W czerwonej sieci - Marcin Faliński, Rafał Barnaś - ebook + audiobook

W czerwonej sieci ebook i audiobook

Marcin Faliński, Rafał Barnaś

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Moskwa, wrzesień, 1980 rok.

Na tajnym spotkaniu w siedzibie KGB zapada decyzja o przeprowadzeniu zamachu na Jana Pawła II. Na wykonanie zlecenia oficerowie mają pół roku.

Rusza zakrojona na szeroką skalę akcja werbowania współpracowników z różnych stron świata. Wykorzystując ludzkie słabości, problemy finansowe czy ortodoksyjne poglądy, Rosjanie szybko tworzą specjalną grupę, w której skład wchodzą: Polak, Turek, Bułgar, Szwajcar i Francuz. Dzieli ich wszystko – pochodzenie, osobowość, status społeczny, wiek – ale łączy wspólny cel: uciszyć papieża i co za tym idzie, powstrzymać zmiany zachodzące w bloku państw wschodnich.

Rozpoczyna się gra, której finał będzie miał miejsce w maju 1981 roku na placu św. Piotra…

Marcin Faliński, absolwent Wydziału Dziennikarstwa i Nauk Politycznych Uniwersytetu Warszawskiego. Od 1992 roku dziennikarz „Życia Warszawy”. Od 1993 roku funkcjonariusz Urzędu Ochrony Państwa, a od 1996 roku oficer Zarządu Wywiadu. W roku 1997 roku ukończył kurs oficerski w Ośrodku Kształcenia Kadr Wywiadu. Od 2002 roku oficer Agencji Wywiadu. W 2017 roku, w stopniu podpułkownika, przeszedł na emeryturę. Współautor bestsellerowej trylogii historyczno-szpiegowskiej (Operacja Rafael, Operacja Singe i Operacja Retea). Prywatnie miłośnik podróży, ciepłych mórz, rajskich plaż, górskiej wędrówki, bieszczadzkiej watry, orientalnej kuchni, bossa novy, sztuki i architektury.

Rafał Barnaś, historyk z wykształcenia. Pracował w hotelarstwie, sektorze bankowym, korporacji i handlu w kraju i za granicą. Członek kanadyjskiego think tanku Centre for Military Intelligence and Security Studies. Autor powieści Młodzieniec (2018) i Trujące akta (2020) oraz współautor biografii Szpieg. Najstarszy zawód świata (2019). Z zamiłowania podróżnik. Odwiedził ponad 50 krajów na sześciu kontynentach.

Gdy autorami są osoby mające unikatową wiedzę opartą o dokumenty, archiwa i rozmowy z ludźmi służb specjalnych, można mieć wątpliwości czy ich powieść to jedynie fikcja. A może właśnie tak wygląda prawda o kulisach zamachu na Jana Pawła II?

Tomasz Sekielski

Marcin Faliński i Rafał Banaś oferują świeżą perspektywę na główne wątki zamachu na życie Jana Pawła II. To wydarzenie, wokół którego wciąż są pytania bez odpowiedzi. Znane fakty i pozyskane przez autorów nowe bezcenne informacje, kamuflowane przy pomocy fabuły, przenikają się nawzajem, ujawniając misterną grę międzynarodowych wywiadów i skandale w Watykanie. Umiejętnie budowane napięcie w narracji znajduje w powieści zaskakujący finał, do którego doszło w maju 1981 roku na placu Św. Piotra w Rzymie.

Ewa Ewart

Dobrze, że powstała ta książka. Powodzenia w tej interesującej sprawie!

Dr płk Edward Kotowski (oficer wywiadu PRL w Watykanie w latach 1979-1983)

Książka w sposób realistyczny ukazuje działania bułgarskich służb specjalnych. Choć ich udział w zamachu nie do końca jest jasny i oceniany przez wielu jako marginalny. Do dzisiaj znana jest anegdota jak sekretarz partii, Todor Żiwkow miał powiedzieć: Towarzysze, gdyby zamach na polskiego papieża był by naszą sprawką, to Ojciec Święty by nie żył.

Krasimir Krumov (bułgarski dziennikarz)

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 396

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 46 min

Lektor: Wojciech Żołądkowicz

Oceny
4,4 (62 oceny)
37
16
6
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kajko2015

Nie oderwiesz się od lektury

szybka akcja dużo się dzieje Polecam wszystkim
00
mchar123

Dobrze spędzony czas

AnaM77

Nie oderwiesz się od lektury

super
00
grazyna2525

Dobrze spędzony czas

Dobrze się słucha. Patrząc na sytuację związaną z informacjami na temat Papieża można rzec słowami piosenki ; wszystko się może zdarzyć..... jeżeli chodzi o dokumenty lub ich preparowanie . Szkoda,że to jest tematyką historii szpiegowskiej. Dużo ciekawsza jest historia zmagań szpiegów w innych tematach.
00
olivialasocka

Nie oderwiesz się od lektury

Całkiem niezła lektura
00

Popularność




WSTĘP

ZSRR – wrze­sień 1980 roku

W kawa­lerce na bul­wa­rze Rakiet­nym w Moskwie ciszę prze­rwał dzwo­nek tele­fonu. Iwan Kli­mow wstał leni­wie z łóżka, pod­szedł do apa­ratu i przy­ło­żył do ucha czer­woną słu­chawkę.

– Halo!

Przez chwilę pano­wała cisza.

– Na dzi­siaj? – zapy­tał zdu­miony. – W nocy przy­le­cia­łem z Buenos Aires, pra­wie nic nie spa­łem. Jestem nie­przy­tomny. Pew­nie mnie sen­ność dopad­nie za kilka godzin.

Znowu zapa­dła cisza.

– Dobrze. Zro­zu­mia­łem. Tak, roz­ma­wia­łem z nim zaraz po lądo­wa­niu, jesz­cze na Sze­re­mie­tie­wie. Andriej dzi­siaj miał jechać na swoją daczę. Wiem, że do Damaszku wraca chyba za tydzień. Z tego, co mi mówił, to ma teraz krótki urlop. Aha, urlop mu wła­śnie odwo­łali. Czyli będzie. Dobrze, dobrze – odpo­wie­dział i odło­żył słu­chawkę.

Prze­cią­gnął się. Włą­czył pokryty kurzem tele­wi­zor. W pierw­szym pro­gra­mie Tele­wi­zji Cen­tral­nej poka­zy­wali film doku­men­talny o robot­ni­kach rol­nych w koł­cho­zach, na dale­kich obrze­żach Lenin­gradu. Spoj­rzał przez okno. Wrze­śniowe słońce powoli wynu­rzało się zza hory­zontu. Zapo­wia­dał się kolejny cie­pły dzień koń­cówki lata. Uchy­lił drzwi bal­ko­nowe. Z zewnątrz dobie­gał szum budzą­cego się mia­sta.

Iwan Kli­mow – czter­dzie­sto­dwu­letni ofi­cer I Zarządu Głów­nego KGB, czyli wywiadu zagra­nicz­nego, był dru­gim z rodziny Kli­mowów peł­nią­cym służbę w sowiet­skoj razwied­kie. Jego ojciec, nie­ży­jący już ofi­cer Mini­ster­stwa Bez­pie­czeń­stwa Pań­stwo­wego, pra­cu­jący kie­dyś pod przy­kry­ciem dyplo­ma­tycz­nym w Mon­te­vi­deo, w Paryżu, a potem w Lon­dy­nie, zawsze był dla niego wzo­rem.

Iwan już od naj­młod­szych lat miesz­kał poza gra­ni­cami ZSRR. Bie­gle posłu­gi­wał się hisz­pań­skim, fran­cu­skim i angiel­skim. W śro­do­wi­sku ucho­dził za pro­fe­sjo­na­li­stę o roz­le­głych kon­tak­tach w wielu kra­jach świata. Obec­nie od ponad trzech lat peł­nił funk­cję radcy poli­tycz­nego amba­sady ZSRR w Buenos Aires. Z żoną Lud­miłą, córką zasłu­żo­nego gene­rała Armii Radziec­kiej, mieli ośmio­let­niego syna.

– Co jest tak pil­nego, żeby wycią­gać mnie w takim momen­cie?! – mruk­nął pod nosem. „Prze­cież Cen­trala wie­działa, że kiedy wra­cam z Buenos Aires, zawsze ląduję w nocy. Tak czy owak, muszę się tam zja­wić” – pomy­ślał, skrzy­wił się i zalał wrząt­kiem liście gru­ziń­skiej her­baty. Po jej wypi­ciu ubrał się w szare spodnie z cien­kiej wełny, mary­narkę w tym samym kolo­rze oraz beżową koszulę z sze­ro­kim koł­nie­rzy­kiem. Zawią­zał kra­wat. Wło­żył modny letni płaszcz i popa­trzył w lustro. „Chyba nie jestem za bar­dzo… jak ten facet z «Vogue’a», który ogło­sił kie­dyś na łamach pisma, że w modzie nie ist­nieją już żadne zasady i nastała era wol­no­ści, indy­wi­du­al­no­ści i wyra­ża­nia sie­bie poprzez ubiór. Hmm… sta­rzy, zasłu­żeni towa­rzy­sze w Cen­trali… nie lubią eks­tra­wa­gan­cji i ory­gi­nal­no­ści w ubio­rze”. Uśmiech­nął się i mru­gnął do swo­jego odbi­cia.

Wyszedł na klatkę scho­dową, trza­snął drzwiami swo­jego miesz­ka­nia i zamknął je na klucz. Odzie­dzi­czył je po ojcu i gdy tylko zja­wiał się w Moskwie, zawsze tutaj noco­wał. Kamie­nica, w któ­rej miesz­kał na dru­gim pię­trze, została posta­wiona w latach pięć­dzie­sią­tych. Była to solidna budowla z cegły.

Po chwili zna­lazł się w zadba­nej, nie­wiel­kiej ofi­cy­nie. Wycho­dząc szyb­kim kro­kiem z klatki scho­do­wej, spo­tkał sąsiada, pro­fe­sora Tolika – wykła­dowcę Uni­wer­sy­tetu Tech­nicz­nego Bau­manna, któ­rego stan wska­zy­wał na spo­ży­cie więk­szej dawki alko­holu mimo tak wcze­snej pory.

– Dobroje utro, towa­riszcz aka­de­mik! – powie­dział Iwan.

– Dobroje utro! – odpo­wie­dział pro­fe­sor, sta­ra­jąc się zacho­wać fason.

„Taki mądry czło­wiek, a tak się sto­czył” – pomy­ślał Kli­mow, mija­jąc pro­fe­sora. Ruszył w stronę przej­ścia dla pie­szych na pro­spek­cie Mira. Spoj­rzał w prawo na pół­okrą­gły szklany gmach hotelu Kosmos, mie­niący się w pro­mie­niach wscho­dzą­cego słońca. Dotarło wła­śnie do niego, jak czas szybko mija. Hotel wybu­do­wali Fran­cuzi na igrzy­ska olim­pij­skie w Moskwie w 1980 roku, a oddano go do użytku na wio­snę zeszłego roku. Iwan przy­po­mniał sobie, jak razem z żoną i synem spę­dzali w kraju krót­kie waka­cje. Byli wtedy na jego uro­czy­stym otwar­ciu. „A ja myśla­łem, że nasz ostatni wspólny urlop był tak nie­dawno”. W tym momen­cie zdał sobie sprawę, że igrzy­ska zakoń­czyły się już ponad mie­siąc temu, jed­nak nie miał oka­zji dokład­nie ich śle­dzić. Co prawda róż­nica czasu, jaka jest mię­dzy Buenos Aires a Moskwą, miała na to wpływ, lecz głów­nym powo­dem była inten­sywna praca, która w ostat­nich mie­siącach wypeł­niała mu życie. Trak­to­wał ją jak misję i pod­cho­dził do niej z wielką odpo­wie­dzial­no­ścią.

Kiedy prze­szedł pro­spekt Mira, zna­lazł się w tłu­mie ludzi idą­cych tak jak on do sta­cji metra WDNH – Wystawy Osią­gnięć Gospo­darki Ludo­wej, pamię­ta­ją­cej jesz­cze czasy Sta­lina. Przez cięż­kie, masywne drew­niane drzwi na sprę­ży­nach wszedł do okrą­głego pawi­lonu z napi­sem: MPS ZSRR. Metro­po­li­ten im. Lenina. Sta­cja WDNH. Ruszył w stronę tur­ni­kie­tów. Wrzu­cił pięć kopie­jek i został prze­pusz­czony w stronę rucho­mych scho­dów jadą­cych na dół. Z gło­śni­ków roz­legł się głos:

Uwaga! Oby­wa­tele. Na scho­dach stój­cie po pra­wej. Prze­chodź­cie po lewej. Prze­pusz­czaj­cie pasa­że­rów z dziećmi. Nie prze­szka­dzaj­cie sobie!

Rozej­rzał się dookoła. Zoba­czył prze­krój nie­mal całego spo­łe­czeń­stwa moskiew­skiego. Naprze­ciwko scho­dami jadą­cymi do góry prze­miesz­czali się ludzie odziani w skromne, acz schludne ubra­nia. „To pew­nie dojeż­dża­jący do Moskwy miesz­kańcy oko­licz­nych wsi” – pomy­ślał. Mię­dzy nimi dostrzegł osoby ubrane w dro­gie zagra­niczne stroje kupione u spe­ku­lan­tów za obcą walutę, czę­sto rów­no­war­tość mie­sięcz­nej pen­sji prze­cięt­nego radziec­kiego oby­wa­tela, lub za bony w skle­pie walu­to­wym Bie­riozka. Zszedł ze scho­dów. Sta­nął na pero­nie razem z tłu­mem. Nad­je­chał pociąg. Z otwar­tych drzwi błę­kit­nego wagonu wylał się tłum, który szybko skie­ro­wał się na schody. Iwan wsiadł do środka. „Jakże to wszystko u nas jest nie­ko­lo­rowe. Szare. Nudne. Jak odmienne od barw­nych domów w dziel­nicy Bocca. Bla­sku noc­nych klu­bów tanga, gwar­nych restau­ra­cji, gdzie podają wyci­nane z całych woło­wych pół­tusz wiel­kie, soczy­ste steki, a do tego ser­wo­wane w dzban­kach czer­wone wino z oko­lic Men­dozy”. Ze wspo­mnień wyrwał go kobiecy głos dobie­ga­jący z gło­śni­ków:

Uwaga! Drzwi się zamy­kają. Następna sta­cja Szczer­ba­kow­ska.

Kiedy dotarł do sta­cji Tur­gie­niew­ska, ruszył w kie­runku Kirow­skiej. Tutaj miał prze­siadkę. W niszy na końcu tunelu przej­ścio­wego, któ­rego ściany wyło­żone były sza­rym mar­mu­rem, zoba­czył popier­sie Sier­gieja Kirowa. Przy­po­mniał sobie, że kiedy jesz­cze żył Sta­lin, a on był mały, ojciec zabro­nił mu wyma­wiać to nazwi­sko. Dopiero po śmierci Ojca Narodu zaczęto wspo­mi­nać o Kiro­wie jako wybit­nym komu­ni­ście, który zgi­nął z roz­kazu Sta­lina. Z cza­sem został zre­ha­bi­li­to­wany i zajął miej­sce wśród innych zasłu­żo­nych komu­ni­stów. Gdy nad­je­chały błę­kitne wagony kolejki metra, Iwanw siadł do jed­nego z nich.

Uwaga! Drzwi się zamy­kają! Następna sta­cja Dzier­żyń­ska – oznaj­mił zde­cy­do­wany kobiecy głos doby­wa­jący się z gło­śni­ków.

W wago­nie nie było zbyt wielu pasa­że­rów. Zwró­cił uwagę na młodą kobietę sie­dzącą naprze­ciw. Trzy­mała w dło­niach książkę Kapi­ta­no­wie pia­sków napi­saną przez bra­zy­lij­skiego komu­ni­stę Jorge Amado. Była to w ostat­nich latach w Związku Radziec­kim jedna z bar­dziej zna­nych zagra­nicz­nych publi­ka­cji. „Nie wie­dzia­łem, że ta książka cią­gle jest popu­larna” – pomy­ślał i przy­po­mniał sobie, jak sam ją czy­tał z zapar­tym tchem. Choć tak naprawdę bar­dziej podo­bał mu się film ame­ry­kań­ski nakrę­cony na jej pod­sta­wie, który oglą­dał w Buenos Aires.

Kiedy pociąg metra doje­chał na sta­cję Dzier­żyń­ska, Kli­mow ruszył do wyj­ścia. Gdy wyszedł na zewnątrz, zna­lazł się na dużym placu, gdzie stał ogromny pomnik męż­czy­zny z kozią bródką i w dłu­gim szy­nelu. Za nim, znany w całej Moskwie, całym kraju, a może i na świe­cie, wzno­sił się budy­nek KGB. Iwan poszedł przez śro­dek placu. Po pra­wej stro­nie stała kamie­nica Muzeum Poli­tech­nicz­nego, a z lewej migały szklane okna mega­sklepu Dzie­cięcy Świat. Skie­ro­wał się do poste­runku ochrony, który mie­ścił się za gru­bym szkłem. Po wyle­gi­ty­mo­wa­niu się pod­szedł do masyw­nych drew­nia­nych drzwi. Pocią­gnął za uchwyt, wszedł do środka i skie­ro­wał się wprost do windy.

* * *

– Andriej! Andriej! Obudź się! Tele­fon do cie­bie! – powie­działa Tatiana zde­cy­do­wa­nym gło­sem, potrzą­sa­jąc śpią­cego męża za ramię.

– Ale o co cho­dzi? Która godzina? Czy ja nie mogę, do cho­lery, wyspać się na urlo­pie?! – zamru­czał z cią­gle zamknię­tymi oczami.

– Chyba już szó­sta…

– Dopiero, kocha­nie. Dopiero!

– Z pracy do cie­bie dzwo­nią!

Męż­czy­zna w tym momen­cie pode­rwał się i szybko pod­szedł do komody, na któ­rej stał apa­rat tele­fo­niczny. Pod­niósł leżącą słu­chawkę.

– Andriej Woro­now. Słu­cham? Dobrze! Zro­zu­mia­łem! – ode­zwał się po chwili. – Tak. Przy­jadę samo­cho­dem. Będę na ósmą.

Odło­żył słu­chawkę i zaczął dłońmi maso­wać roze­spaną twarz.

– Dzwo­nili z gabi­netu sta­rego. Mam pil­nie sta­wić się dzi­siaj na ósmą – oznaj­mił żonie, która wła­śnie wró­ciła do łóżka.

– A ja myśla­łam, że ten tydzień spę­dzimy w ciszy i spo­koju, z dala od two­jej pracy – powie­działa i przy­kryła się koł­drą po samą szyję.

Nic jej nie odpo­wie­dział. Nało­żył pan­to­fle leżące pod łóż­kiem i poszedł do łazienki. Po kilku minu­tach skie­ro­wał się pospiesz­nie do kuchni. Tam wycią­gnął z fiń­skiej lodówki Rosen­lew kilka pla­ster­ków sło­nego sera i butelkę z mle­kiem. Z chle­baka wyjął boche­nek, z któ­rego odkroił dwie kromki. Nalał do szklanki mleko, poło­żył na chleb pla­sterki sera i zaczął szybko jeść.

Dacza znaj­do­wała się w uro­kli­wej oko­licy poro­śnię­tej sta­rymi drze­wami, nie­opo­dal nie­wiel­kiego jeziorka w Tomi­li­nie – dwa­dzie­ścia pięć kilo­me­trów na połu­dniowy wschód od Moskwy. Kupił ją kilka lat temu za oszczęd­no­ści i spa­dek po ojcu, który przy­padł mu jako jedy­nemu spad­ko­biercy. Tutaj on i jego rodzina czuli się naj­le­piej. W ciszy i spo­koju, bli­sko natury. Z dala od bli­skowschodniego czy afry­kań­skiego gorą­cego kli­matu, który Tatiana zawsze źle zno­siła. Obie­cał jej, że już nie­długo, gdy wrócą z Syrii, zamiesz­kają tu na stałe.

Andriej Woro­now był synem gene­rała Armii Radziec­kiej – jed­nego z naj­bar­dziej zaufa­nych ludzi Breż­niewa, z któ­rym ten znał się jesz­cze z cza­sów Wiel­kiej Wojny Ojczyź­nia­nej. Od czte­rech lat pra­co­wał w amba­sa­dzie radziec­kiej w Damaszku jako kon­sul, w ran­dze pierw­szego sekre­ta­rza. Region ten poznał dość dawno. Jako młody chło­pak czę­sto towa­rzy­szył ojcu pod­czas jego wyjaz­dów służ­bo­wych na Bli­ski Wschód. Pod sam koniec ostat­niego roku stu­diów histo­rycz­nych na Uni­wer­sy­te­cie Łomo­no­sowa w Moskwie został funk­cjo­na­riu­szem I Zarządu Głów­nego KGB. Potem ukoń­czył Insty­tut Kra­sno­zna­mien­ski KGB.

Mając liczne zna­jo­mo­ści, szcze­gól­nie przez ojca, szybko zaczął piąć się po szcze­blach kariery. Stał się cenio­nym eks­per­tem od spraw Bli­skiego Wschodu. Poza tym jako ofi­cer ope­ra­cyjny brał udział w misjach spe­cjal­nych w róż­nych zakąt­kach świata. Jego żona Tatiana, którą poznał pod­czas stu­diów, zaj­mo­wała się głów­nie domem i wycho­wa­niem ich czter­na­sto­let­niej córki. Wcze­śniej był na pla­ców­kach dyplo­ma­tycz­nych w Kairze i Anka­rze. Bie­gle mówił po angiel­sku i turecku, ale znał też arab­ski. W śro­do­wi­sku, dzięki swoim konek­sjom, uwa­żany był za jed­nego z naj­bar­dziej zaufa­nych ofi­cerów radziec­kiego wywiadu. Przed wyjaz­dem do Damaszku peł­nił służbę w wydziale XX odpo­wie­dzial­nym za kon­takty z orga­nami bez­pie­czeń­stwa kra­jów zaprzy­jaź­nio­nych. Bli­sko współ­pra­co­wał ze służ­bami w NRD, Buł­ga­rii, Syrii i Iraku.

Na ciem­no­po­pie­laty gar­ni­tur zarzu­cił orta­lio­nowy płaszcz. „Kra­wat zawiążę w samo­cho­dzie” – pomy­ślał Woro­now, wci­ska­jąc go do kie­szeni. Gdy wyszedł na zewnątrz daczy, pora­ził go blask wscho­dzą­cego wrze­śnio­wego słońca. Otwo­rzył bramę na nie­wiel­kim pod­jeź­dzie i wsiadł do samo­chodu, nie­bie­skiego waz 2103 żiguli – poza gra­ni­cami zna­nego bar­dziej jako łada 1500. Wła­śnie zdał sobie sprawę z tego, że nie jest to jego ulu­biona alfa romeo giu­lietta, którą od trzech lat jeź­dził po syryj­skich, irac­kich i libań­skich dro­gach i do któ­rej bar­dzo się przy­zwy­czaił. Róż­nica w kom­for­cie jazdy była duża. Najbar­dziej lubił w alfie pokrytą skórą, czer­woną, miłą w dotyku kie­row­nicę, mocne punk­towe reflek­tory marki Cibié i ele­gancką tapi­cerkę z wyso­ko­ga­tun­ko­wego mate­riału. Teraz, sie­dząc w swoim „moskiew­skim samo­cho­dzie”, odczu­wał tę róż­nicę. Popa­trzył w lusterko wsteczne. Zapiął jesz­cze dwa naj­wyż­sze guziki w bia­łej koszuli non-iron kupio­nej w duń­skim skle­pie wysył­ko­wym dla dyplo­ma­tów Justen­sen. Ruszył w kie­runku trasy Nowo­ria­zań­skiej. Docho­dziła siódma. Miał więc czas. Zwy­kle w dni powsze­dnie dojazd do Cen­trali zaj­mo­wał około czter­dzie­stu pię­ciu minut. Na tra­sie Nowo­ria­zań­skiej nie było zbyt wielu samo­cho­dów. Mijał oko­liczne szare bloki two­rzące pod­mo­skiew­ski kra­jo­braz. Po chwili zje­chał na pro­spekt Woł­go­grad­ski. Wokoło zaczęły domi­no­wać bloki pamię­ta­jące czasy Sta­lina i Chrusz­czowa.

„Cie­kawe, dla­czego tak pil­nie mnie wzy­wają do biura samego szefa I Zarządu Głów­nego. Z pew­no­ścią to coś waż­nego”. Cały czas od momentu wyjazdu z daczy powra­cały do niego takie myśli. Pla­no­wał, że ten tydzień urlopu spę­dzi tylko z żoną i córką. Dla­tego gdy wycho­dził, żona poszła spać nadą­sana. „No tak. Ma prawo być zła. Ostat­nio coraz mniej poświę­cam jej czasu” – wró­cił myślami do Tatiany.

Wje­chał na plac Tagań­ski. Tutaj ruch samo­cho­dów był już więk­szy. Po pra­wej stro­nie minął Teatr na Tagance, a po lewej cer­kiew. Zje­chał w nie­wielką uliczkę zabu­do­waną sta­rymi budyn­kami, jesz­cze sprzed rewo­lu­cji. Minął plac Nogina. Stąd miał już pro­sty wjazd na plac Dzier­żyń­skiego, przy któ­rym stał budy­nek Cen­trali KGB.

Andriej zapar­ko­wał samo­chód i ruszył w stronę poste­runku ochrony.

* * *

Długi kory­tarz ze ścia­nami wyło­żo­nymi sza­rym kamie­niem i pod­łogą z drew­nia­nym par­kie­tem w kształ­cie jodełki cią­gnął się przez wiele metrów. Na ścia­nach w ram­kach za szkłem wisiały por­trety naj­bar­dziej zasłu­żo­nych ofi­ce­rów KGB. Iwan Kli­mow mia­ro­wym kro­kiem szedł w kie­runku biura dyrek­tora I Zarządu Głów­nego KGB. Czuł pod­eks­cy­to­wa­nie. Wie­dział, że spo­tka­nie na takim szcze­blu ozna­cza roz­mowę o czymś bar­dzo waż­nym dla socja­li­stycz­nego pań­stwa. Czymś ści­śle taj­nym i być może zakro­jo­nym na sze­roką skalę. Nie czuł stresu, bo skom­pli­ko­wane ope­ra­cje spe­cjalne prze­pro­wa­dzał już wie­lo­krot­nie. Teraz to była bar­dziej zwy­kła cie­ka­wość.

Gdy dotarł na miej­sce, w pocze­kalni przed gabi­ne­tem gene­rała stał już major Andriej Woro­now. Kiw­nęli sobie gło­wami. Znali się bar­dzo dobrze. Razem uczest­ni­czyli w kilku przed­się­wzię­ciach wywia­dow­czych. W tym samym roku skoń­czyli szko­le­nie w Insty­tu­cie Kra­sno­zna­mien­skim. Ufali sobie i darzyli się wielką sym­pa­tią. Zawsze gdy byli w Moskwie w tym samym cza­sie, uma­wiali się na spo­tka­nie na daczy w Tomi­li­nie. Teraz stali w mil­cze­niu i co chwila na sie­bie spo­glą­dali. Po kilku minu­tach weszli do gabi­netu. Dyrek­tor I Zarządu Głów­nego KGB gene­rał Wła­di­mir Kru­kow i naczel­nik Wydziału XII puł­kow­nik Jurij Forin przy­wi­tali się z nimi.

– Dobrze, że już jeste­ście, towa­rzy­sze. Cze­kamy jesz­cze na puł­kow­nika Gie­na­dija Bykowa – ode­zwał się Kru­kow i wska­zał na fotele usta­wione naprze­ciw jego masyw­nego drew­nia­nego biurka.

„Jesz­cze Bykow?! Naczel­nik Wydziału V też tutaj będzie? To ozna­cza, że będziemy roz­ma­wiać o naprawdę poważ­nych rze­czach. A Forin? Świa­towa gospo­darka czy co?” – pomy­ślał Kli­mow i spoj­rzał poro­zu­mie­waw­czo na kolegę. Wyda­wało mu się, że Woro­now pomy­ślał to samo. Iwan i Andriej, widząc, w jakim są gro­nie, zro­zu­mieli, że mają do czy­nie­nia z czymś ści­śle taj­nym. Dosko­nale zda­wali sobie sprawę, że są wśród naj­bar­dziej zaufa­nych ludzi szefa całego KGB.

Wydział V zaj­mo­wał się czę­ścią kra­jów Europy Zachod­niej. Mogło to ozna­czać, że roz­mowa będzie doty­czyła ope­ra­cji wywia­dow­czej wła­śnie w tym regio­nie. Kiedy wresz­cie dotarł naczel­nik piątki, na moment zapa­dła cisza. Wszy­scy cze­kali na roz­po­czę­cie nad­zwy­czaj­nej narady, czyli słowa Kru­kowa. W gabi­ne­cie uno­sił się zapach tyto­niu dobrej marki wymie­szany z ledwo wyczu­wal­nym aro­ma­tem kawy.

– Towa­rzy­sze. Jeste­śmy już wszy­scy. – Kru­kow zawie­sił głos, chcąc pod­kre­ślić wagę sprawy. – Spo­ty­kamy się w tym pię­cio­oso­bo­wym, zaufa­nym gro­nie, bo musimy na pole­ce­nie samego prze­wod­ni­czą­cego KGB pod­jąć sto­sowne dzia­ła­nia i zare­ago­wać na wyda­rze­nia, jakie dzieją się ostat­nio w brat­nich, socja­li­stycz­nych kra­jach. – Znowu prze­rwał i popa­trzył uważ­nie na zebra­nych. – Kie­row­nic­two par­tii i pań­stwa oce­niło nie­dawno jed­no­znacz­nie, że wyda­rze­nia te mają pod­łoże dywer­syjne. Jeśli nie zare­agu­jemy szybko i zde­cy­do­wa­nie, pro­ces ten będzie się sze­rzyć jak ten rak po naszym zdro­wym inter­na­cjo­na­li­stycz­nym orga­ni­zmie. A jak zapewne wie­cie, towa­rzy­sze, z nowo­two­rem trzeba zde­cy­do­wa­nie. Trzeba go usu­nąć cię­ciem chi­rur­gicz­nym.

Zebrani poki­wali gło­wami w geście zro­zu­mie­nia.

– Wiemy, że w brat­niej Pol­sce od kilku lat docho­dzi do wystą­pień wichrzy­cieli i pod­że­ga­czy, a zwłasz­cza nie­dawno, w sierp­niu. Te wyda­rze­nia, jak oce­niam, wzmogą ruchy wywro­tow­ców wspie­ra­nych przez znane nam dosko­nale zachod­nie ośrodki. A pol­scy towa­rzy­sze nie­stety zawo­dzą. Nie dają sobie rady. Jestem po dłu­giej roz­mo­wie z prze­wod­ni­czą­cym. – Ponow­nie zawie­sił głos, tym razem na dłu­żej. – Pew­nie się, towa­rzy­sze, dzi­wi­cie, dla­czego wśród nas jest naczel­nik Forin. – Spoj­rzał na Kli­mowa i Woro­nowa. – Ale… spa­kojna, o tym za chwilę. – Zapa­lił papie­rosa i mocno się zacią­gnął.

Wszy­scy sie­dzieli w napię­ciu, jakby prze­czu­wa­jąc coś wyjąt­ko­wego, w czym będą uczest­ni­czyć. Kli­mow przy­po­mniał sobie, o czym kie­dyś opo­wia­dał mu ojciec. Było to w cza­sie, gdy w 1956 roku wybu­chło powsta­nie anty­ra­dziec­kie na Węgrzech, kiedy póź­niej­szy szef KGB był jesz­cze amba­sa­do­rem w Buda­pesz­cie. Obrazy wie­sza­nych na buda­pesz­teń­skich latar­niach komu­ni­stów i funk­cjo­na­riu­szy bez­pieki tak bar­dzo utkwiły mu wtedy w pamięci, że potem, kiedy tra­fił do Cen­trali, każdy poten­cjalny prze­jaw buntu w kra­jach demo­kra­cji ludo­wej trak­to­wał bar­dzo poważ­nie. Nie chciał ni­gdy wię­cej zaznać tego, czego był świad­kiem po obu stro­nach Dunaju. Powsta­nie Soli­dar­no­ści w Pol­sce, a teraz poro­zu­mie­nia sierp­niowe sprzed kilku dni i wybór papieża Polaka parę lat wcze­śniej były wła­śnie tymi czyn­ni­kami, które obec­nie mogły zachwiać obo­zem państw socja­li­stycz­nych. „Zapewne prze­wod­ni­czący zdaje sobie sprawę z tego, że jeśli ten pro­ces nie zosta­nie prze­rwany, Zwią­zek Radziecki może cze­kać kon­fron­ta­cja siłowa, do jakiej doszło w Buda­pesz­cie” – ana­li­zo­wał w myślach, jed­nak roz­wa­ża­nia te prze­rwał mu tubalny głos Kru­kowa.

– Ważne jest, aby­ście wie­dzieli, że to nasze dzi­siej­sze spo­tka­nie tak naprawdę ni­gdy się nie odbyło. Żaden ślad nie może do nas pro­wa­dzić. Żaden doku­ment nie ma prawa się zacho­wać. Czy to jasne, towa­rzy­sze? – zapy­tał, ale nie cze­kał na odpo­wiedź, bo ją znał. – Ważne jest rów­nież, żeby wyko­rzy­stać poten­cjał naszych sojusz­ni­ków w reali­za­cji pew­nego żywot­nego dla naszej socja­li­stycz­nej ojczy­zny przed­się­wzię­cia. Tak żeby ślady się roz­my­wały. Towa­risz­czi poniali? – Tym razem popa­trzył uważ­nie na swo­ich ofi­ce­rów, któ­rzy poki­wali gło­wami. – Gdy biskup Rzymu z dale­kiego kraju zamilk­nie, dywer­sanci stracą swoją moc. – Po tym zda­niu zro­bił kolejną już pauzę.

Zapa­dła cisza jak makiem zasiał. W tym momen­cie dla uczest­ni­czą­cych w odpra­wie ofi­ce­rów radziec­kiego wywiadu wszystko stało się jasne. Choć nie dali tego po sobie poznać, zatkało ich. Po chwili Kru­kow, który zda­wał sobie sprawę, że to może być dla nich duże zasko­cze­nie, znowu zabrał głos.

– Towa­rzy­sze… Wie­cie, że ta ope­ra­cja wymaga wie­lo­to­ro­wego, symul­ta­nicz­nego dzia­ła­nia. Nie możemy poczy­nić jakie­go­kol­wiek pochop­nego kroku. Pod­kre­ślam, wyma­gać to będzie spe­cjal­nych kon­tak­tów i umie­jęt­no­ści. Kie­row­nic­two naszej służby, na mój wnio­sek i za apro­batą prze­wod­ni­czą­cego, wybrało majo­rów Kli­mowa i Woro­nowa, jed­nych z naszych naj­lep­szych ofi­ce­rów. Oni uru­cho­mią dzia­ła­nia, które final­nie dopro­wa­dzą do zre­ali­zo­wa­nia celu. Bo rozu­miem, że wiemy, jak tu sie­dzimy, jaki to cel? Kli­mow i Woro­now, rozu­mie­cie?

– Tak jest, towa­rzy­szu gene­rale – odpo­wie­dzieli pra­wie jed­no­cze­śnie.

Kru­kow wstał i pod­szedł do dużego okna, z któ­rego roz­ta­czał się widok na plac Łubiań­ski. Odsu­nął ciężką zasłonę. W gabi­ne­cie zro­biło się jaśniej. Stał tak w bez­ru­chu zapa­trzony na prze­jeż­dża­jące samo­chody, nad któ­rymi góro­wał ciem­no­szary posąg Feliksa Dzier­żyń­skiego. Zacią­gnął się w tym cza­sie kilka razy papie­ro­sem, który koń­czył swój krótki żywot. Odwró­cił się i usiadł ciężko za biur­kiem. Popra­wił wiszącą na opar­ciu gra­na­tową mary­narkę. Zga­sił marl­boro w mosięż­nej popiel­nicy ozdo­bio­nej ele­men­tami o sym­bo­lice woj­sko­wej.

– To świet­nie, że to rozu­mie­cie, towa­rzy­sze… Wra­ca­jąc do sprawy, koor­dy­na­cją dzia­łań zaj­mie się ze względu na odpo­wie­dzial­ność tery­to­rialną Wydział V, a nad wszyst­kim będzie oso­bi­ście czu­wał towa­rzysz naczel­nik.

W tym momen­cie spoj­rzał na Bykowa, który przy­słu­chi­wał się roz­mo­wie i skru­pu­lat­nie noto­wał coś w swoim oka­za­łym note­sie opra­wio­nym w skórę.

– Towa­rzy­szu puł­kow­niku. Pro­szę o kilka słów wpro­wa­dze­nia do tematu.

– Towa­rzy­szu gene­rale, na wasze pole­ce­nie zro­bi­li­śmy w wydziale krótką ana­lizę sytu­acyjną. Pierw­sza sprawa. Z uzy­ska­nych wie­lo­źró­dło­wych infor­ma­cji wynika, że więk­szość pol­skich duchow­nych, któ­rzy wyje­chali do Rzymu, jest uwi­kłana w prze­różne zależ­no­ści z pol­skimi wła­dzami. Zde­cy­do­wana więk­szość z nich współ­pra­cuje z Depar­ta­men­tem I MSW, czyli z pol­skim wywia­dem. – Spoj­rzał na Kru­kowa kiwa­ją­cego głową. – Druga sprawa. Naszym naj­cen­niej­szym czło­wie­kiem w Waty­ka­nie, zwer­bo­wa­nym jesz­cze przez naszą służbę na Sybe­rii, jest dyrek­tor Domu Piel­grzyma w Rzy­mie. Zakła­dam, że to wła­śnie infor­ma­cje mię­dzy innymi od tego źró­dła w zasad­ni­czy spo­sób mogą wpły­nąć na pla­no­wa­nie dzia­łań ope­ra­cyj­nych. Dru­gim takim źró­dłem, mają­cym wpływ na dzia­ła­nia pla­ni­styczne, a póź­niej może i reali­za­cyjne, może być jeden z agen­tów naszej brat­niej Stasi… – Prze­rwał i spoj­rzał na Kru­kowa.

– Tak. Jakiś czas temu roz­ma­wia­łem na ten temat z Mar­ku­sem – wtrą­cił Kru­kow. – Wiem, że naszym wschod­nio­nie­miec­kim sojusz­ni­kom udało się zain­sta­lo­wać swo­jego czło­wieka w bez­po­śred­nim oto­cze­niu papy rim­skowo.

Woro­now dobrze pamię­tał, jesz­cze z okresu służby w Wydziale XX, że szefa wschod­nio­nie­miec­kiej Stasi i szefa KGB łączyły zażyłe rela­cje, więc nie zasko­czyła go infor­ma­cja, jaką prze­ka­zał Kru­kow.

– To wstęp­nie tyle, towa­rzy­szu gene­rale – zakoń­czył Bykow.

– Dzię­kuję, towa­rzy­szu naczel­niku. Oczy­wi­ście, jeśli zaj­dzie potrzeba, wpro­wa­dzimy w sprawę Wydział XX, choć mamy tu towa­rzy­sza majora, który ma dobre roze­zna­nie w tym tema­cie – powie­dział Kru­kow i popa­trzył na Woro­nowa. – Ale przy tej oka­zji jesz­cze jedna, bar­dzo ważna sprawa. – Zaczął przy­glą­dać się po kolei każ­demu ze swo­ich roz­mów­ców, kiwa­jąc w swoim stylu lekko głową. – Nasi pol­scy sojusz­nicy abso­lut­nie nie mogą się o tym przed­się­wzię­ciu dowie­dzieć. To chyba jasne? – Znowu nie cze­kał na potwier­dze­nie ofi­ce­rów. – Da. A jak poten­cjał ope­ra­cyjny wygląda z waszej per­spek­tywy, towa­rzy­szu naczel­niku? Jakie wnio­ski płyną z ana­lizy prze­pro­wa­dzo­nej w waszym wydziale? Chyba kilka dni wam star­czyło? – zwró­cił się do Forina kie­ru­ją­cego Wydzia­łem XII, ser­decz­nie się do niego uśmie­cha­jąc.

Ten, jakby wyrwany z głę­bo­kiego zamy­śle­nia, spoj­rzał na wszyst­kich nieco roz­bie­ga­nym wzro­kiem spod swo­ich oku­la­rów z lekko przy­ciem­nio­nymi szkłami. Zawsze spra­wiał wra­że­nie nieco nie­obec­nego, zosta­ją­cego z tyłu, ale tak mogli myśleć tylko ci, któ­rzy go nie znali. Kie­ro­wany przez niego wydział był jed­nostką orga­ni­za­cyjną radziec­kiego wywiadu odpo­wie­dzialną za sprawy eko­no­miczne. Forin dys­po­no­wał dużym roze­zna­niem ope­ra­cyj­nym w insty­tu­cjach mię­dzy­na­ro­do­wych i ban­kach zachod­nich. Posia­dał także swoje źró­dła infor­ma­cji wśród osób zaj­mu­ją­cych się spra­wami finan­so­wymi Sto­licy Apo­stol­skiej. Miał teraz ogromne zna­cze­nie dla całej ope­ra­cji.

– Tak jest, towa­rzy­szu gene­rale. Star­czyło… – Forin zro­bił prze­rwę jak wytrawny mówca i odwza­jem­nił się takim samym uśmie­chem Kru­ko­wowi. – Towa­rzy­sze. Obecna sytu­acja nam sprzyja. Dys­po­nu­jemy od kilku lat potwier­dzo­nymi agen­tu­ral­nie infor­ma­cjami, że ówcze­sny papież Paweł VI, chcąc rato­wać finanse Waty­kanu, wpro­wa­dził tam mafię sycy­lij­ską. Można posta­wić tezę, że obecny pre­zes Banku Waty­kań­skiego to czło­wiek uwi­kłany w nie­bez­pieczne zależ­no­ści. Potwier­dzają to donie­sie­nia zachod­niej prasy o aresz­to­wa­niu w ubie­głym roku w Sta­nach Zjed­no­czo­nych ban­kiera, nie­ja­kiego Michele Sin­dony. Jeden z naszych agen­tów prze­ka­zał nam doku­men­ta­cję jasno poka­zu­jącą, że zde­frau­do­wał on pie­nią­dze nie tylko Banku Waty­kań­skiego, ale i mafii. Dla­tego zapewne wolał być sądzony za oce­anem niż we Wło­szech.

– Pew­nie w pięk­nej, sło­necz­nej Ita­lii nie prze­żyłby on ani jego rodzina nawet jed­nego dnia. – Kru­kow zaśmiał się rubasz­nie, prze­ry­wa­jąc wypo­wiedź Forina. – Dobrze, dobrze. Kon­ty­nu­uj­cie, towa­rzy­szu – dodał już poważ­nym tonem.

– Pew­nie tak, towa­rzy­szu gene­rale. Chciał­bym dodać, że według naszego roz­po­zna­nia oraz infor­ma­cji Wydziału I pra­cu­ją­cego na kie­runku pół­noc­no­ame­ry­kań­skim i Wydziału XI, łącz­ni­ko­wego z kra­jami naszego obozu, Bank Waty­kań­ski wyko­rzy­sty­wany jest przez CIA do spon­so­ro­wa­nia tej… Soli­dar­no­ści w Pol­sce. Zapewne dzięki temu chwi­lowo roz­kła­dany jest nad nim swo­isty para­sol ochronny. Ale takich para­soli jest wię­cej. Jed­nym z nich jest wło­ska loża masoń­ska Pro­pa­ganda Due, zrze­sza­jąca naj­waż­niej­szych wło­skich poli­ty­ków.

– Potwier­dzam, towa­rzy­szu gene­rale – wtrą­cił Bykow. – Jej szef, nie­jaki Licio Gelli, ma ogromne wpływy we wło­skim rzą­dzie. Z tego, co usta­la­li­śmy, wynika jed­nak, że pętla na jego szyi coraz bar­dziej się zaci­ska. Nasz rezy­dent w Rzy­mie potwier­dził to bez­sprzecz­nie rów­nież u naszych dyplo­ma­tów przy Villi Aba­me­lek. A poza tym, towa­rzy­sze, w kie­ro­wa­nym przeze mnie wydziale teczki pełne są nota­tek na temat wielu dewian­tów i zbo­czeń­ców z samej kurii rzym­skiej, godzą­cych się na wszystko, byle tylko móc zaspo­ka­jać swoje zachcianki – dodał z nie­ukry­wa­nym zado­wo­le­niem.

– Towa­rzy­szu naczel­niku. Bez takich wydzia­ło­wych par­ty­ku­la­ry­zmów… – wtrą­cił Kru­kow, by po chwili dodać: – Ale wy, towa­rzy­sze, dzi­siaj poetycko nasta­wieni, jak widzę, no, no. – Obaj naczel­nicy spoj­rzeli na niego tro­chę zdzi­wieni. – No, te para­sole ochronne, zaci­ska­jąca się pętla na szyi. – Zaśmiał się, znowu wstał i pod­szedł do odsło­nię­tego okna. Na placu Łubiań­skim zaczy­nał się dzień. – Dobrze – rzu­cił Kru­kow, nie odwra­ca­jąc się od okna. Może towa­rzy­sze prze­by­wa­jący za gra­nicą nie wie­dzą, więc ich wpro­wa­dzę. – Zacią­gnął ponow­nie zasłonę i usiadł za biur­kiem. – Aktu­alny papież nie jest im na rękę. Począt­kowo w kurii myśleli, że gdy zda sobie sprawę z tego, w jakie tra­fił miej­sce, to spo­kor­nieje. Zga­dza się? – Kru­kow spoj­rzał na Bykowa i Forina, a ci ski­nęli gło­wami. – Czas jed­nak poka­zał, że jest poza ich kon­trolą. Co ważne, insty­tu­cje waty­kań­skie nie ufają wło­skim służ­bom, i to z wza­jem­no­ścią. To spo­wo­duje zamęt, a nam uła­twi zacie­ra­nie śla­dów. Pod­su­mo­wu­jąc, dzia­ła­nia należy roz­po­cząć jak naj­szyb­ciej. Skie­ru­jemy całe nasze zasoby wywia­dow­cze do tej ope­ra­cji. Stłam­simy w zarodku rodzące się ruchy anty­so­cja­li­styczne inspi­ro­wane przez wro­gie nam siły. To teraz może wy, towa­rzy­sze, macie coś do powie­dze­nia? Pro­szę się oczy­wi­ście sku­pić wyłącz­nie na kie­runku zary­so­wa­nym tu przeze mnie i towa­rzy­szy naczel­ni­ków, czyli Waty­ka­nie – zwró­cił się do Kli­mowa i Woro­nowa.

Pierw­szy ode­zwał się Kli­mow:

– Towa­rzy­szu gene­rale. Chciał­bym wyra­zić podzię­ko­wa­nie, że mogę uczest­ni­czyć w takim donio­słym przed­się­wzię­ciu i wraz z…

– Towa­rzy­szu majo­rze, do rze­czy. Pod­lega pod was dzia­łal­ność pra­wie w całej Ame­ryce Połu­dnio­wej. O tym mów­cie, to nas teraz inte­re­suje – udzie­lił mu repry­mendy szef.

– Tak jest, towa­rzy­szu gene­rale. Przez naszą agen­turę wśród tam­tej­szego ducho­wień­stwa róż­nego szcze­bla, głów­nie pocho­dze­nia wło­skiego, zwłasz­cza w Argen­ty­nie, mamy uła­twiony dostęp do Waty­kanu. Część z kato­lic­kich księży czy zakon­ni­ków uwi­kłana jest w różne zda­rze­nia… powiedzmy o pod­łożu sek­su­al­nym, w tym pedo­fil­skim…

– Wot! Rim­skije gołu­byje mal­cziki – wtrą­cił Kru­kow i poki­wał głową.

– Doku­men­ta­cja takich zda­rzeń uła­twiła nam ich wer­bu­nek. Dzięki wła­śnie tym źró­dłom udało nam się odpo­wied­nio wcze­śniej dowie­dzieć o pro­ce­de­rze pra­nia pie­nię­dzy w Banku Waty­kań­skim, o czym wspo­mniał już towa­rzysz Forin. W kon­se­kwen­cji rezy­den­tura w Buenos Aires prze­ka­zała do Cen­trali napro­wa­dze­nia na kan­dy­da­tów do wer­bunku z grona ban­kie­rów z Europy Zachod­niej uwi­kła­nych w ten pro­ce­der.

– Tak… Pamię­tam. Sprawy są bar­dzo obie­cu­jące – wtrą­cił znowu Kru­kow i spoj­rzał na Woro­nowa, który nie do końca wie­dział, od czego ma zacząć.

Widząc jego waha­nie, Kru­kow napro­wa­dził majora:

– Przed wyjaz­dem na pla­cówkę reali­zo­wa­li­ście inte­re­su­jące przed­się­wzię­cia w Buł­ga­rii i na kie­runku turec­kim. Mów­cie, towa­rzy­szu majo­rze.

– A tak, tak. Dzięki owoc­nej współ­pracy z naszymi buł­gar­skimi sojusz­ni­kami z PGU nawią­za­li­śmy liczne kon­takty z turec­kimi eks­tre­mi­stami. Pogra­ni­cza buł­gar­sko-grec­kie i buł­gar­sko-turec­kie oka­zały się praw­dzi­wym antycz­nym rogiem obfi­to­ści… – spoj­rzał z lek­kim uśmie­chem na Kru­kowa, ale ten odwza­jem­nił się tym samym – …jeśli cho­dzi o wer­bo­wa­nie agen­tów. Zwłasz­cza na odcinku grec­kim, gdzie, jak wiemy, w obo­zach dla uchodź­ców ope­rują ofi­ce­ro­wie CIA. Pozwo­liło to nam na cie­kawe pla­so­wa­nia naszych współ­pra­cow­ni­ków na styku ze służ­bami ame­ry­kań­skimi. Ponadto, odkąd nasi buł­gar­scy sojusz­nicy roz­po­częli twarde dzia­ła­nia wobec swo­ich dysy­den­tów na emi­gra­cji, uru­cho­mili rodzaj pro­gramu… jak by to okre­ślić? Hmm… O! Kon­trakt­noje ubij­stwo. W tym wypadku towa­rzy­sze w Sofii posta­wili rów­nież na osoby pocho­dzące z eks­tre­mi­stycz­nych ugru­po­wań turec­kich. A to daje nam, towa­rzy­sze, wobec posta­wio­nego przez kie­row­nic­two zada­nia duże pole manewru – zakoń­czył już pew­nym gło­sem Woro­now.

– Da. Dzię­kuję towa­rzy­szom. Czyli wiemy, co mamy robić i kto ma to robić. Następna narada w tej spra­wie za tydzień. Aha. W związku z tym prośba do towa­rzy­szy Kli­mowa i Woro­nowa. W tym cza­sie zała­tw­cie wszyst­kie for­mal­no­ści u nas w kadrach i w MSZ. Wasze odwo­ła­nia z pla­có­wek już poszły. Myślę, że mie­siąc wam wystar­czy na zała­twie­nie na miej­scu spraw oso­bi­stych i służ­bo­wych w Buenos Aires i Damaszku. Obo­wiązki prze­ka­że­cie swoim zastęp­com w rezy­den­tu­rach. Rozu­miemy się?

– Tak jest – odpo­wie­dzieli jed­no­cze­śnie obaj ofi­ce­ro­wie.

– To świet­nie. Czyli po następ­nej odpra­wie wra­ca­cie za gra­nicę. A w tym cza­sie – popa­trzył na Bykowa i Forina – towa­rzy­sze naczel­nicy przy­go­tują sto­sowne mate­riały i okre­ślą siły i środki do prze­pro­wa­dze­nia całej ope­ra­cji. Dodam, że kie­row­nic­two par­tii i pań­stwa ocze­kuje efek­tów w ciągu… pół roku. Dzię­kuję – zakoń­czył.

Cała czwórka wstała. Kru­kow pod­szedł do nich i uści­snął każ­demu dłoń. Zaczęli wycho­dzić po kolei.

Gabi­net gene­rała wypeł­niał dym papie­ro­sowy pod­świe­tlany pada­ją­cymi przez nie­wielką szparę w zasło­nach pro­mie­niami sło­necz­nymi. Bla­skiem roz­bły­sła ściana nad biur­kiem Kru­kowa, na któ­rej wisiał por­tret sekre­ta­rza gene­ral­nego KC KPZR Leonida Breż­niewa. Mogło się wyda­wać, że obrzu­cał opusz­cza­ją­cych gabi­net zamy­ślo­nym spoj­rze­niem spod krza­cza­stych brwi.

Roz­dział 1

Ste­fan

Pol­ska – paź­dzier­nik 1970 roku

Paro­wóz OKz32, przy­sto­so­wany do obsługi gór­skich linii kole­jo­wych, mia­rowo wyrzu­cał z komina kłęby dymu. Cią­gnął za sobą pięć wago­nów. Wje­chał na dwo­rzec kole­jowy w Nowym Targu. Zatrzy­mał się z piskiem hamul­ców. Kon­duk­tor wysko­czył zwin­nie z ostat­niego wagonu na beto­nowy peron. Nie­liczni pasa­że­ro­wie zaczęli wsia­dać i zaj­mo­wać miej­sca. W prze­dziale było czy­sto i schlud­nie. Cztery sie­dze­nia z lewej i cztery z pra­wej usta­wione naprze­ciwko sie­bie miały ciem­no­zie­lony kolor i wyście­łane były przy­jem­nym w dotyku mate­ria­łem. Nad każ­dym sie­dze­niem znaj­do­wały się miej­sce na bagaż i wie­szak na ubra­nie.

Młody, postawny męż­czy­zna trzy­ma­jący w jed­nej dłoni sfa­ty­go­waną torbę podróżną, a w dru­giej „Gazetę Kra­kow­ską” prze­su­nął w prawo roz­su­wane drzwi i wszedł do prze­działu. Torbę poło­żył pod swo­imi nogami, jakby chcąc ukryć przed innymi pasa­że­rami jej pod­rzędną jakość. Zdjął szarą, wytartą kurtkę i zajął miej­sce przy oknie. Do prze­działu nikt już nie wszedł. Męż­czy­zna wziął do rąk gazetę. Spoj­rzał na pierw­szą stronę. „Pro­le­ta­riu­sze wszyst­kich kra­jów łącz­cie się!” – z iro­nią prze­czy­tał w myślach napis znaj­du­jący się na samej górze pierw­szej strony i zaczął pobież­nie prze­glą­dać nagłówki:

Pre­zy­dent Pom­pi­dou zakoń­czył podróż po ZSRR. Sto­lica brat­niej Buł­ga­rii ser­decz­nie powi­tała prze­wod­ni­czą­cego rady pań­stwa PRL. Willy Brandt w spra­wie dysy­den­cji w sze­re­gach FDP.

Skrzy­wił się, jakby wła­śnie poża­ło­wał wyda­nych pięć­dzie­się­ciu gro­szy. Upew­nił się jesz­cze, czy fak­tycz­nie jest dzi­siaj wto­rek, trzy­na­sty paź­dzier­nika tysiąc dzie­więć­set sie­dem­dzie­sią­tego roku. Zwi­nął gazetę i poło­żył ją na tor­bie pod nogami. W tym momen­cie pociąg szarp­nął i powoli ruszył. Męż­czy­zna spoj­rzał przez okno. Po wyjąt­kowo chłod­nym wrze­śniu w góry wresz­cie zawi­tała złota pol­ska jesień. Drzewa zmie­niły barwy na poma­rań­czowo-żółto-czer­wone. Świat stał się jakby bar­dziej kolo­rowy i rado­sny.

Ste­fan Chro­bak nie czuł jed­nak tego opty­mi­zmu. Wie­dział, że po przy­jeź­dzie na dwo­rzec w Kra­ko­wie czeka go kolejna walka o prze­trwa­nie. Cho­ciaż miał przed sobą już ostatni rok stu­diów na wydziale gór­ni­czym AGH na spe­cjal­no­ści eks­plo­ata­cja pod­ziemna, to per­spek­tywy wcale nie ryso­wały się obie­cu­jąco. Kariera naukowca wią­zała się z cięż­kimi warun­kami byto­wymi, któ­rych on już zbyt długo doświad­czał w swoim życiu. To była ta sama bieda, która towa­rzy­szyła mu od uro­dze­nia i która spra­wiała, że nie miał teraz już nikogo bli­skiego. „Skoro wykła­dowca na uczelni zara­bia mniej niż mili­cjant, a nauczy­ciel mniej niż trak­to­rzy­sta, to co mi po tych stu­diach?” – przy­po­mi­nał sobie temat czę­sto poru­szany w roz­mo­wach z kole­gami w aka­de­mi­kach.

Po chwili, gdy pociąg mijał Czarny Duna­jec, solidna żeliwna kon­struk­cja mostu pamię­ta­jąca czasy cesa­rza Fran­ciszka Józefa mignęła mu przed oczami. „Tutaj nic się nie zmie­nia i pew­nie prędko nie zmieni. Trzy lata temu remon­to­wali ten most, tylko jak był jeden tor, tak jest dalej…” – Wes­tchnął, patrząc przez przy­bru­dzone okno w swoim prze­dziale. Spoj­rzał obo­jęt­nie na odda­la­jące się mia­sto. Dotarło do niego, że po śmierci matki zupeł­nie nic już go tutaj nie trzyma. Jedyna bli­ska mu osoba nie docze­kała przy­działu miesz­ka­nia, więc nawet nie będzie miał się gdzie zatrzy­mać, jeśli tu przy­je­dzie. Nie ma już swo­jego miej­sca na ziemi. W tym wła­śnie momen­cie znowu o niej pomy­ślał. Usiadł i dłońmi zaczął maso­wać skro­nie, jakby chciał przy­wo­łać te wszyst­kie wspo­mnie­nia, które z cza­sem staną się coraz bar­dziej odle­głe i ulotne.

To, co zacho­wał w pamięci z wcze­snego dzie­ciń­stwa, to nie­wielka drew­niana chatka nad poto­kiem Jasz­cze, w Ochot­nicy Gór­nej – wsi roz­ło­żo­nej na sto­kach Gor­ców. Ojciec zgi­nął przy­gnie­ciony drze­wem pod­czas wycinki, gdy Ste­fan miał dwa lata. Jak przez mgłę przy­po­mi­nał sobie bab­cię. Jej przy­gar­bioną syl­wetkę i chro­po­wate dło­nie, któ­rymi czę­sto gła­skała go po gło­wie. Cią­gle miał przed oczami moment, gdy pew­nego ranka nie pod­nio­sła się już z łóżka. Jej zimne, bez­władne ciało leżało w izbie na wąskim łóżku, przy­kryte białą pie­rzyną. Po śmierci babci razem z matką wyje­chali do Nowego Targu. Tam zamiesz­kali w nie­wiel­kim poko­iku w domu pań­stwa Koprow­skich. Matka roz­po­częła pracę jako gospo­sia, a z cza­sem zaczęła pra­co­wać w Nowo­tar­skich Zakła­dach Prze­my­słu Skó­rza­nego „Pod­hale”. Od tego okresu jego wspo­mnie­nia z Ochot­nicy Gór­nej prze­pla­tają się z opo­wie­ściami matki.

Matka czę­sto wra­cała do cza­sów, kiedy miesz­kała w Ochot­nicy Gór­nej. Praw­do­po­dob­nie chciała w ten spo­sób zła­go­dzić traumę, jaka jej towa­rzy­szyła od tam­tego czasu. Uspra­wie­dli­wić swoją bez­sil­ność i dać synowi do zro­zu­mie­nia, by dzięki nauce i pra­co­wi­to­ści odmie­nił swoje życie. Jej marze­niem było, żeby zdo­był wykształ­ce­nie, toteż pra­co­wała ponad siły, aby zapew­nić środki na dodat­kowe lek­cje nie­miec­kiego i fran­cu­skiego. Uwa­żała, że zna­jo­mość języ­ków obcych da mu moż­li­wość wyjazdu na Zachód, gdzie będzie mógł roz­po­cząć nowe, lep­sze życie. Dla­tego naj­pierw skoń­czył naj­star­szą szkołę śred­nią na Pod­halu – liceum imie­nia Sewe­ryna Gosz­czyń­skiego. Pamię­tał póź­niej łzy rado­ści matki, gdy jej powie­dział, że dostał się w Kra­ko­wie na stu­dia. Potem przy­szedł ten naj­trud­niej­szy moment. Jej cho­roba i śmierć, które zja­wiły się tak nagle. Zbyt późna dia­gnoza. Potem powolne dogo­ry­wa­nie. Dosię­gały go wtedy czę­sto myśli depre­syjne i ogar­niał wielki smu­tek, jakiego wcze­śniej nie zaznał. Czuł się taki bez­silny. Od jej śmierci minęły już dwa lata.

Pociąg powoli wspi­nał się na prze­łęcz w Sie­nia­wie. Do uszu Ste­fana docho­dził gło­śny dźwięk mia­ro­wej pracy paro­wozu. Dym z jego komina co chwila prze­la­ty­wał za oknem. Męż­czy­zna przy­snął oparty o zimną szybę, od któ­rej oddzie­lił się swoją wysłu­żoną kurtką.

Nagle coś go obu­dziło. Do prze­działu weszła młoda, piękna kobieta o kru­czo­czar­nych wło­sach i piw­nych oczach. Ste­fan, jakby wyrwany ze swo­ich myśli, dopiero zauwa­żył, że pociąg stoi na sta­cji Raba Wyżna.

– Do Suchej czy dalej, do Kra­kowa? – zapy­tała kobieta deli­kat­nym gło­sem w gwa­rze góral­skiej.

– Do Kra­kowa… – odpo­wie­dział tro­chę zmie­szany i zasko­czony jej bez­po­śred­nio­ścią.

– A to pan z daleka? – Uśmiech­nęła się, wyka­zu­jąc cią­głe zain­te­re­so­wa­nie towa­rzy­szem podróży.

Zdjęła gra­na­towy płaszcz. Biały, obci­sły pół­golf z ręka­wami do łok­cia pod­kre­ślał jej kobiece kształty. Ste­fan dys­kret­nie zaczął się przy­glą­dać współ­pa­sa­żerce. Utkwił wzrok na wyso­ko­ści jej dużego biu­stu pod­trzy­my­wa­nego sztyw­nym sta­ni­kiem. Poczuł przez chwilę jakby lek­kie pod­nie­ce­nie. Potem patrzył długo na nieco sma­głą twarz dziew­czyny i wydatne, pocią­gnięte czer­woną szminką usta. W pew­nym momen­cie zdał sobie sprawę, że przy­po­mina mu kuzynkę matki, o któ­rej sły­szał wiele opo­wie­ści, lecz któ­rej ni­gdy nie widział. Jej obraz opi­sy­wany przez matkę tak utkwił mu w pamięci, że teraz nie mógł ode­rwać wzroku od mło­dej, czar­no­wło­sej góralki. Miał wra­że­nie, jakby przed nim sie­działa nie­ży­jąca od wielu lat ciotka. Jed­nak to, co poczuł, było zupeł­nie inne, niż mógłby poczuć, myśląc o ciotce.

– A pani dokąd się wybiera? – zapy­tał, cią­gle wpa­tru­jąc się w jędrny biust pod bia­łym pół­gol­fem.

– Jaka tam pani? Kryśka jestem. – Wycią­gnęła do niego swoją deli­katną, zadbaną dłoń.

W tym momen­cie wstali jed­no­cze­śnie, nie­mal wpa­da­jąc na sie­bie. Jej piersi otarły się o jego ramię.

– Ste­fan – przed­sta­wił się i poczuł, że całe jego ciało oblewa jakieś cie­pło.

– Jadę odwie­dzić swoją mamę w Cha­bówce. Teraz miesz­kam w Rabie Wyżnej, bo zna­la­złam pracę w szkole – dodała.

– Ja do Kra­kowa jadę na stu­dia… – powie­dział, akcen­tu­jąc słowo „stu­dia” i licząc, że zrobi tym wra­że­nie na dziew­czy­nie.

– Kra­ków jest naprawdę piękny. Mia­sto, dużo moż­li­wo­ści. Nie to co tutaj. Byłam tam ostat­nio parę razy na kur­sie peda­go­gicz­nym – odparła, spo­glą­da­jąc na niego czar­nymi, roz­ma­rzo­nymi oczami.

– Prze­cież to nie­da­leko! Jakby co, to zapra­szam do Kra­kowa. Może zosta­wię ci w razie czego numer tele­fonu do mojego aka­de­mika? – rzekł z nadzieją w gło­sie.

– W razie czego? – Uśmiech­nęła się zalot­nie.

– No wiesz… – Tro­chę się zmie­szał. – No, jak­byś przy­je­chała do Kra­kowa i miała ochotę na wspólny spa­cer.

– Jasne… Dawaj!

Wycią­gnął z torby sfa­ty­go­wany zeszyt i dłu­go­pis. Wyrwał kartkę, zło­żył na pół i napi­sał numer tele­fonu do aka­de­mika, a na samej górze swoje imię i nazwi­sko.

– Mam nadzieję, że się ode­zwiesz. W recep­cji zostaw wia­do­mość, kiedy będziesz, a na pewno odbiorę cię z dworca. – Pod­niósł się lekko i pochy­lił nad nią, zer­ka­jąc znowu na jej jędrne piersi.

– Dzię­kuję. Teraz muszę jesz­cze coś zro­bić, póki mam chwilę wol­nego. – Uśmiech­nęła się i wycią­gnęła stertę kar­tek. – Coś tu remon­tują przed Cha­bówką. Wiesz, to jesz­cze po tej dotkli­wej lip­co­wej powo­dzi. Pew­nie tory pod­myło. Zanim ruszymy ze sta­cji, to tro­chę czasu minie. Ostat­nio godzinę tutaj stał – wyja­śniła.

Ste­fan domy­ślił się, że są to zapewne spraw­dziany jej uczniów. Dopiero teraz się zorien­to­wał, że stoją od ponad dzie­się­ciu minut na sta­cji.

– Czego uczysz?

– Geo­gra­fii – odparła, nie odry­wa­jąc oczu od kartki, którą wła­śnie spraw­dzała.

– To pew­nie czy­ta­łaś w ostat­niej „Pano­ra­mie” arty­kuły o dwóch wybit­nych przy­wód­cach: Nase­rze z Egiptu i gene­rale de Gaulle’u, któ­rzy w tym roku zmarli. No i o tym suk­ce­sie naszego kraju – powie­dział jakby pod­eks­cy­to­wany.

– Suk­ce­sie? Jakim suk­ce­sie? – zapy­tała zdzi­wiona dziew­czyna.

– No co ty, nie śle­dzisz gazet?! Pol­ska po latach nego­cja­cji odnio­sła suk­ces. Pod­pi­sano w końcu z Repu­bliką Fede­ralną Nie­miec układ o nor­ma­li­za­cji sto­sun­ków. Niemcy Zachod­nie zaak­cep­to­wały trwa­łość i nie­od­wra­cal­ność zachod­nich gra­nic na Odrze i Nysie Łużyc­kiej – mówił, jakby czy­tał nagłówki gazet.

– Aha, to! Coś było o tym w tele­wi­zji. Wiesz, ja bar­dziej inte­re­suję się Pol­ską i tym, co się dzieje w naszym kraju. Takimi raczej przy­ziem­nymi spra­wami, nie tak jak ty w wiel­kim mie­ście.

– A jakimi przy­ziem­nymi spra­wami się inte­re­su­jesz, Kry­siu? – zapy­tał z uśmie­chem, a jego wzrok mimo woli skie­ro­wał się na biust dziew­czyny.

– A że jedze­nie coraz droż­sze. Co z tego, że obni­żyli ceny lodó­wek, pra­lek i tele­wi­zo­rów. Ich do gara nikt nie wrzuci, żeby się najeść. Dobrze, że dziad­ko­wie mają gospo­darkę, bo ciężko by było. No i rodzina w Nowym Jorku pode­śle cza­sem parę dolców.

– A to faj­nie masz. Nie pró­bo­wa­łaś do nich wyje­chać?

– Dokąd?

– No do… Nowego Jorku.

– Pasz­portu nie dali. Wiesz, wujek z ciotką pro­wa­dzą na Gre­en­po­in­cie sklep spo­żyw­czy Pod­hale. Mia­ła­bym nawet gdzie pra­co­wać. Ale nie­stety. Wła­dza ludowa mnie kocha i nie chce się mnie pozbyć. No dobra, wra­cam do moich spraw­dzia­nów – rze­kła z uśmie­chem.

Ste­fan, nie chcąc jej prze­szka­dzać, odchy­lił się na opar­cie swo­jego sie­dze­nia. Co jakiś czas dys­kret­nie na nią zer­kał. Jakby chciał ją dokład­nie zapa­mię­tać. Każdy szcze­gół jej ciała. Każdy frag­ment ubra­nia. Obser­wu­jąc dziew­czynę, przy­po­mniał sobie pewną rodzinną opo­wieść. Usły­szał ją pierw­szy raz, kiedy cho­dził do szkoły śred­niej. Ta histo­ria naj­bar­dziej utkwiła mu w pamięci ze wszyst­kich opo­wie­ści wuj­ków, cio­tek i kuzy­nów. Znowu zamknął oczy i oddał się wspo­mnie­niom. Tego dnia matka miała wię­cej czasu niż zwy­kle. Wró­ciła z pracy w kom­bi­na­cie po pierw­szej zmia­nie. Koprow­scy gdzieś wyje­chali, więc nie musiała im usłu­gi­wać przy posiłku. Usia­dła na sta­rym znisz­czo­nym fotelu i zaczęła opo­wia­dać:

W sobotę rano 23 grud­nia 1944 roku razem z Józką, moją kuzynką, zabra­ły­śmy się saniami z jej szwa­grem z Jam­nego do Ochot­nicy Dol­nej. Przy potoku Lubań­skie mia­ły­śmy wziąć mięso od naszej stry­jenki. Chcia­ły­śmy ją odwie­dzić tydzień wcze­śniej, ale nie było moż­li­wo­ści, by się tam dostać. Poju­trze Boże Naro­dze­nie, a my jesz­cze nic nie przy­go­to­wa­ły­śmy. Józka zosta­wiła czwórkę swo­ich dzieci z teściową i mężem. Cie­bie jesz­cze nie było na świe­cie. Jej szwa­gier zosta­wił nas przy potoku i miał po nas nie­długo przy­je­chać. Kiedy szwa­gra nie było już długi czas, poże­gna­ły­śmy się ze stry­jenką i pie­szo ruszy­ły­śmy w drogę powrotną. Śnieg był duży. Było zimno. Jak prze­szły­śmy kilo­metr od kościoła w Ochot­nicy Dol­nej, usły­sza­ły­śmy odgłosy jadą­cych samo­cho­dów. Po chwili roz­le­gły się strzały. Zaczę­ły­śmy ucie­kać w stronę zamar­z­nię­tego potoku. Gdy prze­szły­śmy po lodzie i wdra­pa­ły­śmy się na górę, sta­nę­ły­śmy za dużą jabło­nią. Józka cały czas odma­wiała róża­niec. Nie da się opi­sać odgło­sów, jakie sły­sza­ły­śmy. Serie z broni maszy­no­wej cały czas dud­nią mi w gło­wie. Wybu­chy gra­na­tów. Pisk pła­czą­cych matek bła­ga­ją­cych, by oszczę­dzono ich dzieci. To były odgłosy, któ­rych nie umiem wyma­zać z pamięci. Po takim krzyku prze­ra­żo­nej kobiety nastę­po­wała seria z pisto­letu maszy­no­wego, a potem zapa­dała cisza. Po chwili znowu to samo. Prze­ra­ża­jący krzyk matek, płacz dzieci, męskie zło­wro­gie głosy, strzały i wybu­chy – to wszystko mie­szało się ze sobą.

Zapa­mię­tał, że w tym momen­cie w jej oczach poja­wiły się wiel­kie łzy, które spły­nęły po policz­kach. Dopiero po dłuż­szej chwili się uspo­ko­iła. Potem wytarła łzy chu­s­teczką. Po krót­kiej prze­rwie, jakby chcąc nabrać odde­chu, zaczęła opo­wia­dać dalej:

Nie pamię­tam, jak długo sta­ły­śmy oparte o pień jabłoni. Gdy zale­gła zupełna cisza, zauwa­ży­łam, że mam prze­mar­z­nięte stopy i pra­wie ich nie czuję. Józka cały czas się modliła, ale nie wiem, jaka to była modli­twa, bo bar­dziej przy­po­mi­nało to jakiś nie­zro­zu­miały beł­kot. Powoli wychy­li­ły­śmy się zza pnia. Nad wsią uno­sił się dym. Zaczę­ły­śmy scho­dzić z góry, ucieczka na którą ura­to­wała nam życie. Brnąc w śniegu, pode­szły­śmy do domów. Nie da się tego opi­sać. Nie da się tego wytłu­ma­czyć, czy jest się ate­istą, czy gor­li­wie wie­rzą­cym. Nie da się uspra­wiedliwić okru­cień­stwa, do jakiego zdolni są nie­któ­rzy ludzie.

Przy pierw­szym gospo­dar­stwie zauwa­ży­ły­śmy leżące ciała kobiety, męż­czy­zny i małego dziecka. Praw­do­po­dob­nie zgi­nęło rzu­cone o ścianę domu, bo miało roz­trza­skaną główkę. Józka, widząc dziecko w podob­nym wieku jak jej wła­sne, zaczęła gło­śno pła­kać. Pod­bie­gła do leżą­cego chłop­czyka, ale zaraz odbie­gła, jakby pró­bo­wała mu pomóc, choć było już zbyt późno. W końcu oby­dwie zaczę­ły­śmy pła­kać z wiel­kiej bez­sil­no­ści. Poszły­śmy dalej, gdyż już nic nie dało się zro­bić.

Przed kolej­nym domem leżało ciało męż­czy­zny w śred­nim wieku. Zasty­gło w pozy­cji, jakby chciał otwo­rzyć zaba­ry­ka­do­wane drzwi, za któ­rymi Niemcy zamknęli jego żonę i dzieci, po czym wszystko pod­pa­lili. Pozo­stały jedy­nie dym i swąd palą­cego się mięsa, który spra­wił, że zaczę­łam wymio­to­wać. Józka, gdy do niej dotarło, co ozna­cza ten zapach, rów­nież nie wytrzy­mała.

Wtedy matka prze­rwała opo­wieść. Pamię­tał do dziś, jak na niego spoj­rzała. Z taką wielką dumą, nadzieją i miło­ścią. Jakby chciała mu tym spoj­rze­niem powie­dzieć, że wszystko się ułoży. Kie­dyś nie będą roz­ma­wiali o smut­nych spra­wach w nie­wiel­kim, wynaj­mo­wa­nym pokoju u pań­stwa, dla któ­rych była jedy­nie gospo­sią. To jej spoj­rze­nie, które zapa­mięta do końca życia, było pełne nadziei i rado­ści. Chyba już ni­gdy nie patrzyła w taki spo­sób.

Póź­niej kon­ty­nu­owała swoją opo­wieść:

Prze­mar­z­nięte i jakby w amoku dotar­ły­śmy do domu, gdy było już ciemno. Jak się póź­niej oka­zało, szwa­gier Józki nie przy­je­chał po nas o umó­wio­nej porze, bo oble­wał zakup krowy. O tym, co się wyda­rzyło, usły­szał póź­niej. To była wigi­lia Bożego Naro­dze­nia, któ­rej ni­gdy nie zapo­mnę. Pamię­tam, jak Józka po powro­cie rzu­ciła się do swo­ich dzieci i zaczęła je tulić. Jakby je stra­ciła i dopiero co odzy­skała. Podobno za żadne skarby nie chciała ich wypu­ścić z objęć. Naj­bar­dziej tuliła Władka, który był w wieku mar­twego chłop­czyka widzia­nego we wsi. Józka miała takie piękne czarne war­ko­cze. Ciemne oczy. Była piękna, pobożna i bar­dzo pra­co­wita. Swoje dzieci uczyła pacie­rzy, pra­co­wi­to­ści i sza­cunku do innych.

Ste­fan pamię­tał, że w tym momen­cie matka wstała i spod łóżka wycią­gnęła butelkę. Wid­niał na niej napis „Wódka czy­sta”. Nalała zawar­tość do nie­wiel­kiej lite­ratki. Wzięła kilka łyków, jakby chciała się znie­czu­lić przed dal­szą opo­wie­ścią:

Po woj­nie spo­kój nie wró­cił. Z nie­uro­dzaj­nej ziemi poło­żo­nej na małych pagór­kach ciężko było zebrać plony. Każdy pra­co­wał od rana do wie­czora, a i tak star­czało jedy­nie na prze­trwa­nie. Wtedy uro­dzi­łeś się ty. W lecie, gdy mia­łeś pół roku, Józka powie­działa mi, że jest w ciąży. Tak bar­dzo się cie­szyła. W tym cza­sie w Jasz­cze poja­wiła się banda Ognia. Jedy­nie ze sły­sze­nia zna­ły­śmy histo­rie o tym, jak jego ludzie przy­cho­dzą do domów. Pró­bują wymu­sić, by prze­pi­sać na nich prawa wła­sno­ści ziemi, tar­ta­ków czy całych gospo­darstw. Pew­nego dnia Józka poszła do lasu nazbie­rać ściółki do obory. Zupeł­nie przy­pad­kowo tra­fiła na kilku ogniow­ców. Począt­kowo minęli się bez słowa. Kiedy wra­cała do domu, praw­do­po­dob­nie szli za nią. Wystra­szyli się, że zna­la­zła ich kry­jówkę i może ich zde­kon­spi­ro­wać. Kiedy dotarła do domu, wtar­gnęli do izby i na oczach dzieci wypro­wa­dzili ją siłą za sto­dołę, gdzie roz­le­gło się kilka strza­łów. Nie wiem do dzi­siaj, kto wydał roz­kaz, aby ją zamor­do­wać, ani ilu było opraw­ców. Pamię­tam tylko dwa lub trzy strzały, które echo ponio­sło po górach. Wtedy nie pomy­śla­łam, że te dwa strzały pozba­wiły życia moją naj­bliż­szą kuzynkę, którą trak­to­wa­łam jak wła­sną sio­strę. Po jakimś cza­sie przy­biegł mały Wła­dek, krzy­cząc i pła­cząc wnie­bo­głosy, że jego mamu­sia nie żyje. Ta bez­rad­ność w oczach dziecka jest nie do znie­sie­nia. Cie­bie zosta­wi­łam w koły­sce samego i wszy­scy pobie­gli­śmy za sto­dołę domu Józki. Jej bez­władne, pokrwa­wione ciało leżało oto­czone przez pła­czące dzieci i bez­rad­nego męża, który wła­śnie wró­cił z pola. Naj­gor­sze w tym wszyst­kim jest to, że nie wiemy, kto to zro­bił. Być może ten ktoś żyje pośród nas. Ktoś, kto zabrał dzie­ciom dzie­ciń­stwo, a mężowi żonę.

Ste­fan otrzą­snął się z zamy­śle­nia. Zauwa­żył, że pociąg jedzie do tyłu.

– Cho­lera, prze­spa­łem Cha­bówkę! – mruk­nął pod nosem.

Zauwa­żył, że Krysi już nie ma. Był sam w prze­dziale. Zaczął żało­wać, że nie powie­dział jej nic na do widze­nia. „A może ona już się nie ode­zwie? Prze­cież wycho­dząc, mogła powie­dzieć cokol­wiek. Trą­cić mnie w ramię i się poże­gnać”. Posmut­niał. Wstał i usiadł na prze­ciw­le­głym sie­dze­niu, aby nie jechać tyłem do kie­runku jazdy. Czuł się jakoś dziw­nie, bo wspo­mnie­nia nie­ży­ją­cej matki i ciotki ude­rzyły w niego ze zdwo­joną siłą. „Dobrze, że temu Wład­kowi życie jakoś się uło­żyło i został leśni­czym” – pomy­ślał z ulgą, choć od dłuż­szego czasu nie utrzy­my­wał kon­taktu z rodziną z Ochot­nicy Gór­nej.

Zawsze się zasta­na­wiał, jak to się stało, że jego matka, pro­sta kobieta uro­dzona w bie­dzie, skoń­czyła wie­czo­rową szkołę śred­nią i znała się na tak wielu rze­czach. Zawsze gdy przy­cho­dziło mu to na myśl, docho­dził do wnio­sku, że tylko deter­mi­na­cja i chęć polep­sze­nia sobie bytu doda­wały matce ener­gii i siły. „Ale już jej nie ma”. Poczuł, jak łzy napły­wają mu do oczu. Choć od pogrzebu minęły nie­mal dwa lata, ten ból na­dal tkwił w nim bar­dzo głę­boko.

Dal­szą część drogi spę­dził na wpa­try­wa­niu się w malow­ni­cze, jesienne, beskidz­kie kra­jo­brazy. Obser­wo­wał, jak swoim tem­pem żyją mijane wiej­skie sta­cyjki i te więk­sze sta­cje, jak w Jor­da­no­wie, Mako­wie Pod­ha­lań­skim czy Suchej Beskidz­kiej. Tuż przed sta­cją Kra­ków Główny dotarło do niego, że zgod­nie z gra­fi­kiem jutro, czyli czter­na­stego paź­dzier­nika, musi iść do pracy. Od kilku lat był kel­ne­rem w klu­bie Pod Jasz­czu­rami, gdzie zara­biał na pod­sta­wowe opłaty. Poma­gało mu to prze­trwać. Nic poza tym. Tysiąc pięć­set zło­tych mie­sięcz­nej wypłaty oraz zapo­moga po matce to i tak było za mało, żeby zmie­nić coś w swoim życiu. Ste­fan doszedł do takiego wnio­sku w dziwny spo­sób. Jakiś czas temu widział w gaze­cie reklamę węgier­skiej lodówki Lehel za sie­dem tysięcy czte­ry­sta zło­tych. Szybko obli­czył, że dopiero po wielu latach mógłby odło­żyć na jej zakup.

Kiedy matka żyła, wiele razy chciał zro­bić jej nie­spo­dziankę i kupić jakiś drogi pre­zent, jed­nak nie zdą­żył. Głów­nie to ona wspie­rała go finan­sowo, a gdy wyjeż­dżał, nie­zau­wa­że­nie wsu­wała mu do kie­szeni pie­nią­dze. Teraz było już za późno, by się jej odwdzię­czyć.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki