Strach ucieleśniony. Mózg, umysł i ciało w terapii traumy - Bessel van der Kolk - ebook

Strach ucieleśniony. Mózg, umysł i ciało w terapii traumy ebook

Bessel Van Der Kolk

4,8

41 osób interesuje się tą książką

Opis

Książka Bessela van der Kolka jest pozycją szczególną. Stanowi kompendium współczesnej wiedzy na temat traumy, będąc jednocześnie głęboko osobistą, pełną pasji opowieścią o szukaniu dróg pomocy ludziom cierpiącym z powodu traumatycznych przeżyć. Autor – wybitny psychiatra, badacz i klinicysta – zaprasza do zrozumienia traumy i odkrywania kolejnych metod wyzwalania z jej uścisku. Śledzimy zawiłości diagnozy i odkrycia neuronauki. Przypatrujemy się sesjom terapeutycznym i pracy badawczej. Mimo poruszonych tu wstrząsających historii książka pozostawia głęboko humanistyczne, pełne optymizmu przesłanie: niezależnie od tego, w jak okrutne okoliczności rzuci nas życie, możemy zmobilizować w sobie siły nie tylko do przetrwania, ale także do uleczenia ze skutków przytłaczających doświadczeń. Otwartość na osiągnięcia nauki i prawdę doświadczenia, a także ogromne społeczne zaangażowanie Autora, czynią jego dzieło fascynującym poznawczo i niezwykle użytecznym dla praktyki terapeutycznej.

Pozycja dla profesjonalistów pracujących z traumą, dla tych z nas, którzy doświadczyli jej we własnym życiu, i dla wszystkich, którzy pragną zrozumieć drugiego człowieka.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 703

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,8 (94 oceny)
78
13
2
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Marta5550

Nie oderwiesz się od lektury

Świetnie napisana książka, wyjaśniająca i pokazująca na podstawie życiowych przykładów jak trauma wpływa na nasze życie. Polecam.
00
Barto499

Nie oderwiesz się od lektury

Książka przedstawia w dostępny sposób czym jest trauma w szczególności skupiając się na PTSD oraz jego przyczynach. Dodatkowo autor prezentuje na podstawie przykładów z własnego doświadczenia zawodowego schematy, które pozwalają na ograniczenia bądź nawet zniwelowanie konsekwencji wynikających z doświadczeń traumatycznych.
00
Ewka1985

Nie oderwiesz się od lektury

Jedna z najbardziej fachowych książek o traumie,jaką przeczytałam. Jest mi przykro,że tak szybko się skończyła
00
morela-kr

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo wnikliwa analiza emocji, które są tak silne, że blokują życie. i bardzo przystępne opisy, (na przykładach) jakie metody są możliwe do zastosowania, by terapie były skuteczne.
00
kamilader

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacja
00

Popularność




Pro­log

Mierząc się z traumą

Prolog: Mierząc się z traumą

Nie trzeba być żoł­nie­rzem na pierw­szej linii ani uchodźcą w obo­zach Syrii czy Kongo, żeby doświad­czyć traumy. Trauma przy­da­rza się nam, naszym przy­ja­cio­łom, naszym krew­nym i sąsia­dom. Bada­nia pro­wa­dzone przez ame­ry­kań­skie CDC (Cen­ters for Dise­ase Con­trol and Pre­ven­tion – Cen­tra Kon­troli i Pre­wen­cji Cho­rób) wska­zują, że jeden na pię­ciu Ame­ry­ka­nów był w dzie­ciń­stwie mole­sto­wany sek­su­al­nie, jeden na czte­rech – bity przez rodzi­ców tak, że zosta­wały mu na ciele siniaki, a prze­moc fizyczna to stały ele­ment życia co trze­ciej pary. Jedna czwarta z nas dora­stała w rodzi­nach, w któ­rych jakiś kuzyn był alko­ho­li­kiem, a jeden na ośmiu widział na wła­sne oczy, jak bito jego matkę1.

My, ludzie, jeste­śmy gatun­kiem nie­zwy­kle odpor­nym. Od nie­pa­mięt­nych cza­sów odra­dza­li­śmy się z bez­li­to­snych wojen, nie­zli­czo­nych kata­strof (zarówno natu­ral­nych, jak i wywo­ła­nych przez czło­wieka), nie licząc codzien­nych gwał­tów i zdrad. Ale trau­ma­tyczne doświad­cze­nia zosta­wiają ślad, czy to na wielką skalę (w naszej histo­rii i kul­tu­rze), czy też w naszym wła­snym ogródku – odci­skają piętno na naszych rodzi­nach, a mroczne sekrety nie­po­strze­że­nie prze­cho­dzą z poko­le­nia na poko­le­nie. Ślady zostają też w naszych umy­słach, zmie­niają nasze emo­cje, wpły­wają na zdol­ność do odczu­wa­nia rado­ści i wcho­dze­nia w rela­cje intymne, a nawet na bio­lo­gię i układ odpor­no­ściowy.

Trauma dotyka nie tylko tych, któ­rzy jej bez­po­śred­nio doświad­czyli, ale i wszyst­kich wokół. Żoł­nie­rze wra­ca­jący z walk do domów mogą prze­ra­żać swoje rodziny wybu­chami gniewu i emo­cjo­nalną nie­obec­no­ścią. Żony męż­czyzn cier­pią­cych na stres poura­zowy (PTSD – Post­trau­ma­tic Stress Disor­der) zwy­kle wpa­dają w depre­sję, a dzieci matek z depre­sją czę­ściej wzra­stają w atmos­fe­rze nie­pew­no­ści i nie­po­koju. Warto pod­kre­ślić, że wiele osób, które w dzie­ciń­stwie były dotknięte prze­mocą domową, ma trud­no­ści w nawią­za­niu trwa­łych, opar­tych na zaufa­niu rela­cji.

Trauma to z defi­ni­cji coś nie do znie­sie­nia i nie do zaak­cep­to­wa­nia. Więk­szość ofiar gwałtu, żoł­nie­rzy fron­to­wych i mole­sto­wa­nych dzieci, nie jest w sta­nie myśleć o trau­ma­tycz­nych doświad­cze­niach, stara się wyprzeć je ze świa­do­mo­ści i żyć dalej, zacho­wu­jąc się tak, jakby to się ni­gdy nie stało. Tyle że „nor­malne” funk­cjo­no­wa­nie dla kogoś, kto nosi w sobie pamięć takiego hor­roru i wstyd wyni­ka­jący z total­nej bez­sil­no­ści i bez­bron­no­ści, wymaga wydat­ko­wa­nia nie­wia­ry­god­nej ilo­ści ener­gii. Każdy chciałby na zawsze zosta­wić traumę za sobą, ale odpo­wie­dzialna za prze­trwa­nie część naszego mózgu nie jest zbyt sku­teczna w blo­ko­wa­niu dostępu do prze­ra­ża­ją­cych wspo­mnień. Bywa, że nawet po wielu latach wystar­czy cień zagro­że­nia, by wszystko wró­ciło, a uszko­dzone nie­gdyś obwody w mózgu zaczęły ponow­nie wydzie­lać ogromne ilo­ści hor­mo­nów stresu. Stają się one źró­dłem nega­tyw­nych emo­cji, sil­nych reak­cji fizycz­nych oraz impul­syw­nych i agre­syw­nych zacho­wań. Takie postrau­ma­tyczne reak­cje wydają się nie­zro­zu­miałe, a jed­no­cze­śnie są nie do opa­no­wa­nia. Ludzie, któ­rzy prze­żyli traumę, czę­sto czują, że zupeł­nie nie mają nad nimi kon­troli, i zaczy­nają się bać, że ni­gdy się od nich nie uwol­nią.

Pamię­tam pierw­sze doświad­cze­nie, które pchnęło mnie na medy­cynę: to letni obóz, na któ­rym byłem jako czter­na­sto­la­tek. Mój kuzyn Michał przez całą noc nie dał mi spać, wyja­śnia­jąc skom­pli­ko­wane mecha­ni­zmy pracy nerek. Opo­wia­dał, jak wyda­lają z orga­ni­zmu wszyst­kie ścieki, a potem odzy­skują związki che­miczne, nie­zbędne, żeby utrzy­mać orga­nizm w rów­no­wa­dze. Jego opo­wie­ści o funk­cjo­no­wa­niu ciała naprawdę mnie zadzi­wiły. Długo potem, na każ­dym eta­pie mojej medycz­nej edu­ka­cji, czy to na chi­rur­gii, czy na pedia­trii albo kar­dio­lo­gii, oczy­wi­stym było dla mnie, że klu­czem do wyle­cze­nia pacjenta jest zro­zu­mie­nie zasad dzia­ła­nia ludz­kiego orga­ni­zmu. Dopiero kiedy zaczą­łem staż na psy­chia­trii, dostrze­głem, jak ogromna jest prze­paść mię­dzy nie­praw­do­po­dobną zło­żo­no­ścią umy­słu, mno­go­ścią inte­rak­cji i powią­zań mię­dzy ludźmi a tym, jak mało psy­chia­trzy wie­dzą o przy­czy­nach pro­ble­mów, które leczą. Czy kie­dy­kol­wiek będziemy wie­dzieć o mózgach, umy­słach i miło­ści tyle, ile wiemy o innych ukła­dach two­rzą­cych nasz orga­nizm?

Wciąż dzielą nas lata od osią­gnię­cia takiego poziomu zro­zu­mie­nia, ale dzięki trzem cał­kiem nowym dzie­dzi­nom nauki mamy do czy­nie­nia ze swo­istą eks­plo­zją wie­dzy na temat skut­ków traumy. Te nowe dys­cy­pliny to neu­ro­nauka, czyli bada­nia tego, w jaki spo­sób w mózgu zacho­dzą pro­cesy myślowe; psy­cho­pa­to­lo­gia roz­wo­jowa, czyli bada­nia wpływu przy­krych doświad­czeń na roz­wój mózgu i umy­słu; i wresz­cie neu­ro­bio­lo­gia inter­per­so­nalna – bada­jąca, w jaki spo­sób nasze zacho­wa­nia wpły­wają na emo­cje, fizjo­lo­gię i stan umy­słu ludzi wokół nas.

Wyniki prac pro­wa­dzo­nych w ramach tych dys­cy­plin ujaw­niły, że wsku­tek traumy docho­dzi do rze­czy­wi­stych, fizjo­lo­gicz­nych zmian, w tym do reka­li­bra­cji układu ostrze­gaw­czego mózgu, wzro­stu aktyw­no­ści hor­mo­nów stresu i zmian w ukła­dzie odsie­wa­ją­cym infor­ma­cje istotne od nie­istot­nych. Wiemy, że trauma uszka­dza obszar, który prze­ka­zuje fizyczne, głę­boko wdru­ko­wane odczu­cie, że jeste­śmy żywi. Zmiany wyja­śniają, dla­czego osoby po prze­by­tej trau­mie stają się nad­mier­nie wyczu­lone na zagro­że­nia kosz­tem spon­ta­nicz­nego zaan­ga­żo­wa­nia w codzienne aktyw­no­ści. Poma­gają też zro­zu­mieć, dla­czego strau­ma­ty­zo­wane osoby tak czę­sto powta­rzają te same zacho­wa­nia i tak trudno im uczyć się na błę­dach. Wiemy dziś, że ich postę­po­wa­nie to nie sku­tek moral­nego upadku, oznaka braku sil­nej woli czy efekt złego cha­rak­teru – to wynik rze­czy­wi­stych, fizjo­lo­gicz­nych zmian, jakie zaszły w prze­szło­ści w ich mózgu.

Ogromny przy­rost wie­dzy o pod­sta­wo­wych pro­ce­sach leżą­cych u źró­deł traumy otwo­rzył też nowe moż­li­wo­ści łago­dze­nia, a nawet odwra­ca­nia skut­ków zaist­nia­łych uszko­dzeń. Potra­fimy dziś two­rzyć metody i wyko­rzy­sty­wać w prak­tyce natu­ralną pla­stycz­ność ludz­kiego mózgu, żeby poma­gać oso­bom z doświad­cze­niem traumy zako­twi­czyć się w teraź­niej­szo­ści, pozwo­lić im odczuć, że żyją tu i teraz, i dać moż­li­wość pój­ścia naprzód. Pro­wa­dzą do tego trzy drogi: 1) odgórna, pole­ga­jąca na roz­mo­wie, nawią­za­niu lub odbu­do­wie więzi z innymi oraz pozna­niu i zro­zu­mie­niu, co dzieje się z nami, gdy „prze­ra­biamy” w sobie wspo­mnie­nia trau­ma­tycz­nych prze­żyć; 2) medyczna, w któ­rej dzięki lekom blo­ku­jemy nie­pra­wi­dłowe reak­cje alar­mowe lub wyko­rzy­stu­jemy inne tech­niki zmie­nia­jące spo­sób zor­ga­ni­zo­wa­nia infor­ma­cji w mózgu; i wresz­cie 3) oddolna: poprzez doświad­cza­nie uczuć prze­ciw­nych do nie­zwy­kle sil­nie, do głębi odczu­wa­nych nie­mocy, wście­kło­ści czy bez­rad­no­ści, spo­wo­do­wa­nych traumą. Która z tych dróg jest naj­lep­sza dla kon­kret­nego czło­wieka, to już kwe­stia do spraw­dze­nia. Więk­szość osób, z któ­rymi pra­co­wa­łem, wyma­gała ich łącze­nia.

To wła­śnie było tre­ścią mej pracy. W moich wysił­kach poma­gali mi kole­dzy i stu­denci z Ośrodka Traumy, który zało­ży­łem trzy­dzie­ści lat temu. Wspól­nie leczy­li­śmy tysiące pacjen­tów, zarówno dzieci, jak i doro­słych: ofiary mole­sto­wa­nia, klęsk żywio­ło­wych, wojen, wypad­ków dro­go­wych i han­dlu ludźmi; osoby, które doświad­czyły agre­sji ze strony obcych i ze strony naj­bliż­szych. Od początku dzia­łal­no­ści szcze­gó­łowo oma­wia­li­śmy wszyst­kich naszych pacjen­tów na coty­go­dnio­wych spo­tka­niach zespołu tera­peu­tycz­nego i dokład­nie kon­tro­lo­wa­li­śmy, jak sku­teczne są dla każ­dego z nich poszcze­gólne formy tera­pii. Naszym pod­sta­wo­wym celem była zawsze pomoc zgła­sza­ją­cym się do nas dzie­ciom i doro­słym, ale od początku zaan­ga­żo­wa­li­śmy się rów­nież w bada­nia nad skut­kami trau­ma­tycz­nego stresu w róż­nych popu­la­cjach i nad okre­śle­niem, jakie rodzaje tera­pii są naj­lep­sze w kon­kret­nych przy­pad­kach. Otrzy­my­wa­li­śmy wspar­cie finan­sowe z Natio­nal Insti­tute of Men­tal Health (Naro­do­wego Cen­trum Zdro­wia Psy­chicz­nego), Natio­nal Cen­ter for Com­ple­men­tary and Alter­na­tive Medi­cine (Naro­do­wego Cen­trum Medy­cyny Kom­ple­men­tar­nej i Alter­na­tyw­nej), Cen­ters for Dise­ase Con­trol (Cen­trów Kon­troli Cho­rób) oraz z sze­regu pry­wat­nych fun­da­cji. Dzięki temu mogli­śmy badać sku­tecz­ność roz­ma­itych postaci lecze­nia, od farmakotera­pii, przez roz­mowy, jogę, EMDR, po teatr i neu­ro­fe­ed­back.

Pro­blem brzmi: Jak ludzie mogą odzy­skać kon­trolę nad pozo­sta­ło­ściami traumy i ponow­nie stać się panami swo­jego życia? Roz­mowy, zro­zu­mie­nie pro­cesu i związki mię­dzy­ludz­kie są wielką pomocą, a leki mogą stłu­mić nadak­tywne układy alar­mowe. Widzimy jed­nak także, że prze­trwałe z prze­szłych doświad­czeń szlaki neu­ro­nowe można prze­kształ­cać poprzez fizyczne doświad­cze­nia bez­po­śred­nio zaprze­cza­jące bez­sil­no­ści, wście­kło­ści i zała­ma­niu, które sta­no­wią część reak­cji na traumę, i w ten spo­sób odzy­ski­wać kon­trolę nad sobą i życiem. Ja sam nie mam jakiejś ulu­bio­nej tera­pii, bo uwa­żam, że nie ma takiej, która byłaby ide­alna dla wszyst­kich. W swo­jej pracy wyko­rzy­stuję wszyst­kie, które oma­wiam w tej książce. Każda z nich może wywo­łać głę­bo­kie zmiany. Zależy to od natury kon­kret­nego pro­blemu i od samego pacjenta.

Napi­sa­łem tę książkę, żeby stała się prze­wod­ni­kiem i zapro­sze­niem do kon­fron­ta­cji z trau­ma­tyczną rze­czy­wi­sto­ścią, żeby­śmy zgłę­biali wie­dzę o tym, jak naj­le­piej z traumą sobie radzić, i żeby­śmy – jako spo­łe­czeń­stwo – anga­żo­wali się w to, by wyko­rzy­sty­wać wszel­kie posia­dane środki, jakimi można jej zapo­bie­gać.

Część pierw­sza

Odkrywanie traumy na nowo

Roz­dział 1

Lekcja od weteranów z Wietnamu

Sta­łem się tym, kim jestem dziś, w wieku lat dwu­na­stu, pew­nego mroź­nego i pochmur­nego, zimo­wego dnia 1975 roku. […] To było dawno, ale to, co mówią o prze­szło­ści, to nie­prawda. […] Gdy dziś patrzę wstecz, zdaję sobie sprawę, że spo­glą­da­łem w tę opusz­czoną alejkę przez ostat­nie dwa­dzie­ścia sześć lat.

Kha­led Hos­se­ini, The Kite Run­ner

Życie nie­któ­rych osób wydaje się pły­nąć niczym stru­mień nar­ra­cji; moje ma wiele koń­ców i począt­ków. To wła­śnie robi z tobą trauma. Prze­rywa wątek. […] Zda­rza się, a potem życie toczy się dalej. Nikt cię na to nie przy­go­tuje.

Jes­sica Stern, Denial: A Memoir of Ter­ror

Wtorek po świą­tecz­nym week­en­dzie 4 lipca2 1978 roku był moim pierw­szym dniem pracy w bostoń­skiej kli­nice Admi­ni­stra­cji ds. Wete­ra­nów (Vete­rans Admi­ni­stra­tion – VA), gdzie byłem zatrud­niony jako psy­chia­tra. Wła­śnie wie­sza­łem na ścia­nie swego gabi­netu repro­duk­cję ulu­bio­nego obrazu Breu­gla Ślepcy pro­wa­dzący ślep­ców, gdy usły­sza­łem hałas w recep­cji, na końcu kory­ta­rza. Chwilę póź­niej w drzwiach sta­nął wielki, kudłaty chłop w popla­mio­nym, trzy­czę­ścio­wym gar­ni­tu­rze, z egzem­pla­rzem maga­zynu „Sol­dier of For­tune” pod pachą. Był tak wzbu­rzony i tak ska­co­wany, że zasta­na­wia­łem się, jak mógł­bym mu pomóc. Popro­si­łem, żeby usiadł i sam powie­dział, co mogę dla niego zro­bić.

Na imię miał Tom i dzie­sięć lat wcze­śniej słu­żył w Wiet­na­mie jako mari­nes. Ten week­end, zamiast z rodziną, spę­dził, ukry­wa­jąc się w swoim bostoń­skim biu­rze, pijąc na umór i oglą­da­jąc stare zdję­cia. Z doświad­czeń poprzed­nich lat wie­dział, że hałas, sztuczne ognie, upał i pik­nik w ogro­dzie sio­stry, w oto­cze­niu okry­tych buj­nym, wcze­sno­let­nim listo­wiem drzew – czyli wszystko, co przy­po­mi­nało mu o Wiet­na­mie – dopro­wa­dzi go do szału. A gdy się dener­wo­wał, nie chciał być z rodziną, bo bał się, że znów zacznie zacho­wy­wać się jak zwie­rzę w sto­sunku do żony i dwójki małych synów. Hałas, jaki robią dzieci, draż­nił go do tego stop­nia, że musiał ucie­kać z domu, by ich nie skrzyw­dzić. Uspo­ka­jało go wyłącz­nie zala­nie się w trupa albo nie­roz­sąd­nie szybka jazda har­leyem. Noc nie przy­no­siła uko­je­nia – ze snu budziły go kosz­mary o zasadz­kach na ryżo­wych polach Wiet­namu, gdzie zgi­nęli lub zostali ranni wszy­scy z jego plu­tonu. Nękały go też prze­ra­ża­jące wspo­mnie­nia mar­twych wiet­nam­skich dzieci. Kosz­mary były tak żywe, że bał się zasy­piać i czę­sto spę­dzał więk­szość nocy, pijąc. Ran­kiem żona zasta­wała go nie­przy­tom­nego na kana­pie i razem z chłop­cami musiała cho­dzić na palusz­kach, szy­ku­jąc dzie­cia­kom śnia­da­nie i przy­go­to­wu­jąc je do szkoły.

Opo­wie­dziaw­szy mi to wszystko, Tom dodał, że skoń­czył liceum w 1965 roku jako pry­mus. Zgod­nie z rodzinną tra­dy­cją nie­mal natych­miast zacią­gnął się do mari­nes. Jego ojciec słu­żył pod gene­ra­łem Pat­to­nem w II woj­nie świa­to­wej, a Tom ni­gdy nie bun­to­wał się prze­ciw ojcow­skim ocze­ki­wa­niom. Wyspor­to­wany, inte­li­gentny, oczy­wi­sty przy­wódca. Po zakoń­cze­niu pod­sta­wo­wego szko­le­nia czuł się silny i sku­teczny, czuł, że jest człon­kiem zespołu goto­wego na wszystko. W Wiet­na­mie szybko został dowódcą plu­tonu i miał pod swoją komendą ośmiu żoł­nie­rzy. Prze­ży­cie pod ogniem kara­bi­nów maszy­no­wych, w bło­cie i upale może dać ludziom poczu­cie, że oni i ich towa­rzy­sze są dobrzy w tym, co robią. Po zakoń­cze­niu służby Tom prze­szedł w stan spo­czynku i jedyne, o czym marzył, to zosta­wić Wiet­nam za sobą. Na pozór to wła­śnie zro­bił. Skoń­czył col­lege, a potem stu­dia praw­ni­cze, oże­nił się ze swoją szkolną miło­ścią i miał dwóch synów. Nie­po­ko­iło go jed­nak, jak trudno było mu wykrze­sać choćby iskierkę praw­dzi­wego uczu­cia dla żony, mimo że to jej listy pomo­gły mu prze­trwać w dżun­gli i nie zwa­rio­wać. Sta­rał się odgry­wać sceny z nor­mal­nego życia, mając nadzieję, że przez to uda­wa­nie zdoła ponow­nie odna­leźć daw­nego sie­bie. Gdy do mnie tra­fił, miał świet­nie pro­spe­ru­jącą kan­ce­la­rię i pod­ręcz­ni­kowo wspa­niałą rodzinę. Mimo to czuł, że nie jest nor­malny; w środku był mar­twy.

Choć Tom był pierw­szym wete­ra­nem, jakiego spo­tka­łem w swoim zawo­do­wym życiu, wiele ele­men­tów jego histo­rii nie było mi obcych. Dora­sta­łem w powo­jen­nej Holan­dii, bawiąc się w zbom­bar­do­wa­nych budyn­kach, jako syn czło­wieka, któ­rego inter­no­wano za to, że był otwar­tym prze­ciw­ni­kiem nazi­stów. Mój ojciec ni­gdy nie mówił o swo­ich wojen­nych prze­ży­ciach, ale nie­kiedy wybu­chał bez powodu nie­po­ha­mo­wa­nym gnie­wem, co wpra­wiało mnie w osłu­pie­nie. Nie rozu­mia­łem, jak czło­wiek, który codzien­nie rano, gdy reszta rodziny jesz­cze spała, cicho scho­dził po scho­dach, by modlić się i stu­dio­wać Biblię, mógł mieć takie napady wście­kło­ści. Jak ktoś, kto całe życie poświę­cił zapro­wa­dza­niu spo­łecz­nej spra­wie­dli­wo­ści, mógł być tak prze­peł­niony gnie­wem? Takie same zadzi­wia­jące wybu­chy miał mój wujek, któ­rego Japoń­czycy wzięli do nie­woli w holen­der­skich Indiach Wschod­nich (obec­nej Indo­ne­zji) i wysłali do przy­mu­so­wej pracy w Bir­mie, gdzie budo­wał słynny most na rzece Kwai. On też rzadko wspo­mi­nał wojnę i czę­sto wybu­chał nie­po­ha­mo­wa­nym gnie­wem.

Gdy słu­cha­łem Toma, zasta­na­wia­łem się, czy mój ojciec i mój wujek rów­nież mie­wali kosz­mary i nawra­ca­jące wspo­mnie­nia; czy także czuli zupełny brak łącz­no­ści z bli­skimi i czy też nie potra­fili zna­leźć w życiu żad­nej praw­dzi­wej przy­jem­no­ści. Gdzieś z tyłu głowy musiały także koła­tać się wspo­mnie­nia mojej prze­ra­żo­nej, a czę­sto i prze­ra­ża­ją­cej matki, która – bywało – napo­my­kała cza­sem o trau­ma­tycz­nych wspo­mnie­niach z dzie­ciń­stwa, a nie­kiedy, jak teraz sądzę, ponow­nie odgry­wała tamte prze­ży­cia. Miała dener­wu­jący nawyk: gdy tylko pyta­łem ją, jak wyglą­dało jej życie, kiedy była małą dziew­czynką, zaraz mdlała, a potem oskar­żała mnie, że to przeze mnie się tak zde­ner­wo­wała.

Zachę­cony tym, że naj­wy­raź­niej uważ­nie go słu­cha­łem, Tom roz­go­ścił się w gabi­ne­cie, żeby opo­wie­dzieć mi, jak bar­dzo czuł się prze­ra­żony i zagu­biony. Bał się, że staje się coraz bar­dziej jak jego ojciec, który zawsze był zły i rzadko roz­ma­wiał ze swo­imi dziećmi, chyba tylko, żeby w nie­po­chlebny spo­sób porów­ny­wać je z towa­rzy­szami broni, któ­rzy zgi­nęli pod­czas bitwy o Ardeny, w oko­li­cach świąt Bożego Naro­dze­nia 1944 roku.

Gdy sesja zbli­żała się ku koń­cowi, zro­bi­łem to, co zwy­kle robią leka­rze: sku­pi­łem się na tej czę­ści histo­rii Toma, którą – jak mi się wyda­wało – naj­le­piej rozu­mia­łem – na jego kosz­ma­rach. W stu­denc­kich cza­sach pra­co­wa­łem w labo­ra­to­rium snu, obser­wu­jąc u bada­nych cykle snu i marzeń sen­nych i mia­łem swój udział w kilku arty­ku­łach o kosz­ma­rach. Uczest­ni­czy­łem też we wcze­snych fazach badań nad korzyst­nymi efek­tami środ­ków psy­cho­ak­tyw­nych, które poja­wiały się na rynku w latach sie­dem­dzie­sią­tych. Choć więc nie mia­łem dobrego poję­cia o cało­ści pro­ble­mów Toma, kosz­mary były tym, do czego mogłem się odnieść, a jako entu­zja­styczny zwo­len­nik lep­szego życia dzięki far­ma­ko­lo­gii, prze­pi­sa­łem mu lek, o któ­rym wie­dzia­łem, że sku­tecz­nie obniża czę­stość i nasi­le­nie kosz­ma­rów sen­nych. Kon­tro­lną wizytę wyzna­czy­łem pacjen­towi po dwóch tygo­dniach.

Gdy poja­wił się w wyzna­czo­nym ter­mi­nie, od razu spy­ta­łem, jak zadzia­łały pigułki. Powie­dział mi, że żad­nej nie wziął. Sta­ra­jąc się ukryć iry­ta­cję, spy­ta­łem – dla­czego? „Uświa­do­mi­łem sobie, że gdy­bym wziął te tabletki i pozbył się kosz­ma­rów – odpo­wie­dział mi – to byłoby tak, jak­bym opu­ścił przy­ja­ciół, jakby ich śmierć poszła na darmo. Muszę być żywym wspo­mnie­niem wszyst­kich towa­rzy­szy, któ­rzy pole­gli w Wiet­na­mie”.

Total­nie mnie zatkało. Lojal­ność Toma wobec zmar­łych unie­moż­li­wiała mu życie wła­snym życiem, tak samo jak wiele lat wcze­śniej było z odda­niem jego ojca wobec towa­rzy­szy broni. Wojenne doświad­cze­nia zarówno ojca, jak i syna spra­wiły, że reszta ich życia prze­stała być ważna. Jak to się stało i czy można z tym coś zro­bić? Tam­tego poranka uświa­do­mi­łem sobie, że praw­do­po­dob­nie resztę swo­jego zawo­do­wego życia spę­dzę, sta­ra­jąc się odkryć tajem­nice traumy. W jaki spo­sób prze­ra­ża­jące doświad­cze­nia spra­wiają, że ludzie pozo­stają zamknięci w prze­szło­ści bez żad­nej nadziei na uwol­nie­nie? Co dzieje się w umy­słach i mózgach, że pozo­stają – niczym zamro­żone w cza­sie – w punk­cie, z któ­rego tak despe­racko pra­gnę­łyby uciec? Dla­czego dla mojego pacjenta wojna nie skoń­czyła się w lutym 1969 roku, gdy po dłu­gim locie z Da Nang wpadł w ramiona stę­sk­nio­nych rodzi­ców ści­ska­ją­cych go na lot­ni­sku w Bosto­nie?

Potrzeba Toma, żeby być żywym pomni­kiem zmar­łych towa­rzy­szy, nauczyła mnie, że jego zabu­rze­nie to o wiele wię­cej niż tylko trau­ma­tyczne wspo­mnie­nia, brak che­micz­nej rów­no­wagi w mózgu czy zmiana w obwo­dach prze­ka­zu­ją­cych uczu­cie stra­chu. Przed zasadzką na polu ryżo­wym Tom był odda­nym i lojal­nym przy­ja­cie­lem, który cie­szył się życiem, miał wiele zain­te­re­so­wań i rado­ści. Wystar­czył jeden prze­ra­ża­jący moment, żeby trauma wszystko zmie­niła.

W trak­cie mojej prak­tyki w VA pozna­łem wielu męż­czyzn, któ­rzy reago­wali podob­nie. Nawet w obli­czu nie­groź­nych prze­ciw­no­ści nasi wete­rani wpa­dali w nie­da­jącą się opa­no­wać wście­kłość. Dostępne dla wszyst­kich czę­ści kli­niki były pełne śla­dów ich pię­ści odci­śnię­tych w tynku, zaś ochrona miała pełne ręce roboty, chro­niąc pra­cow­ni­ków recep­cji i likwi­da­to­rów szkód przed wście­kłymi wete­ra­nami. Ich zacho­wa­nia prze­ra­żały nas, rzecz jasna, ale mnie także cie­ka­wiły. W domu z żoną cią­gle mie­li­śmy do czy­nie­nia z podob­nymi pro­ble­mami u naszych kil­ku­lat­ków, które regu­lar­nie wpa­dały we wście­kłość, gdy kaza­li­śmy im jeść szpi­nak albo zakła­dać cie­płe skar­petki. Dla­czego zatem wyka­zy­wa­łem tak total­nie nie­zmą­cony spo­kój wobec nie­doj­rza­łych zacho­wań moich dzie­cia­ków, a tak bar­dzo mar­twiło mnie to, co działo się z wete­ra­nami (abs­tra­hu­jąc od skali – byli żoł­nie­rze mogli naro­bić o wiele wię­cej szkód niż moje domowe kra­snale)? Zapewne było tak dla­tego, że głę­boko wie­rzy­łem, iż przy wła­ści­wym wycho­wa­niu moje dzieci stop­niowo nauczą się radzić sobie z uczu­ciem fru­stra­cji i roz­cza­ro­wa­nia, nie byłem zaś rów­nie prze­ko­nany, czy zdo­łam pomóc „moim” wete­ra­nom ponow­nie osią­gnąć samo­kon­trolę, którą utra­cili przez wojnę.

Nie­stety, nic z mojego psy­chia­trycz­nego szko­le­nia nie przy­go­to­wało mnie do radze­nia sobie z takimi wyzwa­niami jak praca z Tomem i innymi wete­ra­nami. Posze­dłem więc do biblio­teki medycz­nej poszu­kać ksią­żek o ner­wi­cach wojen­nych, ner­wicy fron­to­wej, wyczer­pa­niu bojo­wym, szu­ka­łem wszel­kich ter­mi­nów medycz­nych lub dia­gnoz, które mogłyby rzu­cić nieco świa­tła na stan moich pacjen­tów. Ku memu zdu­mie­niu w biblio­tece VA nie było ani jed­nej książki na temat któ­re­go­kol­wiek z tych zabu­rzeń. Pięć lat po tym, jak ostatni ame­ry­kań­ski żoł­nierz opu­ścił Wiet­nam, kwe­stia traumy wojen­nej nikogo nie obcho­dziła. Wresz­cie w biblio­tece Coun­tway na Harvard Medi­cal School odkry­łem The Trau­ma­tic Neu­ro­ses of War („Trau­ma­tyczne ner­wice wojenne”), opu­bli­ko­waną w 1941 roku przez psy­chia­trę Abrama Kar­di­nera. Były w niej obser­wa­cje wete­ra­nów I wojny świa­to­wej, zaś wydano ją w prze­świad­cze­niu, że II wojna świa­towa przy­nie­sie praw­dziwą powódź ofiar fron­to­wej ner­wicy3.

Kar­di­ner opi­sał te same zja­wi­ska, które i ja widzia­łem: po woj­nie jego pacjen­tów ogar­niało poczu­cie bez­na­dziei; sta­wali się wyco­fani i wyob­co­wani, nawet jeśli wcze­śniej szło im cał­kiem nie­źle. To, co Kar­di­ner nazwał „ner­wicą post­trau­ma­tyczną”, my dziś nazy­wamy zespo­łem stresu poura­zo­wego – PTSD.

Kar­di­ner zauwa­żył, że u osób cier­pią­cych na ner­wicę post­trau­ma­tyczną roz­wi­jają się nad­mierna prze­zor­ność i wyczu­le­nie na zagro­że­nia. Szcze­gól­nie utkwiło mi w pamięci jego pod­su­mo­wa­nie: „Jądrem ner­wicy jest ner­wica soma­tyczna”4. Innymi słowy, stres poura­zowy nie jest „tylko w gło­wie”, jak sądzi wielu, ale ma pod­łoże fizjo­lo­giczne. Kar­di­ner rozu­miał nawet to, że źró­dłem obja­wów jest reak­cja całego orga­ni­zmu na pier­wotny uraz. Jego opis potwier­dzał moje obser­wa­cje, co mnie pod­bu­do­wy­wało, ale nie dawało zbyt wielu wska­zó­wek, jak pomóc wete­ra­nom.

Brak lite­ra­tury nie poma­gał, ale mój wielki nauczy­ciel Elvin Sem­rad wpoił nam scep­tycz­ność wobec pod­ręcz­ni­ków. Mawiał, że mamy tylko jeden praw­dziwy pod­ręcz­nik – pacjen­tów. Powin­ni­śmy ufać jedy­nie temu, czego nauczy­li­śmy się od nich – i z naszej wła­snej prak­tyki. Wydaje się to takie pro­ste, ale gdy Sem­rad kazał nam pole­gać tylko na wła­snej wie­dzy, ostrze­gał nas też, jak trudny jest to pro­ces. Ludzie są bowiem eks­per­tami od poboż­nych życzeń i zafał­szo­wy­wa­nia prawdy. Pamię­tam, jak mówił: „Głów­nym źró­dłem naszych cier­pień jest to, czym sami się okła­mu­jemy”. Pra­cu­jąc w VA szybko odkry­łem, jak bole­sne, zarówno dla pacjen­tów, jak i dla mnie samego, może być sta­wie­nie czoła rze­czy­wi­sto­ści.

Tak naprawdę nikt z nas nie chce wie­dzieć, przez co prze­cho­dzą żoł­nie­rze na polu walki. Nie chcemy wie­dzieć, ile dzieci jest mole­sto­wa­nych i wyko­rzy­sty­wa­nych w naszych spo­łecz­no­ściach ani ile par – a oka­zuje się, że nie­mal jedna trze­cia – w jakimś momen­cie swo­jego związku zaczyna sto­so­wać prze­moc. Chcemy myśleć o naszych rodzi­nach jak o bez­piecz­nej przy­stani w bez­dusz­nym świe­cie, a o naszym kraju jak o miej­scu zamiesz­ka­łym przez świa­tłych, cywi­li­zo­wa­nych ludzi. Wolimy wie­rzyć, że okru­cień­stwo to coś, co zda­rza się gdzieś daleko stąd, w takich miej­scach jak Dar­fur czy Kongo. Wystar­cza­jąco trudno jest być świad­kiem czy­je­goś bólu. Czy zatem trudno uwie­rzyć, że osoby doświad­czone traumą nie potra­fią pora­dzić sobie z pamię­cią o niej i czę­sto ucie­kają w nar­ko­tyki, alko­hol albo samo­oka­le­cza­nie, żeby zablo­ko­wać tę nie­moż­liwą do znie­sie­nia wie­dzę.

Tom i jego towa­rzy­sze wete­rani byli moimi pierw­szymi nauczy­cie­lami, prze­wod­ni­kami na dro­dze ku zro­zu­mie­niu, jak życie roz­pada się pod wpły­wem przy­tła­cza­ją­cych doświad­czeń i ku zna­le­zie­niu spo­sobu, żeby zaczęli na nowo cie­szyć się peł­nią życia.

Trauma i utrata siebie

Pierw­sze bada­nie, jakie zro­bi­łem w VA, zaczą­łem od sys­te­ma­tycz­nego prze­py­ty­wa­nia wete­ra­nów o to, co ich spo­tkało w Wiet­na­mie. Chcia­łem wie­dzieć, co dopro­wa­dziło ich do osta­tecz­no­ści i dla­czego jedni zała­mali się pod wpły­wem tego doświad­cze­nia, pod­czas gdy inni potra­fili żyć dalej5.Więk­szość ankie­to­wa­nych przeze mnie męż­czyzn szła na wojnę z prze­ko­na­niem, że są świet­nie przy­go­to­wani. Zbli­żali się do sie­bie pod wpły­wem rygo­rów szko­le­nia i wspól­nie prze­ży­wa­nych nie­bez­pie­czeństw. Wymie­niali zdję­cia rodzin i dziew­czyn; przy­my­kali oczy na wady współ­to­wa­rzy­szy. I byli przy­go­to­wani, by nara­żać życie dla przy­ja­ciół. Więk­szość z nich zwie­rzała się kum­plowi z naj­mrocz­niej­szych sekre­tów, a nie­któ­rzy dzie­lili się nawet pod­ko­szul­kami i skar­pet­kami.

Wielu moich roz­mów­ców miało takiego przy­ja­ciela, jakim był Alex dla Toma. Tom spo­tkał Alexa, Wło­cha z Mal­den w sta­nie Mas­sa­chu­setts, pierw­szego dnia na misji i od razu się polu­bili. Razem jeź­dzili dżi­pem, słu­chali tej samej muzyki i czy­tali sobie nawza­jem listy z domu. Razem się upi­jali i uga­niali się za tymi samymi Wiet­nam­kami z oko­licz­nych barów. Po mniej wię­cej trzech mie­sią­cach Tom popro­wa­dził swój zespół na pie­szy patrol po polach ryżo­wych, tuż przed zacho­dem słońca. Nagle zna­leźli się pod ostrza­łem. Zza zie­lo­nej ściany drzew ota­cza­ją­cej ich dżun­gli ode­zwał się kara­bin maszy­nowy, kła­dąc towa­rzy­szy Toma jed­nego po dru­gim. Tom w nie­mym prze­ra­że­niu patrzył, jak wszy­scy żoł­nie­rze jego plu­tonu w ciągu paru sekund leżeli zabici lub ranni. Na zawsze już wrył mu się w pamięć jeden obraz: tył głowy Alexa pada­ją­cego twa­rzą w ryżowe źdźbła, ze sto­pami w górze. Tom pła­kał, gdy wspo­mi­nał: „To był jedyny praw­dziwy przy­ja­ciel, jakiego kie­dy­kol­wiek mia­łem”. Póź­niej, każ­dej nocy, Tom sły­szał krzyki swo­ich ludzi i widział ich ciała pada­jące w wodę. Wszel­kie dźwięki, zapa­chy czy obrazy przy­po­mi­na­jące mu o zasadzce (na przy­kład odgłos petard odpa­la­nych w święto 4 lipca) spra­wiały, że znowu czuł się tak prze­ra­żony, spa­ra­li­żo­wany i wście­kły jak tam­tego dnia, gdy heli­kop­ter ewa­ku­ował go z miej­sca zasadzki.

Dla Toma może nawet gor­sza niż powra­ca­jące prze­bły­ski wspo­mnień z zasadzki była pamięć tego, co stało się potem. Łatwo mogłem sobie wyobra­zić, jak jego wście­kłość z powodu śmierci przy­ja­ciela stała się przy­czyną kolej­nych klęsk. Zanim zebrał się na odwagę, by mi o tym opo­wie­dzieć, kilka mie­sięcy zajęła mu walka z para­li­żu­ją­cym wsty­dem.

Od nie­pa­mięt­nych cza­sów wojow­nicy, jak Achil­les z home­row­skiej Iliady, na śmierć towa­rzy­szy odpo­wia­dali wybu­chami nie­opi­sa­nego gniewu. W dzień po zasadzce Tom w szale zemsty wpadł do pobli­skiej wio­ski, zabi­ja­jąc dzieci, strze­la­jąc do nie­win­nego rol­nika i gwał­cąc wiet­nam­ską kobietę. Po tym praw­dziwy powrót do domu stał się już dla niego prak­tycz­nie nie­moż­liwy.

Jak mógł­byś sta­nąć twa­rzą w twarz ze swoją uko­chaną i powie­dzieć jej, że bru­tal­nie zgwał­ci­łeś kobietę taką jak ona, albo jak mógł­byś patrzeć na pierw­sze kroki swo­jego syna i jed­no­cze­śnie przy­po­mi­nać sobie dziecko, które zamor­do­wa­łeś? Tom prze­żył śmierć Alexa tak, jakby umarła jakaś część jego samego – ta część, która była dobra, szla­chetna i godna zaufa­nia. Trauma, nie­za­leż­nie od tego, czy jest wyni­kiem cze­goś, co zro­biono tobie, czy też cze­goś, co zro­bi­łeś sam czy zro­bi­łaś sama, nie­mal zawsze utrud­nia wcho­dze­nie w intymne rela­cje. Po doświad­cze­niu nie­wy­obra­żal­nego, jak możesz nauczyć się ponow­nie wie­rzyć sobie lub zaufać dru­giej oso­bie? A z dru­giej strony – jak możesz zaan­ga­żo­wać się w intymny zwią­zek, jeśli wcze­śniej zosta­łeś bru­tal­nie zgwał­cony czy bru­tal­nie zgwał­cona?

Tom sumien­nie poja­wiał się na kolej­nych wizy­tach, jak­bym stał się dla niego ostat­nią deską ratunku – ojcem, któ­rego ni­gdy nie znał, Ale­xem, który prze­żył zasadzkę. Pozwo­le­nie sobie na to, żeby pamię­tać, wymaga nie­zwy­kłego zaufa­nia i odwagi.

Dla ludzi po trau­mie jedną z naj­trud­niej­szych rze­czy jest zmie­rze­nie się ze wsty­dem doty­czą­cym swo­jego zacho­wa­nia w trak­cie trau­ma­tycz­nego prze­ży­cia, nie­za­leż­nie od tego, czy jest to obiek­tyw­nie uza­sad­nione (jak przy popeł­nia­niu okrut­nych czy­nów), czy też nie (jak w przy­padku dziecka, które stara się udo­bru­chać swo­jego oprawcę). Jedną z pierw­szych osób, które opi­sały ten feno­men, była Sarah Haley. Jej gabi­net był w kli­nice VA tuż obok mojego. W pracy zaty­tu­ło­wa­nej „Gdy pacjent opi­suje okru­cień­stwa”6, która stała się głów­nym impul­sem do osta­tecz­nego stwo­rze­nia roz­po­zna­nia PTSD, Sarah oma­wiała trud­no­ści nie­mal nie do przej­ścia, towa­rzy­szące mówie­niu (i słu­cha­niu) o strasz­li­wych zbrod­niach popeł­nia­nych czę­sto przez żoł­nie­rzy w trak­cie ich wojen­nych doświad­czeń. Wystar­cza­jąco trudne jest sta­wie­nie czoła cier­pie­niu zada­nemu przez innych, ale wielu strau­ma­ty­zo­wa­nych ludzi w głębi duszy bar­dziej cierpi z powodu wstydu, jaki odczu­wają w związku z tym, co zro­bili (lub czego nie zro­bili) w tam­tych oko­licz­no­ściach. Gar­dzą sobą, tym, jak czuli się prze­ra­żeni, pozba­wieni kon­troli, pod­nie­ceni lub wście­kli.

Wiele lat póź­niej z podob­nym zja­wi­skiem spo­tka­łem się u dzie­cię­cych ofiar mole­sto­wa­nia: więk­szość z nich odczuwa śmier­telny wstyd na wspo­mnie­nie tego, co zro­biły, żeby prze­żyć i utrzy­mać więź z osobą, która je mole­sto­wała. Doty­czyło to zwłasz­cza sytu­acji, kiedy mole­stu­ją­cym była osoba bli­ska dziecku, ktoś, od kogo było ono zależne. W rezul­ta­cie poja­wiała się nie­ja­sność, czy było się ofiarą, czy też chęt­nie przy­sta­wało się na taki układ, a to z kolei wywo­ły­wało pomie­sza­nie, nie­moż­ność roz­róż­nie­nia mię­dzy miło­ścią a stra­chem, mię­dzy bólem a przy­jem­no­ścią.

Ten dyle­mat będziemy jesz­cze roz­wa­żać w dal­szych czę­ściach książki.

Odrętwienie

Może naj­gor­szym z obja­wów prze­śla­du­ją­cych Toma była swego rodzaju emo­cjo­nalna drę­twota. Z całych sił chciał kochać swoją rodzinę, ale po pro­stu nie mógł w sobie wzbu­dzić żad­nych głęb­szych uczuć do nich. Czuł emo­cjo­nalny dystans do wszyst­kich, jakby serce mu zamar­zło, albo jakby żył za szklaną ścianą oddzie­la­jącą go od świata. Ta drę­twota obej­mo­wała rów­nież jego samego. Poza krót­kimi momen­tami wszech­ogar­nia­ją­cej wście­kło­ści, a potem wstydu w zasa­dzie nie czuł nic. Mówił, że z tru­dem roz­po­zna­wał się w lustrze przy gole­niu. Gdy sły­szał sie­bie w sądzie, jak prze­ma­wia w spra­wie, czuł się, jakby obser­wo­wał cały pro­ces z boku; był zdzi­wiony, jak ten facet – który przy­pad­kiem wygląda jak on i gada jak on – umie zna­leźć tak prze­ko­nu­jące argu­menty. Gdy wygry­wał – uda­wał, że się cie­szy. Gdy prze­gry­wał – wyda­wało się, że to prze­wi­dział i pogo­dził się z porażką, zanim jesz­cze do niej doszło. Mimo że był bar­dzo sku­tecz­nym praw­ni­kiem, zawsze czuł się jakby zawie­szony w prze­strzeni, bez poczu­cia sensu ani kie­runku.

Jedyną rze­czą, jaka od czasu do czasu uwal­niała go od poczu­cia bez­ce­lo­wo­ści, było inten­sywne zaan­ga­żo­wa­nie w jakąś sprawę. W trak­cie naszych spo­tkań Tom bro­nił na przy­kład gang­stera oskar­żo­nego o mor­der­stwo. Pod­czas pro­cesu był cał­ko­wi­cie pochło­nięty opra­co­wy­wa­niem stra­te­gii nie­zbęd­nej do wygra­nia sprawy i wie­lo­krot­nie pra­co­wał po nocach, by poświę­cić się cze­muś, co rze­czy­wi­ście go pod­nie­cało. „To jak być w ogniu bitwy”, opo­wia­dał. Czuł, że żyje, i nic innego się nie liczyło. Z chwilą wygra­nej stra­cił jed­nak całą ener­gię i poczu­cie sensu. Kosz­mary wró­ciły, podob­nie jak napady gniewu. I to z taką siłą, że musiał prze­pro­wa­dzić się do motelu, gdyż bał się wyrzą­dzić krzywdę żonie lub dzie­ciom. Tyle że samot­ność też go prze­ra­żała, bo w niej tym gło­śniej odzy­wały się demony wojny. Tom sta­rał się więc zająć czym­kol­wiek – pracą, piciem, nar­ko­ty­kami – co pozwo­li­łoby mu unik­nąć kon­fron­ta­cji z duchami prze­szło­ści. Cią­gle sie­dział w Sol­dier of For­tune, wyobra­ża­jąc sobie, że zaciąga się jako najem­nik w jed­nym z licz­nych kon­flik­tów zbroj­nych, jakie toczyły się wtedy w Afryce. Tam­tej wio­sny wycią­gnął swo­jego har­leya i ruszył na malow­ni­czą Kan­ca­ma­gus High­way w New Hamp­shire. Wibra­cje, pęd powie­trza i nie­bez­pie­czeń­stwo zwią­zane z tą podróżą pomo­gły mu pozbie­rać się na tyle, że mógł wró­cić z mote­lo­wego pokoju do rodziny.

Reorganizacja postrzegania

W VA pro­wa­dzi­łem też inne bada­nie. Zaczęło się od prac nad kosz­ma­rami sen­nymi, a skoń­czyło na odkry­wa­niu, w jaki spo­sób trauma zmie­nia ludz­kie postrze­ga­nie i wyobraź­nię. W moim bada­niu kosz­ma­rów pierw­szy wziął udział Bill, były sani­ta­riusz, który dzie­sięć lat wcze­śniej prze­żył w Wiet­na­mie nie­jedną ciężką akcję. Po przej­ściu do cywila zapi­sał się na teo­lo­gię i został przy­dzie­lony do swo­jej pierw­szej para­fii kon­gre­ga­cjo­ni­stów, na przed­mie­ściach Bostonu. Miał się dobrze, dopóki z żoną nie docho­wali się pierw­szego dziecka. Nie­długo po naro­dzi­nach potomka żona Billa, pie­lę­gniarka, wró­ciła do pracy, a on opie­ko­wał się dziec­kiem, pra­cu­jąc nad kaza­niami i zaj­mu­jąc się bie­żą­cymi spra­wami para­fii. Pierw­szego dnia, gdy został sam z nie­mow­lę­ciem, a ono zaczęło pła­kać, nagle zalała go fala obra­zów umie­ra­ją­cych wiet­nam­skich dzieci. Nie mógł tego znieść. Musiał zadzwo­nić po żonę, a sam w panice przy­biegł do szpi­tala. Mówił, że wciąż sły­szy dzie­cięcy płacz i widzi obrazy zakrwa­wio­nych, popa­rzo­nych twa­rzy­czek. Moi kole­dzy po fachu uwa­żali, że wpadł w psy­chozę, bo zgod­nie z wie­dzą poda­waną w ówcze­snych pod­ręcz­ni­kach halu­cy­na­cje wzro­kowe i słu­chowe były obja­wami schi­zo­fre­nii para­no­idal­nej. Te same książki, poza poda­niem dia­gnozy, usta­lały także przy­czyny zabu­rzeń: psy­chozę Billa naj­praw­do­po­dob­niej wywo­łało poczu­cie, że stał się mniej ważny, odsu­nięty, a żona prze­lała uczu­cia na nowo naro­dzone dziecko.

Gdy przy­sze­dłem tego dnia na izbę przy­jęć, zoba­czy­łem Billa oto­czo­nego wia­nusz­kiem zafra­so­wa­nych dok­to­rów, któ­rzy przy­mie­rzali się do zaapli­ko­wa­nia mu moc­nych leków prze­ciw­p­sy­cho­tycz­nych i ode­sła­nia go na oddział zamknięty. Opi­sali mi objawy i popro­sili o opi­nię. Byłem zain­try­go­wany, ponie­waż wcze­śniej pra­co­wa­łem na oddziale spe­cja­li­zu­ją­cym się w lecze­niu schi­zo­fre­ni­ków. Tutaj w dia­gno­zie coś się nie zga­dzało. Zapy­ta­łem, czy mogę z nim poroz­ma­wiać, i po usły­sze­niu jego opo­wie­ści nie­chcący spa­ra­fra­zo­wa­łem Zyg­munta Freuda, który w 1895 roku tak mówił o trau­mie: „Myślę, że ten czło­wiek cierpi na pamięć”. Powie­dzia­łem Bil­lowi, że spró­buję mu pomóc, i po zapro­po­no­wa­niu kilku leków, któ­rych zada­niem było opa­no­wać atak paniki, spy­ta­łem, czy zgo­dziłby się wró­cić za kilka dni i wziąć udział w moim bada­niu kosz­ma­rów7. Zgo­dził się.

W ramach bada­nia pod­da­wa­li­śmy uczest­ni­ków testowi Ror­scha­cha8. W prze­ci­wień­stwie do testów wyma­ga­ją­cych odpo­wie­dzi na jasno posta­wione pyta­nia, tu odpo­wie­dzi nie­mal nie dało się zafał­szo­wać. Ror­schach w uni­ka­towy spo­sób pozwala nam obser­wo­wać, jak z atra­men­to­wej plamy, czyli cze­goś, co jest w zasa­dzie bodź­cem bez kon­kret­nego zna­cze­nia, ludzie kon­stru­ują w myślach kon­kretny obraz. Ponie­waż ludzie to istoty nada­jące zna­cze­nia, mamy skłon­ność do two­rze­nia z tych plam obra­zów, a nawet histo­rii, tak jak robimy to, leżąc na łące w piękny, letni dzień i dostrze­ga­jąc obrazy w prze­pły­wa­ją­cych nad naszymi gło­wami chmu­rach. To, co czło­wiek widzi w pla­mach testu Ror­schacha, może nam wiele powie­dzieć o tym, jak pra­cuje jego umysł. Bill na widok dru­giej karty testu wykrzyk­nął z prze­ra­że­niem: „To jest dziecko, które widzia­łem w Wiet­na­mie, jak roz­rywa je bomba. W cen­trum, widzisz, spa­lone ciało, rany, a wokół try­ska krew”. Ciężko dyszał, czoło spły­wało mu potem i wyglą­dał, jakby dopadł go atak paniki podobny do tego, który przy­wiódł go do kli­niki VA. Co do mnie, to choć sły­sza­łem o wete­ra­nach opi­su­ją­cych nawra­ca­jące fale wspo­mnień, po raz pierw­szy mia­łem oka­zję coś takiego obser­wo­wać. Wtedy, w moim gabi­ne­cie, Bill naj­wy­raź­niej widział te same obrazy, czuł te same zapa­chy i odczu­wał te same fizyczne dozna­nia, jakie towa­rzy­szyły mu w trak­cie tam­tego zda­rze­nia. Dzie­sięć lat po tym, jak bez­sil­nie trzy­mał w ramio­nach umie­ra­jące dziecko, wete­ran powtór­nie prze­ży­wał tamtą traumę, a wyzwa­la­ją­cym bodź­cem była plama atra­mentu. Bycie naocz­nym świad­kiem tego fla­sh­backu we wła­snym gabi­ne­cie pomo­gło mi uświa­do­mić sobie, jakich cier­pień regu­lar­nie doświad­czali byli żoł­nie­rze, któ­rym sta­ra­łem się pomóc, i zro­zu­mieć, jak ważne jest zna­le­zie­nie sku­tecz­nej recepty. Samo trau­ma­tyczne wyda­rze­nie, nie­za­leż­nie od tego, jak­kol­wiek by było prze­ra­ża­jące, miało swój począ­tek, śro­dek i koniec. Teraz jed­nak widzia­łem, że można je prze­ży­wać wie­lo­krot­nie i to jest jesz­cze gor­sze. Ni­gdy nie wiesz, kiedy znów dopadną cię wspo­mnie­nia ani kiedy prze­staną cię tor­tu­ro­wać. Lata zajęło mi opra­co­wa­nie sku­tecz­nej metody lecze­nia fla­sh­bac­ków, a Bill był w tym pro­ce­sie jed­nym z moich naj­waż­niej­szych nauczy­cieli.

Gdy zba­da­li­śmy testem Ror­scha­cha jesz­cze dwu­dzie­stu jeden innych wete­ra­nów, odpo­wie­dzi były spójne: szes­na­stu, widząc drugą kartę, zare­ago­wało, jakby doświad­czali wojen­nej traumy. Druga karta testu jest pierw­szą, w któ­rej poja­wia się kolor – czer­wień – i czę­sto wywo­łuje w odpo­wie­dzi tzw. efekt kolo­ry­styczny. Byli żoł­nie­rze opi­sy­wali tę kartę: „To wnętrz­no­ści mojego przy­ja­ciela Jima po tym, jak roz­pła­tał go pocisk moź­dzie­rzowy” albo: „To szyja mojego kum­pla Danny’ego po tym, jak odstrze­liło mu głowę, gdy jedli­śmy lunch”. Żaden nie wspo­mniał o tań­czą­cych mał­pach, trze­po­cą­cych skrzy­dłami moty­lach, face­tach na moto­rach czy innych stan­dar­do­wych, cza­sem dzi­wacz­nych odpo­wie­dziach, jakich udziela więk­szość ludzi pod­da­nych temu testowi.

I choć więk­szość wete­ra­nów była wstrzą­śnięta tym, co zoba­czyli, jesz­cze bar­dziej nie­po­ko­jąca była reak­cja pozo­sta­łej piątki: po pro­stu się „zawie­sili”. Jeden powie­dział: „To nic. To tylko plama z atra­mentu”. Oczy­wi­ście miał rację, ale nor­malny czło­wiek w odpo­wie­dzi na wie­lo­znaczny bodziec używa wyobraźni, żeby coś jed­nak z niego wyczy­tać.

Z testów Ror­scha­cha dowie­dzie­li­śmy się, że strau­ma­ty­zo­wani ludzie mają skłon­ność do nakła­da­nia swo­ich prze­żyć na wszystko wokół i kło­pot z wła­ści­wym odczy­ty­wa­niem tego, co się dzieje w ich oto­cze­niu. Nie ma tu miej­sca na życiowe „odcie­nie sza­ro­ści”. Nauczy­li­śmy się też, że uraz zmie­nia wyobraź­nię. Tych pię­ciu męż­czyzn, któ­rzy w pla­mach „widzieli nic”, utra­ciło zdol­ność umy­słu do swo­bod­nego buja­nia w sko­ja­rze­niach. To samo doty­czyło zresztą pozo­sta­łej szes­nastki – to, że dostrze­gali w klek­sach tylko sceny z prze­szło­ści, świad­czyło bowiem, że utra­cili umy­słową ela­stycz­ność, jaka jest fla­go­wym okrę­tem wyobraźni. Zamiast tego ich mózgi wciąż odtwa­rzały to samo stare nagra­nie.

Dla jako­ści naszego życia wyobraź­nia ma abso­lut­nie klu­czowe zna­cze­nie. To ona pozwala nam porzu­cać codzienną, ruty­nową egzy­sten­cję na rzecz fan­ta­zji o podró­żach, dobrym jedze­niu, sek­sie, zako­cha­niu czy o tym, że mamy ostat­nie słowo w dys­ku­sji – o wszyst­kim, co spra­wia, że życie jest cie­kawe. Dzięki wyobraźni możemy roz­wa­żać nowe moż­li­wo­ści, a to nie­zbędny punkt star­towy do urze­czy­wist­nia­nia pra­gnień. Wyobraź­nia napę­dza kre­atyw­ność, uwal­nia od nudy, łago­dzi ból, zwięk­sza przy­jem­ność i wzbo­gaca nasze naj­bar­dziej intymne rela­cje. Gdy ludzie cią­gle, wręcz obse­syj­nie powra­cają do prze­szło­ści, do ostat­niego momentu, kiedy prze­ży­wali silne zaan­ga­żo­wa­nie i głę­bo­kie uczu­cia, docho­dzi do zaniku wyobraźni i umy­sło­wej ela­stycz­no­ści. Bez wyobraźni nie ma zaś nadziei, nie ma szans na marze­nia o lep­szej przy­szło­ści, nie ma miej­sca, do któ­rego chcie­li­by­śmy poje­chać, celu, do któ­rego warto dążyć. Testy Ror­scha­cha nauczyły nas też, że osoby strau­ma­ty­zo­wane patrzą na świat zupeł­nie ina­czej niż zwy­kli ludzie. Dla więk­szo­ści z nas czło­wiek idący ku nam ulicą to po pro­stu ktoś, kto wyszedł na spa­cer. Dla ofiary gwałtu może się jed­nak wyda­wać poten­cjal­nym prze­śla­dowcą i wywo­łać atak paniki. Surowy nauczy­ciel może onie­śmie­lać prze­cięt­nego dzie­ciaka, ale dla takiego, któ­rego ojczym regu­lar­nie bije, może być per­so­ni­fi­ka­cją oprawcy i wywo­ły­wać napady wście­kło­ści albo prze­ciw­nie – prze­ra­że­nia.

W kleszczach traumy

Naszą kli­nikę dosłow­nie zale­wała fala wete­ra­nów szu­ka­ją­cych pomocy psy­chia­trycz­nej, jed­nak z powodu chro­nicz­nego nie­do­statku wykwa­li­fi­ko­wa­nych leka­rzy mogli­śmy tylko zapi­sy­wać ich na długą listę ocze­ku­ją­cych, nawet gdy ozna­czało to, że na­dal będą krzyw­dzić sie­bie i swoje rodziny. Zaczę­li­śmy dostrze­gać rosnące sta­ty­styki aresz­to­wań byłych żoł­nie­rzy za prze­stęp­stwa z uży­ciem prze­mocy i pijac­kie burdy, a rów­no­le­gle alar­mu­jący wzrost liczby samo­bójstw.

Dosta­łem zgodę na stwo­rze­nie grupy tera­peu­tycz­nej dla mło­dych wete­ra­nów wojny wiet­nam­skiej. Miała być dla nich czymś w rodzaju pocze­kalni, do czasu, aż mogliby roz­po­cząć „praw­dziwą” tera­pię. Na pierw­szej sesji dla grupy byłych mari­nes pierw­szy z zapy­ta­nych powie­dział kate­go­rycz­nie: „Nie chcę roz­ma­wiać o woj­nie”. Odpowie­działem, że człon­ko­wie grupy mogą roz­ma­wiać, o czym tylko chcą. Po pół­go­dzi­nie nie­zno­śnej ciszy, jeden z uczest­ni­ków zaczął wresz­cie mówić o wypadku swo­jego śmi­głowca.

Ku memu zdu­mie­niu reszta natych­miast się uak­tyw­niła, nie­zwy­kle emo­cjo­nal­nie opo­wia­da­jąc o trau­ma­tycz­nych prze­ży­ciach. Wszy­scy wró­cili w kolej­nym tygo­dniu. I w następ­nym. W gru­pie zna­leźli oddźwięk i zna­cze­nie tego, co wcze­śniej było jedy­nie prze­ra­że­niem i pustką. Odno­wiło się w nich poczu­cie wspól­noty, tak ważne dla wojen­nych doświad­czeń. Nale­gali, że muszę zostać czę­ścią ich nowo stwo­rzo­nej jed­nostki, i na uro­dziny poda­ro­wali mi mun­dur kapi­tana mari­nes. Patrząc z per­spek­tywy, ten gest ujaw­niał część pro­blemu: byłeś albo z nimi, albo prze­ciw nim – albo nale­ża­łeś do zespołu, albo byłeś nikim. Po trau­mie świat ostro dzie­lił się na tych, któ­rzy wie­dzieli, i tych, któ­rzy nie mieli poję­cia. Ludziom, któ­rzy nie prze­żyli takich jak twoje trau­ma­tycz­nych doświad­czeń, nie można było ufać, bo nie mogli cię zro­zu­mieć. Nie­stety, czę­sto za linią podziału pozo­sta­wali mał­żon­ko­wie, dzieci i współ­pra­cow­nicy.

Póź­niej pro­wa­dzi­łem inną grupę wete­ra­nów – tym razem żoł­nie­rzy armii Pat­tona – mocno już po sie­dem­dzie­siątce, z któ­rych każdy mógłby być moim ojcem. Spo­ty­ka­li­śmy się w ponie­działki, o ósmej rano. W Bosto­nie publiczny trans­port bywa para­li­żo­wany przez zawieje śnieżne, ale ku mojemu zadzi­wie­niu wszy­scy sta­wiali się punk­tu­al­nie, choć nie­któ­rzy musieli prze­dzie­rać się przez śnieg wiele mil, żeby dotrzeć do kli­niki VA. Na Gwiazdkę poda­ro­wali mi woj­skowy zega­rek z lat czter­dzie­stych. Podob­nie jak w przy­padku mojej grupy mari­nes, tu także nie mogłem być „ich” leka­rzem, jeśli nie zosta­łem jed­nym z nich.

Doświad­cze­nia te były nie­zwy­kle poru­sza­jące, ale ogra­ni­cze­nia tera­pii gru­po­wej ujaw­niły się bar­dzo wyraź­nie, gdy pro­si­łem uczest­ni­ków, żeby opo­wie­dzieli o pro­ble­mach, z jakimi sty­kają się w codzien­nym życiu: o rela­cjach z żonami, dziećmi, przy­ja­ciół­kami i rodziną; o kon­tak­tach z sze­fami i o znaj­do­wa­niu satys­fak­cji z pracy; o piciu na umór. Typową reak­cją było wyco­fa­nie i opór, po czym zaczy­nali po raz kolejny wspo­mi­nać, jak prze­bili bagne­tem pierś nie­miec­kiego żoł­nie­rza w lesie Hurt­gen9 albo jak ich heli­kop­ter został zestrze­lony nad wiet­nam­ską dżun­glą.

Nie­za­leż­nie od tego, czy trauma wyda­rzyła się dzie­sięć lat temu, czy ponad czter­dzie­ści, moi pacjenci nie mogli prze­rzu­cić mostu nad prze­pa­ścią mię­dzy ich wojen­nymi doświad­cze­niami a obec­nym życiem. Można powie­dzieć, że to samo zda­rze­nie, które było dla nich źró­dłem tak prze­moż­nego bólu, stało się rów­nież jedy­nym sen­sem ist­nie­nia. Czuli, że naprawdę żyją tylko wtedy, gdy ponow­nie prze­ży­wali swoją trau­ma­tyczną prze­szłość.

Diagnozowanie stresu pourazowego

W tam­tych cza­sach w VA wete­rani dosta­wali od nas roz­ma­ite ety­kietki: alko­ho­lizm, nad­uży­wa­nie zabro­nio­nych sub­stan­cji, depre­sja, zabu­rze­nia nastroju, nawet schi­zo­fre­nia. Wypró­bo­wy­wa­li­śmy też na nich wszyst­kie pod­ręcz­ni­kowe tera­pie, ale przy całym naszym zaan­ga­żo­wa­niu stało się jasne, że osią­ga­li­śmy nie­wiele. Silne leki, jakie prze­pi­sy­wa­li­śmy tym męż­czy­znom, pozo­sta­wiały ich w sta­nie takiego otu­ma­nie­nia, że led­wie mogli funk­cjo­no­wać. Gdy zachę­ca­li­śmy ich, żeby szcze­gó­łowo opi­sali swoje trau­ma­tyczne prze­ży­cia, zamiast pomóc, nie­chcący wywo­ły­wa­li­śmy u nich ponowne prze­ży­wa­nie tam­tych chwil, ze wszyst­kimi towa­rzy­szą­cymi temu odczu­ciami. Wielu rezy­gno­wało z lecze­nia, bo nie tylko nie poma­ga­li­śmy, ale jesz­cze pogar­sza­li­śmy sprawę.

Punk­tem zwrot­nym oka­zał się sku­teczny lob­by­ing grupy wete­ra­nów z Wiet­namu wspie­ra­nych przez nowo­jor­skich psy­cho­ana­li­ty­ków – Cha­ima Sha­tana i Roberta J. Liftona – w Ame­ry­kań­skim Towa­rzy­stwie Psy­chia­trycz­nym. W roku 1980 ich wysiłki dopro­wa­dziły do wpro­wa­dze­nia nowej jed­nostki dia­gno­stycz­nej: zespołu stresu poura­zo­wego (PTSD), która opi­sy­wała zespół obja­wów wspól­nych – w mniej­szym lub więk­szym stop­niu – dla wszyst­kich byłych żoł­nie­rzy, któ­rych leczy­li­śmy.

Sys­te­ma­tyczna iden­ty­fi­ka­cja obja­wów i ich połą­cze­nie w jedno scho­rze­nie pozwo­liły w końcu nazwać cier­pie­nie ludzi przy­tło­czo­nych prze­ra­że­niem i bez­sil­no­ścią. Kon­cep­cyjne ramy PTSD legły u pod­staw total­nej zmiany w naszym rozu­mie­niu pacjen­tów. To z kolei dopro­wa­dziło do ist­nej eks­plo­zji badań i prób zna­le­zie­nia sku­tecz­nych tera­pii.

Zain­spi­ro­wany moż­li­wo­ściami, jakie dawało to nowe roz­po­zna­nie, zapro­po­no­wa­łem mojemu Szpi­ta­lowi Wete­ra­nów bada­nie nad bio­lo­gią trau­ma­tycz­nych wspo­mnień. Czy pamięć tych, któ­rzy cier­pią na PTSD różni się od pamięci innych ludzi? Na ogół przy­kre wspo­mnie­nia w końcu się zacie­rają albo zmie­niają w bar­dziej łagodną wer­sję. Jed­nak więk­szość naszych pacjen­tów nie potra­fiła spra­wić, by ich prze­szłość ode­szła w prze­szłość10.

W pierw­szych sło­wach listu odrzu­ca­ją­cego moją prośbę o finan­so­wa­nie napi­sano: „Ni­gdy nie wyka­zano, że PTSD ma zna­cze­nie dla misji Admi­ni­stra­cji Wete­ra­nów (VA)”. Od tam­tego czasu, rzecz jasna, wiele się zmie­niło, a misja VA zdaje się ogni­sko­wać wokół dia­gno­zo­wa­nia PTSD i ura­zów mózgu, zaś zna­czące środki prze­zna­czane są na „zasto­so­wa­nie tera­pii opar­tych na dowo­dach nauko­wych” w lecze­niu wete­ra­nów wojen­nych. Wtedy jed­nak sprawy miały się ina­czej i nie chcąc dalej pra­co­wać w orga­ni­za­cji, któ­rej poglądy na rze­czy­wi­stość były tak odle­głe od moich, zło­ży­łem rezy­gna­cję; w 1982 roku przy­ją­łem posadę w Mas­sa­chu­setts Men­tal Health Cen­ter, szpi­talu uni­wer­sy­tec­kim Uni­wer­sy­tetu Harvarda, gdzie szko­li­łem się w psy­chia­trii. Moim nowym zada­niem było naucza­nie zupeł­nie świe­żej dzie­dziny – psy­cho­far­ma­ko­lo­gii, czyli poda­wa­nia leków celem zła­go­dze­nia pro­ble­mów psy­chicz­nych.

W mojej nowej pracy nie­mal codzien­nie spo­ty­ka­łem się z pro­ble­mami, które – jak sądzi­łem – zosta­wi­łem za sobą wraz z posadą w VA. Moje doświad­cze­nia z wete­ra­nami tak wyczu­liły mnie na wpływ traumy, że teraz zupeł­nie ina­czej słu­cha­łem pacjen­tów z depre­sją lub nie­po­ko­jem, któ­rzy opo­wia­dali mi histo­rie o mole­sto­wa­niu i prze­mocy rodzin­nej. Szcze­gól­nie ude­rzyło mnie, jak wiele kobiet mówiło, że w dzie­ciń­stwie były wyko­rzy­sty­wane sek­su­al­nie. Było to zadzi­wia­jące, gdyż w stan­dar­do­wym pod­ręcz­niku psy­chia­trii pisano, że kazi­rodz­two jest w Sta­nach nie­zwy­kłą rzad­ko­ścią i zda­rza się jakiś raz na milion kobiet11. Bio­rąc pod uwagę, że w kraju żyło wtedy tylko około stu milio­nów pań, zaczą­łem się zasta­na­wiać, jakim cudem czter­dzie­ści sie­dem, czyli nie­mal połowa, zna­la­zło drogę do mojego gabi­netu w pod­zie­miach szpi­tala. Dalej w pod­ręcz­niku stało: „Nie ma uzgod­nio­nego poglądu na rolę kazi­rod­czego związku ojciec–córka jako źró­dła póź­niej­szych poważ­nych zmian psy­cho­pa­to­lo­gicz­nych”.

Moich pacjen­tek doświad­czo­nych prze­ży­ciem kazi­rod­czego związku raczej nie dało się okre­ślić mia­nem wol­nych od „póź­niej­szych poważ­nych zmian psy­cho­pa­to­lo­gicz­nych” – były w głę­bo­kiej depre­sji, zagu­bione i czę­sto prze­ja­wiały dzi­waczne zacho­wa­nia auto­de­struk­cyjne, jak na przy­kład cię­cie się żylet­kami. W pod­ręcz­niku psy­chia­trii kazi­rodz­two nie­malże sank­cjo­no­wano, wyja­śnia­jąc, że „takie zacho­wa­nia zmniej­szają podat­ność obiektu na roz­wój psy­choz i pozwa­lają na lep­sze przy­sto­so­wa­nie do świata zewnętrz­nego”12. W rze­czy­wi­sto­ści oka­zało się, że kazi­rodz­two ma na samo­po­czu­cie kobiet wybit­nie destruk­cyjny wpływ.

Pod wie­loma wzglę­dami pacjentki te nie róż­niły się zbyt­nio od wete­ra­nów wojen­nych, któ­rych tak nie­dawno zosta­wi­łem za sobą, odcho­dząc z VA. Też miały kosz­mary i prze­ra­ża­jące retro­spek­cje. Też prze­cho­dziły od wybu­chów gniewu do dłu­gich okre­sów emo­cjo­nal­nego wyco­fa­nia, wręcz zablo­ko­wa­nia. Więk­szość miała trud­no­ści w kon­tak­tach z ludźmi i utrzy­ma­niu zna­czą­cych, głęb­szych rela­cji. Teraz wiemy, że wojna nie jest jedyną kata­strofą, która nisz­czy ludz­kie życia. Pod­czas gdy mniej wię­cej co czwarty żoł­nierz, który zna­lazł się na linii frontu, może mieć poważne pro­blemy zwią­zane ze stre­sem poura­zo­wym13, więk­szość Ame­ry­ka­nów na jakimś eta­pie swo­jego życia doświad­cza prze­stęp­stwa z uży­ciem prze­mocy, zaś dokład­niej­sze sta­ty­styki ujaw­niają, że ofiarą gwałtu padło w USA dwa­na­ście milio­nów kobiet. Ponad połowa z tych gwał­tów doty­czy dziew­cząt, które nie skoń­czyły jesz­cze pięt­na­stu lat14. Dla wielu wojna zaczyna się w domu: co roku zgła­sza­nych jest około trzech milio­nów przy­pad­ków mole­sto­wa­nia lub zanie­dby­wa­nia dzieci. Milion to sprawy poważne i wystar­cza­jąco wia­ry­godne, żeby zmu­sić lokalne wła­dze lub sądy do pod­ję­cia dzia­łań15.

Innymi słowy, na każ­dego żoł­nie­rza słu­żą­cego w stre­fie wojny, za gra­ni­cami kraju, przy­pada dzie­się­cioro dzieci zagro­żo­nych prze­mocą we wła­snych domach. To szcze­gól­nie tra­giczne, bo dora­sta­ją­cym dzie­ciom bar­dzo trudno jest otrzą­snąć się z bólu i prze­ra­że­nia, gdy ich źró­dłem nie jest wróg, lecz opie­kun.

Nowe zrozumienie

W trak­cie tych trzy­dzie­stu lat, od kiedy pozna­łem Toma, bar­dzo wiele dowie­dzie­li­śmy się nie tylko o wpły­wie i prze­ja­wach traumy, ale i o meto­dach pomocy oso­bom, które prze­żyły traumę, w powro­cie do nor­mal­no­ści. Od lat dzie­więć­dzie­sią­tych XX wieku dzięki meto­dom neu­ro­obra­zo­wa­nia zaczę­li­śmy widzieć, co naprawdę dzieje się mózgach strau­ma­ty­zo­wa­nych osób. Oka­zało się to nie­zbędne do pozna­nia roz­mia­rów znisz­czeń doko­na­nych przez traumę i do opra­co­wa­nia zupeł­nie nowych dróg ich naprawy.

Zaczę­li­śmy też rozu­mieć, w jaki spo­sób tak wszech­ogar­nia­jące doświad­cze­nia zmie­niają nasze naj­głęb­sze odczu­cia i nasze rela­cje z rze­czy­wi­sto­ścią – abso­lutne pod­stawy tego, kim jeste­śmy.

Dowie­dzie­li­śmy się, że trauma nie jest tylko zda­rze­niem, które miało miej­sce kie­dyś w prze­szło­ści; to także ślad, jaki to wyda­rze­nie odci­snęło w umy­śle, mózgu i ciele. Ten ślad ma kon­se­kwen­cje: zmie­nia spo­sób, w jaki ludzki orga­nizm radzi sobie w teraź­niej­szo­ści.

Trauma pro­wa­dzi do kom­plet­nej reor­ga­ni­za­cji sys­temu prze­twa­rza­nia bodź­ców przez umysł i mózg. Zmie­nia nie tylko nasz spo­sób myśle­nia i to, o czym myślimy, ale także całą naszą zdol­ność myśle­nia. Odkry­li­śmy, że poma­ga­nie ofia­rom traumy w zna­le­zie­niu słów opi­su­ją­cych to, co im się przy­da­rzyło, ma ogromne zna­cze­nie, ale zwy­kle nie wystar­cza. Sam akt opo­wia­da­nia swo­jej histo­rii nie musi zmie­nić auto­ma­tycz­nych reak­cji fizjo­lo­gicz­nych i hor­mo­nal­nych, jakie zacho­dzą w ciele, które przez cały czas pozo­staje hiper­czujne, w każ­dej chwili gotowe na atak lub gwałt. By coś naprawdę zmie­nić, ciało musi nauczyć się, że nie­bez­pie­czeń­stwo minęło, a ono może zacząć żyć w teraź­niej­szo­ści. Nasze próby zro­zu­mie­nia traumy spra­wiły, że zaczę­li­śmy myśleć ina­czej nie tylko o struk­tu­rze umy­słu, ale i o pro­ce­sach, które go uzdra­wiają.

Roz­dział 2

Rewolucja w rozumieniu mózgu i umysłu

Im więk­sze wąt­pli­wo­ści, tym więk­sze oświe­ce­nie, im mniej wąt­pli­wo­ści, tym mniej­sze oświe­ce­nie. Nie ma wąt­pli­wo­ści, nie ma oświe­ce­nia.

C.-C. Chang, Prak­tyka Zen

Prze­ży­wasz ten maleńki skra­wek czasu, który jest twoim, ale ten skra­wek to nie tylko twoje życie. To suma wszyst­kich żyć, które toczą się rów­no­le­gle z twoim. […] To, czym jesteś, to prze­jaw Histo­rii.

Robert Penn War­ren, World Eno­ugh and Time

Pod koniec lat sześć­dzie­sią­tych, na urlo­pie dzie­kań­skim mię­dzy pierw­szym a dru­gim rokiem moich stu­diów medycz­nych, sta­łem się przy­pad­ko­wym świad­kiem prze­łomu w podej­ściu leka­rzy do cho­rób psy­chicz­nych. Zała­pa­łem się na dobrze płatną fuchę jako pomoc na oddziale badaw­czym w Mas­sa­chu­setts Men­tal Health Cen­ter (MMHC), gdzie byłem odpo­wie­dzialny za orga­ni­zo­wa­nie pacjen­tom roz­ry­wek.

MMHC od dawna uzna­wano za jeden z naj­lep­szych szpi­tali psy­chia­trycz­nych w kraju, praw­dziwy klej­not w koro­nie edu­ka­cyj­nego impe­rium har­wardz­kiej szkoły medycz­nej. Na „moim” oddziale pro­wa­dzono bada­nia, któ­rych celem było okre­śle­nie, czy w lecze­niu mło­dych ludzi z pierw­szym w życiu zała­ma­niem ner­wo­wym zdia­gno­zo­wa­nym jako schi­zo­fre­nia lep­sze efekty dawała psy­cho- czy też far­ma­ko­te­ra­pia.

Wtedy w MMHC na pierw­szym miej­scu w lecze­niu cho­rób psy­chicz­nych była „tera­pia roz­mową” – pokło­sie freu­dow­skiej psy­cho­ana­lizy. Jed­nakże na początku lat pięć­dzie­sią­tych grupa fran­cu­skich naukow­ców odkryła chlo­ro­pro­ma­zynę – nowy lek (sprze­da­wany pod nazwą Tho­ra­zine), który „uspo­ka­jał” pacjen­tów, zmniej­szał pobu­dze­nie i omamy. Poja­wiły się nadzieje na stwo­rze­nie pre­pa­ra­tów, które sku­tecz­nie leczy­łyby poważne pro­blemy psy­chiczne, jak depre­sja, ataki paniki, nie­po­koju czy manii, a także łago­dziły naj­trud­niej­sze objawy schi­zo­fre­nii.

Na moim sta­no­wi­sku nie mia­łem nic wspól­nego z pracą naukową oddziału i ni­gdy mi nie powie­dziano, jakie lecze­nie dostają poszcze­gólni cho­rzy. Wszy­scy byli mniej wię­cej w moim wieku – stu­denci z Harvardu, MIT i Boston Uni­ver­sity. Nie­któ­rzy pró­bo­wali się zabić, inni cięli się – nożem albo żyletką, wielu zaata­ko­wało współ­lo­ka­tora lub w inny spo­sób prze­ra­ziło rodzi­ców czy przy­ja­ciół swoim nie­prze­wi­dy­wal­nym, irra­cjo­nal­nym zacho­wa­niem. Moim zada­niem było anga­żo­wać ich w „nor­malne”, stu­denc­kie życie, na przy­kład orga­ni­zo­wać wypady do lokal­nej piz­ze­rii, na biwak w lasach pań­stwo­wych, na mecze Red Sox czy prze­jażdżki łódką po Char­les River.

Jako zupełny żół­to­dziób, w sku­pie­niu prze­sia­dy­wa­łem na oddzia­ło­wych zebra­niach, sta­ra­jąc się zro­zu­mieć skom­pli­ko­waną logikę wyra­ża­nia się pacjen­tów. Musia­łem się też nauczyć, jak radzić sobie z ich nie­zro­zu­mia­łymi wybu­chami i peł­nym prze­ra­że­nia wyco­fa­niem. Pew­nego ranka zna­la­złem pacjentkę sto­jącą w swo­jej sali niczym posąg, z jedną ręką wycią­gniętą przed sie­bie w obron­nym geście i twa­rzą zasty­głą w gry­ma­sie prze­ra­że­nia. Stała tam, bez ruchu, przy­naj­mniej przez dwa­na­ście godzin. Leka­rze podali mi nazwę jej przy­pa­dło­ści: kata­to­nia, ale nawet w pod­ręcz­ni­kach, które prze­wer­to­wa­łem, nie było mowy o tym, jak można jej pomóc. Po pro­stu pozwo­li­li­śmy na natu­ralny prze­bieg cho­roby.

Trauma u zarania

Spę­dzi­łem na oddziale wiele nocy i week­en­dów. To dało mi moż­li­wość obser­wa­cji, jakiej nie mieli „regu­larni” leka­rze pod­czas swo­ich krót­kich wizyt. Nocami pacjenci, gdy nie mogli spać, przy­cho­dzili cia­sno owi­nięci szla­fro­kiem do pie­lę­gniar­skiej dyżurki, gdzie przy przy­tłu­mio­nym świe­tle opo­wia­dali swoje histo­rie. Spo­kój nocy wyda­wał się poma­gać im w otwar­ciu się i opo­wia­dali mi histo­rie o biciu, poni­ża­niu i mole­sto­wa­niu, czę­sto przez wła­snych rodzi­ców, cza­sami przez krew­nych, kole­gów z klasy albo sąsia­dów. Dzie­lili się wspo­mnie­niami o tym, jak leżeli w nocy w łóżku, bez­silni i prze­ra­żeni, sły­sząc, jak ojciec albo przy­ja­ciel bije matkę, słu­cha­jąc prze­ra­ża­ją­cych gróźb, jakie rodzice wykrzy­ki­wali do sie­bie nawza­jem, sły­sząc trzask roz­bi­ja­nych mebli. Inni mówili o pija­nych ojcach – jak sły­szeli ich kroki na scho­dach i jak cze­kali, aż wejdą do ich pokoju, wycią­gną z łóżka i uka­rzą za jakieś wyima­gi­no­wane prze­wi­nie­nia. Wiele z kobiet wspo­mi­nało, jak leżały nocą, nie śpiąc, bez ruchu, cze­ka­jąc na nie­unik­nione – na przyj­ście brata lub ojca, który je mole­sto­wał.

Pod­czas poran­nych obcho­dów mło­dzi leka­rze pre­zen­to­wali swoje „przy­padki” nad­zo­ru­ją­cym ich pro­fe­so­rom. My – pomoc­nicy – mogli­śmy tylko mil­cząco przy­glą­dać się temu rytu­ałowi. Rzadko wspo­mi­nano opo­wie­ści, jakich ja wysłu­chi­wa­łem, jed­nak wiele póź­niej­szych badań potwier­dziło zna­cze­nie takich śród­noc­nych spo­wie­dzi. Dziś wiemy, że ponad połowa osób szu­ka­ją­cych pomocy psy­chia­try doświad­czyła prze­mocy, porzu­ce­nia, zanie­dba­nia, a nawet gwałtu w dzie­ciń­stwie lub była świad­kami prze­mocy w rodzi­nie16. Takie prze­ży­cia wyda­wały się jed­nak być zupeł­nie pomi­jane w trak­cie obcho­dów. Czę­sto dzi­wi­łem się bez­na­mięt­nemu oma­wia­niu obja­wów i ilo­ści czasu, jaką poświę­cano na próby opa­no­wa­nia myśli samo­bój­czych i auto­de­struk­cyj­nych zacho­wań pacjenta, zamiast spró­bo­wać zro­zu­mieć przy­czyny jego roz­pa­czy i bez­sil­no­ści. Ude­rzało mnie też to, jak nie­wiele uwagi poświę­cano osią­gnię­ciom i aspi­ra­cjom cho­rych; temu, kogo kochali albo nie­na­wi­dzili, o kogo się trosz­czyli, co ich moty­wo­wało i anga­żo­wało, co para­li­żo­wało, a co spra­wiało, że się uspo­ka­jali – całej eko­lo­gii ich życia.

Kilka lat póź­niej, już jako młody lekarz, spo­tka­łem się z wyjąt­kowo jaskra­wym przy­kła­dem dzia­ła­nia medy­ka­li­stycz­nego modelu. Dora­bia­łem wtedy w kato­lic­kim szpi­talu, prze­pro­wa­dza­jąc bada­nia fizy­kalne kobiet przyj­mo­wa­nych na tera­pię elek­trow­strzą­sami z powodu depre­sji. Jako od zawsze cie­kaw­ski imi­grant, oprócz zada­wa­nia stan­dar­do­wych pytań zaga­dy­wa­łem o ich życie. Wiele wyrzu­cało wtedy z sie­bie opo­wie­ści o bole­snych związ­kach, trud­nych dzie­ciach i poczu­ciu winy z powodu abor­cji. W miarę jak mówiły, wyraź­nie popra­wiał im się nastrój i czę­sto wylew­nie dzię­ko­wały mi, że zechcia­łem ich wysłu­chać. Czę­sto zaczy­nały się zasta­na­wiać, czy po tym, jak zrzu­ciły z piersi ten cię­żar, jesz­cze potrze­bują elek­trow­strzą­sów. Na koniec tych spo­tkań zawsze czu­łem smu­tek, wie­dząc, że zaapli­ko­wane im następ­nego ranka lecze­nie wymaże z ich pamięci wszel­kie wspo­mnie­nia naszej roz­mowy. Nie wytrwa­łem długo w tej pracy.

W dniach wol­nych od zajęć na oddziale w MMHC czę­sto cho­dzi­łem do biblio­teki medycz­nej Coun­tway, żeby dowie­dzieć się wię­cej o ludziach, któ­rym mia­łem poma­gać. Pew­nego sobot­niego popo­łu­dnia natkną­łem się na sza­no­waną do dziś mono­gra­fię: pod­ręcz­nik Eugena Bleu­lera z 1911 roku na temat demen­tia pra­ecox (otę­pie­nia wcze­snego). Obser­wa­cje autora były fascy­nu­jące:

Wśród cie­le­snych oma­mów schi­zo­fre­nicz­nych zde­cy­do­wa­nie naj­częst­sze i naj­istot­niej­sze są te sek­su­alne. Pacjenci doświad­czają wszyst­kich wzlo­tów i unie­sień zwią­za­nych z nor­malną i zabu­rzoną satys­fak­cją sek­su­alną, ale jesz­cze czę­ściej wszel­kich obsce­nicz­nych i obrzy­dli­wych prak­tyk, jakie tylko może sobie wyobra­zić w naj­bar­dziej eks­tra­wa­ganc­kich fan­ta­zjach. Męż­czyźni czują, jak wyciąga się z nich nasie­nie albo wzbu­dza bole­sne erek­cje. Kobiety są gwał­cone i krzyw­dzone w naj­bar­dziej nie­praw­do­po­dobny spo­sób. Mimo sym­bo­licz­nych zna­czeń wielu z tych oma­mów, więk­szość odpo­wiada real­nym odczu­ciom17.

To dało mi do myśle­nia. Nasi pacjenci mieli halu­cy­na­cje, leka­rze ruty­nowo o nie pytali i zapi­sy­wali je w histo­rii cho­roby jako objaw sil­nych zabu­rzeń. Jeśli jed­nak histo­rie, któ­rych wysłu­chi­wa­łem na noc­nej zmia­nie, były praw­dziwe, to może i te „halu­cy­na­cje” były w rze­czy­wi­sto­ści skraw­kami wspo­mnień rze­czy­wi­stych doświad­czeń? Czy omamy to tylko wytwory cho­rego mózgu? Czy ludzie mogą wyobra­żać sobie odczu­cia, któ­rych ni­gdy nie doświad­czyli? Czy mię­dzy kre­atyw­no­ścią a pato­lo­gią wyobraźni da się wyty­czyć jasną gra­nicę? A mię­dzy pamię­cią a wyobraź­nią? Odpo­wie­dzi na te pyta­nia nie ma do dziś, ale bada­nia wyka­zały, że ludzie, któ­rzy jako dzieci byli wyko­rzy­sty­wani, czę­sto odczu­wają wra­że­nia zmy­słowe (jak na przy­kład ból brzu­cha) bez widocz­nej przy­czyny fizjo­lo­gicz­nej; sły­szą głosy ostrze­ga­jące przed nie­bez­pie­czeń­stwem albo oskar­ża­jące ich o strasz­liwe zbrod­nie. Nie ma wąt­pli­wo­ści – wielu pacjen­tów na oddziale zacho­wy­wało się w spo­sób gwał­towny, dzi­waczny albo auto­de­struk­cyjny, zwłasz­cza w chwi­lach, gdy czuli się sfru­stro­wani, blo­ko­wani lub nie­zro­zu­miani. Wpa­dali wtedy w szał, rzu­cali tale­rzami, roz­bi­jali szyby w oknach i cięli się odłam­kami szkła. Wtedy nie wie­dzia­łem, dla­czego ktoś miałby reago­wać gnie­wem lub stra­chem na zwy­czajną prośbę: „Pozwól mi wyczy­ścić ci włosy z tej mazi”. Zazwy­czaj postę­po­wa­łem za radą doświad­czo­nych pie­lę­gnia­rek, które dawały znać kiedy lepiej się wyco­fać, a kiedy – gdy to nie poma­gało – unie­ru­cho­mić pacjenta. Zadzi­wiło mnie i zanie­po­ko­iło, że cza­sem czu­łem satys­fak­cję, gdy udało mi się powa­lić cho­rego na pod­łogę, żeby pie­lę­gniarka mogła zro­bić mu zastrzyk. I stop­niowo uświa­do­mi­łem sobie, jak wiele naszego pro­fe­sjo­nal­nego szko­le­nia było poświę­cone zacho­wa­niu kon­troli w obli­czu prze­ra­ża­ją­cych i dez­orien­tu­ją­cych zda­rzeń.

Sylvia była piękną dzie­więt­na­sto­latką, stu­dentką Boston Uni­ver­sity, która na oddziale zazwy­czaj sie­działa samot­nie w kącie, wyglą­dała na śmier­tel­nie prze­ra­żoną i prak­tycz­nie się nie odzy­wała, ale pogło­ski o tym, że była dziew­czyną waż­nego miej­sco­wego mafioza, okry­wały ją aurą tajem­ni­czo­ści. Gdy przez ponad tydzień odma­wiała jedze­nia i zaczęła szybko chud­nąć, leka­rze zde­cy­do­wali, że trzeba ją kar­mić na siłę. Potrzeba było trzech ludzi, by ją przy­trzy­mać, i kolej­nego, który wpro­wa­dził jej do żołądka rurkę, przez którą pie­lę­gniarka wle­wała płynną papkę. Póź­niej, pod­czas noc­nej roz­mowy Sylvia cicho i nie­śmiało opo­wie­działa mi o swoim dzie­ciń­stwie i o tym, jak gwał­cili ją brat i wuj. Wtedy zda­łem sobie sprawę, że nasz pokaz „opieki” musiał być dla niej czymś w rodzaju zbio­ro­wego gwałtu.

To i podobne doświad­cze­nia pomo­gły mi stwo­rzyć zasadę, którą wpa­jam moim stu­den­tom: jeśli robisz pacjen­towi coś, czego nie zro­bił­byś twoim dzie­ciom albo przy­ja­cio­łom, zasta­nów się, czy przy­pad­kiem nie odtwa­rzasz traumy z jego prze­szło­ści.

W mojej pracy kaowca zauwa­ży­łem jesz­cze coś innego: w gru­pie pacjenci byli zaska­ku­jąco nie­zdarni i nie­sko­or­dy­no­wani ruchowo. Gdy jecha­li­śmy na biwak, więk­szość stała bez­rad­nie, pod­czas gdy ja roz­sta­wia­łem namioty. Raz w trak­cie burzy na Char­les River nie­mal wywró­ci­li­śmy się razem z łódką, gdyż wszy­scy sztywno sie­dzieli z tyłu, nie poj­mu­jąc, że dla zrów­no­wa­że­nia łódki powinni zmie­nić pozy­cje. W roz­gryw­kach siat­kówki per­so­nel zawsze był bar­dziej zgrany niż pacjenci. Inną cha­rak­te­ry­styczną cechą wspólną cho­rych było to, że nawet pod­czas najbar­dziej swo­bod­nych roz­mów wyda­wali się skrę­po­wani, brak im było natu­ral­nej gesty­ku­la­cji czy mimiki, jaką widuje się u gawę­dzą­cych przy­ja­ciół. Zna­cze­nie tych obser­wa­cji stało się dla mnie jasne dopiero, gdy spo­tka­łem tera­peu­tów pracy z cia­łem – Petera Levine’a i Pat Ogden; w dal­szych czę­ściach książki będę wiele opo­wia­dać o tym, jak trauma bie­rze w posia­da­nie nasze ciała.

Tłumaczenie cierpienia

Po roku pracy na oddziale badaw­czym wró­ci­łem do stu­dio­wa­nia, a potem, jako świeżo upie­czony dok­tor – do MMHC na spe­cja­li­za­cję z psy­chia­trii. Strasz­nie się cie­szy­łem, że mnie przy­jęto. W końcu to tu szko­liło się wielu sław­nych psy­chia­trów, takich jak Eric Kan­del, póź­niej­szy zdo­bywca Nagrody Nobla z fizjo­lo­gii i medy­cyny. To tu, w cza­sie gdy odby­wa­łem prak­tyki, w szpi­tal­nej piw­nicy Allan Hob­son odkrył w mózgu komórki odpo­wie­dzialne za two­rze­nie marzeń sen­nych. I to tu pro­wa­dzono pierw­sze bada­nia nad che­micz­nymi wyznacz­ni­kami depre­sji. Jed­nak wielu z nas – rezy­den­tów – naj­bar­dziej przy­cią­gali cho­rzy. Każ­dego dnia przez sześć godzin prze­by­wa­li­śmy z nimi, a potem w gru­pie, pod okiem doświad­czo­nych kole­gów, dzie­li­li­śmy się obser­wa­cjami, zada­wa­li­śmy pyta­nia i rywa­li­zo­wa­li­śmy o jak naj­mą­drzej­sze komen­ta­rze.

Nasz guru, Elvin Sem­rad, bar­dzo odra­dzał nam czy­ta­nie pod­ręcz­ni­ków psy­chia­trii na pierw­szym roku spe­cja­li­za­cji. (Inte­lek­tu­alna gło­dówka mogła mieć swój wpływ na to, że póź­niej więk­szość z nas nie tylko pochła­niała książki, ale i sami dużo pisa­li­śmy). Sem­rad nie chciał, żeby nasze postrze­ga­nie rze­czy­wi­sto­ści zostało przy­sło­nięte pseu­do­pew­no­ścią psy­chia­trycz­nych roz­po­znań. Pamię­tam, jak spy­ta­łem go kie­dyś: „Jak by pan nazwał tego pacjenta? Schi­zo­fre­ni­kiem czy kimś z zabu­rze­niem schi­zo­afek­tyw­nym?”, a on zatrzy­mał się, w zadu­mie pogła­dził brodę i odparł: „Myślę, że nazwał­bym go Michael McIn­tyre”.

Sem­rad nauczył nas, że więk­szość ludz­kich cier­pień wiąże się z miło­ścią i ze stratą, a zada­niem tera­peuty jest poma­gać ludziom „uznać, doświad­czać i zno­sić” rze­czy­wi­stość, ze wszyst­kimi jej przy­jem­no­ściami i przy­kro­ściami”. Naj­waż­niej­szym źró­dłem naszego cier­pie­nia są kłam­stwa, które sami sobie wma­wiamy”, powie­dział kie­dyś, zachę­ca­jąc nas do uczci­wo­ści wobec samych sie­bie w każ­dym aspek­cie naszego prze­ży­wa­nia. Czę­sto mawiał, że ludzie ni­gdy nie poczują się lepiej, jeśli nie dowie­dzą się, co wie­dzą, i nie poczują, co czują. Pamię­tam, jak zdzi­wiło mnie, gdy ten powa­żany pro­fe­sor Harvardu zwie­rzał się, że krze­piące było dla niego czuć tyłek swo­jej żony na swoim, gdy zasy­piał. Przy­zna­jąc się do takich pro­stych, ludz­kich potrzeb, poma­gał nam pojąć, jak pod­sta­wowe zna­cze­nie mają one dla naszego życia. Gdy nie umiemy ich zaspo­koić, nasza egzy­sten­cja kar­ło­wa­cieje, nie­za­leż­nie od tego, jak wznio­słe byłyby nasze myśli i jak wspa­niałe osią­gnię­cia. Zdro­wie­nie, mówił nam, zależy od doświad­cze­nia: możesz w pełni pano­wać nad swoim życiem tylko wtedy, gdy uznasz real­ność swo­jego ciała we wszyst­kich jego aspek­tach.

Nasza pro­fe­sja zmie­rzała jed­nak w innym kie­runku. W roku 1968 „Ame­ri­can Jour­nal of Psy­chia­try” opu­bli­ko­wał wyniki badań pro­wa­dzo­nych na oddziale, na któ­rym kie­dyś pra­co­wa­łem. Bez­sprzecz­nie wska­zy­wały one, że schi­zo­fre­nicy, któ­rzy otrzy­my­wali wyłącz­nie leki, mieli się lepiej niż ci, któ­rzy trzy razy w tygo­dniu mieli sesje tera­peu­tyczne z naj­lep­szymi tera­peu­tami w Bosto­nie18. Bada­nie to było jed­nym z kamieni milo­wych na szlaku, który stop­niowo zmie­nił podej­ście medy­cyny i psy­chia­trii do pro­ble­mów psy­cho­lo­gicz­nych: od ana­li­zo­wa­nia zmien­nych prze­ja­wów uczuć i rela­cji do pato­fi­zjo­lo­gicz­nego modelu odręb­nych „zabu­rzeń” funk­cji mózgu.

Spo­sób, w jaki medy­cyna trak­tuje ludz­kie cier­pie­nia, zawsze był deter­mi­no­wany przez dostępne w danym cza­sie tech­no­lo­gie. Przed epoką oświe­ce­nia zabu­rze­nia zacho­wa­nia wią­zano z wolą Boga, przy­pi­sy­wano grze­chom, magii, cza­row­ni­com i złym duchom. Dopiero w dzie­więt­na­stym wieku naukowcy z Fran­cji i Nie­miec zaczęli badać zacho­wa­nie jako adap­ta­cję do zło­żo­no­ści świata. Teraz poja­wił się nowy para­dyg­mat: gniew, żądza, duma, chci­wość, skąp­stwo i nie­rób­stwo – razem z resztą pro­ble­mów, z jakimi my, ludzie, zma­ga­li­śmy się od zawsze – zostały prze­mia­no­wane na „zabu­rze­nia”, które można wyle­czyć dzięki poda­wa­niu odpo­wied­nich sub­stan­cji che­micz­nych19. Wielu psy­chia­trów z ulgą, a wręcz zachwy­tem, powi­tało fakt, że stali się „praw­dzi­wymi naukow­cami”; takimi jak ich kole­dzy z innych spe­cjal­no­ści; z labo­ra­to­riami, doświad­cze­niami na zwie­rzę­tach, kosz­tow­nym sprzę­tem i ze skom­pli­ko­wa­nymi bada­niami dia­gno­stycz­nymi. Odsu­nęli na boczny tor wie­lo­znaczne teo­rie filo­zo­fów takich jak Freud czy Jung. W naj­bar­dziej zna­nym pod­ręcz­niku psy­chia­trii napi­sano wprost: „Za przy­czynę cho­rób psy­chicz­nych uznaje się dziś nie­pra­wi­dło­wo­ści w funk­cjo­no­wa­niu mózgu, jego che­miczną nie­rów­no­wagę”20.

I ja, jak moi kole­dzy, bez waha­nia wsze­dłem w far­ma­ko­lo­giczną rewo­lu­cję. W 1973 roku zosta­łem pierw­szym głów­nym rezy­den­tem na psy­cho­far­ma­ko­lo­gii w MMHC. Być może byłem też pierw­szym w Bosto­nie psy­chia­trą, który zaapli­ko­wał lit pacjen­towi z cho­robą dwu­bie­gu­nową. (Prze­czy­ta­łem o pra­cach Johna Cade’a nad litem, pro­wa­dzo­nych w Austra­lii, i dosta­łem od szpi­tal­nej komi­sji zgodę na jego uży­cie). Na licie kobieta, która co roku przez trzy­dzie­ści pięć lat w maju wpa­dała w manię, a w listo­pa­dzie – w depre­sję, usta­bi­li­zo­wała nastrój na trzy lata, gdy pozo­sta­wała pod moją opieką.

Byłem też czę­ścią pierw­szego ame­ry­kań­skiego zespołu badaw­czego, który testo­wał prze­ciw­p­sy­cho­tyczny lek Clo­za­ril u prze­wle­kle cho­rych, któ­rych prze­cho­wy­wano niczym warzywa na zapo­mnia­nych oddzia­łach sta­rych zakła­dów psy­chia­trycz­nych21. Nie­któ­rzy zmie­niali się w cudowny spo­sób: ci, któ­rzy więk­szość życia spę­dzili zamknięci we wła­snym, prze­ra­ża­ją­cym świe­cie, mogli wró­cić do rodzin i spo­łecz­no­ści. Pacjenci pogrą­żeni w ciem­no­ściach i roz­pa­czy zaczy­nali reago­wać na piękno kon­tak­tów mię­dzy­ludz­kich i czer­pać radość z pracy i zabawy. Te fascy­nu­jące rezul­taty kazały nam z opty­mi­zmem patrzeć w przy­szłość i wie­rzyć, że w końcu zwal­czymy ludz­kie cier­pie­nie.

Leki prze­ciw­p­sy­cho­tyczne były głów­nym czyn­ni­kiem, który zmniej­szył liczbę pacjen­tów szpi­tali psy­chia­trycz­nych w USA z ponad pół miliona w roku 1955 do nie­spełna stu tysięcy w 199622. Dla tych, któ­rzy nie pamię­tają świata sprzed wpro­wa­dze­nia tych leków do tera­pii, zmiana jest nie­mal nie­wy­obra­żalna. Jako stu­dent pierw­szego roku odwie­dzi­łem szpi­tal sta­nowy Kan­ka­kee w Illi­nois i widzia­łem, jak w pozba­wio­nym mebli pokoju wypo­sa­żo­nym w odpły­wowe kratki krzepki pie­lę­gniarz pole­wał wodą z węża dzie­siątki brud­nych, nagich, nie­zbor­nych pacjen­tów. Dziś to wspo­mnie­nie wydaje się bar­dziej sen­nym kosz­ma­rem niż czymś, co widzia­łem na wła­sne oczy. Moją pierw­szą pracą po rezy­den­tu­rze, w 1974 roku, była posada jed­nego z naj­mniej waż­nych dyrek­to­rów w powa­ża­nej nie­gdyś insty­tu­cji – Bostoń­skim Szpi­talu Sta­no­wym. Przed laty prze­by­wały w nim tysiące pacjen­tów, a budynki (w tym szklar­nie, ogrody i warsz­taty) – w więk­szo­ści w ruinie – roz­rzu­cone były na dzie­siąt­kach hek­ta­rów. Gdy tam nasta­łem, pacjenci powoli prze­no­szeni byli do „spo­łecz­no­ści” – tym pojem­nym ter­mi­nem okre­ślano ano­ni­mowe schro­ni­ska i domy opieki, gdzie więk­szość koń­czyła. (Jak na iro­nię szpi­tal zaczy­nał swoją dzia­łal­ność jako „azyl”. To słowo ozna­czało kie­dyś „świą­ty­nię” i dopiero z cza­sem nabrało innego zna­cze­nia. W rze­czy­wi­sto­ści ofe­ro­wał schro­nie­nie, miej­sce, gdzie każdy wie­dział, kim jest pacjent i jakie ma pro­blemy).

W 1979 roku, wkrótce po tym, jak zaczą­łem pracę w VA, bramy bostoń­skiego szpi­tala sta­no­wego zamknęły się na zawsze, a on sam stał się mia­stem duchów. Gdy tam pra­co­wa­łem, dzia­ła­łem też w labo­ra­to­rium psy­cho­far­ma­ko­lo­gii MMHC, w któ­rym zmie­niano wła­śnie pro­fil badaw­czy. W latach sześć­dzie­sią­tych naukowcy z Naro­do­wych Insty­tu­tów Zdro­wia (NIH) zaczęli roz­wi­jać tech­niki izo­lo­wa­nia i pomiaru stę­żeń hor­mo­nów i neu­ro­prze­kaź­ni­ków we krwi i w mózgu. Neu­ro­prze­kaź­niki to che­miczni posłańcy prze­ka­zu­jący infor­ma­cje mię­dzy neu­ro­nami, co umoż­li­wia nam sku­teczne anga­żo­wa­nie się w ota­cza­jący nas świat.

Gdy więc bada­cze zna­leźli dowody na to, że nie­pra­wi­dłowy poziom nora­dre­na­liny ma zwią­zek z depre­sją, a dopa­miny – ze schi­zo­fre­nią, zaświ­tała nadzieja, że uda się stwo­rzyć leki napra­wia­jące takie swo­iste nie­pra­wi­dło­wo­ści w funk­cjo­no­wa­niu mózgu. Nadzieja ta ni­gdy się w pełni nie urze­czy­wist­niła, ale nasze wysiłki na rzecz okre­śle­nia, jak leki mogą zmie­niać objawy zabu­rzeń psy­chicz­nych, spro­wa­dzały inną głę­boką zmianę w naszym zawo­dzie. Potrzeba pre­cy­zyj­nej i regu­lar­nej komu­ni­ka­cji wyni­ków dopro­wa­dziła bada­czy do stwo­rze­nia tzw. badaw­czych kry­te­riów dia­gno­stycz­nych (Rese­arch Dia­gno­stic Cri­te­ria), do czego i ja, pro­sty asy­stent, w pewien spo­sób się przy­czy­ni­łem. Stały się one pod­stawą pierw­szego sys­temu kla­sy­fi­ka­cji zabu­rzeń psy­chicz­nych – DSM (Dia­gno­stic and Sta­ti­sti­cal Manual of Men­tal Disor­ders, czyli pod­ręcz­nika dia­gno­styki i sta­ty­styki zabu­rzeń psy­chicz­nych) Ame­ry­kań­skiego Sto­wa­rzy­sze­nia Psy­chia­trycz­nego (Ame­ri­can Psy­chia­tric Asso­cia­tion), który dziś jest nazy­wany „biblią psy­chia­trii”.

Przed­mowa do prze­ło­mo­wego trze­ciego wyda­nia z 1980 roku była odpo­wied­nio skromna i przy­zna­wała, że ten sys­tem dia­gno­styczny jest nie­pre­cy­zyjny – na tyle nie­pre­cy­zyjny, że ni­gdy nie powi­nien być uży­wany do celów kry­mi­na­li­stycz­nych ani ubez­pie­cze­nio­wych23. Jak zoba­czymy, ta skrom­ność nie prze­trwała długo.

Nieunikniony wstrząs

Zafra­po­wany wie­loma pyta­niami na temat stresu poura­zo­wego, które wciąż pozo­sta­wały bez odpo­wie­dzi, zaczą­łem się zasta­na­wiać, czy przy­naj­mniej nie­któ­rych z tych odpo­wie­dzi nie można by zna­leźć w rodzą­cej się wtedy dzie­dzi­nie – neu­rop­sy­cho­far­ma­ko­lo­gii. Zaczą­łem bywać na spo­tka­niach Ame­ri­can Col­lege of Neu­rop­sy­cho­phar­ma­co­logy (ACNP). W 1984 roku można tam było wysłu­chać wielu fascy­nu­ją­cych wykła­dów na temat two­rze­nia nowych leków, ale dopiero parę godzin przed pla­no­wa­nym powro­tem do Bostonu tra­fi­łem na pre­lek­cję Ste­vena Maiera z Uni­ver­sity of Colo­rado, który współ­pra­co­wał z Mar­ti­nem Selig­ma­nem z Uni­ver­sity of Pen­n­sy­lva­nia. Mówił o wyuczo­nej bez­rad­no­ści u zwie­rząt. Maier i Selig­man razili psy zamknięte w klat­kach prą­dem elek­trycz­nym. Nazy­wali to „nie­unik­nio­nym wstrzą­sem”24. Jako miło­śnik psów wie­dzia­łem, że sam ni­gdy bym takiego bada­nia nie prze­pro­wa­dził, ale zacie­ka­wiło mnie, jaki wpływ na zwie­rzęta miało takie okru­cień­stwo.

Po zaapli­ko­wa­niu psom serii wstrzą­sów bada­cze otwo­rzyli klatki i ponow­nie pora­zili zwie­rzęta prą­dem. W gru­pie kon­tro­l­nej, dla któ­rej było to pierw­sze spo­tka­nie z wyso­kim napię­ciem, wszyst­kie psy natych­miast ucie­kły z kla­tek. Ale te, które wcze­śniej były zamknięte i nie mogły unik­nąć bólu, nawet nie pró­bo­wały ucie­kać. Nawet gdy drzwi klatki były sze­roko otwarte. Po pro­stu leżały, skom­ląc i wypróż­nia­jąc się. Jak widać, sama moż­li­wość ucieczki nie­ko­niecz­nie spra­wia, że strau­ma­ty­zo­wane zwie­rzęta, czy też ludzie, wybiorą wol­ność. Wiele po pro­stu się pod­daje, jak psy Maiera i Selig­mana. Zamiast ryzyka zwią­za­nego z nowymi moż­li­wo­ściami wybie­rają znany już strach. Pre­zen­ta­cja Maiera wstrzą­snęła mną do głębi. Zda­łem sobie sprawę, że to, co oni zro­bili tym bied­nym psia­kom, było tym samym, czego doświad­czyli moi ludzcy strau­ma­ty­zo­wani pacjenci. Oni też zostali pod­dani dzia­ła­niu kogoś (lub cze­goś), co wyrzą­dziło im strasz­liwą krzywdę, i nie mogli od niej w żaden spo­sób uciec. Szybko prze­bie­głem myślą histo­rie leczo­nych przeze mnie cho­rych. Nie­mal wszy­scy byli w jakiś spo­sób zamknięci w pułapce, unie­ru­cho­mieni, nie­zdolni do pod­ję­cia dzia­łań, które mogłyby powstrzy­mać nie­unik­nione. Reak­cja „walcz-lub-ucie­kaj” została zablo­ko­wana, a efek­tem było albo eks­tre­malne pobu­dze­nie, albo totalna apa­tia.

Maier i Selig­man wyka­zali rów­nież, że psy pod­da­wane wstrzą­som wydzie­lały znacz­nie więk­sze niż nor­mal­nie ilo­ści hor­mo­nów stresu. Potwier­dzało to infor­ma­cje na temat bio­lo­gicz­nych korzeni stresu poura­zo­wego, które dopiero zaczy­na­li­śmy zdo­by­wać. Wszy­scy mło­dzi bada­cze, wśród któ­rych byli Steve South­wick i John Kry­stal z Yale, Arieh Sha­lev ze szkoły medycz­nej Hadas­sah w Jero­zo­li­mie, Frank Put­nam z Naro­do­wego Insty­tutu Zdro­wia Psy­chicz­nego (Natio­nal Insti­tute of Men­tal Health – NIMH) i Roger Pit­man, póź­niej pra­cu­jący na Harvar­dzie, stwier­dzali, że osoby dotknięte traumą wydzie­lają duże ilo­ści hor­mo­nów stresu jesz­cze długo po tym, jak rze­czy­wi­ste nie­bez­pie­czeń­stwo minęło, zaś Rachel Yehuda z Mount Sinai w Nowym Jorku poka­zała nam swoje pozor­nie para­dok­salne wyniki, wska­zu­jące, że w zespole stresu poura­zo­wego stę­że­nia kor­ty­zolu – jed­nego z hor­mo­nów stresu – są niskie. Jej odkry­cia zaczęły nabie­rać sensu dopiero, gdy pro­wa­dzone przez nią bada­nia wyja­śniły, że kor­ty­zol w zasa­dzie koń­czy odpo­wiedź na stres, wysy­ła­jąc swo­isty sygnał „wszystko w porządku”. Tym­cza­sem w PTSD stę­że­nia hor­mo­nów stresu nie wra­cają do pod­sta­wo­wego poziomu, mimo że zagro­że­nie minęło.

W ide­al­nym świe­cie sys­tem hor­mo­nów stresu powi­nien zapew­niać bły­ska­wiczną odpo­wiedź na nie­bez­pie­czeń­stwo, a potem szybko wra­cać do rów­no­wagi. Jed­nak u pacjen­tów z PTSD ten sys­tem zawo­dzi. Sygnały walcz/ucie­kaj/zasty­gnij na­dal napły­wają, cho­ciaż już nie ma zagro­że­nia, i – podob­nie jak u psów – stę­że­nia hor­mo­nów nie wra­cają do normy. Ich stałe wydzie­la­nie ujaw­nia się w postaci pod­nie­ce­nia lub paniki, a w dłu­gim okre­sie zupeł­nie roz­straja orga­nizm.

Tego dnia nie zdą­ży­łem na powrotny samo­lot do Bostonu, bo musia­łem pomó­wić ze Steve’em Maie­rem. Pro­wa­dzone przez niego warsz­taty nie tylko wyja­śniały źró­dła przy­naj­mniej czę­ści pro­ble­mów, z jakimi bory­kali się moi pacjenci, lecz rów­nież poka­zy­wały poten­cjalne moż­li­wo­ści ich roz­wią­za­nia. Na przy­kład razem z Selig­ma­nem wyka­zał on, że jedy­nym spo­so­bem naucze­nia strau­ma­ty­zo­wa­nych psów, żeby po otwar­ciu drzwi zeszły z rażą­cej je prą­dem pod­łogi, było wywle­ka­nie ich raz za razem z klatki, by fizycz­nie doświad­czyły ist­nie­nia moż­li­wo­ści ucieczki. Zasta­na­wia­łem się, czy nie mogli­by­śmy podob­nie spra­wić, by moi pacjenci prze­stali myśleć, że nie mogą w żaden spo­sób się bro­nić? Czy oni także potrze­bo­wali doznań fizycz­nych, żeby przy­wró­cić naj­głęb­sze, wewnętrzne poczu­cie kon­troli? Co jeśli można by ich nauczyć, że fizyczny ruch pozwala unik­nąć poten­cjalnego zagro­że­nia, sytu­acji podob­nej do tej, w jakiej nie­gdyś się zna­leźli, bez­bronni i w pułapce? To jeden z wnio­sków do któ­rych dosze­dłem i które sze­rzej omó­wię w roz­dziale 5. tej książki.

Kolejne bada­nia na myszach, szczu­rach, kotach, mał­pach i sło­niach przy­nio­sły jesz­cze bar­dziej intry­gu­jące rezul­taty25. Gdy na przy­kład bada­cze pusz­czali zwie­rzę­tom gło­śne, przy­kre dźwięki, myszy wycho­wane w cie­płych gniaz­dach z mnó­stwem poży­wie­nia, natych­miast do nich ucie­kały. Tyle że inna grupa gry­zoni, wycho­wana w gło­śnym oto­cze­niu i w nie­do­statku żyw­no­ści, też ucie­kała do domu, nawet gdy tro­chę czasu spę­dziła w przy­jem­niej­szym śro­do­wi­sku26. Prze­stra­szone zwie­rzęta ucie­kają do domu, nie­za­leż­nie, czy jest to bez­pieczna przy­stań, czy pie­kło. Pomy­śla­łem o moich pacjen­tach, który wra­cali do swo­ich rodzin po to, by kolejny raz zostać skrzyw­dzo­nymi. Czy strau­ma­ty­zo­wane osoby są ska­zane na szu­ka­nie ucieczki do tego, co znane? A jeśli tak, to dla­czego, i czy można im pomóc prze­nieść więź na miej­sca i dzia­ła­nia, które są bez­pieczne i przy­jemne27?

Uzależnieni od traumy: Ból rozkoszy i rozkosz bólu

Jedną z rze­czy, jakie nas – mnie i mojego kolegę Marka Gre­en­berga – ude­rzyły pod­czas pro­wa­dze­nia grup tera­peu­tycz­nych dla wete­ra­nów z Wiet­namu, było to że mimo prze­ra­że­nia i bólu wyda­wali się oni wra­cać do życia, gdy opo­wia­dali o kata­stro­fach swo­ich śmi­głow­ców i o umie­ra­ją­cych towa­rzy­szach. (Były kore­spon­dent „New York Timesa”, Chris Hed­ges, który rela­cjo­no­wał sze­reg bru­tal­nych kon­flik­tów, zaty­tu­ło­wał swoją książkę: „Wojna to siła, która nadaje nam zna­cze­nie” [War Is a Force That Gives Us Meaning]28. Wiele strau­ma­ty­zo­wa­nych osób wydaje się szu­kać doświad­czeń, jakie dla więk­szo­ści z nas są odpy­cha­jące29, a pacjenci czę­sto skarżą się na nie­okre­ślone uczu­cie pustki i znu­dze­nia, jakie towa­rzy­szy im, gdy nie są wście­kli, pod pre­sją albo zaan­ga­żo­wani w jakieś nie­bez­pieczne dzia­ła­nia.

Moja pacjentka Julia, gdy miała szes­na­ście lat, została bru­tal­nie zgwał­cona w hote­lo­wym pokoju, a sprawca cały czas gro­ził jej bro­nią. Wkrótce potem zwią­zała się z bru­tal­nym alfon­sem, który kazał jej się pro­sty­tu­ować. Regu­lar­nie ją bił. Raz za razem tra­fiała do aresztu za pro­sty­tu­cję, ale zawsze wra­cała do swo­jego drę­czy­ciela. Wresz­cie zain­ter­we­nio­wali jej dziad­ko­wie: opła­cili jej inten­sywny pro­gram reha­bi­li­ta­cyjny. Po jego ukoń­cze­niu zaczęła pra­co­wać jako recep­cjo­nistka i zapi­sała się na zaję­cia w miej­sco­wym col­lege’u. Na socjo­lo­gii napi­sała pracę seme­stralną na temat wyzwa­la­ją­cych moż­li­wo­ści pro­sty­tu­cji; pod­czas pisa­nia prze­czy­tała pamięt­niki wielu sław­nych kur­ty­zan. Kolejno porzu­cała wszyst­kie inne kursy. Krótki zwią­zek z kolegą z grupy skoń­czył się, bo – jak mówiła – zanu­dzał ją na śmierć i nie mogła znieść jego bok­se­rek. Potem poznała nar­ko­mana, który naj­pierw ją bił, a póź­niej zaczął prze­śla­do­wać. Zmo­ty­wo­wała się do powrotu na tera­pię dopiero po tym, jak po raz kolejny dotkli­wie ją pobito.

Freud miał dla takich powta­rza­nych trau­ma­tycz­nych prze­żyć okre­śle­nie „przy­mus powta­rza­nia”. Wie­rzył, tak jak wielu jego naśla­dow­ców, że ponowne odgry­wa­nie podob­nych doświad­czeń to pod­świa­dome próby odzy­ska­nia kon­troli nad sytu­acją i że w końcu mogą dopro­wa­dzić do roz­wią­za­nia pro­blemu. Na tę teo­rię nie ma żad­nych dowo­dów – powta­rza­nie pro­wa­dzi tylko do pogłę­bia­nia bólu i nie­na­wi­ści do sie­bie. Nawet ponowne prze­ży­wa­nie traumy w trak­cie tera­pii może wzmac­niać obawy i obse­sje.

Wspól­nie z Mar­kiem Gre­en­ber­giem zde­cy­do­wa­li­śmy, że chcemy dowie­dzieć się wię­cej o tzw. atrak­to­rach – rze­czach, które nas pocią­gają, moty­wują i dają poczu­cie, że żyjemy. Nor­mal­nie atrak­tory mają za zada­nie popra­wiać nam nastrój. Dla­czego zatem sytu­acje nie­bez­pieczne lub bole­sne przy­cią­gają tyle osób? W końcu zna­leź­li­śmy bada­nie wyja­śnia­jące, jak to się dzieje, że dzia­ła­nia, które wywo­łują ból lub strach, mogą póź­niej stać się czymś pod­nie­ca­ją­cym30.

W latach sie­dem­dzie­sią­tych XX wieku Richard Solo­mon z Uni­ver­sity of Pen­n­sy­lva­nia wyka­zał, że ciało może się przy­sto­so­wać do roz­ma­itych bodź­ców. Możemy się uza­leż­nić od nar­ko­ty­ków, bo od początku dają nam poczu­cie szczę­ścia, ale takie zaję­cia jak korzy­sta­nie z sauny, bie­ga­nie mara­to­nów czy ska­ka­nie ze spa­do­chro­nem z początku są mało przy­jemne, czę­sto bole­sne i prze­ra­ża­jące, a jed­nak po jakimś cza­sie mogą dawać wiele przy­jem­no­ści. Takie stop­niowe przy­sto­so­wa­nie ozna­cza, że orga­nizm osią­gnął nowy stan rów­no­wagi che­micz­nej. To dla­tego – powiedzmy – mara­toń­czyk doznaje uczu­cia bło­go­ści i eufo­rii, gdy kolejny raz prze­kra­cza gra­nice moż­li­wo­ści swo­jego ciała.

W takim sta­nie, podob­nie jak przy uza­leż­nie­niu od nar­ko­tyku, zaczy­namy pożą­dać danego zacho­wa­nia czy doświad­cze­nia, a gdy nie możemy go zre­ali­zo­wać, doświad­czamy stanu odsta­wie­nia. W końcu sta­jemy się bar­dziej zaab­sor­bo­wani uni­ka­niem bólu zwią­za­nego z odsta­wie­niem niż samą aktyw­no­ścią. Teo­ria ta może wyja­śniać, dla­czego nie­któ­rzy płacą komuś za to, żeby ich pobił, albo sami przy­pa­lają się papie­ro­sem. Albo dla­czego cią­gną wyłącz­nie do ludzi, któ­rzy ich krzyw­dzą. Strach i nie­chęć mogą, w pewien per­wer­syjny spo­sób, prze­kształ­cać się w przy­jem­ność.

Solo­mon zakła­dał, że endor­finy – mor­fi­no­po­dobne sub­stan­cje wydzie­lane przez mózg w odpo­wie­dzi na stres – odgry­wają rolę w powsta­wa­niu opi­sa­nych przez niego para­dok­sal­nych uza­leż­nień. Przy­po­mnia­łem sobie jego teo­rię, gdy mój biblio­teczny nawyk zawiódł mnie do pracy z 1946 roku, zaty­tu­ło­wa­nej Pain in Men Woun­ded in Bat­tle („Ból u ran­nych w walce”). Chi­rurg Henry K. Beecher zauwa­żył w niej, że 75 pro­cent ciężko ran­nych żoł­nie­rzy na fron­cie wło­skim nie pro­siło o mor­finę, i wysnuł z tego wnio­sek, że „silne emo­cje mogą blo­ko­wać odczu­wa­nie bólu”31.

Czy jego obser­wa­cje można by odnieść do pacjen­tów z PTSD? Mark Gre­en­berg, Roger Pit­man, Scott Orr i ja posta­no­wi­li­śmy zapy­tać ośmiu wete­ra­nów wojny wiet­nam­skiej, czy zgo­dzi­liby się wziąć udział w stan­dar­do­wym teście bada­ją­cym próg bólu pod­czas oglą­da­nia scen z róż­nych fil­mów. Pierw­szy frag­ment pocho­dził z wizu­al­nie bru­tal­nego filmu Oli­vera Stone’a Plu­ton (1986). Pod­czas gdy wete­rani go oglą­dali, my mie­rzy­li­śmy, jak długo potra­fią utrzy­mać prawą dłoń w kuble z lodo­watą wodą. Potem całą pro­ce­durę powtó­rzy­li­śmy w trak­cie łagod­nego (i dawno zapo­mnia­nego) filmu. Sied­miu z ośmiu żoł­nie­rzy, oglą­da­jąc Plu­ton, mogło utrzy­mać rękę w bole­śnie zim­nej wodzie o 30 pro­cent dłu­żej. Obli­czy­li­śmy, że dawka znie­czu­le­nia wywo­łana oglą­da­niem pięt­na­sto­mi­nu­to­wego filmu wojen­nego była równa poda­niu ośmiu mili­gra­mów mor­finy – to mniej wię­cej tyle, ile ktoś z sil­nym bólem w klatce pier­sio­wej dostałby na izbie przy­jęć.