Dziecko orchidea czy mlecz. Jak wspierać wrażliwe dzieci - W. Thomas Boyce - ebook

Dziecko orchidea czy mlecz. Jak wspierać wrażliwe dzieci ebook

W. Thomas Boyce

3,5

Opis

Książka dla rodziców, lekarzy, pielęgniarek, specjalistów wczesnego wspomagania rozwoju, nauczycieli. Pomaga zrozumieć różnice między dziećmi i procesem ich rozwoju. Uczy, jak je wychowywać – zwłaszcza te, które stanowią największe wyzwanie dla konwencjonalnego podejścia do opieki i nauczania.

Doktor Boyle wyodrębnia grupę dzieci – "orchidei" – odstających od bardziej typowo rozwijających się rówieśników, czyli "mleczy". Dzieci orchidee są niezwykle zdolne i delikatne, potrzebują jednak szczególnej troski, żeby w pełni rozwinąć swoje możliwości. "Mlecze" są bardziej odporne i lepiej radzą sobie z problemami, ale często okazują się zwyczajne, przeciętne.

Imponująca i ważna książka – zbór teorii i wyników badań; mówi o głębokich prenatalnych i perinatalnych czynnikach, które wpływają na późniejszy rozwój dziecka.D

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 339

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (4 oceny)
2
0
1
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Monika_Krajewska

Nie polecam

po przeczytaniu dalej nie wiem jak wspierać dziecko
00
ewezim

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała książka!!! Powinna być obowiązkową lekturą dla wszystkich rodziców i osób pracujących z dziećmi.
00
Jaryba

Całkiem niezła

Ciekawy podział, który dość obrazowo ukazuje pewne specyficzne podejście do ludzi. Super, że opowiadane są badania i mamy tu ich konkluzję. Zabrakło mi pewnych porad czy wskazówek dla zwykłego rodzica, w momencie, kiedy ma doczynienia z takim dzieckiem. Jest niby rozdział, w którym mamy mieć te wskazówki, ale one są społeczno-polityczne, a nie jednostkowe, więc rozdzic nie ma szans na ich wykonanie.
00

Popularność




Przedmowa

Przy­padki opi­sane w niniej­szej książce przez leka­rza pra­gną­cego przed­sta­wić życie swo­ich mło­dych pacjen­tów, ich wzloty i upadki, przy­po­mi­nają mi okres, który jako stu­dent medy­cyny spę­dzi­łem z leka­rzem i pisa­rzem Wil­lia­mem Car­lo­sem Wil­liam­sem. Dok­tor Wil­liams czę­sto cho­dził z wizy­tami domo­wymi, żeby się dowie­dzieć, jak żyją leczone przez niego dzieci, co robią w cza­sie wol­nym i, ow­szem, zasta­na­wiał się nad wyzwa­niami życio­wymi, trud­no­ściami i moż­li­wo­ściami, przed jakimi stają. Podob­nie dok­tor Boyce umoż­li­wia nam, szczę­śli­wym czy­tel­ni­kom, zapo­zna­nie się z mło­dymi ludźmi, któ­rymi zaj­muje się jako lekarz, i zasta­no­wie­nie się nad ich życiem. „Wystar­czy połą­czyć prozę z pasją” – mówił pisarz E.M. For­ster – i w tej książce wła­śnie to czy­nimy: mimo­wol­nie snu­jemy reflek­sje o tym, ile dzieci sta­wia czoło życio­wym trud­no­ściom, i dzięki prze­ni­kli­wo­ści, a także wraż­li­wo­ści ich leka­rza dowia­du­jemy się bar­dzo wiele nie tylko o ludz­kim cier­pie­niu, ale także o dziel­no­ści, odwa­dze i wysiłku, jakie tylu z nas wyka­zuje w dzie­ciń­stwie i póź­niej.

Robert Coles

Con­cord w sta­nie Mas­sa­chu­setts, 2017

Wprowadzenie

To impo­nu­jąca i ważna książka – zbiór teo­rii i wyni­ków badań. Mówi o głę­bo­kich pre­na­tal­nych i per­ina­tal­nych czyn­ni­kach, które wpły­wają na póź­niej­szy roz­wój dziecka. Dok­tor Boyce wyod­ręb­nia grupę dzieci – „orchi­dei” – odsta­ją­cych od bar­dziej typowo roz­wi­ja­ją­cych się rówie­śni­ków, czyli „mle­czy”. Dzieci orchi­dee są nie­zwy­kle zdolne i deli­katne, potrze­bują jed­nak szcze­gól­nej tro­ski, żeby w pełni roz­wi­nąć swoje moż­li­wo­ści. Mle­cze są bar­dziej odporne i lepiej radzą sobie z pro­ble­mami, ale czę­sto oka­zują się zwy­czajne, prze­ciętne.

Dok­tor Boyce wyka­zuje, że każde dziecko w efek­cie inte­rak­cji mię­dzy genami a śro­do­wi­skiem jest inne. Te inte­rak­cje zaczy­nają się jesz­cze w łonie matki, ponie­waż na płód wpły­wają już prze­ży­wane przez nią stresy i zwią­zane z nimi emo­cje, a także jej spo­sób odży­wia­nia się. Matka i dziecko adap­tują się do tych warun­ków jakby po to, by radzić sobie z nimi póź­niej, po poro­dzie. Dla­tego też płód, któ­rego matka pod­lega stre­sowi, mało je albo cierpi na depre­sję, może jako nowo­ro­dek mieć wysoki poziom hor­mo­nów stresu, prze­ja­wiać szcze­gólną ostroż­ność oraz zmniej­szoną zdol­ność sku­pia­nia uwagi i ucze­nia się. Nato­miast dzieci, któ­rych matki nie są zestre­so­wane ani w depre­sji, z nie­cier­pli­wo­ścią cze­kają na poród, dobrze się odży­wiają i dobrze śpią, wyka­zują z kolei nie­zwy­kłą goto­wość do nauki, do nawią­zy­wa­nia satys­fak­cjo­nu­ją­cych rela­cji i do opty­mal­nego roz­woju. Będą mogły wykształ­cić mecha­ni­zmy auto­re­gu­la­cji (na przy­kład poprzez ssa­nie kciuka albo innych pal­ców, żeby się uspo­koić), a matka, która od razu zaczyna kar­mić, przy­tu­lać i gła­skać dziecko, mówić do niego czule, daje mu to, co naj­lep­sze do opty­mal­nego roz­woju.

Te czyn­niki znaj­dują odzwier­cie­dle­nie w epi­ge­no­mie dziecka i, jak wyka­zuje Boyce, mają wpływ na to, czy okaże się ono orchi­deą, czy mle­czem. Wszy­scy rodzice powinni mieć moż­li­wość zro­zu­mie­nia cha­rak­te­rów swo­ich dzieci i indy­wi­du­al­nych róż­nic mię­dzy nimi już od samego początku. Aby im to uła­twić, pedia­tra, neo­na­to­log albo doświad­czona pie­lę­gniarka powinni obja­śniać moż­li­wo­ści nowo­rodka i uczyć, w jaki spo­sób jego zacho­wa­nie prze­kłada się na język pozwa­la­jący matce i ojcu odpo­wied­nio reago­wać. To zro­zu­mie­nie dziecka i jego zacho­wa­nia może pomóc wszyst­kim rodzi­com zwięk­szyć tro­skę i wraż­li­wość.

W trak­cie prak­tyki pedia­trycz­nej w Cam­bridge w sta­nie Mas­sa­chu­setts sam mia­łem do czy­nie­nia z kocha­ją­cymi rodzi­cami, któ­rzy chcieli na każ­dym eta­pie chro­nić dzieci przed wszel­kimi stre­sami. Ważne jest jed­nak, żeby od samego początku roz­wi­jały one wła­sne spo­soby radze­nia sobie z powo­du­ją­cymi stres trud­no­ściami. Takie mecha­ni­zmy samo­re­gu­la­cji muszą się wykształ­cić i roz­wi­jać już od wcze­snego dzie­ciń­stwa zarówno u orchi­dei, jak i u mle­czy, żeby jedne i dru­gie były gotowe poko­ny­wać prze­ciw­no­ści, które w końcu, w spo­sób nie­unik­niony, staną na ich dro­dze.

Mam nadzieję, że książkę tę prze­czy­tają wszy­scy rodzice i pro­fe­sjo­na­li­ści (leka­rze, pie­lę­gniarki, spe­cja­li­ści wcze­snego wspo­ma­ga­nia roz­woju, nauczy­ciele i inni), powinni bowiem zro­zu­mieć, jak róż­nie każde dziecko – choćby orchi­dea i mlecz – roz­wija się i rośnie. Dzięki niej dowie­dzą się wię­cej o tym, jak je wycho­wy­wać, zwłasz­cza te, które sta­no­wią naj­więk­sze wyzwa­nie dla kon­wen­cjo­nal­nego podej­ścia do opieki i naucza­nia.

Dr n. med. T. Berry Bra­zel­ton

Barn­sta­ble w sta­nie Mas­sa­chu­setts, 2017

Wstęp

A co, jeśli dzieci, o które naj­bar­dziej się mar­twimy, mają naj­więk­szy poten­cjał? Jeżeli te młode istoty, w któ­rych życiu wystę­pują trud­no­ści i zawi­ro­wa­nia, pre­de­sty­no­wane są do naj­bar­dziej bły­sko­tli­wych, kre­atyw­nych doko­nań? Jeżeli naj­trud­niej­sze dzie­ciń­stwo przy odpo­wied­nim wspar­ciu i zachę­cie może przejść w doro­słość ozna­cza­jącą nie tylko nor­malne życie i zno­śne osią­gnię­cia, ale także głę­bo­kie, ser­deczne rela­cje i wiel­kie suk­cesy? Jeśli nawet naj­więk­szą wraż­li­wość nie­prze­cięt­nego dziecka na wyzwa­nia można by, w sprzy­ja­ją­cych warun­kach, prze­kształ­cić w nama­calne prze­jawy odpor­no­ści? Co, jeśli, krótko mówiąc, ewi­dentne sła­bo­ści i pro­blemy wystę­pujące w mło­dym życiu da się obró­cić na dobre – poprzez alche­mię wspie­ra­ją­cej rodziny czy też spo­łecz­no­ści i zre­for­mo­wany sys­tem opieki?

Ta książka to opo­wieść o takiej zadzi­wia­ją­cej odmia­nie losu, bio­rąca począ­tek w bada­niach nad roz­wo­jem dziecka i trwa­ją­cych nie­mal całe życie bacz­nych obser­wa­cjach – pro­wa­dzo­nych przez mło­dego pedia­trę, potem, wsku­tek szczę­śli­wych oko­licz­no­ści, ojca, dziadka, aż w końcu siwego, dobrze zakon­ser­wo­wa­nego doradcę-kon­sul­tanta dzieci i rodzi­ców. Ta rela­cja, zara­zem naukowa i oso­bi­sta, ma zachę­cać i dawać nadzieję tym wszyst­kim, któ­rzy opie­kują się dziećmi, uczą je i wycho­wują, nie­po­koją się o nie, a także dla tych, któ­rzy tru­dzą się od dzie­ciń­stwa, żeby zro­zu­mieć źró­dło wła­snych doświad­czeń wyni­ka­ją­cych z róż­nic mię­dzy ludźmi. Jeśli twoje życie w jakim­kol­wiek stop­niu przy­po­mina moje, to nie­ustan­nie nie­po­ko­isz się o dobre samo­po­czu­cie i przy­szłość swo­ich dzieci, zacho­dzisz w głowę, do jakiego stop­nia ich zma­ga­nia i roz­terki mogą wyni­kać z two­ich. Pew­nie tak samo jak ja ogrom­nie cie­szysz się z ich trium­fów i przej­mu­jesz zmar­twie­niami, szczy­cisz ich doko­na­niami i nie­po­ko­isz poraż­kami.

Kiedy synowa była w ciąży i miał się uro­dzić nasz pierw­szy wnuk, moją żonę Jill i mnie pew­nej nocy wyrwał z naj­głęb­szego snu prze­ni­kliwy dzwo­nek tele­fonu przy łóżku. Dzwo­nił nasz syn, miesz­ka­jący trzy tysiące mil dalej, na Bro­okly­nie w Nowym Jorku. Jego uko­chana młoda żona, zbli­ża­jąca się do końca dru­giego try­me­stru ciąży, nie mogła spać z powodu ostrego bólu w boku i mied­nicy. Bar­dzo cier­piała i oboje strasz­nie się nie­po­ko­ili, zwłasz­cza że byli nowi­cju­szami, jeśli cho­dzi o ciążę i dzieci. Sta­ra­jąc się otrzą­snąć ze snu, Jill, pie­lę­gniarka, i ja w końcu uzy­ska­li­śmy wię­cej infor­ma­cji o tym bólu, usi­łu­jąc dokład­niej usta­lić jego umiej­sco­wie­nie, cha­rak­ter i moż­liwą przy­czynę. Przede wszyst­kim oboje mie­li­śmy obawy, że sygna­li­zuje on przed­wcze­sny poród, w trzy­dzie­stym dru­gim tygo­dniu ciąży, ze wszyst­kimi zwią­za­nymi z tym zagro­że­niami dla matki i dziecka. Jed­nak kiedy pozna­li­śmy szcze­góły, upew­ni­li­śmy się, że to tylko skurcz mię­śni spo­wo­do­wany pew­nie tym, że drobna kobieta z nie­zwy­kle wiel­kim brzu­chem gwał­tow­nie obró­ciła się w łóżku. Uspo­ko­ili­śmy mło­dych, że ból sam ustąpi, a sta­nie się to szyb­ciej pod wpły­wem okładu ogrze­wa­ją­cego i odpo­czynku. Po zakoń­cze­niu roz­mowy tele­fo­nicz­nej powie­dzia­łem do Jill ze zmę­cze­niem, że choć to naprawdę wspa­niałe, iż nasze dzieci zna­la­zły part­ne­rów i zało­żyły rodziny, to jed­nak przy­były nam następne osoby, o które musimy się trosz­czyć. Nie dość, że przez pra­wie trzy­dzie­ści lat stale zamar­twia­li­śmy się cho­ro­bami i innymi bolącz­kami wła­snej dwójki, to teraz jesz­cze doszła nam trójka: synowa, zięć i trzy­dzie­sto­dwu­ty­go­dniowy nie­na­ro­dzony wnuk! W dobrym sen­sie tego słowa, ale zawsze1.

Były to jed­nak prze­waż­nie pro­za­iczne, zwy­czajne tro­ski – nor­malne miny typo­wego rodzi­ciel­stwa: dwu­latka, która roz­cięła sobie wargę pod­czas upadku, pró­bu­jąc wysiu­siać się do umy­walki; pię­cio­la­tek, który czuł się samotny i opusz­czony w przed­szkol­nej sali; uczeń pod­sta­wówki, który zgu­bił w ciągu jed­nego roku pięć kur­tek i cztery kłódki do szafki na pod­ręcz­niki; dwu­na­sto­la­tek zastra­szany przez wąt­pli­wych kole­gów, któ­rzy wie­lo­krot­nie wkła­dali mu głowę do kubła na śmieci; pięt­na­sto­latka, która pod nie­obec­ność rodzi­ców, ku ich sta­łemu nie­za­do­wo­le­niu i iry­ta­cji, spra­szała kogo się da na imprezy w domu. To banalne pro­blemy, z któ­rymi, w takiej czy innej for­mie, sty­kają się nie­mal wszy­scy rodzice, wycho­wu­jąc dzieci. Choć z per­spek­tywy czasu wydają się śmieszne, w danej chwili bywają przy­czyną nie­ma­łego stresu i zmar­twie­nia.

Jed­nakże cier­pie­nia rodzica, któ­rego dziecko, syn albo córka, poważ­nie się zagu­biło – bio­rąc nar­ko­tyki, dopusz­cza­jąc się prze­stępstw albo nawią­zu­jąc nie­bez­pieczne związki – należą do zupeł­niej innej kate­go­rii. Bez­silne obser­wo­wa­nie, jak dziecko błą­dzi i zaczyna pono­sić prze­wi­dy­walne, czę­sto nie­od­wra­calne kon­se­kwen­cje zej­ścia na złą drogę, to ból wręcz fizyczny, „ści­ska­nie w dołku”, mdląca, prze­po­jona paniką roz­pacz i strach, które nie pozwa­lają spać, zaj­mują myśli w pracy i mogą stop­niowo, z powodu nie­po­ro­zu­mień, kon­flik­tów, żalu, znisz­czyć nawet naj­sil­niej­sze mał­żeń­stwo. Patrzeć, jak wła­sne dziecko zagłę­bia się w mroczny obszar pro­ble­mów psy­chicz­nych, nie­po­wo­dzeń w szkole albo prze­stęp­czo­ści, to ago­nia nie do opi­sa­nia. Choć ni­gdy jako rodzic nie zazna­łem takich zmar­twień, przez całe życie bez­po­śred­nio się z nimi sty­ka­łem – za pośred­nic­twem sio­stry, o któ­rej wię­cej opo­wiem w swoim cza­sie.

Ta książka, gorąco na to liczę, może przy­nieść pocie­sze­nie i nadzieję tym wszyst­kim umę­czo­nym bli­skim: rodzi­com, nauczy­cie­lom, rodzeń­stwu i innym, który stra­cili już wiarę w dziecko, w to, że wyj­dzie ono na pro­stą, i któ­rych wiara w jego wro­dzoną dobroć i poten­cjał została pod­wa­żona. W meta­fo­rze, od któ­rej ta publi­ka­cja bie­rze swój enig­ma­tyczny tytuł – w poję­ciach „orchi­dei” i „mle­cza” – kryje się bowiem głę­boka i czę­sto pomocna prawda o źró­dłach jego pro­ble­mów i moż­li­wo­ściach ich roz­wią­za­nia. Prze­waż­nie dzieci – w naszych rodzi­nach, kla­sach czy spo­łecz­no­ściach – w więk­szym albo mniej­szym stop­niu są jak mle­cze: pod­le­wane, rosną i kwitną nie­mal wszę­dzie tam, gdzie zostały wysiane. Ich dobre samo­po­czu­cie wynika z wro­dzo­nej siły i odpor­no­ści. Są jed­nak też inne, przy­po­mi­na­jące orchi­dee, które tak jak te kwiaty, niepod­le­wane, mogą zmar­nieć, ale też potra­fią pięk­nie roz­kwit­nąć, jeżeli oto­czy się je odpo­wied­nią opieką.

Pod­czas gdy kon­wen­cjo­nalna prawda głosi, że dzieci wyka­zują sła­bość albo odpor­ność na wyzwa­nia, jakie sta­wia przed nimi świat, nasze i innych bada­nia coraz wyraź­niej poka­zują, że dualizm sła­bość/odpor­ność jest z gruntu fał­szywy, albo co naj­mniej mylący. To wadliwa dycho­to­mia, która przy­pi­suje sła­bość albo siłę – kru­chość albo twar­dość – poszcze­gól­nym pod­gru­pom dzieci i maskuje fakt, że one po pro­stu się róż­nią, tak jak orchi­dee i mle­cze, pod wzglę­dem wraż­li­wo­ści na warunki życiowe, które je ota­czają i dostar­czają im pożywki. Więk­szość naszego potom­stwa, jak mle­cze, dobrze się roz­wija nawet w naj­trud­niej­szych, naj­cięż­szych sytu­acjach życio­wych, a mniej­szość, jak orchi­dee, albo pięk­nie zakwita, albo, nie­stety, usy­cha, zależ­nie od tego, jak się nimi opie­ku­jemy. Niniej­sza książka ujaw­nia zba­wienną tajem­nicę: że te z dzieci orchi­dei, które się zała­mują i nie dają rady, łatwo mogą odżyć i naprawdę zabły­snąć.

Są jed­nak i inne powody, dla któ­rych, czy­tel­niku, możesz zechcieć zapo­znać się z naukową histo­rią opo­wie­dzianą w tej książce. Na przy­kład jesteś rodzi­cem, który sta­ra­jąc się dobrze wycho­wać bar­dzo róż­niące się od sie­bie potom­stwo, zmaga się z przy­krą świa­do­mo­ścią, że jeden roz­miar nie pasuje na wszyst­kich. Może masz dziecko, które boryka się z poważ­nymi trud­no­ściami w szkole i w życiu, cho­ciaż intu­icja ci mówi, że to wyjąt­kowa i szcze­gól­nie obie­cu­jąca młoda istota. Nie­wy­klu­czone też, że jesteś szkol­nym nauczy­cie­lem szu­ka­ją­cym spo­sobu, żeby lepiej zro­zu­mieć nie­opa­no­waną mena­że­rię, jaką sta­no­wią dzieci, które masz uczyć (i wycho­wy­wać!). A może meta­fora z orchi­deą i mle­czem sym­bo­li­zuje dla cie­bie oso­bi­stą prawdę, którą zawsze prze­czu­wa­łeś, ale nie zda­wa­łeś sobie sprawy z jej ist­nie­nia i o niej nie mówi­łeś. Na następ­nych stro­nach przed­sta­wię naukowe odkry­cia i rady odno­szące się nie tylko do orchi­dei, ale także do mle­czy. Te dru­gie, cho­ciaż mniej zagro­żone niż orchi­dee, mają wła­sny nie­po­wta­rzalny zespół cech fizycz­nych i psy­chicz­nych, i zro­zu­mie­nie wią­żą­cych się z nimi skłon­no­ści może przy­nieść rodzi­cowi więk­szą świa­do­mość, pro­wa­dzącą do suk­cesu i zado­wo­le­nia. A same mle­cze i tak stają w obli­czu róż­nych okrut­nych oko­licz­no­ści życio­wych, szans i moż­li­wo­ści. Jak wiemy z obser­wa­cji kwia­tów w śro­do­wi­sku natu­ral­nym, nie­za­leż­nie od tego, jak silny i odporny jest dany gatu­nek, wszyst­kie w jakimś momen­cie życia mogą zmar­nieć. Dla­tego, choć punk­tem wyj­ścia tej książki jest podat­ność czło­wieka na wpływ oto­cze­nia w dzie­ciń­stwie, nasze pocho­dze­nie i wraż­li­wość kształ­tują nas pod­czas całej drogi życio­wej, także w okre­sie doj­rza­ło­ści i na sta­rość. Dla­tego istoty ludz­kie nie są wcale deli­kat­nym gatun­kiem – mają liczne potężne moż­li­wo­ści, żeby się odra­dzać i odzy­ski­wać siły.

Mam skromny, ale poważny zamiar zaofe­ro­wać w kolej­nych roz­dzia­łach uży­teczną wie­dzę i pomoc sze­ro­kiemu gronu czy­tel­ni­ków. Prze­śle­dzimy pierw­sze bada­nia doty­czące stresu wobec prze­ciw­no­ści w roz­woju fizycz­nym i psy­chicz­nym dziecka. Przy­znam szcze­rze, że cza­sami tylko dzięki przy­pad­ko­wym i nie­ocze­ki­wa­nym odkry­ciom nauko­wym zoba­czymy, skąd biorą się u dzieci zasad­ni­cze róż­nice w neu­ro­bio­lo­gicz­nej wraż­li­wo­ści na spo­łeczne kon­tek­sty. Omó­wię aktu­alną wie­dzę o pocho­dze­niu orchi­dei i mle­czy, wyja­śnię, dla­czego w tej samej rodzi­nie nie wychowa się dwojga takich samych dzieci i jak epi­ge­ne­tyka rewo­lu­cjo­ni­zuje nasze rozu­mie­nie współ­od­dzia­ły­wa­nia geny–śro­do­wi­sko przy okre­śla­niu, kim jeste­śmy i kim się sta­niemy. Opie­ra­jąc się na dotych­czas uzy­ska­nych danych, przed­sta­wię, w jaki spo­sób róż­nice mię­dzy orchi­de­ami i mle­czami wpły­wają na zdro­wie i genezę cho­rób prze­wle­kłych, roz­wój ogólny, kształ­to­wa­nie się zdol­no­ści do nauki oraz reak­cje na medyczne inter­wen­cje zapo­bie­gaw­cze. Prze­ana­li­zuję, co wiemy o miło­ści, wspar­ciu i zachę­cie w przy­padku orchi­dei – czy będzie to twoje dziecko, uczeń, pacjent, czy nawet ty sam – i jak wyko­rzy­stać jej cudowny poten­cjał w śro­do­wi­skach, które kreu­jemy. Dla orchi­dei świat bywa cza­sami prze­ra­ża­ją­cym i przy­tła­cza­ją­cym miej­scem, ale przy życz­li­wej pomocy i wspar­ciu może ona, jak ku naszemu zasko­cze­niu odkry­li­śmy, radzić sobie rów­nie dobrze, a nawet lepiej niż rówie­śnicy w typie mle­czy. W końcu orchi­deę okre­śla nie sła­bość, ale wraż­li­wość, i jeśli otrzyma ona odpo­wied­nie wspar­cie, ta wraż­li­wość może przy­nieść jej w życiu wielką radość, powo­dze­nie i satys­fak­cję.

Oma­wia­jąc cechy orchi­dei, wezmę także pod uwagę tych z nas, któ­rzy są bar­dziej w typie mle­czy, i dowiodę, jak ważni są oni w „pomna­ża­niu dobra na świe­cie”, mówiąc sło­wami Geo­rge Eliot2. Choć wybitne w wielu wymia­rach, mle­cze mają wła­sne pro­blemy i ogra­ni­cze­nia, które należy okre­ślić i zro­zu­mieć. Prze­ko­namy się, że za wygod­nymi w uży­ciu kate­go­riami „orchi­dea” i „mlecz” kryje się bar­dziej odpo­wia­da­jące rze­czy­wi­sto­ści kon­ti­nuum, całe spek­trum wraż­li­wo­ści, w któ­rym każdy z nas ma swoje miej­sce. Na koniec zechcę pod­kre­ślić jakże ważną kom­ple­men­tar­ność orchi­dei i mle­czy: uży­tecz­ność jed­nych dla dru­gich, a nawet ich miło­ści do sie­bie wza­jem­nie, syme­trycz­ność ich ról w histo­rii czło­wieka oraz koewo­lu­cji jako róż­nych, ale rów­nie sku­tecz­nych roz­wią­zań głę­bo­kich dyle­ma­tów, wobec któ­rych sta­wia nas życie.

Żyjemy obec­nie w cza­sach odra­dza­ją­cej się pogardy – być może bez­pre­ce­den­so­wej w całym naszym życiu – wobec tych naj­bar­dziej wraż­li­wych i bez­bron­nych oraz obo­wiązku opieki nad nimi. W coraz więk­szej licz­bie państw – co, nie­stety, chyba naj­bar­dziej widać w moim wła­snym – są oni wyśmie­wani i spy­chani na mar­gi­nes: ubo­gich wini się za ich biedę, bez­dom­nych uważa się za leni­wych i nie­zdol­nych, ucie­ka­ją­cych przed prze­śla­do­wa­niami odsyła się z powro­tem, prze­cięt­nych się igno­ruje, a „braci naj­mniej­szych”1 odrzuca się i zapo­mina. To powszechny i, nie­stety, coraz bar­dziej nasi­la­jący się trend: nego­wa­nie potrzeb i postu­la­tów najbar­dziej mar­gi­na­li­zo­wa­nych, pozba­wio­nych praw oby­wa­tel­skich, bez­bron­nych ludzi.

Jed­nak szer­szy wydźwięk tej książki naj­le­piej ilu­struje jakże praw­dziwe stwier­dze­nie, że to dzieci są naj­bar­dziej wraż­liwe i deli­katne z tych wszyst­kich, któ­rzy pozo­stają z dala od wła­dzy, naj­bar­dziej zależne wśród tych, któ­rzy, aby prze­żyć, muszą pole­gać na łasce i dobrej woli innych. To dzieci nie są zdolne same o sie­bie zadbać, nie wytrzy­mują bez opieki albo pomocy, są naj­bar­dziej podatne na porażki i uchy­bie­nia rzą­dów. Cho­ciaż wśród nich orchi­dee, jak się wkrótce prze­ko­namy, są szcze­gól­nie wyczu­lone i żywo reagują na to, jak trak­tu­jemy, jak chro­nimy nasze potom­stwo, w więk­szej skali, skali ludz­kich spo­łe­czeństw i całych popu­la­cji, takimi orchi­de­ami są wszyst­kie dzieci.

Ewan­ge­lia według św. Mate­usza 25, 40 (wszyst­kie przy­pisy z gwiazdką pocho­dzą od tłu­maczki). [wróć]

Roz­dział 1

Historia dwojga dzieci

To cud

że kwiat rośnie

za kwia­tem

rów­nie piękny –

jakby luster

nie­malże dosko­na­łych

nie można było

poka­zy­wać za czę­sto –

spo­wija je cisza –

– w tej samej prze­strzeni.

Wil­liam Car­los Wil­liams, The Crim­son Cyc­la­men

które jak orchi­dee i mle­cze jaskrawo róż­nią się pod wzglę­dem wraż­li­wo­ści na wpływ śro­do­wi­ska; pisała się powoli, ale bez prze­rwy przez dwa­dzie­ścia pięć lat badań labo­ra­to­ryj­nych i tere­no­wych. To histo­ria, w którą autor nie­wąt­pli­wie głę­boko się zaan­ga­żo­wał, zarówno zawo­dowo, jak i pry­wat­nie, jako jeden z bada­czy, ale także jako jedno z dzieci, dla któ­rych stała się bole­śnie i ujmu­jąco praw­dziwa, zanim jesz­cze było co opo­wia­dać.

Opo­wieść o orchi­dei i mle­czu zaczyna się od dwójki rudo­wło­sych dzieci, z któ­rych jed­nym byłem ja. Uro­dziły się w latach pięć­dzie­sią­tych w kali­for­nij­skiej rodzi­nie z klasy śred­niej, ale choć dzie­liły je ponad dwa lata, miały iden­tyczne dzie­ciń­stwo, jakby były bliź­nię­tami. Jedno i dru­gie, wycho­wy­wane z całą miło­ścią, w atmos­fe­rze nadziei i peł­nych opty­mi­zmu ocze­ki­wań poko­le­nia powo­jen­nego, będące dla sie­bie wza­jem­nie naj­lep­szymi i naj­wier­niej­szymi przy­ja­ciółmi, nie róż­niły się uspo­so­bie­niem, inte­li­gen­cją ani wraż­li­wo­ścią w zakre­sie, w jakim to moż­liwe, gdy cho­dzi o brata i sio­strę. Jed­nak pod­czas kry­zysu w życiu rodzin­nym ścieżki tych dzieci się rozdzie­liły: jedno zaczęło robić karierę naukową, roz­sze­rzać i pogłę­biać przy­jaź­nie, zawarło dłu­gie szczę­śliwe mał­żeń­stwo i wio­dło naprawdę udane życie, aż wstyd; dru­gie nato­miast wstą­piło na tra­jek­to­rię coraz więk­szych pro­ble­mów psy­chicz­nych, samot­no­ści, nara­sta­ją­cej roz­pa­czy i psy­chozy.

Moja młod­sza sio­stra Mary była pie­go­watą, uro­czą dziew­czynką, która pew­nego dnia miała zamie­nić się w młodą kobietę o ude­rza­ją­cej uro­dzie. Jako dziecko anio­łek, zarówno pod wzglę­dem powierz­chow­no­ści, jak i cha­rak­teru, cza­ro­wała wszyst­kich, któ­rzy ją widzieli i znali, skwa­pli­wym uśmie­chem powo­du­ją­cym dołeczki w policz­kach, nie­śmiałą rezerwą i bystro­ścią umy­słu, wyraź­nie widoczną w nie­bie­skich oczach. W okre­sie dora­sta­nia zmie­niła imię z Betty na Mary, co można uznać za wzru­sza­jącą próbę „zre­se­to­wa­nia” swo­jego mło­dego życia, żeby zacząć je od nowa. Jed­nak pod­czas powol­nej drogi w dół, ku cier­pie­niu i bez­rad­no­ści, nie stra­ciła daw­nych god­nych podziwu cech, może ukry­tych, ale naprawdę nie­zwy­kłych. Miała arty­styczną duszę i nie­mal intu­icyjną zdol­ność two­rze­nia pięk­nych, urze­ka­ją­cych wnętrz. W innych oko­licz­no­ściach mogłaby zostać uznaną pro­jek­tantką albo deko­ra­torką i do dziś wiele nale­żą­cych do niej obra­zów, foteli, ozdób i deko­ra­cji, cen­nych dla nas pamią­tek, zdobi domy jej braci, córki, bra­ta­nic i bra­tan­ków. Jed­nak jej naj­więk­szym atu­tem, choć może naj­mniej spek­ta­ku­lar­nym, była ogromna inte­li­gen­cja, która ujaw­niała się coraz bar­dziej, w miarę jak Mary dora­stała i stu­dio­wała, uzy­sku­jąc licen­cjat na Stan­ford Uni­ver­sity, a potem magi­ste­rium na Harvar­dzie. Była uwa­żana przez wykła­dow­ców nie tylko za pilną i obie­cu­jącą stu­dentkę, ale także za młodą, zdolną badaczkę o nie­zwy­kle wni­kli­wym i bły­sko­tli­wym umy­śle. Była nie­wąt­pli­wie naj­in­te­li­gent­niej­sza, naj­by­strzej­sza i najbar­dziej kre­atywna z całej naszej rodziny, a star­szy brat sta­no­wił zale­d­wie jej cień, jeśli cho­dzi o polot i wyobraź­nię. Intro­wer­tyczna i nie­śmiała z natury oraz pod wzglę­dem skłon­no­ści, w póź­niej­szym okre­sie dzie­ciń­stwa nauczyła się przy­cią­gać uwagę i zdo­by­wać sym­pa­tię innych dzieci, nawią­zu­jąc bli­skie i satys­fak­cjo­nu­jące rela­cje. Wiele z tych szkol­nych przy­jaźni prze­trwało, mimo coraz bar­dziej pogar­sza­ją­cego się, nie­stety, stanu jej zdro­wia w okre­sie doro­sło­ści.

I ta dziew­czynka, nie­mowlę o rudych krę­co­nych wło­skach, którą rodzice przy­wieźli do domu, kiedy mia­łem trzy lata, stała się moim pierw­szym przy­ja­cie­lem i nie­za­wod­nym, bo stale obec­nym towa­rzy­szem; spę­dza­łem z nią całe godziny na zaba­wie, wymy­śla­niu histo­rii, fan­ta­zjo­wa­niu. Rzadko nudzi­li­śmy się ze sobą, wspól­nie snu­li­śmy nie­koń­czące się histo­rie, pełne przy­gód i intryg, nawza­jem kar­mi­li­śmy swoją potrzebę magicz­nych wyima­gi­no­wa­nych prze­żyć. Podzi­wia­łem jej pomy­sło­wość, kiedy pod­czas pew­nej pamięt­nej prze­rwy na drzemkę wsa­dziła sobie do nosa rodzynki, jedną po dru­giej, całą ich paczkę, co skoń­czyło się jazdą do leka­rza. Tam, pokryte ślu­zem, wyjęto je dłu­gimi błysz­czą­cymi klesz­czami, które zagłę­biały się w dziurki od nosa trzy­latki. Stale wyrze­ka­łem gło­śno na jej skłon­ność do cho­roby loko­mo­cyj­nej pod­czas dłuż­szych podróży samo­cho­dem, kiedy nie­za­wod­nie wymio­to­wała na sie­dze­nie mię­dzy nami; kie­dyś obrzy­gała także swo­jego brata, a nawet, co było nie do wyba­cze­nia, jego cenny „namiot indiań­ski” (tak nazy­wany, bo nie zna­łem jesz­cze wtedy słów „tipi” ani „wigwam”). Mar­twi­łem się o jej bez­pie­czeń­stwo. Pew­nego razu pod­czas pla­żo­wa­nia ruszy­łem jej na pomoc, kiedy z nadmu­chi­wa­nym kołem ratun­ko­wym w pasie skoń­czyła w wodzie jako odwró­cona boja, z pupą i nogami w powie­trzu; gdy została prze­krę­cona z powro­tem, pluła wodą mor­ską. Ona i ja byli­śmy nie tylko rodzeń­stwem, ale i naj­lep­szymi kum­plami o podob­nie nie­po­skro­mio­nej wyobraźni, rów­nymi part­ne­rami we wspa­nia­łych, hała­śli­wych, nie­zna­ją­cych gra­nic zaba­wach, w któ­rych obo­wią­zy­wały nie­liczne zasady. Choć nie powie­dział­bym tego wtedy, naprawdę ją kocha­łem – tak jak pię­cio­la­tek może kochać swoją sio­strę – a ona kochała mnie.

Kiedy na świe­cie, pra­wie dzie­sięć lat póź­niej, poja­wił się nasz młod­szy brat, wspól­nie upa­ja­li­śmy się rolą star­szego rodzeń­stwa i razem z rodzi­cami uwiel­bia­li­śmy nie­spo­dzie­wa­nego nowego członka rodziny z mar­chew­kową czu­pryną. Archi­walna kartka bożo­na­ro­dze­niowa z 1957 roku, kiedy nasz bra­ci­szek Jimie miał dwa mie­siące, tak dobrze oddaje tę rodzinną czu­łość, że od tego czasu nosi nazwę „Hołd Trzech Króli”. Mary i ja jesz­cze zbli­ży­li­śmy się do sie­bie, cie­sząc się razem z przy­by­cia nie­mow­lę­cia i tylko cza­sem rywa­li­zu­jąc o jego względy. Kiedy z począt­kiem doj­rze­wa­nia nasze ciała i umy­sły zaczęły się zmie­niać, wkro­czy­li­śmy w ten okres zwią­zani bli­ską i ser­deczną wię­zią, jaka może łączyć jedy­nie rodzeń­stwo – ze wspa­nia­łymi wspo­mnie­niami, oto­czeni miło­ścią rodziny, wyzna­jąc podobne poglądy na świat i życie.

I wtedy runęło niebo. Nasza rodzina prze­pro­wa­dziła się pięć­set mil na pół­noc, w rejon zatoki San Fran­ci­sco; ojciec, naj­wy­raź­niej wieczny stu­dent, zamie­rzał robić dok­to­rat w Stan­for­dzie. Na kilka mie­sięcy przed pod­ję­ciem decy­zji o prze­no­si­nach wpadł w głę­boką depre­sję – mówiąc ówcze­snym języ­kiem, prze­ży­wał „zała­ma­nie ner­wowe” i przez całe dnie leżał na kana­pie w salo­nie. Nie mógł pra­co­wać, zacho­wy­wał się apa­tycz­nie i pła­kał. Stra­cił wiarę w przy­szłość. Nie­mniej prze­nie­śli­śmy się na pół­noc, gdzie całe nasze życie się zmie­niło. Nagle wszystko stało się nowo­ścią i wyzwa­niem, nie­znane oto­cze­nie budziło nie­po­kój. Oko­lica, w któ­rej się teraz bawi­li­śmy, wyda­wała się obca; szkoły, do któ­rych cho­dzi­li­śmy, były zalud­niane przez tłumy bez­i­mien­nych dzieci; i nawet nasi rodzice czuli się zagu­bieni, nie­za­ko­twi­czeni na tych nie­zna­jo­mych burz­li­wych wodach. Mary i ja cho­dzi­li­śmy do nowych nie­zna­nych pod­sta­wó­wek, a po roku czy dwóch prze­szli­śmy do jesz­cze bar­dziej nie­zna­nych (i nie­przy­ja­znych) gim­na­zjów. Nasza matka, zajęta opieką nad małym dziec­kiem, sta­rała się, jak mogła, zła­go­dzić wstrząs, jakim były zmiany w naszym życiu, ale ojciec, który z kolei miał wspie­rać ją, wpadł w wir zajęć, prac nauko­wych i obo­wiąz­ków stu­denc­kich. Mał­żeń­stwo naszych rodzi­ców, zawsze tar­gane nie­zgodą – z powodu finan­sów, wyma­gań wobec dzieci, sprzecz­nych inte­re­sów i wyima­gi­no­wa­nych pre­ten­sji – nie­po­ko­jąco zaczęło zmie­rzać w stronę poważ­nych kon­flik­tów, nawet z uży­ciem siły. Zmarli uko­chani dziad­ko­wie i dwaj stry­jo­wie; prze­pro­wa­dzi­li­śmy się ponow­nie, do nowego domu bli­żej kam­pusu uni­wer­sy­tec­kiego, i ojciec, uzy­skaw­szy wresz­cie dok­to­rat, pod­jął nową, jesz­cze bar­dziej wyma­ga­jącą pracę.

Żadne z tych wyda­rzeń, wpraw­dzie licz­nych i nastę­pu­ją­cych zaraz po sobie, nie było w życiu mło­dej rodziny u progu lat sześć­dzie­sią­tych szcze­gól­nie uciąż­liwe ani trudne. W grun­cie rze­czy wiele rodzin doświad­cza podob­nych zawi­ro­wań i kom­pli­ka­cji, a nie­które napo­ty­kają naprawdę poważne prze­ciw­no­ści, które nie dla wszyst­kich koń­czą się szczę­śli­wie. Ale te wszyst­kie zmiany razem, choćby i pro­za­iczne, oka­zały się trau­ma­tyczne dla mojej sio­stry. W wyniku ponow­nej prze­pro­wadzki i przej­ścia do miej­sco­wego gim­na­zjum naba­wiła się poważ­nej cho­roby, któ­rej przez kilka mie­sięcy nie można było zdia­gno­zo­wać. Nawra­ca­jąca gorączka, wysypka na całym ciele, która poja­wiała się i zni­kała, powięk­szona śle­dziona i obrzmiałe węzły chłonne nasu­wały podej­rze­nia, że to może być bia­łaczka albo chło­niak, co skut­ko­wało serią poby­tów w szpi­talu i bole­snych, inwa­zyj­nych badań. W końcu jed­nak, kiedy mojej sio­strze zaczęły puch­nąć stawy i odczu­wała ogromny ból, uznano, że cierpi na cho­robę Stilla, nie­zwy­kle ostrą postać mło­dzień­czego reu­ma­to­idal­nego zapa­le­nia sta­wów. Rodzice zabrali ją ze szkoły i spę­dziła cały rok w łóżku, leczona aspi­ryną, ste­ry­dami i na prze­mian to cie­płymi, to znów zim­nymi okła­dami, żeby zła­go­dzić ból i obrzęk sta­wów. Jako star­szy brat, wstrzą­śnięty i prze­ra­żony, patrzy­łem, jak w sypialni na końcu kory­ta­rza roz­pada się życie Mary. Cho­ciaż od tam­tej pory stale cier­piała na ataki artre­ty­zmu, pod koniec roku na tyle doszła do sie­bie, aby wró­cić do nor­mal­nego funk­cjo­no­wa­nia.

Nie­stety, nor­malne funk­cjo­no­wa­nie nie było jej widać dane. Wsku­tek chro­nicz­nej cho­roby fizycz­nej Mary zaczęła wyka­zy­wać nie­po­ko­jące oznaki w sfe­rze zdro­wia psy­chicz­nego. Coraz mniej jadła i tra­ciła na wadze, prze­stała spo­ty­kać się z przy­ja­ciółmi, aż w końcu stwier­dzono u niej ano­rek­sję, zabu­rze­nie odży­wia­nia, które dotyka bar­dzo wiele dziew­cząt w okre­sie dora­sta­nia. Mary raz po raz wra­cała do szpi­tala na tera­pię i przy­mu­sowe doży­wia­nie, była wysy­łana do róż­nych szkół z inter­na­tem, pole­ca­nych przez leczą­cych ją psy­chia­trów, ale popa­dała w coraz więk­szą depre­sję, coraz gorzej spała, wyco­fy­wała się z życia towa­rzy­skiego i prze­ja­wiała coraz dziw­niej­sze zacho­wa­nia. Pod koniec szkoły śred­niej zdia­gno­zo­wano u niej, zgod­nie z prze­wi­dy­wa­niami, schi­zo­fre­nię – była to naj­gor­sza z medycz­nego punktu widze­nia wia­do­mość, jaką można prze­ka­zać rodzi­com, może z wyjąt­kiem zawia­do­mie­nia o śmierci dziecka.

Jed­nak wro­dzone zdol­no­ści pozwo­liły jej pod­jąć stu­dia licen­cjac­kie w Stan­for­dzie; tam, mimo cią­głych pro­ble­mów ze zdro­wiem psy­chicz­nym, stale się wyróż­niała. Jeśli spoj­rzeć wstecz, cztery lata, które spę­dziła w col­lege’u, sta­no­wiły nie­prze­rwany ciąg suk­ce­sów aka­de­mic­kich, cho­ciaż jej stan wciąż się pogar­szał. Po uzy­ska­niu dyplomu i krót­kim okre­sie nie­do­koń­czo­nych stu­diów praw­ni­czych w San Fran­ci­sco została przy­jęta na kurs teo­lo­giczny do Harvard Divi­nity School. Liczyła, że będzie tam badać oso­bi­ste prze­ży­cia reli­gijne i ich zbież­ność z obja­wami cho­rób psy­chicz­nych. Jed­nak jej wła­sna cho­roba – głów­nie obja­wia­jąca się sły­sze­niem nie­przy­ja­znych, nie­po­ko­ją­cych gło­sów i okre­sami kata­to­nii, kiedy nie mogła się ruszać ani mówić – spo­wo­do­wała u niej jesz­cze więk­sze spu­sto­sze­nia. Mary kilka razy prze­by­wała w miej­sco­wym szpi­talu psy­chia­trycz­nym, nawią­zy­wała rela­cje sek­su­alne z przy­god­nymi męż­czy­znami, w końcu zaszła w ciążę. Poród był trudny i długi, a jej córka, obec­nie uro­cza trzy­dzie­sto­ośmio­let­nia kobieta, dziecko spe­cjal­nej tro­ski, przy­szła na świat w sta­nie asfik­sji i z napa­dami drgaw­ko­wymi. Mimo trud­no­ści zwią­za­nych z opieką nad upo­śle­dzo­nym dziec­kiem, zma­ga­jąc się z wła­sną poważną, kom­pli­ku­jącą życie cho­robą, moja sio­stra oka­zała się odpo­wie­dzialną, opie­kuń­czą matką, która wycho­wała córkę w atmos­fe­rze miło­ści i tro­ski. Dole­gli­wo­ści psy­chiczne Mary wciąż jed­nak dawały o sobie znać, powo­du­jąc u niej zagu­bie­nie i roz­pacz, a jej doro­słe życie powoli zamie­niało się w ruinę, która trzy­mała się, ledwo, ledwo, dzięki wytrwa­ło­ści rodziny i jej wła­snemu samo­za­par­ciu, żeby się nie pod­da­wać.

Nieprzypadkowy przydział chorób i nieszczęść

Dla­czego jedne dzieci cią­gle mają pro­blemy, a dru­gie odno­szą suk­cesy? Dla­czego życie nie­któ­rych ludzi pełne jest nie­po­wo­dzeń, a innych – satys­fak­cji i zado­wo­le­nia? Dla­czego jedni cho­rują i umie­rają młodo, pod­czas gdy dru­dzy, ich rówie­śnicy, w dobrym zdro­wiu doży­wają sta­ro­ści? Czy to po pro­stu kwe­stia szczę­ścia i przy­padku, czy może ist­nieją wcze­sne symp­tomy roz­woju zapo­wia­da­jące powo­dze­nie albo porażkę? Dla­czego życie ska­zało moją sio­strę na roz­pacz i powolne dąże­nie do kata­strofy, pod­czas gdy mnie – na nie­ocze­ki­wany i w dużej mie­rze nie­za­słu­żony suk­ces? Te pyta­nia pobu­dzały moją wyobraź­nię, inspi­ro­wały mnie jako mło­dego pedia­trę do pogłę­bia­nia wie­dzy, aż w końcu dopro­wa­dziły do odkry­cia w roz­woju dziecka wyraź­nych roz­bież­no­ści, także zdro­wot­nych, które, gdy wcho­dzi ono w doro­słość, kształ­tują jego dal­sze życie.

Z epi­de­mio­lo­gii – nauki o zdro­wiu i cho­ro­bach ludz­kich popu­la­cji – wiemy na pewno, że ist­nieje wyraźna dys­pro­por­cja mię­dzy cho­robą i dobrym samo­po­czu­ciem. Zamiesz­czony tu wykres ilu­struje wyniki badań sta­no­wiące pod­stawę naszego spo­sobu myśle­nia o pro­ble­mach zdro­wia ludz­ko­ści: 15–20% dzieci cierpi na więk­szość cho­rób fizycz­nych i psy­chicz­nych wykry­tych w danej popu­la­cji w okre­ślo­nym cza­sie.

A skoro sta­ty­stycz­nie 15–20% dzieci sta­nowi połowę pacjen­tów służby zdro­wia, musi to także odpo­wia­dać więk­szo­ści pono­szo­nych przez nią wydat­ków. Co wię­cej, tę samą dys­pro­por­cję w zacho­ro­wal­no­ści stwier­dza się w popu­la­cjach osób doro­słych i są dowody, że tymi wła­śnie doro­słymi stają się dzieci o nie­współ­mier­nym do reszty udziale w lecze­niu cho­rób. A zatem te same dzieci, które niosą nad­mierne brze­mię zwią­zane z cho­ro­bami, wyra­stają na doro­słych, któ­rzy także cier­pią ponad miarę. Warto zauwa­żyć, że doty­czy to dzieci na całym świe­cie: w pań­stwach boga­tych i ubo­gich, w spo­łe­czeń­stwach socja­li­stycz­nych i kapi­ta­li­stycz­nych, na każ­dym kon­ty­nen­cie, na wscho­dzie i zacho­dzie, na pół­kuli pół­noc­nej i połu­dnio­wej. Zna­cze­nie tych obser­wa­cji dla służby zdro­wia jest oczy­wi­ste: gdy­by­śmy potra­fili zro­zu­mieć przy­czyny róż­nic zdro­wot­nych u tej mniej­szo­ści dzieci, mogli­by­śmy wyeli­mi­no­wać połowę cho­rób fizycz­nych i zabu­rzeń psy­chicz­nych w ramach popu­la­cji i znacz­nie zre­du­ko­wać koszty lecze­nia. Ina­czej mówiąc, dałoby się stwo­rzyć bar­dziej zrów­no­wa­żone spo­łe­czeń­stwa, ze szczę­śliw­szymi, zdrow­szymi ludźmi. Powsta­łyby także sil­niej­sze rodziny, o mniej­szych dole­gli­wo­ściach fizycz­nych i psy­chicz­nych, rodzice i dzieci z wido­kami na lep­szą przy­szłość, pełną nadziei i opty­mi­zmu.

Uzy­skane wie­lo­krot­nie, repre­zen­ta­tywne wyniki ana­liz doty­czą­cych pedia­trycz­nej opieki zdro­wot­nej: 15–20% dzieci – w przy­bli­że­niu jedno na pięć – z każ­dej popu­la­cji dzie­cię­cej cierpi na prze­szło połowę cho­rób i zabu­rzeń psy­chicz­nych wystę­pu­ją­cych w całej popu­la­cji i sta­nowi więk­szość korzy­sta­ją­cych z opieki zdro­wot­nej.

Zły stan zdro­wia dzieci i póź­niej­sza zacho­ro­wal­ność doro­słych nie są więc przy­pad­kowe. Cho­roby nie wystę­pują „równo i spra­wie­dli­wie” w całej popu­la­cji dzie­cię­cej, lecz doty­kają tylko nie­liczne z nich, jak moja sio­stra. Dla­tego też w pod­gru­pach dzieci ist­nieją sys­te­ma­tyczne, zna­czące róż­nice pro­cen­towe, jeśli cho­dzi o zacho­ro­wa­nia, i nie wyni­kają one wyłącz­nie z natury (to zna­czy z gene­tyki) ani z wycho­wa­nia (czyli z doświad­czeń i kon­taktu z oto­cze­niem), ale z nie­usta­ją­cego i sys­te­ma­tycznego oddzia­ły­wa­nia mię­dzy naturą i wycho­wa­niem, a więc inte­rak­cji geny–śro­do­wi­sko. Zro­zu­mie­nie tych inte­rak­cji dopro­wa­dzi nas w swoim cza­sie do naj­now­szych odkryć dopiero kształ­tu­ją­cej się dzie­dziny wie­dzy, jaką jest epi­ge­ne­tyka, a nawet jesz­cze dalej. Naj­pierw jed­nak musimy powró­cić na począ­tek i dowie­dzieć się, dla­czego stan zdro­wia poszcze­gól­nych dzieci tak bar­dzo różni się w zależ­no­ści od grupy, do któ­rej należą, i kim są te nie­szczę­sne, nie­pro­por­cjo­nal­nie dużo cho­ru­jące3.

Cho­ciaż pod­cho­dzę scep­tycz­nie do typo­lo­gii i zbyt uprosz­czo­nego kate­go­ry­zo­wa­nia, w sze­ro­kim pro­gra­mie badań odkry­li­śmy z kole­gami, że dzieci prze­ja­wiają bar­dzo różne wewnętrzne, bio­lo­giczne spo­soby reago­wa­nia na oto­cze­nie. Ujmu­jąc krótko to, co, jak póź­niej zoba­czymy, wyka­zała nauka, możemy powie­dzieć dla wygody, że reak­cje te dzielą się na dwie odrębne kate­go­rie. Nie­które dzieci, jak mle­cze, wyka­zują nie­zwy­kłą zdol­ność radze­nia sobie w nie­mal wszyst­kich śro­do­wi­skach, w jakich się znajdą. Mle­cze rosną i kwitną wszę­dzie tam, gdzie wykieł­kują – od żyznych gór­skich łąk po szcze­liny w miej­skich chod­ni­kach. Inne, jak orchi­dee, są ogrom­nie wraż­liwe na oto­cze­nie; dzieci będące ich odpo­wied­ni­kami są szcze­gól­nie słabe w trud­nych warun­kach, ale też nie­zwy­kle witalne w warun­kach sprzy­ja­ją­cych i wtedy odno­szą suk­cesy.

Meta­fory te – dziecko orchi­dea i dziecko mlecz – wywo­dzą się z mojej krót­kiej zna­jo­mo­ści, sprzed pra­wie dwu­dzie­stu lat, z pew­nym star­szym Szwe­dem, który przy­szedł na wykład wygła­szany przeze mnie na Stan­ford Uni­ver­sity. Kiedy powie­dzia­łem, co mia­łem do powie­dze­nia, spo­mię­dzy ławek wyszedł na począ­tek sali wykła­do­wej pomarsz­czony sta­ru­szek z krza­cza­stymi brwiami o wyglą­dzie Yody, opie­ra­jący się na krzy­wej niczym korzeń lasce, i mie­rząc nią we mnie, oznaj­mił: „Mówi pan o maskro­barn!”. Nie mia­łem o tym poję­cia, nie wie­dzia­łem też, co to takiego maskro­barn. Jak wyja­śnił, w języku szwedz­kim to idio­ma­tyczne okre­śle­nie, które zna­czy tyle co „dziecko mlecz”. Szwe­dzi okre­ślają nim te dzieci, które, jak mle­cze, rosną wszę­dzie, gdzie się wysieją – mające nie­ogra­ni­czoną zdol­ność roz­woju w każ­dym miej­scu. Ponie­waż to uro­cze i obra­zowe słowo prze­mó­wiło nam do wyobraźni, uku­li­śmy szwedzki neo­lo­gizm: orki­de­barn, czyli „dziecko orchi­dea” – na okre­śle­nie dzieci, które jak te kwiaty są wyjąt­kowo wraż­liwe na oto­cze­nie: mogą zakwit­nąć tylko wów­czas, gdy się je sta­ran­nie pie­lę­gnuje, a zmar­nieć i uschnąć, kiedy są zanie­dby­wane albo krzyw­dzone.

Z tego punktu możemy wpro­wa­dzić coraz bar­dziej uży­teczne roz­róż­nie­nia dzieci mle­czy, które kwitną nie­za­leż­nie od śro­do­wi­ska, warun­ków w szkole czy rodzi­nie, i dzieci orchi­dei, które mogą wyro­snąć na piękne i zdolne istoty albo zamie­nić się w wątłe, zagro­żone wer­sje samych sie­bie, zależ­nie od oto­cze­nia. Dzieci orchi­dee, bar­dziej wraż­liwe i bio­lo­gicz­nie mniej odporne na wpływy zewnętrzne, zarówno w labo­ra­to­rium, jak i w warun­kach natu­ral­nych, budzą naszą zbio­rową tro­skę, nie­po­kój i lęk jako rodzi­ców, nauczy­cieli oraz pra­cow­ni­ków służby zdro­wia. I one, i będący ich odpo­wied­ni­kami doro­śli – przy­ja­ciele, kole­dzy, o któ­rych czę­sto się mar­twimy – kiedy nie są rozu­miani, wspie­rani, mogą stać się przy­czyną wiel­kiego cier­pie­nia, smutku i roz­cza­ro­wa­nia dla swo­ich rodzin, śro­do­wisk szkol­nych, a także spo­łecz­no­ści.

Historie orchidei i mleczy

Te dwie histo­rie dosko­nale ilu­strują wyzwa­nia, przed któ­rymi stają małe orchi­dee. Boha­te­rem pierw­szej jest dzie­się­cio­la­tek (nazwijmy go Joe) z odle­głego hrab­stwa, który został skie­ro­wany do szpi­tala przez leka­rza rodzin­nego z podej­rze­niem wrzodu żołądka. Jako pedia­tra byłem jed­nym z pierw­szych, któ­rzy dowie­dzieli się o dole­gli­wo­ściach chłopca i zba­dali jego brzuch. Ból, na który się uskar­żał, był silny i skur­czowy, zlo­ka­li­zo­wany tuż nad żołąd­kiem, po lewej stro­nie jamy brzusz­nej. Joe nie miał innych obja­wów i sta­now­czo zaprze­czał, żeby w jego stolcu wystę­po­wały jakie­kol­wiek zmiany albo krew, nie wymio­to­wał; ból nie zmie­niał się ani przed posił­kiem, ani po nim. Dia­gno­styka, łącz­nie z prze­świe­tle­niami, testami na obec­ność krwi w stolcu czy moczu, ana­lizy krwi w celu wykry­cia stanu zapal­nego albo ane­mii, nic szcze­gól­nego nie wyka­zała.

Przy­pusz­cza­jąc, że są to epi­zody bólu psy­cho­so­ma­tycz­nego spo­wo­do­wa­nego jaki­miś pro­ble­mami, w domu i w szkole mło­dego Joego zaczą­łem szu­kać dys­funk­cji, które mogły być przy­czyną jego dole­gli­wo­ści. Wyglą­dało na to, że w szkole wszystko jest dobrze, cho­ciaż chło­piec czę­sto z powodu bólu zosta­wał w domu, nie było też żad­nych przy­pad­ków, które świad­czy­łyby o stre­sach zwią­za­nych z nauką albo rela­cjami spo­łecz­nymi w życiu szkol­nym. Miał przy­ja­ciół i kole­gów, był zdol­nym uczniem i dosta­wał dobre oceny, nie­źle poro­zu­mie­wał się z nauczy­cie­lem, wycho­wawcą. Wtedy przy róż­nych oka­zjach zaczą­łem wypy­ty­wać Joego o to, jak wygląda jego życie w domu, o sto­sunki mię­dzy rodzi­cami, o ewen­tu­alną prze­moc ze strony ojca albo matki, o kło­poty i zmar­twie­nia w rodzi­nie. Darem­nie: w jego rela­cjach domo­wych nie było niczego nie­zwy­kłego ani podej­rza­nego.

Zwró­ci­łem się więc do rodzi­ców – oboje byli obecni i wyka­zy­wali tro­skę w trak­cie całej hospi­ta­li­za­cji. Czy Joe miał powody mar­twić się o któ­reś z nich? Jak wyglą­dały ich sto­sunki mał­żeń­skie? Czy w domu wystę­po­wała prze­moc albo kon­flikty? Czy mieli jakieś suge­stie co do przy­czyn stanu dziecka? Nic. Rodzice, pod­czas trzech, czte­rech sesji, kiedy z nimi roz­ma­wia­łem, nie wspo­mnieli o żad­nym pro­ble­mie, psy­cho­lo­gicz­nym czy doty­czą­cym rela­cji, który mógłby mieć zwią­zek z bólami Joego. Mimo braku dowo­dów na ist­nie­nie wrzodu żołądka albo dwu­nast­nicy posta­no­wi­li­śmy poda­wać mu środki na zaha­mo­wa­nie wydzie­la­nia kwasu i bóle wkrótce zaczęły ustę­po­wać. Po kilku dniach pobytu w szpi­talu chło­piec został wypi­sany do domu i skie­ro­wany pod opiekę leka­rza pierw­szego kon­taktu.

Przez trzy mie­siące nie mia­łem żad­nych wia­do­mo­ści o Joem ani jego rodzi­nie; póź­niej ode­bra­łem tele­fon od pro­ku­ra­tora okrę­go­wego hrab­stwa, w któ­rym miesz­kali. Czy mia­łem powody podej­rze­wać, że ojciec Joego prze­ja­wiał skłon­ność do prze­mocy bądź znę­ca­nia się, bo wie­czór wcze­śniej matka chłopca poszła do sypialni, wyjęła ukryty tam pisto­let i strze­liła mężowi w głowę, dokład­nie mię­dzy oczy? Po kilku mie­sią­cach sąd ją unie­win­nił, orze­ka­jąc obronę konieczną; ofiara chro­nicz­nie, bez­względ­nie mal­tre­to­wała psy­chicz­nie i fizycz­nie żonę i syna. Pró­bu­jąc poznać histo­rię tej rodziny, nie pomy­śla­łem o jed­nej waż­nej rze­czy: ni­gdy nie roz­ma­wia­łem z rodzi­cami oddziel­nie, z każ­dym osobno. Pod­czas badań nie było żad­nych widocz­nych oznak znę­ca­nia się nad dziec­kiem, a Joe i jego matka, oba­wia­jąc się odwetu za ujaw­nie­nie prawdy, nie mogli przy ojcu zdra­dzić tej zasad­ni­czej infor­ma­cji doty­czą­cej sytu­acji rodzin­nej. Patrząc z per­spek­tywy czasu, nie mam wąt­pli­wo­ści, że Joe był typo­wym dziec­kiem orchi­deą – żyją­cym w przy­tła­cza­ją­cym stra­chu o sie­bie i matkę, nie­umie­ją­cym bro­nić się przed uczu­ciami, jakie wywo­ły­wała w nim prze­moc ze strony ojca, i pod­świa­do­mie nada­ją­cym bólowi bez­pieczną i moż­liwą do zaak­cep­to­wa­nia formę cho­roby fizycz­nej. Histo­ria Joego uświa­da­mia także, jak wszy­scy żyjemy: w ten czy inny spo­sób w cie­niu nie­szczę­ścia, pomię­dzy złud­nym poczu­ciem bez­pie­czeń­stwa a prze­ra­ża­jącą prawdą o praw­dzi­wym, groź­nym świe­cie.

Druga histo­ria opo­wia­da­jąca o tym, jak to jest być dziec­kiem orchi­deą, kryje się w por­tre­tach dwóch chłop­ców: z nie­za­po­mnia­nej arty­stycz­nej foto­gra­fii i z ponad­cza­so­wej książki. Co ważne, oba wize­runki suge­rują jesz­cze jedną cechę dziecka orchi­dei – jego ukrytą siłę i nie­zwy­kłą wraż­li­wość. Jeden chło­piec, któ­rego pew­nego popo­łu­dnia 1988 roku uwiecz­nił na zdję­ciu (poni­żej) foto­graf Paul D’Amato, poja­wił się na okładce cza­so­pi­sma „Double Take”. Może dzie­się­cio­let­nie dziecko, w pomię­tej nie­bie­skiej koszuli, stoi pew­nie, z zało­żo­nymi na piersi rękami, na tle grupy roz­ba­wio­nych agre­syw­nych chłop­ców tuż przed okre­sem doj­rze­wa­nia, i patrzy przed sie­bie. Dla mnie ta foto­grafia zawsze wier­nie odda­wała cha­rak­ter dziecka orchi­dei i śro­do­wi­ska spo­łecz­nego, w któ­rym przy­szło mu żyć. Stoi ono spo­koj­nie, czujne i otwarte, słabe i silne jed­no­cze­śnie, na obrzeżu grupy gniew­nych, skon­flik­to­wa­nych rówie­śni­ków. Zdję­cie zdaje się wyra­żać para­dok­salny kon­trast mię­dzy obo­jęt­nym sta­tecz­nym dystan­sem chłopca wobec grupy a jego wewnętrz­nym wrze­niem, kłę­bo­wi­skiem emo­cji: poczu­cia samot­no­ści, bez­sil­no­ści, rezerwy i odpor­no­ści, które odczuwa.

Por­tret autor­stwa Paula D’Amato, przed­sta­wia­jący z całą pew­no­ścią młodą orchi­deę (na pierw­szym pla­nie, w jasnej koszuli) w inte­rak­cji z grupą innych chłop­ców na pustej działce w Por­t­land w sta­nie Maine.

Taki sam chi­me­ryczny obraz nama­lo­wał sło­wami Wil­liam Gol­ding w swo­jej kla­sycz­nej powie­ści o dora­sta­niu i stra­co­nej nie­win­no­ści, Władca much. Spo­ty­kamy w niej Simona, chłopca będą­cego jed­nym z głów­nych boha­te­rów, który w cza­sie wojny tra­fia na bez­ludną wyspę z coraz bar­dziej agre­sywną gro­madą mło­dych Bry­tyj­czy­ków; ich samo­lot został zestrze­lony nad nie­zna­nym wro­gim tery­to­rium. Chłopcy stop­niowo stają się świa­domi wspól­nego zagro­że­nia w postaci tajem­ni­czego potwora, cza­ją­cego się tuż poza gra­ni­cami ich zmy­sło­wego postrze­ga­nia. Simon, z całą pew­no­ścią dziecko orchi­dea znaj­du­jące się w obcym świe­cie, jest opi­sy­wany w nastę­pu­jący spo­sób:

Wyglą­dał na ener­gicz­nego chło­paka, spo­glą­da­ją­cego spod strze­chy pro­stych, opa­da­ją­cych na czoło wło­sów, czar­nych i szorst­kich…

Simon odczu­wał ryzy­kowną potrzebę powie­dze­nia cze­goś, ale publiczne wystą­pie­nie było dla niego rze­czą straszną.

– Może – rzekł z waha­niem – może zwierz naprawdę jest?

Zgro­ma­dze­nie wydało dziki okrzyk, a Ralf aż wstał ze zdu­mie­nia.

– Ty, Simon? Ty w to wie­rzysz?

– Ja nie wiem – rzekł Simon. Serce o mało nie wysko­czyło mu z piersi. – Ale…

Utknął z wysiłku wyra­że­nia zasad­ni­czej dole­gli­wo­ści ludz­kiej1.

Cho­ciaż i chło­piec w nie­bie­skiej koszuli z foto­gra­fii Paula D’Amato, i Simon Gol­dinga sta­no­wią wręcz iko­niczne przy­kłady wraż­li­wo­ści dzieci orchi­dei, to jed­no­cze­śnie wyraź­nie poka­zują ich nie­zwy­kłą, czę­sto skry­waną siłę. Takich deli­kat­nych, odważ­nych dzieci potrze­bu­jemy w naszych spo­łecz­no­ściach i spo­łe­czeń­stwach. Nie­stety, bywają one, jak gło­sił tera­peuta rodzinny Salva­dor Minu­chin (1), poten­cjal­nymi ofia­rami dys­funk­cjo­nal­nej, nad­uży­wa­ją­cej prze­mocy rodziny. Innymi słowy, ich wraż­li­wość i odpo­wie­dzial­ność powo­dują, że pono­szą emo­cjo­nalne i fizyczne koszty prze­by­wa­nia w szko­dli­wym śro­do­wi­sku. Jak widzie­li­śmy w przy­padku Joego i jego rodziny, poten­cjalne ofiary – bo bywają nimi nie tylko dzieci – w osła­bio­nych, wypa­czo­nych sys­te­mach rodzin­nych stają się takim meta­fo­rycz­nym Chry­stu­sem, który umiera za swoją dys­funk­cjo­nalną rodzinę, nio­sąc brze­mię cier­pie­nia i bólu, żeby zapew­nić jej funk­cjo­no­wa­nie. Jed­nak dziecko orchi­dea może rów­nież być przy­kła­dem wni­kli­wo­ści, kre­atyw­nego myśle­nia i innych licz­nych zalet. W ciągu ponad dwu­dzie­stu pię­ciu lat badań moi kole­dzy i ja prze­ko­na­li­śmy się, że ta sama nie­zwy­kła, bio­lo­gicz­nie uwa­run­ko­wana wraż­li­wość, pod wpły­wem któ­rej takie dziecko jest wyjąt­kowo podatne na zagro­że­nia i prze­ciw­no­ści, jakie nie­sie ze sobą życie, spra­wia, że w więk­szym stop­niu korzy­sta ono z jego darów i obiet­nic. Tu kryje się intry­gu­jący życio­dajny sekret: orchi­dee nie są zła­ma­nymi mle­czami, ale inną, sub­tel­niej­szą rośliną. W deli­kat­no­ści orchi­dei tkwi jej cał­kiem realne, zbaw­cze piękno.

Orchi­dee – zarówno dzieci, jak i doro­śli, na któ­rych te wyra­stają – czę­sto zma­gają się, w rodzi­nach, szko­łach, życiu z zagro­że­niami, któ­rych inni są led­wie świa­domi. Jak kwiaty, od któ­rych biorą nazwę, są obda­rzone i jed­no­cze­śnie obcią­żone nie­zwy­kłą wraż­li­wo­ścią na zamiesz­ki­wany przez nie świat i tak jak one cha­rak­te­ry­zują się sła­bo­ścią, zagra­ża­jącą ich zdro­wiu i życiu, choć jed­no­cze­śnie dys­po­nują także ukry­tym poten­cja­łem, umoż­li­wia­ją­cym im piękne, uczciwe, udane życie. Błę­dem jed­nak byłoby sądzić, że ta wewnętrzna wraż­li­wość na świat pozwala im poko­ny­wać zewnętrzne zagro­że­nia, znane nam z histo­rii – tok­syczne oddzia­ły­wa­nie biedy i stresu, wojen i prze­mocy, rasi­zmu i pod­po­rząd­ko­wa­nia, wszel­kich pato­ge­nów. Nie tylko orchi­dee, ale także mle­cze są zagro­żone przez te i inne świa­towe plagi, a ubó­stwo w dzie­ciń­stwie sta­nowi naj­po­tęż­niej­szy czyn­nik cho­ro­bo­twór­czy w dzie­jach ludz­ko­ści (2). Jed­nak cha­rak­te­ry­styczna dla orchi­dei szcze­gólna wraż­li­wość na takie zagro­że­nia znacz­nie prze­wyż­sza wraż­li­wość mle­czy (3).

O głę­bo­kiej nie­rów­no­wa­dze mię­dzy mle­czami a orchi­de­ami, jeśli cho­dzi o cho­roby, zabu­rze­nia i nie­po­wo­dze­nia życiowe, nie decy­dują ani wpływ śro­do­wi­ska, ani kod gene­tyczny. Wynika ona raczej ze współ­dzia­ła­nia tych czyn­ni­ków – jest to udo­wod­nione naukowo, do czego wró­cimy w jed­nym z następ­nych roz­dzia­łów. Cho­ciaż i śro­do­wi­sko, i geny odgry­wają ważną rolę w roz­woju dziecka orchi­dei oraz dziecka mle­cza, wiemy już, że to inte­rak­cja mię­dzy nimi, na pozio­mie mole­ku­lar­nym i komór­ko­wym, sta­nowi zasad­ni­czy aspekt bio­lo­gii jed­nego i dru­giego: okre­śla, w jakim stop­niu jest ono wraż­liwe na oto­cze­nie, w któ­rym się roz­wija.

Choć moje zain­te­re­so­wa­nie tymi wyraź­nie roz­bież­nymi tra­jek­to­riami roz­woju dzieci, także w zakre­sie stanu ich zdro­wia, wyni­kało ze sta­ty­styki, to zaan­ga­żo­wa­łem się w bada­nie nad nimi dodat­kowo z przy­czyn oso­bi­stych, z powodu nie­zwy­kłej roz­bież­no­ści ście­żek życio­wych mojej i sio­stry. Choć wzięły począ­tek z tego samego punktu i naj­pierw bie­gły rów­no­le­gle, popro­wa­dziły, nie­stety, w dwie różne strony. Ja oka­za­łem się mle­czem, a Mary orchi­deą.

A zatem histo­ria dwojga dzieci – przy­szłego pedia­try i jego sio­stry Mary – sta­nowi wpro­wa­dze­nie do nowej nauki, opi­su­ją­cej i do pew­nego stop­nia tłu­ma­czą­cej, jak dzieci z jed­nej rodziny mogą wieść tak różne życie. Cho­ciaż Mary ze swoją wraż­li­wo­ścią miała znacz­nie więk­szy od mojego poten­cjał inte­lek­tu­alny, zła­mała się pod wpły­wem tra­ge­dii i nie­po­wo­dzeń i nie roz­kwi­tła tak, jak mogła. Z powodu kon­flik­tów rodzin­nych, zawodu, straty i śmierci moja sio­stra zna­la­zła się na ska­li­stym grun­cie, na któ­rym jej brat mlecz nie czuł się aż tak źle. I jak mlecz nie może sobie przy­pi­sy­wać zasługi za odpor­ność, jaką wyka­zuje w obli­czu podob­nych prze­ciw­no­ści, tak Mary nie pono­siła odpo­wie­dzial­no­ści za zamęt, jaki osta­tecz­nie zapa­no­wał w jej życiu. Gdyby wycho­wała się w innym cza­sie albo w innej rodzi­nie, mogłaby zostać zdol­nym kazno­dzieją, uzna­nym teo­lo­giem albo przy­wód­czy­nią ruchu, który ura­to­wałby tysiące dusz. Wio­dłaby wspa­niałe życie, pełne rado­ści i suk­ce­sów, aktów wiel­kiej dobroci i wybit­nych idei. I gdyby dzięki jakiejś cudow­nej opiece i wspar­ciu zna­la­zła swoją drogę, nikt by się nawet nie domy­ślił, że kata­strofa było tak bli­sko, tuż-tuż.

Prze­kład: Wacław Nie­po­kól­czycki. [wróć]

Roz­dział 2

Muzyka i szum

Krzy­cząca cię­żarna kobieta w jed­no­sil­ni­ko­wym samo­lo­cie, lecą­cym przez śnie­życę, z pilo­tem z cza­sów dru­giej wojny świa­to­wej za ste­rami – to nie były prze­lewki. To była próba dla całego mojego jeste­stwa jako mle­cza, każ­dej tkanki aż po ostat­nią lepką kro­plę soku z korze­nia. Rok 1978 – byłem trzy­dzie­sto­dwu­let­nim począt­ku­ją­cym pedia­trą i nie wie­dzia­łem, jak ten dzień się skoń­czy.

Dwie godziny wcze­śniej, w pią­tek rano, z nie­spo­koj­nego snu wyrwał mnie tele­fon ze szpi­tala Indian Health Service w Crown­po­int, na suchym, zapo­mnia­nym przez Boga i ludzi wschod­nim skraju ple­mien­nego tery­to­rium Indian Nawaho w Nowym Mek­syku. Jako jedyny pedia­tra w pro­mie­niu 50–100 mil mia­łem w nagłych poważ­nych wypad­kach udzie­lać pomocy dzie­ciom, w tym także jesz­cze nie­na­ro­dzo­nym. Poko­naw­szy pół prze­cznicy od rzą­do­wego budynku u pod­nóża pła­skiej jak stół góry, w któ­rym miesz­ka­li­śmy z Jill, do szpi­tala na trzy­dzie­ści łóżek, posze­dłem od razu na oddział poro­dowy, jeśli w ogóle można go było nazwać oddzia­łem. Skła­dał się z poje­dyn­czej, sto­sun­kowo czy­stej sali ze sto­łem, strze­mio­nami oraz zdję­ciem pre­zy­denta Jimmy’ego Car­tera obser­wu­ją­cego z wyżyn swo­jego sta­no­wi­ska odby­wa­jące się tu zabiegi położ­ni­cze (zawsze spra­wiał wra­że­nie lekko zakło­po­ta­nego swoją obec­no­ścią). Tam powi­tał mnie widok stópki wcze­śniaka, liczą­cej zale­d­wie dwa cale, niczym żon­kil z ziemi wio­sną wyła­nia­ją­cej się z waginy dwu­dzie­sto­pa­ro­let­niej Indianki, która została matką bez wizyt pre­na­tal­nych, za to miała już dwójkę dzieci. Zgod­nie z kartą była w trzy­dzie­stym dru­gim tygo­dniu ciąży, ale brzuch miała więk­szy, niż powinna na tym eta­pie ciąży. Zabra­li­śmy ją na USG i naszym oczom uka­zało się nie jedno dziecko, lecz dwoje.

Szpi­tal w Crown­po­int, przy­naj­mniej czter­dzie­ści lat temu, nie był miej­scem, gdzie chcia­łoby się przyj­mo­wać przed­wcze­sny poród wyso­kiego ryzyka, z jedną stópką już na świe­cie, w dodatku poru­sza­jącą palusz­kami. Wzią­łem więc tele­fon z listą naj­bliż­szych, choć i tak odle­głych pla­có­wek medycz­nych, w któ­rych były oddziały inten­syw­nej tera­pii nowo­rodka, i szybko je obdzwo­ni­łem, zaczy­na­jąc od naj­bliż­szych. Każdy szpi­tal z takim oddzia­łem – w Albu­qu­erque, Gal­lup, Pho­enix i Tuc­son – miał prze­peł­nie­nie, jeśli cho­dzi o wyma­ga­jące opieki wcze­śniaki, które zdą­żyły przed nami. W końcu, podej­mu­jąc ostat­nią próbę, zadzwo­ni­łem do szpi­tala dzie­cię­cego przy Uni­ver­sity of Colo­rado i z wielką ulgą usły­sza­łem, że mogą przy­jąć tam moje malut­kie indiań­skie bliź­nięta.

Obu­dzi­łem innego mło­dego miej­sco­wego leka­rza, naj­le­piej obe­zna­nego z położ­nic­twem w naszej małej, pię­cio­oso­bo­wej eki­pie, i popro­si­łem go, żeby spo­tkał się ze mną na tak zwa­nym lot­ni­sku w Crown­po­int, czyli wysoko poło­żo­nym pasie suchej ziemi, pozba­wio­nym roślin­no­ści i wyrów­na­nym na tyle, na ile się dało przy uży­ciu koparki. Na tam­tej­szy zespół medyczny skła­dało się pię­ciu leka­rzy, wpraw­dzie z dyplo­mami, ale jesz­cze nie­do­świad­czo­nych i mają­cych pełne ręce roboty pod­czas pierw­szej praw­dzi­wej prak­tyki po roz­ma­itych róż­nej dłu­go­ści sta­żach. Sta­no­wi­li­śmy przy­pad­kową zbie­ra­ninę wystra­szo­nych nowi­cju­szy, któ­rych trzy­mało razem poczu­cie kole­żeń­stwa mło­dych leka­rzy w ame­ry­kań­skim trze­cim świe­cie. Gil, mój zaspany, ale pełen dobrej woli part­ner w tej poran­nej misji, przy­je­chał na lot­ni­sko, a za nim zja­wił się pilot, star­szy męż­czy­zna nazy­wany Ole Bob, który latał nad buszem wie­ko­wym samo­lo­tem. Młodą kobietę na noszach (nazwijmy ją Serena, ze względu na zdu­mie­wa­jący spo­kój wobec tego wszyst­kiego, co miało się zda­rzyć) wsa­dzi­li­śmy za fotel pilota; Gil zajął miej­sce przy końcu noszy, a ja tuż obok nich, przy sprzę­cie do reani­ma­cji nie­mow­ląt, skła­da­ją­cym się z worka tle­no­wego, maski oraz butli z tle­nem. Wzbi­li­śmy się w bez­kre­sne niebo o jaskra­wych bar­wach nowo­mek­sy­kań­skiego wschodu słońca. Jak na razie wszystko szło dobrze.

Kiedy wznie­śli­śmy się na wyso­kość tysiąca stóp, wyglą­dało na to, że nam się powie­dzie. Gil moni­to­ro­wał pozy­cję dzieci w kanale rod­nym matki, ja cze­ka­łem przy­go­to­wany na resu­scy­ta­cję nowo­rodka, gdyby poród nastą­pił jed­nak przed wylą­do­wa­niem, a Ole Bob kie­ro­wał się na pół­noc, w stronę ośnie­żo­nych szczy­tów Gór Ska­li­stych, od czasu do czasu rzu­ca­jąc przez ramię ner­wowe spoj­rze­nia, żeby skon­tro­lo­wać scenę w głębi swo­jej maszyny. Jed­nak zbli­ża­jąc się do gra­nicy z Kolo­rado, tra­fi­li­śmy na wielką śnie­życę. Niebo nad nami przy­brało nie­po­ko­jąco ciemną barwę, widocz­ność, zasnuta ziar­ni­stą bielą, znacz­nie się pogor­szyła, a pod nami roz­po­starło się morze bia­łych gór i jed­no­li­cie sza­rego pła­sko­wyżu. Samo­lot zaczął się trząść jak wie­wiórka w psim pysku, opa­dał i wzno­sił się nie­mal pio­nowo 200–300 stóp w górę i w dół, wyraź­nie sta­no­wiąc wyzwa­nie dla Ole Boba, któ­remu już i tak drżały ręce, jakby miał cho­robę Par­kin­sona. Serena, nie­wąt­pli­wie prze­ra­żona per­spek­tywą porodu we wzbu­rzo­nym powie­trzu, w asy­ście mło­do­cia­nych leka­rzy, zaczęła mimo­wol­nie przeć. Gil, który nie­spo­dzie­wa­nie dostał cho­roby loko­mo­cyj­nej, nie wytrzy­mał i zwy­mio­to­wał, zamie­nia­jąc kabinę samo­lotu w trzę­sącą się pralkę pełną rzy­go­win, płynu owo­dnio­wego i moczu. Ole Bob, wytrą­cony z rów­no­wagi, z deter­mi­na­cją pilo­to­wał maszynę.

Wtedy na świat, w drżące ręce Gila, przy­szedł pierw­szy bliź­niak, ten, któ­rego różowa stópka sta­no­wiła zapo­wiedź nad­cho­dzą­cych przy­gód. Mój kolega prze­ciął pępo­winę, udroż­nił drogi odde­chowe nie­mow­lę­cia za pomocą czer­wo­nego gumo­wego iry­ga­tora i prze­ka­zał wrzesz­czące dziecko mnie. Owi­ną­łem je w koc, żeby nie zmar­zło, poło­ży­łem sobie na kola­nach, mię­dzy udami, buzią do góry i główką do sie­bie, i za pomocą maski poda­łem mu tlen. Jak na biedne indiań­skie dziecko, poczęte w samot­nym rezer­wa­cie i nie­ob­jęte opieką pre­na­talną, uro­dzone w śnież­nym zim­nym świe­cie wysoko nad pła­sko­wy­żem Nowego Mek­syku, miało się cał­kiem nie­źle; byłem wręcz zdu­miony jego ewi­dentną wital­no­ścią – wyraź­nie chciało żyć! Chwilę póź­niej, w ślad za bra­tem, rów­nie gło­śno i spek­ta­ku­lar­nie uro­dziło się dru­gie nie­mowlę. Pisząc póź­niej raport, zda­li­śmy sobie sprawę, że bliź­niak A przy­szedł na świat nad Nowym Mek­sy­kiem, pod­czas gdy bliź­niak B – już nad Kolo­rado; obaj chłopcy, uro­dzeni w róż­nych sta­nach, podró­żo­wali z pręd­ko­ścią dzie­więć­dzie­się­ciu mil na godzinę w gór­nych war­stwach atmos­fery pod­czas dużej burzy śnież­nej. Opa­tu­leni kocami, jak małe świnki, leżeli u mnie na kola­nach i na prze­mian co pięt­na­ście sekund dosta­wali dodat­kową por­cję tlenu.

Kiedy zbli­ża­li­śmy się do lot­ni­ska w Denver, kon­trola powietrzna – praw­do­po­dob­nie w odpo­wie­dzi na rela­cję Ole Boba z tego, co działo się w jego małym rzę­żą­cym samo­lo­cie – zaczęła prze­kie­ro­wy­wać i wstrzy­my­wać chcące podejść do lądo­wa­nia więk­sze maszyny, żeby zro­bić miej­sce dla nad­la­tu­ją­cych świeżo uro­dzo­nych bliź­nia­ków. Wresz­cie zatrzy­ma­li­śmy się przy ter­mi­nalu i z ulgą ujrze­li­śmy karetkę szpi­tala dzie­cię­cego z cze­ka­ją­cym zespo­łem medycz­nym. Dwaj maleńcy chłopcy, z któ­rych każdy ważył nie wię­cej niż trzy funty, zna­leźli się w cie­płych, przy­tul­nych inku­ba­to­rach, ze swoją oszo­ło­mioną, ale uśmiech­niętą mamą tuż obok. W następ­nych tygo­dniach, z tele­fo­nów do szpi­tala w Denver, dowie­dzia­łem się, że obaj bliź­niacy czują się dobrze, rosną i mają być wypi­sani do domu za jakieś sześć tygo­dni, pod opiekę cze­ka­ją­cej już na nie licz­nej rodziny.

Póź­niej, kiedy zasta­na­wia­łem się nad oko­licz­no­ściami naro­dzin tych bliź­niąt, w warun­kach zagro­że­nia i nie­pew­no­ści, a także nad ich ener­gią i wigo­rem w radze­niu sobie z tymi pierw­szymi prze­ciw­no­ściami, pomy­śla­łem – dobrze to pamię­tam – że prze­ży­cie jed­nego i dru­giego zale­żało nie tylko od obec­no­ści leka­rzy i dostęp­no­ści opieki medycz­nej. Ow­szem, być może nie prze­ży­łyby, gdyby nie zajęto się nimi odpo­wied­nio na oddziale inten­syw­nej tera­pii, ale to, że pocho­dziły z kocha­ją­cej trzy­po­ko­le­nio­wej rodziny indiań­skiej, miało rów­nie duże albo i więk­sze zna­cze­nie. Jak mia­łem się dowie­dzieć w następ­nych latach, to prze­czu­cie, które towa­rzy­szyło mi długo po tam­tym naj­bar­dziej pamięt­nym locie samo­lo­tem w całym moim życiu, zna­la­zło potwier­dze­nie nie tylko w nie­ba­wem pod­ję­tych przeze mnie bada­niach nauko­wych, ale rów­nież w zaska­ku­ją­cych odkry­ciach, do któ­rych te bada­nia dopro­wa­dziły.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki