Człowiek w poszukiwaniu sensu. Wersja dla młodych czytelników - Victor E. Frankl - ebook

Człowiek w poszukiwaniu sensu. Wersja dla młodych czytelników ebook

Victor E. Frankl

0,0

Opis

Poruszająca książka Viktora E. Frankla w wersji dla młodych czytelników!

Człowiek w poszukiwaniu sensu to klasyczne dzieło literatury obozowej, które od lat nie schodzi z list bestsellerów. Dzieło Frankla jest ponadczasowym studium życia w nazistowskich obozach zagłady ukazujące okrucieństwo Holokaustu. Jednocześnie to uniwersalna lekcja radzenia sobie z cierpieniem i znajdowania celu w życiu.

Wydanie dla młodych czytelników zawiera wspomnienia autora i skróconą wersję jego pism z zakresu psychologii. Książka została wzbogacona mapą, fotografiami, słownikiem terminów, wyborem listów i przemówień Frankla, a także kalendarium jego życia i ważnych wydarzeń Holokaustu. Dodatkowe materiały są cennym narzędziem do przyswojenia nauki płynącej z jego dzieła.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 178

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




PRZEDMOWA

Mia­łem pięt­na­ście lat, gdy w ostat­nim dniu przed waka­cjami nasz nauczy­ciel języka angiel­skiego przed­sta­wił nam listę około czter­dzie­stu ksią­żek. „Chcę, żeby­ście latem prze­czy­tali nie­które z nich – oznaj­mił. – Nie będę was potem z nich odpy­ty­wał, nie inte­re­suje mnie, którą wybie­rze­cie, i nie będę wam zada­wał żad­nych wypra­co­wań na ich temat. Jed­nak każda sta­nowi wyjąt­kowe dzieło lite­rac­kie, które ode­grało w moim życiu ważną rolę. Jeśli tylko dacie im szansę, dopu­ści­cie do sie­bie te histo­rie i wsłu­cha­cie się w opo­wia­da­jące je głosy, być może ina­czej spoj­rzy­cie na świat. Te książki mogą was odmie­nić”.

Więk­szość tytu­łów była mi nie­znana, bo choć osią­gną­łem w swoim życiu etap, na któ­rym zaczy­na­łem odkry­wać lite­ra­turę dla doro­słych i pod­cho­dzić do niej bar­dziej poważ­nie, nie­mal wszystko jesz­cze było dla mnie nowe. Jako nasto­la­tek zafa­scy­no­wany zarówno czy­ta­niem, jak i pisa­niem uzna­łem jed­nak pomysł z listą lek­tur za eks­cy­tu­jący; naza­jutrz z samego rana wsko­czy­łem na rower i pogna­łem do pobli­skiej księ­garni, gotów pod­jąć rzu­cone nam przez nauczy­ciela wyzwa­nie. Długo roz­my­śla­łem, od czego zacząć tę czy­tel­ni­czą przy­godę, i osta­tecz­nie zde­cy­do­wa­łem się na Czy to jest czło­wiek Prima Leviego.

Książka ta wywarła na mnie głę­boki wpływ. Dziś może się to wydać dziwne, ale w Irlan­dii połowy lat osiem­dzie­sią­tych nie uczy­li­śmy się w szkole o Holo­kau­ście. Nie licząc oglą­da­nych w tele­wi­zji fil­mów wojen­nych i poświę­co­nych dru­giej woj­nie świa­to­wej powie­ści dla mło­dzieży, które zda­rzało mi się wypo­ży­czać z biblio­teki, po raz pierw­szy zetkną­łem się wów­czas z tema­tem, który przez kolejne lata miał mnie tyleż fascy­no­wać, co prze­ra­żać. Tema­tem, który stał się nie­od­łączną czę­ścią mojej wła­snej histo­rii, mimo że uro­dzi­łem się ponad ćwierć wieku po wyzwo­le­niu ostat­niego z obo­zów śmierci.

Jak to czę­sto z książ­kami bywa, pierw­sza, która mi się spodo­bała, spra­wiła, że się­gną­łem po kolejną, a potem po następną; wkrótce lista nauczy­ciela poszła w kąt, ja zaś pozwo­li­łem, aby to pisa­rze i ich opo­wie­ści dyk­to­wali mi, w któ­rym kie­runku mam pójść. Pochło­ną­łem więk­szość auto­bio­gra­ficz­nych pism Prima Leviego, a także dzien­nik Anny Frank i wspo­mnie­nia Eliego Wie­sela, dorzu­ciw­szy do tego kilka ksią­żek histo­rycz­nych i – cie­ka­wostka – bio­gra­fię Hitlera. Waka­cje zbli­żały się ku koń­cowi, zdjęto ze mnie miarę na nowy mun­du­rek szkolny, aż nagle pew­nego dnia odkry­łem książkę Vik­tora E. Fran­kla Czło­wiek w poszu­ki­wa­niu sensu. Jej tytuł mnie onie­śmie­lił, wydała mi się jed­nak natu­ralną kon­ty­nu­acją mojej edu­ka­cji i próby zro­zu­mie­nia tego naj­strasz­niej­szego okresu w histo­rii ludz­ko­ści, gdy zda­wało się, że czło­wiek osią­gnął szczyty okru­cień­stwa.

Książka Fran­kla, podob­nie jak wcze­śniej dzieła Leviego, Wie­sela czy Anny Frank, zro­biła na mnie olbrzy­mie wra­że­nie, zarówno po pierw­szej lek­tu­rze w 1986 roku, jak i trzy­dzie­ści lat póź­niej, gdy prze­czy­ta­łem ją ponow­nie, przy­go­to­wu­jąc się do napi­sa­nia tej przed­mowy. Ude­rzyła mnie w niej prze­ni­kli­wość ana­lizy doznań więź­niów pod­da­nych naj­bar­dziej dehu­ma­ni­zu­ją­cemu z doświad­czeń – zaska­ku­jąco pozba­wiona wszel­kiej gory­czy, a zara­zem poucza­jąca w opi­sach szoku, dez­orien­ta­cji i stra­chu ofiar wyrwa­nych z rodzin­nych domów i prze­wie­zio­nych do nie­zna­nego, prze­ra­ża­ją­cego miej­sca. Frankl pisze o zacho­dzą­cych w umy­słach pro­ce­sach, dzięki któ­rym więź­nio­wie byli w sta­nie przy­sto­so­wać się do egzy­sten­cji za pod­łą­czo­nymi do prądu ogro­dze­niami z drutu kol­cza­stego, o pod­sta­wo­wych instynk­tach zmu­sza­ją­cych ludzi do uczy­nie­nia abso­lut­nie wszyst­kiego, co w ich mocy, aby po pro­stu pozo­stać przy życiu, a także o nisz­czą­cym wpły­wie obo­zów na psy­chikę tych, któ­rzy prze­żyli pie­kło, a po wyzwo­le­niu odna­leźli się w nowym, innym świe­cie i nie­raz potrze­bo­wali dzie­się­cio­leci, żeby pogo­dzić się z tym, co ich spo­tkało.

Każe nam także zasta­no­wić się nad tym, co wła­ści­wie zna­czy „prze­żyć”. Czy ktoś rze­czy­wi­ście „prze­żył” obóz kon­cen­tra­cyjny? Nie jestem tego taki pewien: doświad­cze­nie to oka­zało się dla wielu tak przy­tła­cza­jące, wspo­mnie­nia tak maka­bryczne, a żałoba po utra­co­nych bli­skich tak wszech­ogar­nia­jąca, że w ich świa­do­mo­ści musiał to być cię­żar nie do udźwi­gnię­cia.

Każde świa­dec­two osoby oca­la­łej z obozu jest inne i subiek­tywne, lecz u Fran­kla naj­bar­dziej zasko­czyło mnie jego głę­bo­kie prze­ko­na­nie, że każda chwila ludz­kiej egzy­sten­cji – szczę­śliwa, smutna, szla­chetna czy okrutna – składa się na nasze życiowe doświad­cze­nie i jako taka powinna zostać zaak­cep­to­wana. U pod­staw tej kon­cep­cji leży sto­icyzm, który wymaga czasu, aby go w pełni pojąć – myślę wręcz, że w tym celu trzeba by naj­pierw przejść przez to wszystko, co było udzia­łem Fran­kla – jed­nak to wła­śnie dzięki sto­ic­kiej posta­wie autor miał odwagę prze­trwać codzien­ność obozu, a następ­nie wyko­rzy­stać swoje doświad­cze­nia dla dobra innych. Tym samym dołą­czył do grona nie­zwy­kłych męż­czyzn i kobiet goto­wych bez lęku zagłę­bić się w naj­więk­szy mrok po to, by móc podzie­lić się ze świa­tem swo­imi prze­ży­ciami – bez gory­czy i uża­la­nia się nad sobą, a jedy­nie z gorą­cym pra­gnie­niem, aby­śmy coś zro­zu­mieli i w przy­szło­ści zapo­bie­gli podob­nym wyda­rze­niom.

Vik­tor Frankl wyprze­dził swoje czasy, gło­sząc kon­tro­wer­syjną tezę, że nie­od­łącz­nym ele­men­tem życia więź­nia jest wol­ność wyboru. W naj­bar­dziej eks­tre­mal­nych sytu­acjach utrata nadziei ozna­czała według niego pod­da­nie się siłom ciem­no­ści. Jego ana­liza róż­nych typów ludzi – czy to straż­ni­ków obo­zo­wych, czy więź­niów – rów­nież zaska­kuje; w swo­ich bada­niach kli­nicz­nych obu tych grup wyka­zał się praw­dziwą odwagą, która musiała szo­ko­wać, a może nawet razić nie­któ­rych czy­tel­ni­ków w 1946 roku, gdy wspo­mnie­nia Fran­kla uka­zały się dru­kiem po raz pierw­szy.

Dla mnie jed­nak naj­bar­dziej fascy­nu­ją­cym wąt­kiem jego książki jest zgłę­bia­nie losów ofiar obo­zów po ich wyzwo­le­niu – oso­bi­ście wolę słowo „ofiara” niż „wię­zień”, to dru­gie suge­ruje bowiem zasłu­żoną karę, pod­czas gdy „ofiara” pod­kre­śla nie­win­ność osoby mal­tre­to­wa­nej. Nikt z mojego poko­le­nia i śro­do­wi­ska nie jest w sta­nie wyobra­zić sobie emo­cji, jakie musiały wal­czyć ze sobą w umy­śle kogoś takiego: poczu­ciu ulgi towa­rzy­szyły dez­orien­ta­cja i gniew. Myślę, że nikt z nas już tego nie zro­zu­mie. Emo­cje i oso­bo­wość tych ludzi zła­mano w takim stop­niu, że po trau­mie obozu czer­pa­nie przy­jem­no­ści z jakie­go­kol­wiek aspektu życia sta­no­wiło ogromne wyzwa­nie. Jak żyć wśród ludzi, gdy było się świad­kiem naj­po­dlej­szych ludz­kich zacho­wań? Każda z ofiar musiała się z tym zmie­rzyć; jed­nym uda­wało się to lepiej, innym gorzej, Frankl nato­miast pora­dził sobie z tym na swój wła­sny spo­sób: pisał.

Vik­tor Frankl zmarł, kiedy byłem dziec­kiem, lecz jako autor podej­mu­jący w swo­ich książ­kach próby zro­zu­mie­nia Holo­kau­stu mia­łem przy­wi­lej nale­żeć do ostat­niego bodaj poko­le­nia pisa­rzy, któ­rzy mogli oso­bi­ście zetknąć się z oca­la­łymi z obo­zów. Pod­czas wie­lo­let­nich podróży odby­łem bar­dzo dużo takich spo­tkań. Chwile, gdy w domach kul­tury, salach, teatrach i na sce­nach festi­wa­lo­wych na całym świe­cie różne osoby z widowni wsta­wały, aby podzie­lić się z innymi swo­imi wspo­mnie­niami, należą do naj­bar­dziej poucza­ją­cych doświad­czeń w moim życiu zawo­do­wym. Na zawsze zacho­wam w pamięci póź­niej­sze roz­mowy w cztery oczy z takimi oso­bami, zaszczyt obco­wa­nia z nimi oraz lek­kie poczu­cie zaże­no­wa­nia na myśl, że pod­czas gdy ja piszę, odwo­łu­jąc się tylko do wyobraźni, ich histo­rie są praw­dziwe, o wiele bar­dziej auten­tyczne i wstrzą­sa­jące. W roz­mo­wach tych, obok auto­rów innych dzieł, które poma­gają nam zacho­wać pamięć tam­tych cza­sów, raz po raz prze­wi­jało się nazwi­sko Vik­tora Fran­kla oraz tytuł jego książki: Czło­wiek w poszu­ki­wa­niu sensu. I tak już pozo­sta­nie – to prze­cież jego spu­ści­zna.

„Dla­czego wciąż tyle się o tym pisze?” To pyta­nie zdaje się czę­sto powra­cać. Myślę, iż dzieje się tak dla­tego, że choć wszyst­kie wiel­kie dzieła bele­try­styki, lite­ra­tury faktu i pamięt­niki wywo­łują dys­ku­sje, emo­cje, a nawet kry­tykę, piękno lite­ra­tury, w prze­ci­wień­stwie zwłasz­cza do poli­tyki czy reli­gii, polega na tym, że akcep­tuje ona odmienne poglądy, zachęca do debaty i pozwala nam pro­wa­dzić oży­wiony dia­log z przy­ja­ciółmi i naj­bliż­szymi. Nikomu nie dzieje się przy tym krzywda, nikt nie traci życia ani dachu nad głową. Vik­tor Frankl musiał to rozu­mieć, bo jego Czło­wiek w poszu­ki­wa­niu sensu jest wła­śnie taką książką: można ją czy­tać, cenić, można o niej dys­ku­to­wać, a przede wszyst­kim dzięki niej pamięć o ofia­rach pozo­staje wiecz­nie żywa.

John Boyne

John Boyne jest auto­rem kilku powie­ści dla doro­słych i pię­ciu ksią­żek dla młod­szych czy­tel­ni­ków, w tym Chłopca w pasia­stej piża­mie.

PRZEDMOWA DO WYDANIA Z 1992 ROKU

Niniej­sza książka może się już poszczy­cić nie­mal setką wydań w języku angiel­skim – nie licząc prze­kła­dów, które uka­zały się w dwu­dzie­stu jeden języ­kach. Same zaś wyda­nia anglo­ję­zyczne roze­szły się w licz­bie ponad trzech milio­nów egzem­pla­rzy.

Takie są suche fakty; nie powinno zatem dzi­wić, że dzien­ni­ka­rze ame­ry­kań­skich gazet, a zwłasz­cza ame­ry­kań­skich sta­cji tele­wi­zyj­nych, wymie­niw­szy uprzed­nio owe impo­nu­jące liczby, z reguły roz­po­czy­nają wywiady ze mną od pyta­nia: „Dok­to­rze Frankl, pań­ska książka to abso­lutny best­sel­ler; co pan sądzi o tak spek­ta­ku­lar­nym suk­ce­sie?”, na co zwy­kle stwier­dzam, że nie trak­tuję powo­dze­nia swo­jej książki jako oso­bi­stego suk­cesu ani osią­gnię­cia, lecz raczej jako potwier­dze­nie ducho­wej nędzy naszych cza­sów; skoro setki tysięcy ludzi się­gają po książkę, któ­rej tytuł wyraź­nie nawią­zuje do kwe­stii sensu życia, musi to być dla nich niezwy­kle aktu­alny i palący pro­blem.

Jesz­cze coś może tłu­ma­czyć skalę oddźwięku mojej publi­ka­cji, a mia­no­wi­cie fakt, że jej druga, teo­re­tyczna część („Pod­stawy logo­te­ra­pii”) zawiera ponie­kąd te same wnio­ski, do któ­rych czy­tel­nik może dojść samo­dziel­nie po lek­tu­rze poprze­dza­ją­cej ją auto­bio­gra­ficz­nej rela­cji („Moje prze­ży­cia w obo­zie kon­cen­tra­cyj­nym”), która z kolei jest niczym innym jak egzy­sten­cjalną pod­bu­dową mojej teo­rii. Tym samym obie czę­ści uwia­ry­god­niają się wza­jem­nie.

Powyż­sze kwe­stie nie zaprzą­tały jed­nak mej głowy, gdy w 1945 roku zasia­da­łem do pisa­nia tej książki. A napi­sa­łem ją w ciągu dzie­wię­ciu dni, wielce zde­ter­mi­no­wany, aby uka­zała się ano­ni­mowo. Tak też się stało i na okładce pierw­szego, ory­gi­nal­nego nie­miec­kiego wyda­nia nie wid­nieje moje nazwi­sko, cho­ciaż w ostat­niej chwili, tuż przed publi­ka­cją, ule­głem pre­sji przy­ja­ciół nale­ga­ją­cych, aby autor został przy­naj­mniej wymie­niony na stro­nie tytu­ło­wej pierw­szego wyda­nia. Bez wąt­pie­nia pisa­łem ją jed­nak z głę­bo­kim prze­ko­na­niem, iż jako dzieło ano­ni­mowe ni­gdy nie przy­nie­sie mi sławy lite­rac­kiej. Zale­żało mi przede wszyst­kim na tym, aby posłu­gu­jąc się kon­kret­nym przy­kła­dem, prze­ka­zać czy­tel­ni­kom, że życie ma sens w każ­dych oko­licz­no­ściach, nawet tych naj­bar­dziej nie­ludz­kich. Sądzi­łem, że jeśli przed­sta­wię swoje prze­my­śle­nia w kon­tek­ście sytu­acji tak skraj­nej, jaką jest pobyt w obo­zie kon­cen­tra­cyj­nym, zyskam dodat­kowy posłuch. Czu­łem, że moim obo­wiąz­kiem jest wierne odtwo­rze­nie swo­ich doświad­czeń, uwa­ża­łem bowiem, że może to pomóc ludziom skłon­nym do depre­sji.

Jest więc dla mnie czymś zaska­ku­ją­cym i wyjąt­ko­wym zara­zem, że wśród kil­ku­dzie­się­ciu ksią­żek, które wyszły spod mego pióra, wła­śnie ta jedna, którą zamie­rza­łem wydać ano­ni­mowo, aby za jej ewen­tu­al­nym suk­ce­sem nie stała kon­kretna osoba autora – że to wła­śnie ona stała się best­sel­le­rem. Raz za razem pouczam więc swo­ich stu­den­tów, zarówno w Euro­pie, jak i w Ame­ryce: „Nie goń­cie za suk­ce­sem – im bar­dziej ku niemu dąży­cie, czy­niąc z niego swój jedyny cel, tym czę­ściej on was omija. Do suk­cesu bowiem, tak jak do szczę­ścia, nie można dążyć; musi on z cze­goś wyni­kać i wystę­puje jedy­nie jako nie­za­mie­rzony rezul­tat naszego zaan­ga­żo­wa­nia w dzieło więk­sze i waż­niej­sze od nas samych lub efekt uboczny cał­ko­wi­tego odda­nia się dru­giemu czło­wie­kowi. Szczę­ście po pro­stu musi samo do nas przyjść i doty­czy to też suk­cesu: suk­ces »przy­da­rza się« nam, kiedy o niego nie zabie­gamy. Trzeba słu­chać, co nam pod­po­wiada sumie­nie, a następ­nie reali­zo­wać jego nakazy zgod­nie ze swoją naj­lep­szą wie­dzą. Dopiero wtedy prze­ko­na­cie się, że na dłuż­szą metę – powta­rzam: na dłuż­szą metę! – suk­ces przy­cho­dzi wła­śnie do tych, któ­rzy o nim nie myśleli”.

Czy­tel­nicy mogą być cie­kawi, dla­czego nie pró­bo­wa­łem uciec przed wszyst­kim, co zgo­to­wał mi los – i to zaraz po zaję­ciu Austrii przez Hitlera. Pozwól­cie, że w odpo­wie­dzi przy­to­czę w tym miej­scu pewną histo­rię. Na krótko przed przy­stą­pie­niem Sta­nów Zjed­no­czo­nych do dru­giej wojny świa­to­wej zosta­łem zapro­szony do kon­su­latu ame­ry­kań­skiego w Wied­niu po odbiór wizy wjaz­do­wej. Moi rodzice – starsi ludzie – byli w siód­mym nie­bie; sądzili, że wkrótce uda mi się wyje­chać z Austrii. Nagle jed­nak ogar­nęły mnie wąt­pli­wo­ści. Szcze­gól­nie jedno pyta­nie nie dawało mi spo­koju: czy rze­czy­wi­ście mogę dopu­ścić, aby rodzice samot­nie sta­wili czoła cze­ka­ją­cej ich przy­szło­ści, groź­bie, że – prę­dzej czy póź­niej – zostaną wywie­zieni do obozu kon­cen­tra­cyj­nego, a może nawet do tak zwa­nego obozu zagłady? Co jest moim obo­wiąz­kiem? Czy powi­nie­nem w pierw­szej kolej­no­ści zatrosz­czyć się o swoje inte­lek­tu­alne dziecko, logo­te­ra­pię, wybrać emi­gra­cję i żyzny grunt do pisa­nia ksią­żek? A może raczej powi­nie­nem sku­pić się na obo­wiąz­kach, które jako syn mia­łem wobec swo­ich rodzi­ców, i zro­bić wszystko, co w mojej mocy, aby ich ochro­nić? Roz­wa­ża­łem wszyst­kie argu­menty za i prze­ciw, lecz mimo to nie byłem w sta­nie pod­jąć decy­zji; dyle­mat, z jakim mia­łem do czy­nie­nia, wprost wołał o „znak z nieba”, jak to się cza­sami mówi.

Pew­nego dnia zauwa­ży­łem leżący na stole kawa­łek mar­muru. Kiedy zapy­ta­łem ojca, skąd się tam wziął, odparł, że zna­lazł go w miej­scu, gdzie naro­dowi socja­li­ści spa­lili naj­więk­szą syna­gogę w Wied­niu. Zabrał go ze sobą do domu, ponie­waż był to frag­ment tablicy z dzie­się­cioma przy­ka­za­niami. Na mar­mu­rze wid­niała wyryta zło­cona hebraj­ska litera; ojciec wyja­śnił mi, że sym­bo­li­zuje ona jedno z przy­ka­zań. Natych­miast zapy­ta­łem:

– Które?

On zaś odparł:

– Czcij ojca swego i matkę swoją, abyś długo żył na Ziemi.

W tej samej chwili posta­no­wi­łem pozo­stać razem z rodzi­cami, na tej ziemi, i zapo­mnieć o ame­ry­kań­skiej wizie.

Vik­tor E. Frankl

Wie­deń 1992

CZŁOWIEK W POSZUKIWANIU SENSU

MOJE PRZEŻYCIA W OBOZIE KONCENTRACYJNYM

Niniej­sza książka nie aspi­ruje do tego, aby być wier­nym zapi­sem histo­rycz­nych fak­tów i wyda­rzeń; sta­nowi raczej zbiór oso­bi­stych doświad­czeń – doświad­czeń, które swego czasu stały się udzia­łem milio­nów więź­niów. To naoczna rela­cja z pobytu w obo­zie kon­cen­tra­cyj­nym, spi­sana przez jed­nego z oca­la­łych z pogromu. Jej celem nie jest uwy­pu­kla­nie naj­więk­szych kosz­ma­rów obo­zo­wego życia, ponie­waż te były nader czę­sto opi­sy­wane (choć o wiele rza­dziej uzna­wane za praw­dziwe), lecz przed­sta­wie­nie nie­zli­czo­nych drob­nych udrę­czeń. Innymi słowy, książka ta spró­buje odpo­wie­dzieć na pyta­nie: w jakim stop­niu codzienna rze­czy­wi­stość obozu kon­cen­tra­cyj­nego znaj­do­wała odbi­cie w umy­śle prze­cięt­nego więź­nia?

Do więk­szo­ści opi­sa­nych tutaj wyda­rzeń nie docho­dziło w wiel­kich, dobrze zna­nych obo­zach, lecz wła­śnie w tych mniej­szych, w któ­rych głów­nie doko­ny­wano maso­wej eks­ter­mi­na­cji. Niniej­sza histo­ria nie trak­tuje o kaźni wiel­kich boha­te­rów i męczen­ni­ków, nie opo­wiada też o wszech­wład­nych kapo – zaufa­nych więź­niach obda­rzo­nych szcze­gól­nymi przy­wi­le­jami – ani o posta­ciach zna­nych osób, które tra­fiły do nie­woli. Nie kon­cen­truje się zatem na cier­pie­niach wiel­kich tego świata, ale na poświę­ce­niu, męce oraz śmierci olbrzy­miej armii nikomu niezna­nych i przez nikogo nie­od­no­to­wa­nych ofiar. To wła­śnie ci zwy­kli więź­nio­wie, na któ­rych ręka­wach brak było roz­po­zna­wal­nych emble­ma­tów, byli obiek­tem naj­więk­szej pogardy kapo. Pod­czas gdy zwy­kli więź­nio­wie jadali nie­wiele lub pra­wie wcale, kapo ni­gdy nie cho­dzili głodni; prawdę mówiąc, wielu kapo wio­dło się w obo­zie lepiej niż na wol­no­ści. W trak­to­wa­niu pod­le­głych sobie więź­niów prze­wyż­szali suro­wo­ścią nie­miec­kich straż­ni­ków, a okru­cień­stwem w biciu – eses­ma­nów. Rzecz jasna, byli oni wybie­rani do spra­wo­wa­nia tej funk­cji wyłącz­nie spo­śród więź­niów o odpo­wied­nich skłon­no­ściach i cha­rak­te­rze i jeśli nie wypeł­niali tego, czego od nich ocze­ki­wano, cze­kała ich natych­mia­stowa degra­da­cja. Wkrótce też upo­dab­niali się do eses­ma­nów i straż­ni­ków obo­zo­wych, można więc powie­dzieć, że ich psy­chikę należy oce­niać w tych samych kate­go­riach.

Oso­bie z zewnątrz łatwo jest wyro­bić sobie mylny obraz obo­zo­wego życia – obraz znie­kształ­cony przez sen­ty­menty i współ­czu­cie. Ktoś taki nie­wiele wie na temat toczo­nej przez więź­niów bru­tal­nej walki o prze­ży­cie. Był to bez­li­to­sny bój o kawa­łek codzien­nego chleba i prze­trwa­nie, o dobro swoje lub naj­bliż­szego przy­ja­ciela.

Za przy­kład niech posłuży nam przy­pa­dek trans­portu, który – jak ofi­cjal­nie ogło­szono – miał prze­wieźć pewną liczbę więź­niów do innego obozu; łatwo się jed­nak było domy­ślić, że celem tej podróży będą komory gazowe. Wybrani pod­czas selek­cji cho­rzy i osła­bieni więź­nio­wie jako nie­zdolni do pracy mieli zostać prze­nie­sieni do jed­nego z wiel­kich zbior­czych obo­zów wypo­sa­żo­nych w komory gazowe i kre­ma­to­ria. Selek­cja sta­no­wiła sygnał do bez­par­do­no­wej walki mię­dzy więź­niami – jed­nostka prze­ciw jed­no­stce, grupa prze­ciw gru­pie. Liczyło się jedy­nie to, aby nasze wła­sne nazwi­sko i nazwi­sko naszego przy­ja­ciela nie zna­la­zło się na liście ofiar, choć wszy­scy zda­wa­li­śmy sobie sprawę, że miej­sce jed­nego oca­lo­nego musi zająć inna ofiara.

Każdy trans­port zabie­rał okre­śloną liczbę więź­niów. Nie było ważne, któ­rych kon­kret­nie, bo i tak każdy z nich był niczym wię­cej jak tylko nume­rem. W dniu przy­jazdu do obozu (przy­naj­mniej taką metodę sto­so­wano w Auschwitz) wraz z innymi rze­czami oso­bi­stymi odbie­rano więź­niom wszel­kie doku­menty. Każdy miał zatem moż­li­wość pod­szyć się pod dowolne nazwi­sko i zawód – i z róż­nych powo­dów wielu tak wła­śnie robiło. Wła­dze obo­zowe inte­re­so­wały wyłącz­nie numery prze­trzy­my­wa­nych. Numery te były zwy­kle wyta­tu­owane na skó­rze, musiały być także naszyte w okre­ślo­nych miej­scach na spodnie, kurtkę lub kapotę więź­nia. Chcąc oskar­żyć kogoś o jakieś wykro­cze­nie, straż­ni­kowi wystar­czył tylko rzut oka na numer (jakże oba­wia­li­śmy się tych spoj­rzeń!) – ni­gdy nie pytał nikogo o nazwi­sko.

Powróćmy jed­nak do mają­cego wyru­szyć kon­woju. W takich chwi­lach bra­ko­wało czasu i chęci, aby roz­trzą­sać kwe­stie moralne czy etyczne. Każdy wię­zień opę­tany był tylko jedną myślą: utrzy­mać się przy życiu przez pamięć cze­ka­ją­cej na niego rodziny i oca­lić naj­bliż­szych. Był zatem gotów na wszystko, by inny wię­zień – inny „numer” – zajął jego miej­sce w trans­por­cie.

Jak już wspo­mnia­łem, pro­ces wyboru kapo opie­rał się na selek­cji nega­tyw­nej; tylko naj­bar­dziej bru­talni mogli spra­wo­wać tę funk­cję (szczę­śli­wie z kil­koma wyjąt­kami). Jed­nak wraz z wybo­rem kapo, doko­ny­wa­nym przez eses­ma­nów, wśród więź­niów przez cały czas trwała swego rodzaju auto­se­lek­cja. Przy życiu pozo­sta­wali z reguły tylko ci, któ­rzy po latach prze­by­wa­nia w róż­nych obo­zach w swo­jej walce o prze­trwa­nie porzu­cili wszel­kie skru­puły; imali się oni naj­róż­niej­szych uczci­wych i nieuczci­wych spo­so­bów, aby rato­wać wła­sną skórę, ucie­ka­jąc się nawet do bru­tal­nej siły, kra­dzieży i zdrady przy­ja­ciół. My, któ­rzy wró­ci­li­śmy z pie­kła, zawdzię­cza­jąc to wielu szczę­śli­wym zbie­gom oko­licz­no­ści lub wręcz cudom – jak­kol­wiek by to brzmiało – my wiemy: naj­lepsi z nas stam­tąd nie powró­cili.

Obec­nie dostęp­nych jest wiele fak­to­gra­ficz­nych rela­cji doty­czą­cych obo­zów kon­cen­tra­cyj­nych. W przy­padku tej książki fakty będą jedy­nie o tyle istotne, o ile będą sta­no­wiły część ludz­kiego doświad­cze­nia. Niniej­szy esej ma być wła­śnie próbą opi­sa­nia natury owych doświad­czeń. Tym, któ­rzy prze­żyli obóz kon­cen­tra­cyjny, spró­buję wyja­śnić ich prze­ży­cia w świe­tle współ­cze­snej wie­dzy; ci zaś, któ­rych to omi­nęło, być może łatwiej dzięki temu ogarną, a przede wszyst­kim zro­zu­mieją doświad­cze­nia tej jakże nie­licz­nej grupy więź­niów, któ­rzy prze­żyli i teraz nie potra­fią odna­leźć się w życiu. Byli więź­nio­wie czę­sto powta­rzają: „Nie lubimy mówić o tym, czego doświad­czy­li­śmy. Tym, któ­rzy byli tam razem z nami, nie­po­trzebne są żadne wyja­śnie­nia, inni zaś nie są w sta­nie pojąć ani tego, jak się wów­czas czu­li­śmy, ani tego, jak się czu­jemy teraz”.

Próba meto­dycz­nego upo­rząd­ko­wa­nia tak sze­ro­kiego tematu sta­nowi wiel­kie wyzwa­nie, jako że psy­cho­lo­gia z natury wymaga swego rodzaju nauko­wej bez­stron­no­ści. Czy jed­nak czło­wiek, który odno­to­wuje swoje obser­wa­cje, samemu będąc w nie­woli, jest w sta­nie zdo­być się na bez­stron­ność? Osoba spo­glą­da­jąca na pro­blem z zewnątrz zdo­bę­dzie się na nią bez trudu, lecz nie­unik­niony dystans odbie­rze jej spo­strze­że­niom jaką­kol­wiek auten­tyczną war­tość. Tylko ten, kto sam był w obo­zie, naprawdę wie. Jego sądy mogą być nie­obiek­tywne, a oceny prze­sadne; to nie­uchronne. Należy zatem pod­jąć świa­domy wysi­łek, aby unik­nąć jakiej­kol­wiek stron­ni­czo­ści, i na tym wła­śnie polega praw­dziwa trud­ność napi­sa­nia książki takiej jak ta. Cza­sami autor musi mieć odwagę opi­sa­nia szcze­gól­nie oso­bi­stych doświad­czeń. Dla­tego też począt­kowo zamie­rza­łem wydać tę książkę ano­ni­mowo, pod­pi­su­jąc ją jedy­nie swoim nume­rem obo­zo­wym. Gdy jed­nak ręko­pis był już gotowy, zro­zu­mia­łem, że jako ano­ni­mowa publi­ka­cja straci ona połowę swo­jej war­to­ści i że muszę zdo­być się na odwagę, aby otwar­cie przed­sta­wić swoje poglądy. Pod­ją­łem wów­czas decy­zję, by nie usu­wać żad­nego frag­mentu swo­jej rela­cji, pomimo głę­bo­kiej nie­chęci do wszel­kiego eks­hi­bi­cjo­ni­zmu.

Moim czy­tel­ni­kom pozo­sta­wiam swo­bodę ana­li­zo­wa­nia tre­ści tej książki i prze­kła­da­nia jej na suchą teo­rię. Być może wnie­sie to coś nowego do psy­cho­lo­gii życia wię­zien­nego, bada­nego tak inten­syw­nie wkrótce po pierw­szej woj­nie świa­to­wej, która dostar­czyła nam wie­dzy na temat „cho­roby dru­tów kol­cza­stych”. Dru­giej woj­nie świa­to­wej zawdzię­czamy nato­miast wie­dzę o „psy­cho­pa­to­lo­gii mas” (jeżeli mogę w ten spo­sób spa­ra­fra­zo­wać znane powie­dze­nie, a zara­zem tytuł książki Le Bona), wojna przy­nio­sła nam bowiem wojnę ner­wów oraz obozy kon­cen­tra­cyjne.

Ponie­waż opo­wieść ta doty­czy moich oso­bi­stych prze­żyć w roli zwy­kłego więź­nia, powi­nie­nem w tym miej­scu zazna­czyć, nie bez dumy, że z wyjąt­kiem ostat­nich kilku tygo­dni pobytu w obo­zie ni­gdy nie byłem tam zatrud­niony jako psy­chia­tra ani nawet jako lekarz. Kilku moich kole­gów po fachu miało szczę­ście pra­co­wać w kiep­sko ogrze­wa­nych ambu­la­to­riach, w któ­rych opa­try­wali rany za pomocą ban­daży zro­bio­nych z kawał­ków maku­la­tury. Ja jed­nak byłem nume­rem 119 104 i więk­szość czasu spę­dzi­łem, kopiąc i ukła­da­jąc tory pod linię kole­jową. Pew­nego razu mia­łem za zada­nie samo­dziel­nie wyko­pać pod drogą tunel pod główny wodo­ciąg. Za jego wyko­na­nie zosta­łem sowi­cie wyna­gro­dzony: tuż przed Bożym Naro­dze­niem 1944 roku otrzy­ma­łem w pre­zen­cie tak zwane bony pre­miowe. Wyda­wało je przed­się­bior­stwo budow­lane, w któ­rym pra­co­wa­li­śmy na zasa­dzie nie­wol­ni­ków; firma pła­ciła wła­dzom obozu usta­loną stawkę dzienną od każ­dego więź­nia. Bony zaś kosz­to­wały ją pięć­dzie­siąt feni­gów za sztukę i mogły zostać wymie­nione na sześć papie­ro­sów, czę­sto dopiero wiele tygo­dni póź­niej, cho­ciaż zda­rzało się, że tra­ciły już wów­czas swą waż­ność. Sta­łem się zatem dum­nym posia­da­czem bonów sta­no­wią­cych rów­no­war­tość dwu­na­stu papie­ro­sów. Lecz co bar­dziej istotne, owe dwa­na­ście papie­ro­sów można było wymie­nić na dwa­na­ście por­cji zupy, a dwa­na­ście por­cji zupy sta­no­wiło czę­sto realny ratu­nek przed śmier­cią gło­dową.

Przy­wi­lej pale­nia papie­ro­sów zare­zer­wo­wany był dla kapo, któ­rzy co tydzień otrzy­my­wali stały przy­dział bonów; zda­rzało się także, że wię­zień pra­cu­jący jako kapo w maga­zy­nie czy w warsz­ta­cie mógł liczyć na kilka papie­ro­sów w zamian za wyko­ny­wa­nie bar­dziej nie­bez­piecz­nych prac. Jedyny wyją­tek od tej reguły sta­no­wili ci, któ­rzy utra­cili już wszelką wolę walki i chcieli „cie­szyć się” swo­imi ostat­nimi dniami. Widząc zatem palą­cego papie­rosa współ­więź­nia, wie­dzie­li­śmy, że nie ma on już siły dalej żyć; zda­wa­li­śmy sobie też sprawę, że raz utra­cona wola prze­ży­cia rzadko kiedy powraca.

* * *

Ana­li­zu­jąc olbrzy­mią ilość mate­ria­łów doty­czą­cych obser­wa­cji i świa­dectw nie­zli­czo­nych więź­niów, można wyraź­nie okre­ślić trzy etapy psy­chicz­nych reak­cji czło­wieka na pobyt w obo­zie: faza nastę­pu­jąca tuż po przy­by­ciu, sta­dium głę­bo­kiego wej­ścia w rutynę życia obo­zo­wego i okres nastę­pu­jący po wyzwo­le­niu z obozu.

Symp­to­mem cha­rak­te­ry­stycz­nym dla pierw­szego etapu jest szok. W pew­nych warun­kach wstrząs może być odczu­wany jesz­cze przed ofi­cjal­nym przy­ję­ciem więź­nia do obozu. Przy­kła­dem takiej sytu­acji mogą być oko­licz­no­ści towa­rzy­szące mojemu wła­snemu przy­jaz­dowi do Auschwitz.

Kilka dni i nocy pół­tora tysiąca ludzi podró­żo­wało bez prze­rwy w zamknię­tym pociągu, po osiem­dzie­siąt osób w każ­dym wago­nie. Trzeba było leżeć na swoim bagażu, tych kilku oso­bi­stych dro­bia­zgach, które pozwo­lono nam ze sobą zabrać. Wagony były do tego stop­nia prze­peł­nione, że tylko przez górną część okien wpa­dało do środka szare świa­tło świtu. Wszy­scy spo­dzie­wali się, że pociąg zmie­rza do jakiejś fabryki uzbro­je­nia, w któ­rej zosta­niemy zatrud­nieni w cha­rak­te­rze robot­ni­ków przy­mu­so­wych. Nie wie­dzie­li­śmy, czy wciąż jesz­cze znaj­du­jemy się na tere­nie Ślą­ska, czy też jeste­śmy już w Pol­sce. Prze­ni­kliwy dźwięk gwizdka loko­mo­tywy spra­wiał upiorne wra­że­nie; był niczym woła­nie o pomoc, wyraz współ­czu­cia maszyny dla nie­szczę­snego ładunku, jaki przy­szło jej wieźć na zatra­ce­nie. W pew­nym momen­cie pociąg zwol­nił, naj­wy­raź­niej zbli­ża­jąc się do jakiejś sta­cji. Wśród zanie­po­ko­jo­nych pasa­że­rów pod­niósł się krzyk: „Widać tablicę, jeste­śmy w Auschwitz!”. Serca wszyst­kich zamarły na uła­mek sekundy. Auschwitz – ta nazwa zawie­rała w sobie wszystko, co naj­gor­sze: komory gazowe, kre­ma­to­ria, masowe mordy. Pociąg na­dal się poru­szał, wolno, nie­mal z waha­niem, jakby chciał jak naj­dłu­żej oszczę­dzić swoim pasa­że­rom bole­snej prawdy: to rze­czy­wi­ście było Auschwitz!

W świe­tle wsta­ją­cego dnia oczom naszym uka­zały się zarysy olbrzy­miego obozu: cią­gnące się w kilku rzę­dach ogro­dze­nie z drutu kol­cza­stego, wieże war­tow­ni­cze, reflek­tory, a w tle dłu­gie kolumny wynędz­nia­łych ludz­kich postaci, sza­rych w sza­rym świe­tle poranka, zdą­ża­ją­cych dokądś po pro­stych, opu­sto­sza­łych dro­gach, dokąd – tego nie wie­dzie­li­śmy. Od czasu do czasu dobie­gały nas poje­dyn­cze okrzyki i natar­czywe gwizdy. Nie zna­li­śmy jesz­cze ich zna­cze­nia. Wyobraź­nia pod­su­wała mi obrazy szu­bie­nic z cia­łami wisiel­ców. Byłem prze­ra­żony, ale to nie miało więk­szego zna­cze­nia, bo odtąd każdy dzień miał nas przy­zwy­cza­jać do coraz więk­szych i bar­dziej prze­ra­ża­ją­cych potwor­no­ści.

W końcu wje­cha­li­śmy na sta­cję. Począt­kową ciszę szybko prze­rwały gło­śno wykrzy­ki­wane komendy. Od tego dnia mie­li­śmy już stale sły­szeć te szorst­kie, nie­przy­jemne głosy roz­le­ga­jące się raz za razem we wszyst­kich kolej­nych obo­zach. Brzmiały zupeł­nie jak ostat­nie woła­nie ofiary, ist­niała jed­nak pewna róż­nica. Głosy te były zgrzy­tliwe, ochry­płe, jakby wydo­by­wały się z gar­deł ludzi nawy­kłych do krzyku, ludzi mor­do­wa­nych raz za razem. Drzwi wago­nów sta­nęły otwo­rem i natych­miast do środka wpadł nie­wielki oddział więź­niów. Mieli na sobie pasiaki, a ich głowy były ogo­lone, wyglą­dali jed­nak na dobrze odży­wio­nych. Mówili wszyst­kimi moż­li­wymi języ­kami euro­pej­skimi, dość żar­to­bli­wie, co wyda­wało się gro­te­skowe w zaist­nia­łych oko­licz­no­ściach. Jak tonący chwyta się brzy­twy, tak mój wro­dzony opty­mizm (który czę­sto decy­do­wał o moich odczu­ciach nawet w naj­bar­dziej roz­pacz­li­wych sytu­acjach) kazał mi trzy­mać się kur­czowo jed­nej myśli: „Ci więź­nio­wie cał­kiem dobrze wyglą­dają, wydają się mieć dobry humor, nawet się śmieją. Kto wie? Może mi też się tak poszczę­ści”.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki