­ciła go dyżur­nemu w komi­sa­ria­cie, nic nie mówiąc.

Na Föreningsgatan wiał lodo­wato zimny wiatr. Hulał mię­dzy domami, nio­sąc ostre kawałki lodu z Ark­tyki, które przy­wie­rały do fasad domów i do jej policz­ków. Zacią­gnęła suwak kurtki, żału­jąc, że nie wzięła czapki; nawet jeśli mia­łaby popsuć fry­zurę, to kto by się przej­mo­wał? Unio­sła ramiona, by scho­wać przy­naj­mniej uszy pod koł­nie­rzem, ale nie zda­wało to egza­minu. Od dzie­wią­tej klasy nosiła tę samą kurtkę, z któ­rej prawdę mówiąc, już wyro­sła. Mama obie­cała jej nową pod cho­inkę, ale gmina ogra­ni­czyła usługi w zakre­sie pomocy domo­wej, więc liczba godzin była mniej­sza, niż mama zakła­dała. Dział pomocy domo­wej tłu­ma­czył cię­cia nową ustawą o pomocy spo­łecz­nej, ale nikt w to nie wie­rzył, przy­naj­mniej nikt w rodzi­nie Cariny.

Kawa­łek sza­rego nieba był na­dal widoczny zza gęstych chmur, które zawi­sły nad dachami, napie­ra­jąc na ludzi, domy i samo­chody.

Na samą myśl o powro­cie do domu, do cia­snego czte­ro­po­ko­jo­wego miesz­ka­nia bez bal­konu, czuła pie­cze­nie w żołądku. Ojciec i matka na pewno sie­dzieli przed tele­wi­zo­rem, a Ulrika, ze słu­chawką tele­fonu przy­kle­joną do ucha, snuła swoje mono­tonne opo­wie­ści o chło­pa­kach i samo­go­nie. Przed oczami sta­nął jej obraz Bir­gitty, jej czarne włosy i blade policzki. Uża­lała się nad sobą, miesz­ka­jąc w willi, która miała tyle pokoi, ile ich miesz­ka­nie miało metrów kwa­dra­to­wych.

Poza tym wie­działa, że Susanne kła­mie. Bir­gitta nie była świad­kiem krót­kiej poran­nej wymiany zdań mię­dzy nią a Wikin­giem, w tygo­dniu miesz­kała w Piteå i dojeż­dżała auto­bu­sem z Älvsby. To Susanne ich widziała i powie­działa o tym innym.

A może jed­nak w ostat­nim cza­sie roz­ma­wiała z Wikin­giem?

Zaczerp­nęła głę­boko powie­trza, zimno draż­niło jej gar­dło.

Na pewno by to zapa­mię­tała.

Zasta­na­wiała się, czy Wiking miał nową dziew­czynę. Może powinna spy­tać Sofię, może ona coś wie­działa. W końcu cho­dzili do jed­nej klasy, o pro­filu mate­ma­tyczno-przy­rod­ni­czym.

Stopy w zimo­wych butach były cięż­kie, cią­gnęła je po żwi­rze, aż same z sie­bie się zatrzy­mały.

Nagle przy­po­mniała sobie, że nie oddała wypo­ży­czo­nej książki. Obie­cała odsta­wić Lolitę na półkę w dziale z zagra­niczną lite­ra­turą piękną w szwedz­kim tłu­ma­cze­niu.

A co tam.

Minął ją nie­wielki bus z opo­nami skrzy­pią­cymi na śniegu i oblo­dzo­nymi szy­bami, zwol­nił i zatrzy­mał się bli­żej Stor­ga­tan. Sil­nik zgasł, otwo­rzyły się drzwi, wysia­dła grupa męż­czyzn, roze­śmia­nych i mówią­cych po angiel­sku. Zaczerp­nęła powie­trza i zmru­żyła oczy, żeby lepiej widzieć. Pew­nie Ame­ry­ka­nie wra­ca­jący z bazy do domu, czyli do Stone Swamp Inn, pen­sjo­natu o naj­dziw­niej­szej nazwie na świe­cie, potocz­nie nazy­wa­nego oczy­wi­ście po pro­stu Swam­pen. Sły­szała, jak drzwi się otwie­rają i zamy­kają, po czym głosy uci­chły. Niech to szlag, pierw­sza rzecz, jaką kupi za swoją pierw­szą praw­dziwą wypłatę, to soczewki kon­tak­towe. I ni­gdy już nie włoży na nos oku­la­rów, prę­dzej umrze. Potrzą­snęła głową, żeby roz­sy­pać włosy, i ruszyła przed sie­bie w stronę Stor­gat­spuc­keln.

Okna pubu Stone Swamp Inn roz­świe­tlało mie­niące się złote świa­tło, jedyna kolo­rowa plama w tym czarno-bia­łym fil­mie. Na szy­bach na zewnątrz był mróz, od wewnątrz były zapa­ro­wane, ze środka docho­dziła muzyka.

Chcę żyć, teraz, w tej chwili…

Kilka tygo­dni temu Tomas Ledin wygrał tym utwo­rem festi­wal pio­senki, była piękna do bólu.

Wyjadę stąd,

może do Paryża,

gdzie czeka na mnie przy­goda.

Nie zamie­rzam sie­dzieć tu,

w miej­skiej cukierni,

i patrzeć, jak życie ucieka…

Weszła po czte­rech schod­kach pro­wa­dzą­cych do drzwi, otwo­rzyła je.

Ude­rzyła ją ostra woń, jakby ktoś dał jej pię­ścią w twarz: wil­goć, dym papie­ro­sowy, skwa­śniałe odde­chy. Wil­gotna wełna i orzeszki ziemne. Pozwo­liła, by drzwi za nią się zamknęły, i mru­żąc oczy, spoj­rzała w mgłę. Gwar był jak brudny dywan, budził obrzy­dze­nie, ale był swoj­ski. Tomas Ledin prze­stał już śpie­wać, zastą­pił go Eddie Meduza, który wrzesz­czał, że nikt nie będzie roz­ma­wiał z nim o punku. Budu­jące.

– Jest miej­sce przy barze – poin­for­mo­wała ją zestre­so­wana kel­nerka, wska­zu­jąc ręką w stronę dymu i cieni.

Carina ścią­gnęła ręka­wiczki. Ktoś zagwiz­dał, nie widziała kto, ale nie zamie­rzała się przej­mo­wać. Sku­piła się na barze i bar­ma­nie, rosłym blon­dy­nie, nie pamię­tała, jak miał na imię. Na końcu baru były dwa wolne miej­sca. Usia­dła na naj­bliż­szym, na dru­gim poło­żyła ple­cak, roz­pięła kurtkę.

– Jedna cola – zwró­ciła się do blon­dyna. – Z lodem, popro­szę.

– Fajne guziczki – ode­zwał się jakiś facet przy sto­liku za nią. Nie potra­fiła powie­dzieć, czy to ją miał na myśli, ale na wszelki wypa­dek odwró­ciła się w drugą stronę. Po chwili poja­wiła się zdy­szana kel­nerka, nio­sąc dwie pizze z wie­przo­winą i sosem ber­neń­skim, posta­wiła je z hukiem przed face­tem i jego kum­plem przy sto­liku za nią.

– I jesz­cze dwa mocne i danie dnia – powie­dział facet. Kel­nerka wyjęła blo­czek z kie­szeni, powtó­rzyła zamó­wie­nie i znik­nęła.

Carina dostała swoją szklankę z napo­jem. Eddie Meduza dalej klął na pły­cie, uwiel­bia­nej przez rag­gare prze­sia­du­ją­cych w samo­cho­dach na par­kingu przed kościo­łem: punki to bydło, do dia­bła z nimi. Carina rozej­rzała się ostroż­nie, ale nie zauwa­żyła nikogo zna­jo­mego. Czę­ściowo wyni­kało to zapewne z tego, że w ogóle nie­wiele widziała, poza tym bar był ciemny i zady­miony. Benny i jego kum­ple zako­twi­czyli się gdzieś, popi­ja­jąc taf­fel i cytry­nową fantę. Mama nie pozwa­lała im prze­sia­dy­wać w domu, więc prze­sia­dy­wali albo u Antego, albo u Bob­bena. Carina uznała, że musi wyjść, zanim któ­ryś z nich się tu zjawi.

– This seat taken?

Pod­nio­sła głowę i spoj­rzała w oczy bro­da­tego Ame­ry­ka­nina.

Bingo!

– What? Nie.

Pospiesz­nie zdjęła ple­cak ze stołka, upu­ściła go na pod­łogę obok sie­bie. Nagle poczuła panu­jącą w barze gorącą, lepką wil­goć.

Ame­ry­ka­nin miał sze­roki tyłek i brzyd­kie dżinsy, z uda­wa­nego dżinsu, przy­po­mi­na­jące te z domu towa­ro­wego Domus. Zamó­wił orzeszki ziemne i piwo, które pił pro­sto z butelki. Wyjął paczkę papie­ro­sów, poczę­sto­wał ją. Wzięła jed­nego, pozwo­liła, żeby jej przy­pa­lił. Sam też zapa­lił, wydmu­chał dym.

– So, you live here, or…?

– In this pub? No.

Roze­śmiał się gło­śno.

– You’re funny.

Męż­czy­zna miał na imię Bruce i pocho­dził z Ari­zony. Carina nie musiała pytać, co robi w Stenträsk, wie­działa. Jej ojciec pra­co­wał w war­towni w bazie, ale to nie od niego miała te infor­ma­cje. Nie musiał nic mówić, wszyst­kie mocar­stwa, które testo­wały broń maso­wego raże­nia na tere­nach wokół Stenträsk, kwa­te­ro­wały swo­ich ludzi w Stone Swamp Inn. Wystar­czyło przejść obok sto­łówki czy pubu albo przyj­rzeć się mini­bu­som, które zatrzy­my­wały się na zewnątrz, żeby wie­dzieć, kto tu obec­nie mieszka.

Kiedy wypiła colę, męż­czy­zna spy­tał, czy zamó­wić jej jesz­cze jedną, a ona się zgo­dziła. Zamó­wił więc kolejną, tym razem z rumem. Tak mocną, że pra­wie się zadła­wiła. Wzięła garść jego orzesz­ków ziem­nych, chciała wytwo­rzyć wra­że­nie, że coś ich łączy.

Bar­man zmie­nił taśmę, teraz leciały kawałki z albumu The Bop­pers Num­ber 1, Carina miała krą­żek w domu. Roz­po­znała At the Hop, opo­wia­dał o swin­go­wa­niu w miej­scu, które naj­wy­raź­niej nazy­wało się The Hop. Ame­ry­ka­nin wtó­ro­wał, ona sama nuciła cicho, wie­działa, że nie umie śpie­wać.

Bruce spy­tał, co taka ładna dziew­czyna jak ona robi w Stenträsk w piąt­kowy wie­czór, a ona odpo­wie­działa – zgod­nie z prawdą – że wła­śnie wraca ze spo­tka­nia kółka czy­tel­ni­czego. Ame­ry­ka­nin ni­gdy nie sły­szał o Nabo­ko­vie. Ni­gdy nie sły­szał też o Bop­per­sach, co może nie powinno jej aż tak dzi­wić. Wie­dział jedy­nie, że na pewno są Ame­ry­ka­nami. Pippi Long­stoc­king też była Ame­ry­kanką, ale Abba to Szwe­dzi. Czyli jed­nak coś wie­dział, na szczę­ście. Miesz­kał w Tuc­son, obok pola gol­fo­wego, nie, Carina nie grała w golfa. Samo pyta­nie spra­wiło, że zakrztu­siła się orzesz­kami.

Chciał tań­czyć, cho­ciaż w lokalu było cia­sno. Carina roze­śmiała się, uda­jąc, że się przed nim broni. Objął ją w pasie, ścią­gnął ze stołka i zaczęli poru­szać się w rytm muzyki. Ludzie wokół nich popy­chali się, potknęła się i nadep­nęła na ple­cak. Pod gru­bymi pode­szwami poczuła okładkę wypo­ży­czo­nej z biblio­teki książki. Cho­lerna Lolita, dobrze ci tak. Poczuła łzy w oczach i się­gnęła po szklankę, szybko wypiła to, co w niej jesz­cze zostało. Ski­nęła głową, kiedy Ame­ry­ka­nin spy­tał, czy chce jesz­cze.

Było gorąco, nie­mal nie do wytrzy­ma­nia. Bop­persi wyśpie­wali już całą płytę, żegnali się, co paso­wało do sytu­acji. Good­ni­ght, Swe­ethe­art, przy­kro mi cię opusz­czać, ale cóż począć? Na przy­kład zostać! Roze­śmiała się, ależ była spra­gniona!

Przy­cią­gnął ją do sie­bie, jego sze­roki tors przy jej ciele: pach­niał dymem i wodą po gole­niu. Poczuła jego rękę na swo­ich ple­cach, nisko, dokład­nie w miej­scu, w któ­rym rano nabiła sobie sińca. Wypiła resztę drinka.

Czy pój­dzie z nim na górę do jego pokoju? Miał alko­hol. Zamknęła oczy i ski­nęła głową. Schy­liła się po kurtkę i ple­cak, zauwa­żyła, że ma pro­blem z utrzy­ma­niem rów­no­wagi. Kiedy szli przez lokal, chciał chwy­cić ją za rękę, ale nie pozwo­liła mu, całe mia­sto nie musiało wie­dzieć, ha, ha, ha, ha.

Miał pokój na pię­trze. Wykła­dzina dywa­nowa w kory­ta­rzu była ciem­no­zie­lona, wytarta na środku. Poca­ło­wała go, kiedy wal­czył z zam­kiem, broda kłuła ją w twarz, poczuła w ustach smak piwa i orzesz­ków ziem­nych. Klucz upadł na pod­łogę, męż­czy­zna przy­ci­snął ją do ściany, poczuła jego twar­dość na swoim wzgórku Wenery. Od strony scho­dów doszedł ich śmiech i odgłos kro­ków, wyzwo­liła się i się­gnęła po klucz. Wło­żyła go do zamka i prze­krę­ciła, drzwi otwo­rzyły się, wpa­dli do środka, ale i tak zoba­czyła, jak jego ame­ry­kań­scy kole­dzy machają do nich. Było jej wszystko jedno. Z nimi też była jakaś dziew­czyna, naj­wy­raź­niej szy­ko­wała się wielka balanga. Puściła kurtkę, posta­wiła ple­cak obok drzwi i zaczęła roz­pi­nać koszulę Ame­ry­ka­nina. On zdjął z niej bluzkę i jęk­nął, Carina nie miała na sobie sta­nika. Poło­żyła się na łóżku i poczuła go na sobie, jesz­cze zanim zdą­żyła zdjąć spodnie. Ścią­gnął z niej majtki i natych­miast w nią wszedł. Poczuła pie­cze­nie, jęk­nęła z bólu, ale on naj­wy­raź­niej uznał to za kom­ple­ment. Leżał na niej, wyko­nu­jąc szyb­kie mecha­niczne ruchy, bez żad­nego uczu­cia; spoj­rzała na sufit i poczuła, jak traci resztki zain­te­re­so­wa­nia. Szlag, za dużo wypiła i za szybko. Miał ostre kolana, wrzy­nały się jej w uda. Każdy ruch powo­do­wał ból pośladka w miej­scu, gdzie miała siniec. Od czasu do czasu przy­po­mi­nał sobie o niej, robił wtedy prze­rwę i cią­gnął ją za prawą bro­dawkę, nie mocno, ale nie było to przy­jemne. Kiedy doszedł, z jego gar­dła dobył się char­kot, opadł na nią tak mocno i gwał­tow­nie, że z tru­dem łapała oddech. Wymam­ro­tał jej coś do ucha, chyba spy­tał, czy było jej dobrze, ale nie była pewna. W końcu zsu­nął się z niej, a ona naresz­cie mogła głę­boko ode­tchnąć, sperma spły­wała z jej ciała na narzutę, miała nadzieję, że okres jesz­cze się jej nie zaczął. Poszedł do łazienki wziąć prysz­nic. Leżała kilka sekund, zasta­na­wia­jąc się, jak powinna się zacho­wać. Zagry­zła wargi, żeby wyda­wały się peł­niej­sze i czer­wone, i usia­dła, pod­pie­ra­jąc się o poduszki. Ścią­gnęła dżinsy i majtki, które zatrzy­mały się w poło­wie ud. Naga oparła się o wez­gło­wie, uda­jąc odprę­żoną. Sły­szała, jak wyszedł spod prysz­nica. Odchrząk­nął, splu­nął. Wró­cił do pokoju ze zwi­sa­ją­cym wac­kiem i ręcz­ni­kiem w dłoni, na jej widok zatrzy­mał się zdzi­wiony. Sie­działa naga na łóżku z roz­war­tymi nogami, pró­bo­wała się uśmie­chać, ale za bar­dzo krę­ciło jej się w gło­wie.

– Are you hun­gry? – spy­tała.

– We’ve had din­ner – powie­dział.

– How about that drink you tal­ked about? – nie dawała za wygraną. Roz­ło­żyła nieco bar­dziej nogi.

Męż­czy­zna spoj­rzał na pod­łogę i się odwró­cił.

– I’m sorry, but we have some work to do toni­ght…

Prze­łknęła ślinę, potrze­bo­wała chwili, żeby prze­tra­wić jego słowa. Prze­le­ciał ją i teraz chciał, żeby jak naj­szyb­ciej znik­nęła. Zaczęła szu­kać ręką maj­tek. Męż­czy­zna ponow­nie wszedł do łazienki, zamy­ka­jąc za sobą drzwi.

Swe­ter wylą­do­wał pod łóż­kiem, gdzie był kurz i pełno kotów. Strze­pała je. Swe­ter zro­biła na dru­tach jedna z pod­opiecz­nych mamy. Był jej ulu­bio­nym, z mięk­kiej czer­wo­nej włóczki, która nie dra­pała.

– Wycho­dzę! – zawo­łała w stronę drzwi do łazienki. Ame­ry­ka­nin nie odpo­wie­dział.

Wzięła ple­cak i kurtkę, wło­żyła buty i opu­ściła pokój. Kory­tarz cią­gnął się w nie­skoń­czo­ność, musiała chwy­cić się ściany, by opa­no­wać falo­wa­nie. Drzwi, za któ­rymi znik­nęli kum­ple Ame­ry­ka­nina, były uchy­lone, widziała zapa­lone świa­tło, impreza trwała na całego. Miała wra­że­nie, że wszy­scy trzej męż­czyźni upra­wiali seks jed­no­cze­śnie, dziew­czyna klę­czała, a każdy otwór jej ciała wypeł­niał czło­nek. Scena spra­wiła, że Carina znów poczuła pod­nie­ce­nie. Instynk­tow­nie wychy­liła się do przodu, żeby przy­mknąć drzwi, ale nie dała rady, były zablo­ko­wane torbą. Wepchnęła ją nogą do środka. Dopiero kiedy usły­szała stuk­nię­cie zamy­ka­nych drzwi, uświa­do­miła sobie, że skó­rzana torba była z gar­barni Bölebyn.

Na dwo­rze pano­wała ciem­ność. Tem­pe­ra­tura spa­dła, ale wiatr zelżał. Padał lekki śnieg. Czuła lepką wil­goć mię­dzy nogami. Gro­mada dzie­cia­ków z gim­na­zjum na moto­ro­we­rach stała przed kio­skiem Dag­gego. Po śmie­chu poznała, że jed­nym z nich był Håkan, star­szy brat Susanne. Gwiz­dali i wołali za nią, ale nie miała siły nawet poka­zać im palca. Chłód spra­wił, że otrzeź­wiała. Spoj­rzała na zega­rek, Myszka Miki poka­zy­wała za kwa­drans dzie­siątą. Cał­kiem przy­zwo­ita pora. Było jej tro­chę nie­do­brze, ale nie za bar­dzo. Ple­cak był lekki, więk­szość pod­ręcz­ni­ków zosta­wiła w szafce w szkole, nie widziała sensu, by tar­gać je do domu, żeby uczyć się w week­end. W ple­caku znaj­do­wały się tylko jej notatki i egzem­plarz Lolity. Zatrzy­mała się przy przy­stanku auto­bu­so­wym na Kvarn­dam­ms­ga­tan i wyjęła książkę z ple­caka. Kiedy stąp­nęła na nią w pubie, zła­mała jej grzbiet. Wzmoc­niona biblio­teczna okładka oka­zała się nie­wy­star­cza­ją­cym zabez­pie­cze­niem. Kilka stron upa­dło na śnieg. Pod­nio­sła je, wytarła ręka­wiczką, spoj­rzała na tekst w świe­tle latarni.

„Gdy­bym nie inge­ro­wał w jej los, wią­żąc jej życie z moim pożą­da­niem? To jest i zawsze pozo­sta­nie źró­dłem wiel­kiego i strasz­nego zdzi­wie­nia”.

Zmięła kartki i wyrzu­ciła je do śmieci: słowa Nabo­kova wylą­do­wały w koszu razem z papier­kiem po lizaku i zuży­tymi bile­tami auto­bu­so­wymi. Przez moment przy­glą­dała się książce, po czym ją też wyrzu­ciła.

Chod­nik przed jej domem nie był posy­pany pia­skiem. Deli­katny śnieg, który teraz padał, spra­wił, że powierzch­nia była jesz­cze bar­dziej śli­ska. Posu­wała się w żół­wim tem­pie, ale i tak się pośli­zgnęła, stłu­kła sobie kolano i bio­dro. Poczuła łzy w oczach, szlag szlag szlag. Sie­działa tak przez chwilę. Chłód i wil­goć prze­nik­nęły przez spodnie, czuła, że drę­twieje jej skóra, uczu­cie to miało w sobie coś kuszą­cego i obie­cu­ją­cego. Błonka oddzie­la­jąca sza­leń­stwo była cienka i napięta jak skóra na bęb­nie, zawsze było to jakieś wyj­ście.

Świa­do­mość tego prze­ra­żała ją. Szybko wstała.

Żarówka na klatce była prze­pa­lona, ale nie prze­jęła się tym. Znała tu każdy kąt, bez pro­blemu tra­fiła klu­czem do zamka. Weszła do holu i ude­rzył ją zapach sma­że­niny, aż skrę­cił się jej żołą­dek. Nie zja­dła w szkole lun­chu.

– To ty, Carina?

Z dużego pokoju doszło ją stu­ka­nie kostek lodu, kiedy mama odsta­wiła szklankę z gro­giem na sto­lik obok kanapy.

– Mm – odpo­wie­działa. Zsu­nęła buty i odwie­siła kurtkę. Sta­nęła w drzwiach z ple­ca­kiem na ramie­niu.

– Co oglą­da­cie?

Tata par­sk­nął.

– Film Inge­mara Berg­mana – powie­dział. W piąt­kowy wie­czór?

– Ing­mara – popra­wiła go Carina. – Tak ma na imię. Ing­mar.

– Gdzie byłaś? – spy­tała matka.

– Na spo­tka­niu kółka czy­tel­ni­czego. A potem roz­ma­wia­ły­śmy jesz­cze chwilę. O pisar­stwie Nabo­kova, o róż­ni­cach mię­dzy nim a Brod­skim…

– Jadłaś?

– Mm… – potwier­dziła Carina. – Zro­bię sobie kanapkę – dodała.

– Są jesz­cze klu­ski ziem­nia­czane. Jak poszedł ci spraw­dzian?

– Dobrze.

Poszła do pokoju, który dzie­liła z młod­szą sio­strą, poło­żyła ple­cak na biurku, pro­to­kół scho­wała do kar­tonu razem z wcze­śniej­szymi. Sio­stra leżała na łóżku i czy­tała jedną z jej ksią­żek o Kitty.

– Kto ci pozwo­lił ją wziąć?

– Spa­daj – wark­nęła Ulrika.

Carina wró­ciła do kuchni. Resztki z obiadu były w lodówce, pokro­iła klu­ski na kawałki, posma­ro­wała masłem i zja­dła, sto­jąc przy bla­cie. Do kuchni wszedł tata, usiadł przy stole i zaczął się jej przy­glą­dać.

– Piłaś?

Roz­ło­żyła ręce, dając mu do zro­zu­mie­nia, że to głu­pie pyta­nie.

– Poli­cja zatrzy­mała wczo­raj Benny’ego, za pijań­stwo – powie­dział ojciec.

– Wiem.

– Skąd?

– Wszy­scy wie­dzą.

Ukro­iła kolejny kawa­łek, tym razem z mię­sem. Sta­rała się, żeby jej ruchy były zborne.

– Hasse dostał pracę – powie­dział tata. – W Sztok­hol­mie.

Znie­ru­cho­miała z jedze­niem w ręku, poczuła falę adre­na­liny. Hasse był jej dru­gim bra­tem, tym, który nie pił.

– W jakimś domu waria­tów – powie­dział ojciec głu­chym gło­sem. – Będzie opie­ku­nem.

– W Bec­kom­ber­dze? – spy­tała Carina. – Wypro­wa­dzi się stąd? Gdzie będzie miesz­kał?

Tata spoj­rzał na swoje dło­nie.

– Czego on tam szuka?

Wstał, zaj­rzał do dużego pokoju, gdzie Ing­mar został już zastą­piony kon­cer­tem muzyki kla­sycz­nej.

– Pójdę się poło­żyć.

Bec­kom­berga, tak, to zapewne tam się wybie­rał. Czy­tała, że szu­kają per­so­nelu. Ofe­ro­wali służ­bowe miesz­ka­nia! Mogłaby z nim zamiesz­kać!

– Hasse?

Wsu­nęła głowę do pokoju braci. Sterty brud­nych ciu­chów i pism moto­ry­za­cyj­nych na pod­ło­dze, ale żad­nego z braci.

Poszła do łazienki, umyła zęby, zmyła maki­jaż i opłu­kała kro­cze. Poło­żyła się do łóżka, nie patrząc na Ulrikę, się­gnęła po atlas geo­gra­ficzny, który leżał obok jej łóżka. Otwo­rzyła na ostat­nich stro­nach z indek­sem.

Tuc­son, Ari­zona.

Zna­la­zła wła­ściwą stronę, połu­dniowe Stany, pustynny kra­jo­braz, bli­sko gra­nicy z Mek­sy­kiem. Trzy­mała przez chwilę palec na nazwie miej­sco­wo­ści.

Zamknęła oczy, czuła, jak palec ją parzy.

Zasta­na­wiała się, jak tam się żyło. W miej­scu, gdzie ni­gdy nie było minu­so­wej tem­pe­ra­tury, w spo­łecz­no­ści, która nie ogra­ni­czała ludzi?

Ame­ry­ka­nie wrócą. Była tego pewna. Dla­tego budo­wali nowy most przez Piteälven.

Jan­kesi musieli mieć moż­li­wość, by bez­piecz­nie trans­por­to­wać swoje maszyny śmierci przez rwące rzeki i potoki.

PIĄ­TEK, 20 GRUDNA 2019 ROKU

miesz­kańcy stenträsk szczy­cili się tym, co mieli naj­więk­szego.

Nie tylko potoki i bazę, ale także most nad rzeką: naj­szer­szy ze wszyst­kich w doli­nie. Pra­wie o metr szer­szy niż ten, któ­rym bie­gła droga numer 94 w kie­runku Älvsbyn, ze ścieżką rowe­rową tylko po jed­nej stro­nie. Przez czter­dzie­ści lat łączył miej­scową spo­łecz­ność z para­dok­sem po dru­giej stro­nie rzeki: zaawan­so­waną tech­no­lo­gią na pust­ko­wiu.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki