Mama i sens życia - Irvin D. Yalom - ebook

Mama i sens życia ebook

Irvin D. Yalom

4,6

Opis

Autor bestsellerów i psychoterapeuta Irvin D. Yalom po raz kolejny udowadnia, że jest nieustraszonym badaczem ludzkiej psychiki. W książce „Mama i sens życia” autor przedstawia sześć prawdziwych historii z życia swoich pacjentów, którzy cierpią z powodu lęku, depresji, nieuleczalnej choroby, czy wręcz zbliżającej się śmierci. Często podczas terapii okazuje się, że zewnętrzne kłopoty pacjentów i ich skutki zaburzające życie są reakcją na troski takie jak brak oparcia, izolacja, brak sensu. To także książka bardzo osobista, w jednym z opowiadań autor analizuje swoją relację z matką – pełną temperamentu, przytłaczającą zarówno miłością, jak i dezaprobatą.

Książka dla wszystkich, skorzystają z niej zarówno studenci psychologii i psycholodzy – obserwując warsztat świetnego terapeuty – jak i ci poszukujący sensu w świecie, który sensu nie ma.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 342

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (9 ocen)
6
2
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
wandola

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniały popis talentu literackiego i doświadczenia terapeutycznego.
00
daruman_n

Całkiem niezła

cenne wskazówki
00
marta05

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka zmuszająca do zastanowienia, jak wszystkie tego autora.
00

Popularność




Tytuł ory­gi­nału: MOMMA AND THE MEANING OF LIFE

Redak­cja: Anna Brze­ziń­ska Korekta: Mał­go­rzata Denys Pro­jekt okładki: Magda Kuc Zdję­cie na okładce: remelo/shut­ter­stock

Copy­ri­ght © 1999 by Irvin D. Yalom. After­word copy­ri­ght © 2000 Irvin D. Yalom All rights rese­rved. Copy­ri­ght © for the Polish edi­tion by Czarna Owca 2023

Wszel­kie prawa zastrze­żone. Niniej­szy plik jest objęty ochroną prawa autor­skiego i zabez­pie­czony zna­kiem wod­nym (water­mark). Uzy­skany dostęp upo­waż­nia wyłącz­nie do pry­wat­nego użytku. Roz­po­wszech­nia­nie cało­ści lub frag­mentu niniej­szej publi­ka­cji w jakiej­kol­wiek postaci bez zgody wła­ści­ciela praw jest zabro­nione.

ISBN 978-83-8252-70-25

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer.

Sau­lowi Spiro, psy­chia­trze, poecie, arty­ście, z wdzięcz­no­ścią za czter­dzie­ści lat przy­jaźni, czter­dzie­ści lat dzie­le­nia się życiem, książ­kami, twór­czymi pomy­słami i nie­złom­nym scep­ty­cy­zmem wobec świata takiego, jaki jest.

Podziękowania

Dzię­kuję wszyst­kim, któ­rzy prze­czy­tali maszy­no­pis, słu­żyli radą lub w inny spo­sób wywarli zna­czący wpływ na osta­teczny kształt książki: Sarze Lip­pin­cott, Davi­dowi Spie­ge­lowi, Davi­dowi Van­nowi, Jo Ann Mil­ler, Mur­ray­owi Bil­me­sowi, Ann Arvin, Benowi Yalo­mowi, Bobowi Ber­ge­rowi, Richar­dowi Fur­mo­sie i mojej sio­strze Jean Rosie. Jak zwy­kle jestem wdzięczny bar­dziej, niż można to wyra­zić, mojej żonie Mary­lin Yalom. Wyra­żam także wdzięcz­ność mojej redak­torce Pho­ebe Hoss, która w tej książce, tak jak i w wielu innych, nie­ubła­ga­nie wyma­gała ode mnie, abym pisał naj­le­piej, jak tylko potra­fię.

1. Mama i sens życia

Zmierzch. Być może umie­ram. Zło­wiesz­cze kształty ota­czają moje łóżko: moni­tory kar­dio­lo­giczne, butle z tle­nem, kro­plówki, zwoje pla­sty­ko­wych rurek – oznaki śmierci. Zamy­kam oczy i pogrą­żam się w ciem­no­ści.

Nagle wyska­kuję ze swego łóżka i wybie­gam ze szpi­tal­nego pokoju pro­sto do zala­nego słoń­cem parku roz­rywki Glen Echo, gdzie dzie­siątki lat temu spę­dzi­łem nie­jedną let­nią nie­dzielę. Sły­szę muzykę na karu­zeli. Oddy­cham wil­got­nym powie­trzem prze­siąk­nię­tym słod­ka­wym zapa­chem lep­kiego popcornu i jabłek. I masze­ruję pro­sto przed sie­bie – nie zatrzy­mu­jąc się przy sto­isku Mro­żo­nego Kremu Niedź­wie­dzi Polar­nych ani przy kolejce gór­skiej, ani przy dia­bel­skim kole – aby sta­nąć w kolejce po bilety do Domu Hor­roru. Zapła­ci­łem za bilet i cze­ka­łem, aż naj­bliż­szy wago­nik wyje­dzie zza zakrętu i zatrzyma się przede mną z meta­licz­nym szczę­kiem. Po wej­ściu i opusz­cze­niu porę­czy zabez­pie­cza­ją­cej usa­do­wi­łem się wygod­nie i ostatni raz rozej­rza­łem wokół sie­bie – i w samym środku nie­wiel­kiej grupki gapiów zoba­czy­łem ją.

Zaczą­łem machać do niej rękami i wołać, wystar­cza­jąco gło­śno, aby wszy­scy usły­szeli: „Mamo! Jak mi się udało, mamo? Jak mi się udało?”.

Nawet wtedy, kiedy unio­słem głowę na poduszce i pró­bo­wa­łem otrzą­snąć się ze snu, w gar­dle tkwiły mi uwię­zione słowa: „Jak mi poszło, mamo? Mamo, jak mi poszło?”.

Ale mama leży dwa metry pod zie­mią. Od dzie­się­ciu lat, zimna i mar­twa niczym kamień w jasnej sosno­wej trum­nie na cmen­ta­rzu w Ana­co­stii nie­da­leko Waszyng­tonu. Co z niej pozo­stało? Chyba tylko kości. Z pew­no­ścią mikroby pochło­nęły każdy skra­wek jej ciała. Może pozo­stało kilka kosmy­ków siwych wło­sów – może resztki chrzą­stek przy­le­ga­ją­cych do więk­szych kości. I oczy­wi­ście obrączka. Zagrze­bana gdzieś w kost­nym pyle musi być tą cienką, srebrną, mister­nie wyko­naną obrączką, którą mój ojciec kupił na Hester Street, krótko po ich przy­pły­nię­ciu naj­tań­szą klasą do Nowego Jorku z rosyj­skiego szte­tla na dru­gim końcu świata.

Tak, wiele czasu minęło. Dzie­sięć lat. Śmierć i roz­kład. Nic poza wło­sami, chrząst­kami, kośćmi i srebrną obrączką ślubną. I jej obraz ukryty w moich wspo­mnie­niach i snach.

Dla­czego w swo­ich snach macha­łem mamie? Prze­sta­łam machać tyle lat temu. Ile? Może dzie­siątki. Być może było to tego popo­łu­dnia ponad pół wieku temu, kiedy mia­łem osiem lat i zabrała mnie do Sylvan, kina znaj­du­ją­cego się tuż za rogiem ulicy, przy któ­rej mój ojciec pro­wa­dził skle­pik. Mimo że było dużo wol­nych miejsc, usia­dła ciężko na fotelu obok jed­nego z łobu­zia­ków z sąsiedz­twa, chło­paka star­szego ode mnie o rok.

– To miej­sce jest zajęte, pro­szę pani – wark­nął.

– Tak, tak! Zajęte! – odpo­wie­działa pogar­dli­wie matka, kiedy usa­do­wiła się już wygod­nie. – On zaj­muje miej­sca, waż­niak! – oznaj­miła każ­demu w zasięgu słu­chu.

Pró­bo­wa­łem roz­pły­nąć się w obi­tym brą­zo­wym aksa­mi­tem fotelu. Póź­niej, w ciem­nej sali, zebra­łem się na odwagę i powoli odwró­ci­łem głowę. Był tam, sie­dział kilka rzę­dów dalej obok swego kolegi. Nie myli­łem się, patrzyli nie­na­wist­nym wzro­kiem i poka­zy­wali na mnie. Jeden z nich potrzą­snął pię­ścią, szep­cząc: „Póź­niej!”.

Mama pozba­wiła mnie kina Sylvan. Stało się dla mnie wro­gim tery­to­rium. O każ­dej porze bez wyjątku, przy­naj­mniej w ciągu dnia. Jeśli chcia­łem być na bie­żąco z sobot­nimi fil­mami – Kró­li­kiem Roge­rem, Bat­ma­nem, Zie­lo­nym Szer­sze­niem, Duchem – musia­łem wcho­dzić po roz­po­czę­ciu seansu, kiedy na sali było ciemno, zaj­mo­wać swoje miej­sce w ostat­nim rzę­dzie, tak bli­sko wyj­ścia ewa­ku­acyj­nego, jak się tylko dało, i wycho­dzić przed włą­cze­niem świa­teł. W mojej oko­licy naj­więk­szym nie­szczę­ściem, jakie mogło cię spo­tkać, było dostać lanie. Obe­rwać pię­ścią – nie­trudno to sobie wyobra­zić: cios w szczękę, i już. Albo poli­czek, kop­niak czy ska­le­cze­nie – nie ma pro­blemu. Ale dostać lanie – o mój Boże. Czy to się kie­dyś skoń­czy? Co z cie­bie zosta­nie? Prze­sta­jesz się w ogóle liczyć, na zawsze napięt­no­wany jako ten, który „dostał lanie”.

I machać matce? Dla­czego miał­bym machać teraz, kiedy od lat żyłem z nią jak z naj­więk­szym wro­giem? Była: zaro­zu­miała, kon­tro­lu­jąca, natrętna, podejrz­liwa, mściwa, bar­dzo uparta i nie­by­wale ogra­ni­czona (ale inte­li­gentna – nawet ja to mogłem dostrzec). Nie przy­po­mi­nam sobie, aby kie­dy­kol­wiek, choć raz, oka­zała mi jakieś cie­plej­sze uczu­cia. Ani razu nie byłem z niej dumny i nie odczu­wa­łem zado­wo­le­nia z tego powodu, że jest moją matką. Miała cięty język i złe zda­nie na temat każ­dego – z wyjąt­kiem mojego ojca i swo­jej sio­stry.

Kocha­łem ciotkę Annę, sio­strę mojego ojca: jej łagod­ność, nie­wy­czer­pana dobroć, jej zapie­kane hot dogi owi­nięte chru­pią­cymi pla­strami wędzo­nej szynki, jej nie­zrów­nana strucla (utra­cona dla mnie raz na zawsze, ponie­waż jej syn nie wyśle mi prze­pisu na nią – ale to już inna histo­ria). Naj­bar­dziej kocha­łem ciotkę Annę w nie­dziele. Tego dnia jej deli­ka­tesy w Navy Yard nie­da­leko Waszyng­tonu były zamknięte – odblo­ko­wy­wała auto­mat do gry i godzi­nami mogłem grać za darmo. Ni­gdy się nie sprze­ci­wiała, gdy pod­kła­da­łem pod przed­nie nogi auto­matu małe kawałki papieru, aby spo­wol­nić spa­da­nie kulek i zdo­być wię­cej punk­tów. Moje uwiel­bie­nie dla Anny dopro­wa­dzało matkę do sza­leń­czych i mści­wych ata­ków na szwa­gierkę. Miała Annie do zarzu­ce­nia biedę, wstręt do pracy w skle­pie, brak zmy­słu han­dlo­wego, głup­ko­wa­tego męża, brak god­no­ści i goto­wość do przyj­mo­wa­nia wszel­kich uży­wa­nych rze­czy.

Matka mówiła w obrzy­dliwy spo­sób, z sil­nym akcen­tem, wtrą­ca­jąc mnó­stwo wyra­żeń w jidysz. Ni­gdy nie przy­szła do mojej szkoły na wywia­dówkę lub spo­tka­nie PTA1. Dzięki Bogu! Skrę­ca­łem się na samą myśl, że miał­bym przed­sta­wić ją swoim przy­ja­cio­łom. Wal­czy­łem z mamą, prze­ciw­sta­wia­łem się jej, krzy­cza­łem na nią, uni­ka­łem jej i w końcu, jako nasto­la­tek, w ogóle prze­sta­łem się do niej odzy­wać.

Naj­więk­szą zagadką mojego dzie­ciń­stwa było to, jak tata mógł z nią wytrzy­mać. Przy­po­mi­nam sobie wspa­niałe chwile w nie­dzielne poranki, kiedy on i ja gra­li­śmy w sza­chy. Przy­śpie­wy­wał wtedy wesoło do nagrań rosyj­skiej lub żydow­skiej muzyki, koły­sząc głową w rytm melo­dii. Wcze­śniej czy póź­niej docho­dzący z góry skrze­czący głos matki nisz­czył atmos­ferę poranka:

– Gevalt, Gevalt, dosyć! Vay iz mir, dosyć muzyki, dosyć hałasu!

Ojciec bez słowa się pod­no­sił, wyłą­czał adap­ter i koń­czy­li­śmy naszą grę w ciszy. Ileż razy modli­łem się: pro­szę, tato, pro­szę, nie daj się jej cho­ciaż raz!

Tak więc po co machać? I po co pytać u kresu mojego życia: „Jak mi się udało, mamo?”. Czy to moż­liwe – i ta moż­li­wość wpra­wia mnie w osłu­pie­nie – że przez całe życie szu­ka­łem apro­baty tej żało­snej kobiety? Przez całe życie usi­ło­wa­łem uciec, wznieść się ponad moją prze­szłość – żydow­ską osadę, naj­tań­szą kajutę na statku, getto, tal­mu­dyczne opo­wie­ści, śpiewy reli­gijne, gabar­dynę2 i skle­pik spo­żyw­czy. Całe życie dąży­łem do wol­no­ści i roz­woju. Czy może tak być, że nie ucie­kłem ani od mojej prze­szło­ści, ani od mojej matki?

Ci kole­dzy, któ­rzy mieli kocha­jące, łagodne i wspie­ra­jące matki – jakże ja im zazdro­ści­łem. I jakie to dziwne, że dzi­siaj nie są zwią­zani ze swo­imi mat­kami, nie dzwo­nią do nich, nie odwie­dzają, nie przy­wo­łują ich w swo­ich snach i pra­wie w ogóle o nich nie myślą. Pod­czas gdy ja łapię się na myśle­niu o niej wie­lo­krot­nie w ciągu dnia i nawet teraz, dzie­sięć lat po jej śmierci, czę­sto odru­chowo się­gam po tele­fon, aby do niej zadzwo­nić.

Och, rozu­miem to wszystko inte­lek­tu­al­nie. Dawa­łem wykłady na ten temat. Wyja­śniam moim pacjen­tom, że wyko­rzy­sty­wane dzieci mają czę­sto pro­blemy z oddzie­le­niem się od swo­ich dys­funk­cjo­nal­nych rodzin, pod­czas gdy dzieci wycho­wane przez dobrych i kocha­ją­cych rodzi­ców prze­ży­wają w póź­niej­szym życiu znacz­nie mniej kon­flik­tów. Zresztą czy zada­niem dobrego rodzica nie jest przy­go­to­wa­nie dziecka do opusz­cze­nia domu?

Rozu­miem to, ale tego nie lubię. Nie lubię mojej matki skła­da­ją­cej mi codzienne wizyty. Nie­na­wi­dzę tego, że wkra­dła się w zaka­marki mojego umy­słu i że za nic nie mogę jej stam­tąd wyru­go­wać. A naj­bar­dziej nie­na­wi­dzę tego, że pod koniec życia czuję się zmu­szony pytać: „Jak mi poszło, mamo?”.

Myślę o zbyt grubo wyście­ła­nym krze­śle w waszyng­toń­skim domu spo­koj­nej sta­ro­ści. Czę­ściowo blo­ko­wało wej­ście do jej pokoju i oto­czone było sto­licz­kami bro­nią­cymi do niego dostępu. Na każ­dym z nich leżał przy­naj­mniej jeden, a cza­sami wię­cej egzem­pla­rzy każ­dej z napi­sa­nych przeze mnie ksią­żek. Sto­liczki, na któ­rych leżało kil­ka­na­ście moich ksią­żek i ze dwa razy tyle ich wydań obco­ję­zycz­nych, chwiały się nie­bez­piecz­nie. Czę­sto sobie wyobra­ża­łem, że wystar­czy­łoby jedno nie­wiel­kie trzę­sie­nie ziemi, aby moja matka została pogrze­bana pod zwa­łami ksią­żek autor­stwa jej jedy­naka.

Ile­kroć ją odwie­dza­łem, zasta­wa­łem ją usa­do­wioną na krze­śle z dwiema lub trzema moimi książ­kami na kola­nach. Ważyła je w dło­niach, wąchała, gła­skała – robiła wszystko poza ich prze­czy­ta­niem. Miała zbyt słaby wzrok. Ale nawet zanim jej wzrok się pogor­szył, nie mogłaby ich zro­zu­mieć: jej całe wykształ­ce­nie sta­no­wiły kursy natu­ra­li­za­cyjne dla osób ubie­ga­ją­cych się o ame­ry­kań­skie oby­wa­tel­stwo.

Jestem pisa­rzem. A mama nie umie czy­tać. Mimo to wciąż zwra­cam się do niej z pyta­niem o sens pracy całego mojego życia. Czym mie­rzo­nego? Zapa­chem, cię­ża­rem moich ksią­żek? Rysun­kami na okładce, śli­skimi w dotyku lakie­ro­wa­nymi obwo­lu­tami? Wszyst­kie moje żmudne bada­nia, źró­dła inspi­ra­cji, mozolne poszu­ki­wa­nia wła­ści­wej myśli czy ulot­nego i peł­nego wdzięku zda­nia – o tym ni­gdy nie miała poję­cia.

Sens życia? Sens mojego życia. Wiele ksią­żek uło­żo­nych w chwie­jące się sterty na sto­liku mamy zawie­rało pre­ten­sjo­nalne odpo­wie­dzi na takie pyta­nia. „Jeste­śmy isto­tami poszu­ku­ją­cymi sensu – napi­sa­łem – które muszą sobie pora­dzić z kło­po­tli­wym fak­tem, że zostały rzu­cone w świat pozba­wiony w isto­cie sensu”. I póź­niej, aby unik­nąć posą­dze­nia o nihi­lizm, wyja­śni­łem, że musimy zmie­rzyć się z podwój­nym zada­niem. Naj­pierw obmy­ślamy lub two­rzymy pro­jekt nada­jący życiu sens, dosta­tecz­nie solidny, aby uniósł cię­żar życia. Następ­nie musimy zapo­mnieć o naszym akcie kre­acji i prze­ko­nać samych sie­bie, iż nie stwo­rzy­li­śmy, lecz odkry­li­śmy taki pro­jekt – że ma on swoją wła­sną, nie­za­leżną od nas egzy­sten­cję.

Cho­ciaż udaję, że akcep­tuję wszyst­kie pomy­sły na życie, pota­jem­nie dzielę je na brą­zowe, srebrne i złote. Nie­któ­rzy ludzie żyją nadzieją mści­wego triumfu; inni – pogrą­żeni w roz­pa­czy – marzą tylko o spo­koju, izo­la­cji i uwol­nie­niu się od bólu; nie­któ­rzy poświę­cają życie walce o suk­ces, bogac­two, wła­dzę, prawdę; inni dążą do prze­kro­cze­nia samych sie­bie i poświę­cają się wyż­szym celom lub dru­giej isto­cie – czło­wie­kowi lub Bogu. Są też tacy, któ­rzy znaj­dują sens życia, słu­żąc innym, dążąc do oso­bi­stego roz­woju lub odda­jąc się twór­czo­ści.

Potrze­bu­jemy sztuki, powie­dział Nie­tz­sche, ina­czej prawda nas znisz­czy. Twór­czość jest dla mnie zło­tym pomy­słem i obró­ci­łem całe moje życie, całe moje doświad­cze­nie, całą moją wyobraź­nię w stertę tlą­cego się kom­po­stu, z któ­rej od czasu do czasu sta­ram się stwo­rzyć coś nowego i pięk­nego.

Ale moje sny mówią coś innego. Utrzy­mują, że poświę­ci­łem życie zupeł­nie innemu celowi – zdo­by­ciu akcep­ta­cji mojej zmar­łej matki.

Ta wska­zówka ze snu jest bar­dzo ważna: zbyt ważna, aby ją igno­ro­wać, zbyt nie­po­ko­jąca, aby zapo­mnieć. Nauczy­łem się jed­nak, że sny nie są takie tajem­ni­cze i nie­zmienne. Przez więk­szość swo­jego życia byłem spe­cem od snów. Nauczy­łem się je poskra­miać, roz­kła­dać na czę­ści pierw­sze, a następ­nie skła­dać. Wiem, jak wydo­by­wać z nich sekrety.

Tak więc pozwa­lam gło­wie opaść na poduszkę i odpły­wam, powra­ca­jąc do wago­nika w Domu Hor­roru.

Wago­nik zatrzy­muje się ze zgrzy­tem, rzu­ca­jąc mnie na poręcz zabez­pie­cza­jącą. Chwilę póź­niej zmie­nia kie­ru­nek i powoli wraca w kie­runku drzwi waha­dło­wych na zalany słoń­cem park Glen Echo.

– Mamo, mamo! – krzy­czę, macha­jąc rękami. – Jak mi poszło?

Sły­szy mnie. Widzę, jak prze­dziera się przez tłum, roz­trą­ca­jąc ludzi na prawo i lewo.

– Oyvin, co za pyta­nie – mówi, pod­no­sząc poręcz i wycią­ga­jąc mnie z wago­nika. Patrzę na nią. Wygląda na pięć­dzie­siąt, sześć­dzie­siąt lat, jest silna, krępa i bez wysiłku nie­sie wypchaną torbę na zakupy, wyszy­waną, z drew­nianą rączką. Mama jest brzydka, ale nie zdaje sobie z tego sprawy i idzie z pod­nie­sioną głową, jak gdyby była pięk­no­ścią. Zauwa­żam zna­jome fałdy skóry zwi­sa­jące z jej ramion i zawią­zane tuż nad kola­nami zro­lo­wane poń­czo­chy. Całuje mnie mocno, pozo­sta­wia­jąc mokry ślad na moim policzku. Udaję zado­wo­lo­nego.

– Dobrze się spra­wi­łeś. Czego można wię­cej chcieć? Wszyst­kie te książki. Jestem z cie­bie dumna. Gdyby tylko twój ojciec mógł to zoba­czyć.

– Co rozu­miesz przez to, że dobrze się spra­wi­łem? Skąd to wiesz? Nie możesz prze­czy­tać tego, co napi­sa­łem – prze­cież twój wzrok…

– Wiem swoje. Popatrz na te książki. – Otwiera torbę na zakupy, wyciąga dwie z moich ksią­żek i zaczyna czule je gła­skać. – Wiel­kie książki. Piękne książki.

Zde­ner­wo­wała mnie tym swoim zacho­wa­niem.

– Ważne jest to, co jest w książ­kach. Może w nich są same bzdury!

– Oyvin, nie mów nari­sh­keit – głu­pot. Piękne książki!

– Nosisz torbę z książ­kami przez cały czas? Nawet w Glen Echo? Zro­bi­łaś z nich reli­kwie. Nie uwa­żasz, że…

– Każdy cie­bie zna. Cały świat. Moja fry­zjerka powie­działa mi, że jej córka uczy się z two­ich ksią­żek w szkole.

– Twoja fry­zjerka? Czy ona jest dla cie­bie wyrocz­nią?

– Wszy­scy. Mówię o tobie wszyst­kim. Co w tym złego?

– Mamo, nie masz nic lep­szego do roboty? Mia­łaś spę­dzić nie­dzielę ze swo­imi przy­ja­ciółmi: Anną, Gertą, Lubą, Dorotą, Samem i twoim bra­tem Szy­mo­nem? A swoją drogą, co ty w ogóle tutaj robisz?

– Wsty­dzisz się mnie? Zawsze się mnie wsty­dzi­łeś. Gdzie indziej mia­ła­bym być?

– Mówię tylko, że oboje jeste­śmy już doro­słymi ludźmi. Mam ponad sześć­dzie­siąt lat. Może to już naj­wyż­szy czas, aby każde z nas miało wła­sne sny.

– Cały czas wsty­dzisz się mnie.

– Nie powie­dzia­łem tego. Nie słu­chasz mnie.

– Zawsze uwa­ża­łeś mnie za głu­pią. Zawsze wyda­wało ci się, że nic nie rozu­miem.

– Nie powie­dzia­łem tego. Zawsze uwa­ża­łem, że nie musisz wszyst­kiego wie­dzieć. Cho­dzi raczej o spo­sób, w jaki… w jaki…

– W jaki? Mów śmiało. Zaczą­łeś, to dokończ. Wiem, do czego zmie­rzasz.

– Do czego?

– Nie, Oyvin, ty to powiedz. Kiedy ja ci powiem, odwró­cisz kota ogo­nem.

– Cho­dzi o to, że mnie ni­gdy nie słu­chasz. I o to, w jaki spo­sób mówisz o rze­czach, na któ­rych w ogóle się nie znasz.

– Nie słu­cham? Ja cie­bie nie słu­cham? Powiedz mi, Oyvin, a ty mnie słu­chasz? Co ty o mnie wiesz?

– Masz rację, mamo, nie potra­fi­li­śmy słu­chać się nawza­jem.

– Nie ja, Oyvin, ja potra­fi­łam słu­chać. Każ­dej nocy po powro­cie do domu ze sklepu sły­sza­łam ciszę, a tobie nie przy­szło do głowy, żeby przyjść do mnie na górę ze swego pokoju. Nawet się nie wita­łeś. Nie pyta­łeś mnie, czy mia­łam ciężki dzień. Jak mogłam słu­chać, skoro nic do mnie nie mówi­łeś?

– Coś mnie powstrzy­my­wało; mię­dzy nami był mur.

– Mur? Miło, że mi to mówisz. Mur. Ja go zbu­do­wa­łam?

– Nie powie­dzia­łem tego. Powie­dzia­łem tylko, że był mur. Wiem, że się od cie­bie odsu­ną­łem. Dla­czego? Jak mogę pamię­tać? To było pięć­dzie­siąt lat temu, mamo, ale wtedy czu­łem, że każde słowo, które do mnie mówisz, zawiera repry­mendę.

– Vos? Repry… co?

– Mam na myśli kry­ty­ko­wa­nie. Musia­łem trzy­mać się z daleka od two­jego kry­ty­cy­zmu. Mia­łem wtedy zbyt niskie mnie­ma­nie o sobie, żeby jesz­cze wysłu­chi­wać two­jej kry­tyki.

– Z jakiego powodu miał­byś źle się czuć? Przez te wszyst­kie lata tata i ja pra­co­wa­li­śmy w skle­pie, abyś mógł stu­dio­wać. Do pół­nocy. I ile razy dzwo­ni­łeś do mnie, żebym przy­nio­sła ci coś ze sklepu? Ołówki lub papier? Pamię­tasz Ala? Pra­co­wał w skle­pie z alko­ho­lem. Ten, któ­remu pocięto twarz w cza­sie napadu?

– Oczy­wi­ście, że pamię­tam Ala, mamo. Szrama przez pół twa­rzy od nosa w dół.

– Tak, Al odbie­rał tele­fon i krzy­czał na cały sklep: „To król! Król dzwoni! Trzeba kró­lowi kupić ołówki. Król ma do odro­bie­nia pracę domową!”. Al był zazdro­sny, bo jego rodzice nic mu nie dali. Ni­gdy nie zwra­ca­łam uwagi na to, co mówił. Ale miał rację. Trak­to­wa­łam cie­bie jak króla. Za każ­dym razem, kiedy dzwo­ni­łeś, w dzień czy w nocy, zosta­wia­łam ojca w skle­pie peł­nym klien­tów i bie­głam kilka prze­cznic do Mensch’s Five 8 Dime. Kiedy potrze­bo­wa­łeś, kupo­wa­łam także znaczki. I zeszyty, i atra­ment. I dłu­go­pisy. Wszyst­kie twoje ubra­nia były upa­prane atra­mentem. Byłeś trak­to­wany jak król, a nie kry­ty­ko­wany.

– Mamo, teraz naresz­cie roz­ma­wiamy. To dobrze. Nie oskar­żajmy się nawza­jem. Spró­bujmy się zro­zu­mieć. Powiedzmy, że czu­łem się kry­ty­ko­wany. Wiem, że przy innych dobrze o mnie mówi­łaś. Prze­chwa­la­łaś mnie. Ale ni­gdy tego nie powie­dzia­łaś w mojej obec­no­ści.

– Nie było zbyt łatwo z tobą roz­ma­wiać, Oyvin. I nie tylko mnie, ale wszyst­kim wokół. Wszystko wie­dzia­łeś. Wszystko czy­ta­łeś. Chyba ludzie się cie­bie tro­chę bali. Ja pew­nie też. Ver veys? Kto wie? Ale pozwól, że coś ci powiem, Oyvin. Po pierw­sze, ty także ni­gdy nie powie­dzia­łeś nic miłego na mój temat. Zaj­mo­wa­łam się domem i goto­wa­łam dla cie­bie. Jadłeś moje jedze­nie przez dwa­dzie­ścia lat. I wiem, że ci sma­ko­wało. Skąd wiem? Bo przez dwa­dzie­ścia lat tale­rze i garnki były zawsze puste. Ale ni­gdy mi tego nie powie­dzia­łeś. Nawet raz w życiu. Prawda? Nawet raz w życiu?

Zawsty­dzony pochy­li­łem głowę.

– Po dru­gie, wiem, że ni­gdy nie powie­dzia­łeś nic miłego poza moimi ple­cami – ty przy­naj­mniej wiesz, Oyvin, że ja cie­bie chwa­li­łam przed innymi. Wiem, że się mnie wsty­dzi­łeś. Wsty­dzi­łeś się mnie pod każ­dym wzglę­dem – i w mojej obec­no­ści, i kiedy mnie nie było. Wsty­dzi­łeś się mojego angiel­skiego, mojego akcentu. Wszyst­kiego, czego nie wie­dzia­łam. I wszyst­kiego, co źle powie­dzia­łam. Sły­sza­łam, w jaki spo­sób ty i twoi przy­ja­ciele żar­to­wa­li­ście sobie ze mnie – Julie, Shelly, Jerry. Sły­sza­łam wszystko. Więc?

Spusz­czam głowę jesz­cze niżej.

– Niczego nie prze­ga­pi­łaś, mamo.

– Skąd mogłam wie­dzieć, co jest w two­ich książ­kach? Gdy­bym miała moż­li­wo­ści, gdy­bym cho­dziła do szkoły, wtedy dopiero zro­bi­ła­bym uży­tek ze swo­jej głowy, mojej sat­chel! W Rosji, w szte­tlu, do szkoły mogli cho­dzić tylko chłopcy.

– Wiem, mamo, wiem. Wiem, że radzi­ła­byś sobie rów­nie dobrze jak ja, gdy­byś tylko miała taką szansę.

– Zeszłam na ląd z matką i ojcem, mając zale­d­wie dwa­dzie­ścia lat. Przez sześć dni w tygo­dniu musia­łam pra­co­wać w szwalni. Dwa­na­ście godzin dzien­nie od siód­mej rano do siód­mej wie­czo­rem, cza­sami nawet do ósmej. A dwie godziny wcze­śniej, o pią­tej rano, musia­łam iść z ojcem do jego kio­sku z gaze­tami i pomóc mu je wypa­ko­wać. Moi bra­cia ni­gdy tego nie robili. Szy­mon poszedł do szkoły dla księ­go­wych. Hymie był kie­rowcą tak­sówki – ni­gdy nie poja­wiał się w domu i ni­gdy nie przy­słał pie­nię­dzy. Póź­niej wyszłam za mąż za tatę, prze­nio­słam się do Waszyng­tonu i aż do sta­ro­ści pra­co­wa­łam z nim w skle­pie po dwa­na­ście godzin dzien­nie, zaj­mo­wa­łam się domem, goto­wa­łam i sprzą­ta­łam. Potem uro­dziła się Jean, która ni­gdy nie spra­wiała mi kło­potu. A póź­niej poja­wi­łeś się ty. Nie było z tobą łatwo. A ja cią­gle pra­co­wa­łam. Widzia­łeś mnie! Wiesz o tym! Sły­sza­łeś mnie cią­gle bie­ga­jącą w górę i w dół po scho­dach. Czy ja kła­mię?

– Wiem, mamo.

– I przez całe życie, aż do ich śmierci, poma­ga­łam Bub­bie i Zey­dzie, moim rodzi­com. Oni nie mieli niczego, tylko kilka gro­szy, które mój ojciec zaro­bił w kio­sku z gaze­tami. Póź­niej otwo­rzy­li­śmy dla niego sklep ze sło­dy­czami, ale nie mógł pra­co­wać – męż­czyźni musieli się modlić. Pamię­tasz Zeydę?

Ski­ną­łem głową.

– Jak przez mgłę, mamo.

Musia­łem mieć cztery albo pięć lat… kwa­śny odór czyn­szo­wej kamie­nicy w Bronk­sie… kawałki chleba i kulki z folii alu­mi­nio­wej rzu­cane z pią­tego pię­tra kurom na podwórku… mój dzia­dek, cały ubrany na czarno, w wiel­kiej czar­nej jar­mułce, z roz­wi­chrzoną i popla­mioną sosem brodą, z ramio­nami i czo­łem owi­nię­tymi czar­nymi sznur­kami, mam­ro­czący modli­twy. Nie mogli­śmy roz­ma­wiać – mówił tylko w jidysz – ale mocno szczy­pał mnie w poli­czek. Nato­miast kobiety – Bubba, mama, cio­cia Lena – pra­co­wały, bie­gały w górę i w dół do sklepu i z powro­tem, paku­jąc, roz­pa­ko­wu­jąc, gotu­jąc, sku­biąc kur­czaki, czysz­cząc wagi z resz­tek ryb i kurzu. Ale Zeyda nie ruszył pal­cem. Po pro­stu sie­dział i czy­tał. Jak król.

– Każ­dego mie­siąca – mama mówi dalej – wsia­da­łam do pociągu do Nowego Jorku i przy­wo­zi­łam im pie­nią­dze i jedze­nie. Póź­niej, kiedy Bubba była w domu opieki, pła­ci­łam za nią i odwie­dza­łam ją co dwa tygo­dnie – pamię­tasz, cza­sami bra­łam cię do pociągu. Czy ktoś inny z rodziny poma­gał? Nikt! Twój wujek Szy­mon przy­jeż­dżał raz na kilka mie­sięcy, przy­wo­żąc butelkę 7 Up, a ja przez całą następną wizytę musia­łam wysłu­chi­wać tylko o tej wspa­nia­łej butelce od wujka Szy­mona. Nawet wtedy, kiedy była już nie­wi­doma, musiała mnie okła­my­wać, zacho­wu­jąc starą butelkę po 7 Up. I nie tylko Bub­bie poma­gałam, ale wszyst­kim w rodzi­nie – moim bra­ciom, Szy­monowi i Hymiemu, mojej sio­strze Lenie, ciotce Annie i wuj­kowi Ablowi, któ­rego dopiero co ścią­gnę­łam z Rosji – każdy, cała rodzina utrzy­my­wała się ze schmut­zig, małego, nędz­nego skle­piku spo­żyw­czego. Mnie ni­gdy nikt nie pomógł! I nikt mi nawet nie podzię­ko­wał.

Bio­rąc bar­dzo głę­boki oddech, wypo­wia­dam słowa:

– Dzię­kuję ci, mamo. Dzię­kuję.

To nie jest takie trudne. Dla­czego zajęło mi to pięć­dzie­siąt lat? Doty­kam jej ramie­nia może po raz pierw­szy w życiu. Tej czę­ści tuż nad łok­ciem. Ramię jest mięk­kie i cie­płe w dotyku, podob­nie jak jej kichel, cie­płe cia­sto na chleb, na chwilę przed wło­że­niem do pieca.

– Pamię­tam, jak mówi­łaś Jean i mnie o 7 Up wujka Szy­mona. To musiało być dla cie­bie trudne.

– Trudne? Mnie to mówisz? Cza­sami popi­jała tym 7 Up kawa­łek mojego kichel – ty wiesz, jak trudno jest zro­bić kichel – i mówiła tylko o tym 7 Up.

– Dobrze, że roz­ma­wiamy, mamo. To zda­rza się nam po raz pierw­szy. Może ja zawsze tego pra­gną­łem i dla­tego jesteś cią­gle obecna w moim umy­śle i w moich snach. Może teraz będzie ina­czej.

– Jak ina­czej?

– Może będę w sta­nie być bar­dziej sobą – poświę­cić się celom i spra­wom, które uwa­żam za naj­waż­niej­sze.

– Chcesz się mnie pozbyć?

– Nie, nie w ten spo­sób, nie w zły spo­sób. Chcę tego samego dla cie­bie. Chciał­bym, abyś mogła odpo­cząć.

– Odpo­cząć? Czy widzia­łeś mnie kie­dyś odpo­czy­wa­jącą? Tata uci­nał sobie drzemkę każ­dego dnia. Widzia­łeś kie­dyś, żebym ucięła sobie drzemkę?

– Myślę o tym, że powin­naś mieć swój wła­sny cel w życiu, nie ten – mówię, sztur­cha­jąc jej torbę. – Nie moje książki! I ja też powi­nie­nem mieć wła­sny cel.

– Ale ja ci wła­śnie wyja­śni­łam – odpo­wiada, prze­kła­da­jąc torbę do dru­giej ręki, jak naj­da­lej ode mnie. – To nie są tylko twoje książki. To są także moje książki!

Jej ramię, które wciąż ści­skam, staje się nagle zimne i pusz­czam je.

– Co ty przez to rozu­miesz – cią­gnie – że ja powin­nam mieć swój cel? Te książki to jest mój cel. Pra­co­wa­łam na cie­bie i na nie. Całe życie pra­co­wa­łam na te książki – moje książki.

Sięga do torby i wyciąga jesz­cze dwie. Kulę się ze stra­chu, oba­wia­jąc się, że jest gotowa pod­nieść je do góry i poka­zać grupce gapiów, któ­rzy się wokół nas zebrali.

– Ale, mamo, ty tego nie rozu­miesz. Musimy się od sie­bie oddzie­lić – nie ogra­ni­czać się nawza­jem. W ten spo­sób kształ­tuje się czło­wiek. O tym wła­śnie piszę w swo­ich książ­kach. Chcę, aby takie były moje dzieci – wszyst­kie dzieci. Nie­skrę­po­wane.

– Vos meinen – nie­osku­bane?

– Nie, nie, nie­skrę­po­wane – słowo, które ozna­cza kogoś wol­nego lub wyzwo­lo­nego. Widzę, mamo, że nie możemy się zro­zu­mieć. Powiem to w ten spo­sób: każdy czło­wiek na świe­cie jest w swo­jej isto­cie samotny. To trudne do znie­sie­nia, ale tak po pro­stu jest i musimy się z tym zmie­rzyć. Dla­tego chcę mieć wła­sne myśli i sny. Ty także powin­naś mieć swoje. Mamo, chcę, abyś zni­kła z moich snów.

Jej twarz tężeje w napię­ciu. Odcho­dzi ode mnie na kilka kro­ków. Pospiesz­nie dodaję:

– Nie cho­dzi o to, że cię nie lubię, ale chcę dobrze dla nas obojga – dla mnie i dla cie­bie. Powin­naś mieć w życiu swoje wła­sne marze­nia. Na pewno to zro­zu­miesz.

– Oyvin, wciąż myślisz, że nic nie rozu­miem, a ty rozu­miesz wszystko. Ale ja sporo wiem o życiu. I o śmierci. Wiem o śmierci wię­cej niż ty. Wierz mi. I rozu­miem, co to zna­czy być samot­nym – lepiej niż ty.

– Ale, mamo, nie będziesz samotna. Zosta­jesz ze mną. Nie opusz­czasz mnie. Wciąż jesteś obecna w moich myślach. W moich snach.

– Nie, synku.

„Synku” – nie sły­sza­łem tego słowa od pięć­dzie­się­ciu lat i zapo­mnia­łem, że mama i tata tak mnie czę­sto nazy­wali.

– To nie jest tak, jak myślisz, synku – mówi dalej. – Nie rozu­miesz wielu rze­czy i nie­które rze­czy rozu­miesz opacz­nie. Znasz ten sen, ten, w któ­rym cze­ka­łam na cie­bie w tłu­mie i widzia­łam, jak machasz do mnie z wago­nika, wołasz mnie i pytasz, jak udało ci się w życiu?

– Tak, oczy­wi­ście, że pamię­tam mój sen, mamo. Od tego wszystko się zaczęło.

– Twój sen? To jest wła­śnie to, co chcę ci powie­dzieć. Mylisz się, Oyvin – ty myślisz, że ja byłam w twoim śnie. To nie był twój sen, synku. To był mój sen. Matki także mają sny.

2. Podróże z Paulą

Kiedy byłem stu­den­tem medy­cyny, uczono mnie sztuki patrze­nia, słu­cha­nia i doty­ka­nia. Patrzy­łem na cyno­browe gar­dła, nabrzmiałe błony bęben­kowe i stru­myki tęt­ni­czek wiją­cych się w siat­kówce. Słu­cha­łem szmeru zasta­wek ser­co­wych, tubal­nego bul­go­ta­nia jelit i kako­fo­nii szme­rów odde­cho­wych. Doty­ka­łem śli­skich brze­gów śle­dziony i wątroby, napię­tych jaj­ni­ków i twar­dego niczym mar­mur raka pro­staty.

Uczyć się o pacjen­tach – tak, tym zaj­mo­wała się aka­de­mia medyczna. Ale uczyć się od pacjen­tów – tego nauczy­łem się dużo póź­niej. Być może na początku tej drogi stał mój pro­fe­sor John Whi­te­horn, który czę­sto mawiał: „Słu­chaj swo­ich pacjen­tów i ucz się od nich. Jeśli chcesz stać się mądrym, musisz być wiecz­nym stu­den­tem”. I miał na myśli coś znacz­nie wię­cej niż banalną prawdę, że dobry słu­chacz dowia­duje się wię­cej o swo­ich pacjen­tach. W isto­cie uwa­żał, że powin­ni­śmy pozwo­lić pacjen­tom, aby nas uczyli.

Wytworny, kul­tu­ralny i pełen dystansu męż­czy­zna, z błysz­czącą łysiną oko­loną sta­ran­nie przy­strzy­żo­nym wia­nusz­kiem siwych wło­sów, John Whi­te­horn był dzie­ka­nem Wydziału Psy­chia­trii Uni­wer­sy­tetu Johna Hop­kinsa przez trzy­dzie­ści lat. Nosił oku­lary w zło­tej oprawce i wszystko miał dokład­nie na swoim miej­scu. Żad­nej zby­tecz­nej zmarszczki na twa­rzy ani na brą­zo­wym, noszo­nym dzień w dzień gar­ni­tu­rze (domy­śla­li­śmy się, że musiał mieć w sza­fie ze dwa lub trzy iden­tyczne). I żad­nych zby­tecz­nych ruchów: kiedy wykła­dał, tylko jego usta się poru­szały, a wszystko inne – ręce, policzki, brwi – pozo­sta­wały kom­plet­nie nie­ru­chome.

Pod­czas trze­ciego roku mojej spe­cja­li­za­cji z psy­chia­trii w każde czwart­kowe popo­łu­dnie wraz z pię­cioma kole­gami cho­dzi­łem na obchód z dok­to­rem Whi­te­hor­nem. Wcze­śniej jedli­śmy lunch w jego obi­tym dębową boaze­rią gabi­ne­cie. Posi­łek był pro­sty i nie­zbyt uroz­ma­icony – kanapki z tuń­czy­kiem, zimne mięso, szar­lotka na zimno, a po niej sałatka z owo­ców i cienki pla­cek orze­chowy – ale wszystko to było podane z ele­gan­cją rodem z Połu­dnia: lniany obrus, błysz­czące srebrne tace, kostna por­ce­lana. W cza­sie lun­chu toczy­li­śmy dłu­gie i spo­kojne roz­mowy. Cho­ciaż każ­dego z nas nagliły wezwa­nia pacjen­tów, nie było spo­sobu, aby pośpie­szyć dok­tora Whi­te­horna, i osta­tecz­nie nawet ja, naj­bar­dziej roz­go­rącz­ko­wany z całej grupy, nauczy­łem się cier­pli­wo­ści. W cza­sie tych dwóch godzin mie­li­śmy moż­li­wość pyta­nia pro­fe­sora o wszystko: pamię­tam, że pyta­łem go o takie rze­czy, jak przy­czyny para­noi, odpo­wie­dzial­ność leka­rza za osobę o skłon­no­ściach samo­bój­czych, nie­spój­ność pomię­dzy zmianą tera­peu­tyczną a deter­mi­ni­zmem. Cho­ciaż odpo­wia­dał naj­peł­niej jak potra­fił, bar­dziej inte­re­so­wały go inne tematy: pre­cy­zja per­skich łucz­ni­ków, róż­nice w jako­ści pomię­dzy grec­kim a hisz­pań­skim mar­mu­rem, główne błędy popeł­nione w bitwie pod Get­tys­bur­giem czy jego wła­sne ulep­sze­nia tablicy okre­so­wej pier­wiast­ków (począt­kowo stu­dio­wał che­mię).

Po lun­chu dok­tor Whi­te­horn przyj­mo­wał czte­rech czy pię­ciu pacjen­tów z oddziału, a my przy­glą­da­li­śmy się temu w ciszy. Ni­gdy nie dało się prze­wi­dzieć dłu­go­ści żad­nej z wizyt. Nie­które trwały pięt­na­ście minut, inne mogły się cią­gnąć przez dwie lub trzy godziny. Naj­le­piej pamię­tam mie­siące waka­cyjne, chłodne, zaciem­nione biuro, mar­kizy w poma­rań­czowo-zie­lone pasy bro­niące dostępu roz­pa­lo­nemu bal­ti­mor­skiemu słońcu i drążki mar­kiz oko­lone pną­czami magno­lii, któ­rych deli­katne kwiaty zwi­sały tuż za oknem. Z naroż­nego okna mogłem dostrzec kra­wędź kortu teni­so­wego dla pra­cow­ni­ków uni­wer­sy­tetu. Och, jak bar­dzo chciało mi się wtedy grać! Nie­spo­koj­nie myśla­łem o asach ser­wi­so­wych i wole­jach, gdy wydłu­żone cie­nie gra­czy nie­ubła­ga­nie się­gały poza kort. Dopiero gdy ostat­nie zarysy pół­cieni roz­pły­wały się w zapa­da­ją­cym zmierz­chu, tra­ci­łem wszelką nadzieję i zaczy­na­łem sku­piać się na wykła­dach dok­tora Whi­te­horna.

Tempo jego pracy było nie­spieszne. Miał mnó­stwo czasu. Nic go tak nie inte­re­so­wało jak zawód i zain­te­re­so­wa­nia pacjen­tów. W jed­nym tygo­dniu mógł zachę­cać połu­dnio­wo­ame­ry­kań­skiego plan­ta­tora do opo­wia­da­nia przez godzinę o krze­wach kawo­wych, a w następ­nym wysłu­chi­wać opo­wie­ści pro­fe­sora histo­rii o klę­sce hisz­pań­skiej Armady. Można było pomy­śleć, że jego nad­rzęd­nym celem jest zro­zu­mie­nie związku mię­dzy poło­że­niem geo­gra­ficz­nym plan­ta­cji a jako­ścią zia­ren kawy lub moty­wów poli­tycz­nych twór­ców Wiel­kiej Armady. Tak nie­po­strze­że­nie prze­cho­dził do coraz bar­dziej oso­bi­stych tema­tów, że zawsze ogar­niało mnie zdu­mie­nie, kiedy podejrz­liwy, para­no­idalny pacjent zaczy­nał nagle mówić szcze­rze o sobie i o swoim psy­cho­tycz­nym świe­cie.

Dając się uczyć pacjen­towi, dok­tor Whi­te­horn odno­sił się bar­dziej do osoby niż do zabu­rzeń tego pacjenta. W swoim podej­ściu uwzględ­niał zarówno jego sza­cu­nek dla samego sie­bie, jak i goto­wość do mówie­nia na tematy oso­bi­ste.

Prze­bie­gły roz­mówca – ktoś mógłby powie­dzieć – ale to nie była „prze­bie­głość”. Nie było w tym obłudy: dok­tor Whi­te­horn chciał się uczyć. Był kolek­cjo­ne­rem i w ten spo­sób przez lata zgro­ma­dził zdu­mie­wa­jący zasób fak­tów i cie­ka­wo­stek. „Ty i twoi pacjenci odnie­sie­cie zwy­cię­stwo – mawiał – jeśli pozwo­lisz im, by poka­zali ci swoje życie i zain­te­re­so­wa­nia. Poznaj ich życie, a wyj­dziesz z tego nie tylko wzbo­ga­cony, ale w efek­cie dowiesz się o ich cho­ro­bie wszyst­kiego, czego potrze­bu­jesz”.

Pięt­na­ście lat póź­niej, na początku lat sie­dem­dzie­sią­tych, dok­tor Whi­te­horn już nie żył, a ja sta­łem się pro­fe­so­rem psy­chia­trii. Wtedy w moje życie wkro­czyła Paula, kobieta z zaawan­so­wa­nym rakiem piersi, aby dopeł­nić mojej edu­ka­cji. Cho­ciaż jesz­cze o tym wów­czas nie wie­dzia­łem, a ona ni­gdy tego nie potwier­dziła, wie­rzę, że od samego początku jej celem było słu­żyć mi za prze­wod­nika.

Paula zadzwo­niła do mnie, żeby umó­wić się na wizytę po tym, jak usły­szała od pra­cow­nika socjal­nego w kli­nice onko­lo­gicz­nej, że jestem zain­te­re­so­wany stwo­rze­niem grupy tera­peu­tycz­nej dla nie­ule­czal­nie cho­rych pacjen­tów. Kiedy po raz pierw­szy weszła do mojego gabi­netu, natych­miast urzekł mnie jej wygląd: pełne god­no­ści ruchy, pro­mienny, znie­wa­la­jący uśmiech, burza krót­kich, po chło­pię­cemu buj­nych, błysz­czą­cych siwych wło­sów. I jesz­cze coś, co mogę okre­ślić tylko jako świa­tło bijące z jej mądrych, inten­syw­nie nie­bie­skich oczu.

Zwró­ciła moją uwagę swo­imi pierw­szymi sło­wami:

– Nazy­wam się Paula West – powie­działa. – Jestem nie­ule­czal­nie chora na raka. Ale nie jestem pacjen­tem rako­wym.

I rze­czy­wi­ście, pod­czas naszej wie­lo­let­niej wspól­nej podróży ni­gdy nie postrze­ga­łem jej jako pacjentki. Zaczęła opo­wia­dać w dokładny i upo­rząd­ko­wany spo­sób histo­rię swo­jej cho­roby: wykryty pięć lat temu rak piersi; mastek­to­mia; rak dru­giej piersi i ponowna ampu­ta­cja. Póź­niej przy­szła che­mio­te­ra­pia z całym okro­pień­stwem, jakie jej towa­rzy­szy: mdło­ściami, wymio­tami, utratą wło­sów. A potem radio­te­ra­pia: mak­sy­malne dopusz­czalne dawki. Ale nic nie zdo­łało spo­wol­nić roz­prze­strze­nia­nia się jej nowo­tworu – do czaszki, krę­go­słupa i oczo­do­łów. Rak Pauli doma­gał się poży­wie­nia i cho­ciaż chi­rur­dzy skła­dali mu w ofie­rze jej piersi, węzły chłonne, jaj­niki, nad­ner­cza – pozo­sta­wał nie­na­sy­cony.

Kiedy wyobra­ża­łem sobie nagie ciało Pauli, widzia­łem poprze­ci­naną bli­znami klatkę pier­siową, pozba­wioną piersi, tkanki tłusz­czo­wej, mię­śni, podobną do oże­bro­wa­nia oca­la­łego z kata­strofy gale­onu, a poni­żej pokryty bli­znami brzuch. A wszystko to wsparte na pogru­bio­nych od przyj­mo­wa­nia hor­mo­nów, nie­zgrab­nych bio­drach. Krótko mówiąc, pięć­dzie­się­cio­pię­cio­let­nia kobieta bez piersi, nad­ner­czy, jaj­ni­ków, macicy i – jestem pewien – bez libido.

Zawsze podo­bały mi się ema­nu­jące zmy­sło­wo­ścią, pełne wdzięku i dobrze zbu­do­wane kobiety o wydat­nych pier­siach. Nie­mniej zda­rzyło się coś dziw­nego, kiedy po raz pierw­szy spo­tka­łem Paulę: była piękna i zako­cha­łem się w niej.

Spo­ty­ka­li­śmy się raz na tydzień przez kilka mie­sięcy bez jasno okre­ślo­nego kon­traktu psy­cho­te­ra­peu­tycz­nego3. Ktoś mógłby to nazwać psy­cho­te­ra­pią, ponie­waż wpi­sy­wa­łem jej nazwi­sko do książki wizyt, ona zaś spę­dzała rytu­alne pięć­dzie­siąt minut na fotelu dla pacjenta. Ale nie było mię­dzy nami jasnego podziału ról. Na przy­kład ni­gdy nie wypły­nęła kwe­stia hono­ra­rium. Od samego początku wie­dzia­łem, że nie był to zwy­kły kon­trakt psy­cho­te­ra­peu­tyczny, i ni­gdy nie mia­łem ochoty mówić w jej obec­no­ści o pie­nią­dzach – to byłoby pro­stac­kie. I nie cho­dziło tylko o pie­nią­dze, ale rów­nież o takie rze­czy, jak cie­le­sność, poży­cie mał­żeń­skie czy kon­takty towa­rzy­skie.

Życie, śmierć, ducho­wość, spo­kój ducha, trans­cen­den­cja – to były tematy naszych roz­mów. Tylko to inte­re­so­wało Paulę. Naj­wię­cej mówi­li­śmy o śmierci. Co tydzień spo­ty­ka­li­śmy się nie we dwoje, ale we czworo – Paula i ja, jej śmierć i moja śmierć. Stała się moją prze­wod­niczką po śmierci – wpro­wa­dziła mnie w nią, nauczyła o niej myśleć, a nawet się z nią zaprzy­jaź­nić. Zaczą­łem rozu­mieć, że śmierć ma złą prasę. Cho­ciaż zna­le­zie­nie się w jej obję­ciach nie jest zbyt rado­sne, nie jest ona jed­nak potwor­nym złem, które porywa nas w jakieś prze­ra­ża­jąco okropne miej­sce. Nauczy­łem się demi­to­lo­gi­zo­wać śmierć, widzieć ją taką, jaką jest – zda­rze­niem, czę­ścią życia, kre­sem przy­szłych moż­li­wo­ści.

– To jest neu­tralne zda­rze­nie – mówiła Paula – na które nauczy­li­śmy się reago­wać stra­chem.

Każ­dego tygo­dnia Paula wcho­dziła do mojego gabi­netu, posy­łała mi sze­roki uśmiech, który tak uwiel­bia­łem, się­gała do dużej słom­ko­wej torby, wycią­gała swój dzien­nik, kła­dła go sobie na kolana i dzie­liła się ze mną swo­imi prze­my­śle­niami i snami z zeszłego tygo­dnia. Słu­cha­łem uważ­nie i sta­ra­łem się wła­ści­wie reago­wać. Ile­kroć wyra­zi­łem wąt­pli­wość co do tego, czy jestem jej przy­datny, wyda­wała się zakło­po­tana; następ­nie, po krót­kiej pau­zie, uśmie­chała się, jakby doda­jąc mi otu­chy, i wra­cała do swo­jego dzien­nika.

Wspól­nie prze­ży­li­śmy jej ponowne spo­tka­nie z rakiem: począt­kowy szok i nie­do­wie­rza­nie, oka­le­cze­nie ciała, stop­niową akcep­ta­cję i przy­zwy­cza­ja­nie się do mówie­nia: „Mam raka”. Opi­sała pełną miło­ści opiekę, jaką ota­czał ją mąż i naj­bliżsi przy­ja­ciele. Mogłem to łatwo zro­zu­mieć: trudno było nie kochać Pauli. (Oczy­wi­ście o mojej miło­ści do niej powie­dzia­łem jej znacz­nie póź­niej, ale ona już mi wtedy nie wie­rzyła).

Póź­niej opi­sała prze­ra­ża­jące dni nawrotu nowo­tworu. To była jej droga krzy­żowa, powie­działa, gdzie sta­cjami krzy­żo­wymi były wszyst­kie zabiegi, któ­rym pod­da­wano pacjen­tów z nawro­tami. Pokoje z zawie­szo­nymi u sufitu gał­kami ocznymi apa­ra­tów do radio­te­ra­pii, przy­wo­dzą­cymi na myśl dzień Sądu Osta­tecz­nego, śpie­szący się bez­oso­bowi tech­nicy, zanie­po­ko­jeni przy­ja­ciele, powścią­gliwi leka­rze i przede wszyst­kim – dzwo­niące w uszach mil­cze­nie na temat ich cho­roby. Pła­cząc, opo­wia­dała mi o tym, jak tele­fo­no­wała do zaprzy­jaź­nio­nego od dwu­dzie­stu lat chi­rurga, aby w odpo­wie­dzi usły­szeć za pośred­nic­twem asy­stu­ją­cej mu pie­lę­gniarki, że nie będzie następ­nych wizyt, ponie­waż lekarz nie ma jej już nic do zaofe­ro­wa­nia.

– Co takiego dzieje się z leka­rzami? Dla­czego nie rozu­mieją zna­cze­nia naj­zwy­klej­szej obec­no­ści? – pytała mnie. – Dla­czego nie mogą pojąć, że wła­śnie w momen­cie, w któ­rym nie mogą już nic zaofe­ro­wać, są naj­bar­dziej potrzebni?

Prze­ra­że­nie towa­rzy­szące dowia­dy­wa­niu się o swo­jej śmier­tel­nej cho­ro­bie – uczy­łem się od Pauli – potę­guje się na sku­tek wyco­fa­nia się innych. Izo­la­cja umie­ra­ją­cego pacjenta pogłę­bia się z powodu głu­pich wybie­gów tych, któ­rzy usi­łują zataić infor­ma­cje o nad­cho­dzą­cej śmierci. Ale śmierci nie można ukryć, jej znaki są wszech­obecne: pie­lę­gniarki mówią przy­ci­szo­nym gło­sem, leka­rze na obcho­dzie kie­rują uwagę na zdrowe czę­ści ciała, stu­denci medy­cyny wcho­dzą na palusz­kach do szpi­tal­nego pokoju, rodzina dziar­sko się uśmie­cha, a goście udają weso­łość. Jedna pacjentka z rakiem powie­działa mi kie­dyś, że zro­zu­miała, iż śmierć jest bli­sko, kiedy jej lekarz, który poprzed­nio zawsze koń­czył bada­nie, kle­piąc ją żar­to­bli­wie w pośla­dek, tym razem zakoń­czył wizytę ser­decz­nym uści­skiem dłoni.

Bar­dziej niż śmierci czło­wiek boi się towa­rzy­szą­cej jej cał­ko­wi­tej izo­la­cji. Pró­bu­jemy iść przez życie we dwoje, ale każdy z nas musi umrzeć samot­nie – nikt nie może umrzeć naszą śmier­cią z nami lub za nas. Wstę­pem do cał­ko­wi­tego osta­tecz­nego opusz­cze­nia jest uni­ka­nie umie­ra­ją­cego przez żywych. Paula nauczyła mnie, jakie skutki wywo­łuje samot­ność umie­ra­ją­cego. Są one dwo­ja­kie. Pacjent odcina się od żywych, nie chcąc wcią­gać rodziny czy przy­ja­ciół w swój pełen cier­pie­nia świat, wypeł­niony lękami i maka­brycz­nymi myślami. A przy­ja­ciele odsu­wają się, czu­jąc swoją bez­rad­ność i nie­zręcz­ność, nie wie­dząc, co powie­dzieć lub zro­bić, i chcąc odsu­nąć od sie­bie jak naj­da­lej przed­smak wła­snej śmierci.

Ale izo­la­cja Pauli wła­śnie dobie­gła końca. Ja sta­łem przy niej wbrew wszyst­kiemu. Wszy­scy inni mogli opu­ścić Paulę, lecz nie ja. Jak to dobrze, że tra­fiła na mnie! Jak mogłem wtedy wie­dzieć, że nadej­dzie czas, kiedy będzie mnie uwa­żać za swo­jego Pio­tra4, który wyparł się jej nie raz, ale wiele razy?

Nie mogła zna­leźć wła­ści­wych słów na opi­sa­nie gory­czy swej samot­no­ści, okresu, który czę­sto okre­ślała jako swój Ogród Get­se­mani5. Jed­nego razu przy­nio­sła mi lito­gra­fię wyko­naną przez jej córkę, na któ­rej kilka postaci o peł­nych eks­pre­sji ruchach kamie­no­wało świętą, samotną, drobną, sku­loną kobietę, na próżno usi­łu­jącą ochro­nić się wątłymi ramio­nami przed gra­dem kamieni. Wciąż wisi ona w moim gabi­ne­cie i ile­kroć na nią spoj­rzę, zawsze myślę o sło­wach Pauli: „To ja jestem tą bez­radną wobec ataku kobietą”.

Byłem niczym ksiądz Kościoła epi­sko­pal­nego, który pomógł jej odna­leźć wyj­ście z Ogrodu Get­se­mani. Zna­jąc mądry afo­ryzm Nie­tz­schego z Anty­chry­sta, „Ten, kto wie dla­czego, pora­dzi sobie z każ­dym jak”, nada­łem inne zna­cze­nie jej cier­pie­niu.

– Twoje cier­pie­nie jest twoim krzy­żem – powie­dzia­łem jej. – Twoje cier­pie­nie jest twoim posłan­nic­twem.

To sfor­mu­ło­wa­nie, to „cudowne olśnie­nie” – jak je Paula nazy­wała – zmie­niło wszystko. W momen­cie kiedy uznała swoje posłan­nic­two, któ­rego celem było ulże­nie doli ludzi cho­rych na raka, zaczą­łem rozu­mieć przy­dzie­loną mi rolę: to nie ona brała udział w moim pro­jek­cie, lecz ja w jej pro­jek­cie, sta­jąc się obiek­tem jej posłan­nic­twa. Nie mogłem pomóc Pauli, wspie­ra­jąc ją, ota­cza­jąc opieką, doko­nu­jąc inter­pre­ta­cji czy docho­wu­jąc jej wier­no­ści. Moją rolą było pozwo­lić, aby mnie uczyła.

Czy osoba, któ­rej dni są poli­czone i któ­rej ciało toczy rak, może prze­żyć swój „złoty okres”? W przy­padku Pauli tak było. To ona mnie nauczyła, że odważne spoj­rze­nie śmierci w twarz może uczy­nić życie czło­wieka bogat­szym i bar­dziej satys­fak­cjo­nu­ją­cym. Na początku odno­si­łem się do tego scep­tycz­nie. Podej­rze­wa­łem, że mówie­nie o „zło­tym okre­sie” jest typową dla niej, malow­ni­czą prze­no­śnią.

– Złoty? Naprawdę? Och, Paulo, jaką war­tość może mieć umie­ra­nie?

– Irv – besz­tała mnie Paula – to jest źle posta­wione pyta­nie! Spró­buj zro­zu­mieć, że naj­cen­niej­sze jest nie umie­ra­nie, ale wła­śnie życie peł­nią życia w obli­czu śmierci. Pomyśl o zna­cze­niu i donio­sło­ści ostat­nich chwil: ostat­niej wio­śnie, ostat­nim locie puchu dmu­chawca, ostat­nim prze­kwi­ta­niu kwia­tów wiste­rii. Naj­cen­niej­sze jest także to – powie­działa – że jest to czas wiel­kiej wol­no­ści – czas, kiedy masz moż­li­wość powie­dzieć nie wszyst­kim try­wial­nym powin­no­ściom i poświę­cić się cał­ko­wi­cie temu, co jest dla cie­bie naj­waż­niej­sze – byciu z przy­ja­ciółmi, zmie­nia­ją­cym się porom roku, prze­le­wa­ją­cym się falom morza.

Była nasta­wiona bar­dzo kry­tycz­nie wobec Eli­za­beth Kübler-Ross, naj­wyż­szej medycz­nej kapłanki śmierci, która nie potra­fiła dostrzec „zło­tego okresu” i roz­wi­nęła pesy­mi­styczne, kli­niczne podej­ście do śmierci6. Wyróż­nione przez nią pięć sta­diów emo­cjo­nal­nych umie­ra­nia – złość, odrzu­ce­nie, per­trak­ta­cje, depre­sja i akcep­ta­cja – zawsze budziły wście­kłość Pauli. Upie­rała się – i jestem pewien, że miała rację – że taka sztywna kate­go­ry­za­cja reak­cji emo­cjo­nal­nych pro­wa­dzi do odczło­wie­cze­nia zarówno pacjenta, jak i leka­rza.

Złoty okres Pauli był dla niej eta­pem inten­syw­nych oso­bi­stych poszu­ki­wań: śniła o prze­mie­rza­niu ogrom­nych kory­ta­rzy i odkry­wa­niu w swoim domu nowych, nie­zna­nych poko­jów. I był to zara­zem okres przy­go­to­wań: śniła o sprzą­ta­niu swo­jego miesz­ka­nia od piw­nic aż po strych i o porząd­kach w sza­fach i komo­dach. Przy­go­to­wała męża na swoją śmierć, kie­ru­jąc się roz­sąd­kiem i miło­ścią. Były okresy, kiedy na przy­kład czuła się dosta­tecz­nie silna, żeby sama robić zakupy i goto­wać, ale spe­cjal­nie się od tego powstrzy­my­wała, aby nauczyć go więk­szej samo­dziel­no­ści. Jed­nego razu powie­działa mi, że była z niego bar­dzo dumna, kiedy po raz pierw­szy wspo­mniał o „swo­jej” zamiast „ich” eme­ry­tu­rze. W takich momen­tach sie­dzia­łem z oczami sze­roko otwar­tymi ze zdzi­wie­nia. Czy była uczciwa? Czy taka szla­chet­ność może ist­nieć poza stwo­rzo­nym przez Dic­kensa świa­tem Peg­gotty, Małej Dor­rit, Toma Pin­cha czy Bof­fina? Tek­sty psy­chia­tryczne nie zaj­mują się taką cechą oso­bo­wo­ści jak „dobroć”, chyba że trak­tują ją jako obronę przed niskimi popę­dami. Dla­tego na początku nie dowie­rza­łem inten­cjom Pauli i dys­kret­nie szu­ka­łem rys i szcze­lin na jej świę­tym wize­runku. Kiedy niczego nie zna­la­złem, dosze­dłem w końcu do wnio­sku, że to nie są pozory, i prze­rwaw­szy poszu­ki­wa­nia, napa­wa­łem się jej dobro­cią i urodą.

Przy­go­to­wa­nie do śmierci – wie­rzyła Paula – jest czymś nie­zmier­nie waż­nym i wymaga sku­pio­nej uwagi. Dowie­dziaw­szy się, że ma prze­rzuty do krę­go­słupa, Paula napi­sała do swo­jego trzy­na­sto­let­niego syna list poże­gnalny, który dopro­wa­dził mnie do łez. W ostat­nim aka­pi­cie przy­po­mniała mu, że płuca ludz­kiego płodu nie oddy­chają, a oczy nie widzą. Co ozna­cza, że embrion jest przy­go­to­wy­wany do życia, któ­rego nie może sobie nawet wyobra­zić. „Czy my także – pod­su­wała myśl synowi – nie jeste­śmy przy­go­to­wy­wani do egzy­sten­cji poza gra­ni­cami naszego pozna­nia, a nawet poza obsza­rem naszych snów?”.

Wiara reli­gijna zawsze wpra­wiała mnie w zdu­mie­nie. Odkąd pamię­tam, było dla mnie oczy­wi­ste, że sys­temy reli­gijne roz­wi­nęły się po to, aby dodać czło­wie­kowi otu­chy i zła­go­dzić nie­pew­ność jego egzy­sten­cji. Pew­nego dnia, kiedy mia­łem dwa­na­ście lub trzy­na­ście lat i pra­co­wa­łem w skle­piku spo­żyw­czym ojca, mia­łem oka­zję roz­ma­wiać o swoim braku wiary z wete­ra­nem dru­giej wojny świa­to­wej, który wła­śnie wró­cił z Europy. W odpo­wie­dzi dał mi pognie­cione i wybla­kłe zdję­cie Matki Boskiej z Jezu­sem, które nosił przy sobie w cza­sie lądo­wa­nia w Nor­man­dii.

– Odwróć je – powie­dział – i prze­czy­taj, co tam jest napi­sane. Prze­czy­taj to gło­śno.

– „W oko­pach nie ma ate­istów” – prze­czy­ta­łem.

– Słusz­nie! Nie ma ate­istów w oko­pach – powtó­rzył powoli, gro­żąc mi pal­cem przy każ­dym sło­wie. – Chrze­ści­jań­ski Bóg, żydow­ski Bóg, chiń­ski Bóg czy jaki­kol­wiek inny – ale jakiś bóg, na Boga! Nie prze­trwasz bez tego.

To pognie­cione zdję­cie, które mi pozo­sta­wił kom­plet­nie obcy męż­czy­zna, zafa­scy­no­wało mnie. Prze­żył Nor­man­dię i kto wie, ile jesz­cze innych bitew. Być może, myśla­łem, to był omen, a może znak boskiej Opatrz­no­ści, która w ten spo­sób uto­ro­wała sobie do mnie drogę. Przez dwa lata trzy­ma­łem to zdję­cie w port­felu, czę­sto je wycią­ga­jąc i roz­my­śla­jąc nad nim. I póź­niej któ­re­goś dnia zada­łem sobie pyta­nie: „No i co? Co z tego, jeśli to prawda, że w oko­pach nie ma ate­istów? Jeśli nawet tak jest, potwier­dza to tylko moje scep­tyczne sta­no­wi­sko: oczy­wi­ście, im więk­szy strach, tym więk­sza wiara. O to tutaj cho­dzi! Strach jest ojcem wiary; potrze­bu­jemy i chcemy Boga, ale nasze życze­nia wcale go nie stwa­rzają. Wiara, choćby nie wiem jak żar­liwa, czy­sta i głę­boka, nie mówi niczego o rze­czy­wi­stym ist­nie­niu Boga”. Następ­nego dnia, będąc w księ­garni, wycią­gną­łem z port­fela bez­u­ży­teczne już teraz zdję­cie i – ostroż­nie, z całym sza­cun­kiem, na jakie zasłu­gi­wało – wło­ży­łem pomię­dzy kartki książki zaty­tu­ło­wa­nej Spo­kój umy­słu, gdzie być może znaj­dzie je jakaś inna tar­gana sprzecz­no­ściami dusza i zrobi z niego lep­szy uży­tek.

Cho­ciaż myśl o umie­ra­niu długo napeł­niała mnie prze­ra­że­niem, wola­łem owo nie­skry­wane prze­ra­że­nie od prze­świad­cze­nia opar­tego na absur­dal­nej prze­słance. Zawsze nie­na­wi­dzi­łem tej nie­wzru­szo­nej dekla­ra­cji: Wie­rzę, bo wie­rzyć jest nie­do­rzecz­no­ścią. Nie­mniej, jako psy­cho­te­ra­peuta, zacho­wy­wa­łem te opi­nie dla sie­bie: wie­dzia­łem, że wiara reli­gijna jest potęż­nym źró­dłem otu­chy, toteż ni­gdy nie inge­ro­wa­łem w tę kwe­stię, jeśli nie mia­łem niczego innego do zaofe­ro­wa­nia w zamian.

Mój agno­sty­cyzm rzadko ule­gał zachwia­niu. Hm, być może kilka razy w szkole pod­czas poran­nej modli­twy czu­łem się nie­wy­raź­nie, patrząc na moich nauczy­cieli i kole­gów, któ­rzy ze spusz­czo­nymi gło­wami zwra­cali się szep­tem do Ojca w Nie­bio­sach. Czy wszy­scy poza mną osza­leli? Zdu­mie­wało mnie to. I póź­niej, kiedy w gaze­tach poja­wiały się foto­gra­fie uko­cha­nego Fran­klina Delano Roose­velta cho­dzą­cego do kościoła w każdą nie­dzielę – to mi dało do myśle­nia: poglądy FDR trzeba było trak­to­wać bar­dzo poważ­nie.

A co z poglą­dami Pauli? Co z jej listem do syna, co z jej wiarą w życie po życiu, któ­rego kształtu nie możemy sobie nawet wyobra­zić? Freuda uba­wi­łaby meta­fora Pauli – i jeśli cho­dzi o reli­gię, zawsze się z nim cał­ko­wi­cie zga­dza­łem. „Myśle­nie życze­niowe jest jasne i pro­ste – mógłby powie­dzieć – pra­gniemy być, lękamy się nie­bytu i two­rzymy przy­jemne bajki, w któ­rych nasze życze­nia stają się rze­czy­wi­sto­ścią. Nie­zba­dana przy­szłość, wieczna dusza, niebo, nie­śmier­tel­ność, Bóg, rein­kar­na­cja – wszystko to ilu­zje, które mają nam osło­dzić gorycz śmierci”.

Paula zawsze z tak­tem reago­wała na mój scep­ty­cyzm – łagod­nie przy­po­mi­nała mi, że cho­ciaż nie podzie­lam jej wiary, to nie mogę jej oba­lić. Mimo moich wąt­pli­wo­ści lubi­łem meta­fory Pauli i słu­cha­łem jej „kazań” z więk­szą tole­ran­cją, niż gdy­bym słu­chał kogoś innego. Być może była to po pro­stu wymiana, w któ­rej odda­wa­łem nie­wielką część swo­jego scep­ty­cyzmu za moż­li­wość prze­by­wa­nia w jej towa­rzy­stwie. Cza­sami sły­sza­łem nawet sie­bie mru­czą­cego pod nosem takie słowa: „Kto wie? Gdzie, w końcu, leży prawda? Czy kie­dy­kol­wiek możemy mieć pew­ność?”. Zazdro­ści­łem jej synowi. Czy zda­wał sobie sprawę, jakie spo­tkało go szczę­ście? Jak bar­dzo pra­gną­łem być synem takiej matki.

Mniej wię­cej w tym samym cza­sie byłem na pogrze­bie matki przy­ja­ciela. Wysłu­cha­łem mowy pogrze­bo­wej księ­dza, który porów­nał zgro­ma­dzo­nych do ludzi żegna­ją­cych na brzegu odpły­wa­jący sta­tek. Sta­tek nik­nie na hory­zon­cie, aż widać tylko wierz­cho­łek jego masztu. Kiedy znik­nie także i on, żegna­jący szep­czą: „Odpły­nęła”. Ale w tym samym momen­cie, cho­ciaż daleko stąd, inna grupa ludzi patrzy na hory­zont i widząc poja­wia­jący się maszt, krzy­czy: „Już jest!”.

Naiwna bajka – żach­nął­bym się, gdy­bym nie poznał Pauli. Ale teraz trak­to­wa­łem sprawy mniej pro­tek­cjo­nal­nie. Patrząc wokół na towa­rzy­szy żałoby, czu­łem przez krótką chwilę, że jeste­śmy zjed­no­czeni wspólną wizją okrętu dobi­ja­ją­cego do brze­gów nowego życia.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

PTA – Parent-Teacher Asso­cia­tion (Sto­wa­rzy­sze­nie Nauczy­cieli i Rodzi­ców). [wróć]

Tka­nina z wełny cze­san­ko­wej o sko­śnym splo­cie, jed­no­barwna, ubra­niowa. [wróć]

Kon­trakt psy­cho­te­ra­peu­tyczny to umowa pomię­dzy psy­cho­te­ra­peutą a pacjen­tem, w któ­rej obie strony okre­ślają cele lecze­nia, spo­sób oceny postę­pów, warunki współ­pracy oraz prze­wi­dy­wany czas lecze­nia (o ile oczy­wi­ście można go wstęp­nie okre­ślić) (przyp. tłum.). [wróć]

Alu­zja do Pio­tra Apo­stoła, który wyparł się Jezusa przed jego śmier­cią (przyp. tłum.). [wróć]

Ogród na Górze Oliw­nej, na wschód od Jero­zo­limy; miej­sce zdrady, aresz­to­wa­nia i ago­nii Jezusa (przyp. tłum.). [wróć]

Eli­za­beth Kübler-Ross była pierw­szym leka­rzem, który poświę­cił wiele uwagi bada­niu nie­ule­czal­nie cho­rych. Jej naj­bar­dziej znaną książką są Roz­mowy o śmierci i umie­ra­niu (przyp. tłum.). [wróć]