Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Paryż - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
26 czerwca 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
59,99

Paryż - ebook

NAPISANA Z ROZMACHEM POWIEŚĆ O MAGICZNYM MIEŚCIE!

Poruszająca powieść o Paryżu, w której zostały przedstawione dzieje czterech rodów. Ich losy splatają się na przestrzeni wieków poprzez zakazane związki, małżeństwa z rozsądku, pragnienie zemsty i śmiertelnie niebezpieczne tajemnice.

Historia miasta ożywa na stronach powieści poprzez intrygi, wojny, sztukę i chwałę jego mieszkańców. Edward Rutherfurd ukazuje Paryż tak, jak tylko on potrafi: opowiadając o dwóch tysiącach lat miłości, codzienności i dramatów ludzi, którzy zmienili niewielką osadę handlową na błotnistym brzegu Sekwany w uwielbiane miasto całego świata.

Kategoria: Esej
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8252-836-7
Rozmiar pliku: 1,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1

_1875_

_Paryż. Mia­sto miło­ści. Mia­sto marzeń. Mia­sto prze­py­chu. Mia­sto świę­tych i mędr­ców. Mia­sto zabawy._

_Ściek nie­go­dzi­wo­ści._

_Przez dwa tysiące lat Paryż widział już wszystko._

_Pierw­szy zwró­cił uwagę na poten­cjał miej­sca, w któ­rym osie­dlili się skromni Pary­zjo­wie, Juliusz Cezar. Śród­ziem­no­mor­skie rejony połu­dnio­wej Galii były już wów­czas od wielu poko­leń rzym­skimi pro­win­cjami. Cezar zde­cy­do­wał, że włą­czy do impe­rium rów­nież nie­sforne cel­tyc­kie ple­miona pół­noc­nej Galii, i nie zajęło mu to zbyt wiele czasu._

Rzy­mia­nie od razu dostrze­gli zalety tego miej­sca dla roz­woju ośrodka miej­skiego. Poło­żone nad zdatną do żeglugi Sekwaną, stało się ośrod­kiem skupu pło­dów rol­nych z roz­le­głych, żyznych rów­nin pół­noc­nej Galii. Jej gór­nymi wodami na połu­dniu można było łatwo dotrzeć w pobliże wiel­kiego Renu, który sta­no­wił połą­cze­nie z tęt­nią­cymi życiem śród­ziem­no­mor­skimi por­tami w połu­dnio­wej Euro­pie. Żeglu­jąc na pół­noc, w dół Sekwany, można było dotrzeć do wąskiego morza, za któ­rym leżała wyspa Bry­ta­nia. Pół­nocną i połu­dniową Europę łączył wspa­niały sys­tem komu­ni­ka­cji wod­nej. Przed Rzy­mia­nami korzy­stali z niego greccy i feniccy kupcy. Loka­li­za­cja mia­sta zatem była dosko­nała. Serce kra­iny Pary­zjów sta­no­wiła sze­roka, płytka dolina, którą wiła się z wdzię­kiem Sekwana. Na samym jej środku, na wschod­nio-zachod­nim zakolu, rzeka roz­lała się i _utwo­rzyła kilka wysp i pod­mo­kłych łach, zako­twi­czo­nych tu niczym w por­cie. Na pół­noc­nym brzegu roz­le­głe łąki i mokra­dła oko­lone były grzbie­tem nie­wy­so­kiego wznie­sie­nia, z któ­rego wyra­stały wzgó­rza i urwi­ska, tu i ówdzie pokryte win­ni­cami._

_Ale to połu­dniowy brzeg – lewy, patrząc ku ujściu rzeki – wypię­trzył się ponad wodę w nie­wielki pła­sko­wyż przy­po­mi­na­jący kształ­tem stół. Wła­śnie tu Rzy­mia­nie zbu­do­wali swoje mia­sto. Na szczy­cie pła­sko­wyżu – wiel­kie forum i główną świą­ty­nię z amfi­te­atrem, siatką ulic wokół nich oraz główną arte­rią bie­gnącą z połu­dnia na pół­noc przez samo cen­trum, przez rzekę, ku naj­więk­szej z wysp, gdzie wyro­sły domy przed­mieść i świą­ty­nia Jowi­sza; ta sama ulica wio­dła dalej na pół­nocny brzeg. Począt­kowo nazwano mia­sto Lute­cją, ale było też znane jako mia­sto Pary­zjów._

_W śre­dnio­wie­czu, po upadku cesar­stwa rzym­skiego, ger­mań­skie ple­mię Fran­ków pod­biło tery­to­ria zwane odtąd Zie­mią Fran­ków lub Fran­cją. Jej żyzne i bogate zie­mie były wciąż łupione przez Hunów i wikin­gów ze Skan­dy­na­wii. Jed­nak wyspa na rzece, ze swo­imi drew­nia­nymi umoc­nie­niami for­tecz­nymi, niczym stary dobry okręt, jakoś prze­trwała te najazdy. W śre­dnio­wie­czu uro­sła do roz­mia­rów wiel­kiego mia­sta, jej gotyc­kie kościoły, wyso­kie drew­niane domy w labi­ryn­cie uli­czek, nie­bez­piecz­nych zauł­ków i cuch­ną­cych piw­nic roz­cią­gały się na obu brze­gach Sekwany oto­czone wyso­kim murem. Wyspę zdo­biła maje­sta­tyczna kate­dra Notre Dame. Tutej­szy uni­wer­sy­tet cie­szył się renomą w całej Euro­pie. Ale i tak Paryż pod­bili Anglicy. Mia­sto mogłoby paść ich łupem, gdyby nie cudowna dzie­wica Joanna d’Arc, która zdo­łała ich prze­go­nić._

_Stary Paryż: kolo­rowe mia­sto wąskich uli­czek, kar­na­wału i dżumy._

_No a potem naro­dził się nowy Paryż._

_Zmiany nastę­po­wały stop­niowo. Od cza­sów rene­sansu zaczęły się poja­wiać lżej­sze kla­sy­cy­styczne prze­strze­nie w stło­czo­nej masie śre­dnio­wiecz­nego mia­sta. Nowego splen­doru dodały mu kró­lew­skie pałace i ele­ganc­kie place. Przez stę­chłą, cia­sną starą zabu­dowę zaczęły się prze­dzie­rać nowe, sze­ro­kie bul­wary. Ambitni władcy two­rzyli zało­że­nia archi­tek­to­niczne na miarę sta­ro­żyt­nego Rzymu._

_Paryż zmie­niał się, by dorów­nać maje­sta­towi Ludwika XIV i ele­gan­cji Ludwika XV. Epoka oświe­ce­nia i nowa repu­blika rewo­lu­cji fran­cu­skiej przy­nio­sły modę na kla­syczną pro­stotę, a epoka Napo­le­ona zosta­wiła po sobie cesar­ski splen­dor._

_W ostat­nich dzie­się­cio­le­ciach pro­ces zmian przy­śpie­szył dzięki nowemu pla­ni­ście. Wspa­niała siatka wiel­kich bul­wa­rów barona Haus­smanna i dłu­gich, pro­stych alei, przy któ­rych powstają ele­ganc­kie biura i kamie­nice, jest już tak gęsta, że w niektó­rych dziel­ni­cach pra­wie nie widać śla­dów śre­dnio­wiecz­nego natłoku i bała­ganu._

_Stary Paryż można jed­nak wciąż zna­leźć za rogiem każ­dej ulicy, z jego wspo­mnie­niami o daw­nych wie­kach i nie­gdy­siej­szych loka­to­rach. Wspo­mnie­niami rów­nie upo­rczy­wymi jak na wpół zapo­mniana melo­dia, która wraca, gdy ją znowu zagrać – w innym stu­le­ciu, w innej tona­cji, na innym instru­men­cie – ale wciąż ta sama. Oto odwieczny czar Paryża._

_Czy mia­sto żyje teraz w zgo­dzie z sobą? Cier­piało i prze­trwało, widziało, jak powstają i upa­dają impe­ria. Widziało chaos i dyk­ta­turę, monar­chię i repu­blikę. Paryż pró­bo­wał już wszyst­kiego. Czy coś mu przy­pa­dło do gustu? Dobre pyta­nie… Choć tak wie­kowy i wspa­niały, chyba sam tego nie wie._

_Ostat­nio znów był świad­kiem wiel­kiego kry­zysu. Cztery lata temu pary­ża­nie zmu­szeni byli jeść szczury. Naj­pierw upo­ko­rzeni, potem gło­dzeni, zwró­cili się nawza­jem prze­ciwko sobie. Wkrótce jed­nak ciała pocho­wano, fetor śmierci ule­ciał z wia­trem, a echa strze­la­niny uci­chły._

_Dziś, w roku 1875, Paryż jest na dro­dze do rekon­wa­le­scen­cji, choć wiele bole­snych ran wciąż pozo­staje zaognio­nych._

Chłop­czyk miał zale­d­wie trzy latka. Jasno­włosy i nie­bie­sko­oki. Nie­które rze­czy już wie­dział. Inne wciąż przed nim ukry­wano. Świat miał jesz­cze wiele tajem­nic.

Ksiądz Xavier przy­glą­dał mu się. Był taki podobny do matki. Ksiądz Xavier, choć stanu duchow­nego, kochał nie­wia­stę, matkę małego. Przy­zna­wał się przed sobą do tego uczu­cia, lecz jego samo­dy­scy­plina była abso­lutna, nikt inny się tego nie domy­ślał. Co do chłopca, Bóg z pew­no­ścią miał wobec niego jakieś plany.

Może będzie wyświę­cony.

Był sło­neczny dzień w mod­nym ogro­dzie Tuile­ries przed Luw­rem, w któ­rych nia­nie doglą­dały bawią­cych się dzieci i dokąd ksiądz Xavier zabrał chłopca na spa­cer. Ksiądz Xavier: rodzinny spo­wied­nik, przy­ja­ciel w potrze­bie, duchowny.

– Jak się nazy­wasz? – spy­tał żar­to­bli­wie.

– Roland, D’Arta­gnan, Dieudonné de Cygne. – Mały znał wszyst­kie swoje imiona na pamięć.

– Brawo, młody czło­wieku. – Ksiądz Xavier Parle-Doux był drob­nym, żyla­stym czter­dzie­sto­lat­kiem. Kie­dyś był żoł­nie­rzem. Pamiątką po upadku z konia pozo­stał doj­mu­jący ból w ple­cach, choć mało kto o tym wie­dział.

Jego wojenne doświad­cze­nia nazna­czyły go też w inny spo­sób. Wypeł­nił swój obo­wią­zek. Widział, jak ludzie umie­rali. Widział też gor­sze rze­czy od samej śmierci. W końcu doszedł do wnio­sku, że musi być coś lep­szego, coś bar­dziej świę­tego, nie­śmier­telny pło­mień świa­tła i miło­ści w potwor­nej ciem­no­ści świata. Odna­lazł go w Kościele Świę­tym.

Był też monar­chi­stą.

Całe życie znał rodzinę chłopca i patrzył dziś na niego z miło­ścią, ale i ze współ­czu­ciem. Roland nie miał braci ani sióstr. Jego matka, piękna kobieta, którą sam by chęt­nie poślu­bił, gdyby nie to, że odna­lazł swoje powo­ła­nie gdzie indziej, była bar­dzo deli­kat­nego zdro­wia. Odpo­wie­dzial­ność za przy­szłość rodu spo­czy­wała na małych bar­kach Rolanda: cięż­kie brze­mię dla mło­dego chłopca.

Wie­dział jed­nak, że jako osoba duchowna powi­nien mieć szer­sze spoj­rze­nie. Jak to mawiali jezu­ici? „Daj­cie nam chłopca przed siód­mym rokiem życia, a będzie nasz na zawsze”. Jakie­kol­wiek Bóg miał plany w sto­sunku do tego małego i czy miały mu dać szczę­ście, czy też nie, ksiądz Xavier pomoże w ich reali­za­cji.

– A kim był Roland?

– Roland był boha­te­rem. – Mały pod­niósł wzrok w ocze­ki­wa­niu pochwały. – Matka mi o nim czy­tała. Był moim przod­kiem – dodał z powagą.

Ksiądz się uśmiech­nął. Słynna _Pieśń o Rolan­dzie_ była nastro­jową, roman­tyczną opo­wie­ścią sprzed tysiąca lat o tym, jak przy­ja­ciel cesa­rza Karola Wiel­kiego został odcięty przez wroga od armii prze­pra­wia­ją­cej się przez góry. Jak grał na rogu, wzy­wa­jąc bez­sku­tecz­nie pomocy. Jak Sara­ceni go zabili, a cesarz pła­kał po stra­cie przy­ja­ciela. Uzur­pa­cja tej postaci przez rodzinę de Cygne’ów była uro­czym wytwo­rem roman­tycz­nej wyobraźni.

– Inni twoi przod­ko­wie byli ryce­rzami kru­cjat. – Ksiądz Xavier poki­wał z uzna­niem głową. – Ale to nor­malne, jesteś prze­cież szla­chet­nie uro­dzony. – Prze­rwał na chwilę. – A kim był D’Arta­gnan?

– Słyn­nym musz­kie­te­rem i moim przod­kiem.

Rze­czy­wi­ście, boha­ter _Trzech musz­kie­te­rów_ wzo­ro­wany był na histo­rycz­nej postaci. A przo­dek Rolanda w cza­sach Ludwika XIV poślu­bił szlach­ciankę o tym samym nazwi­sku, choć ksiądz Xavier wąt­pił raczej, by rodzina zwró­ciła na nie uwagę, nim powieść uczy­niła je sław­nym.

– Masz w żyłach krew D’Arta­gna­nów. Byli wier­nymi ryce­rzami swego króla.

– A Dieudonné? – spy­tał chło­piec.

Ksiądz Xavier już miał odpo­wie­dzieć, ale ugryzł się w język. Musi zacho­wać więk­szą ostroż­ność. Czy dzie­ciak mógł mieć jakie­kol­wiek poję­cie o ter­ro­rze gilo­tyny, który kładł się cie­niem na ostat­nim z jego imion?

– Imię two­jego dziadka jest bar­dzo piękne – odparł. – Ozna­cza „dar Boży”. – Zasta­no­wił się przez chwilę. – Naro­dziny twego dziadka były może nie cudem, ale zna­kiem. Ale pamię­taj o jed­nym, Rolan­dzie. Czy znasz motto swo­jej rodziny? To bar­dzo ważne. _Selon la volonté de Dieu –_ Bądź wola Boża.

Ksiądz Xavier pod­niósł wzrok, roz­glą­da­jąc się po oko­licy. Na pół­nocy wzno­siło się wzgó­rze Mont­mar­tre, gdzie szes­na­ście wie­ków temu święty Dio­nizy zgi­nął męczeń­ską śmier­cią z rąk pogań­skich Rzy­mian. Na połu­dniowy zachód, za wie­żami kate­dry Notre Dame, widać było wznie­sie­nie ponad Lewym Brze­giem, na któ­rym nie­stru­dzona święta Geno­wefa modliła się o wyba­wie­nie mia­sta przed najaz­dem Hunów pod wodzą Attyli – a jej modli­twy zostały wysłu­chane.

Wiele razy Bóg chro­nił Fran­cję w godzi­nie potrzeby. Gdy muzuł­ma­nie po raz pierw­szy przy­szli z Afryki przez Hisz­pa­nię i byli o włos od zala­nia całej Europy, czyż Pan nie zesłał wspa­nia­łego gene­rała, dziadka Karola Wiel­kiego, który ich poko­nał? Gdy zaś Anglicy, wsku­tek dłu­go­trwa­łych wojen z fran­cu­skimi kró­lami w śre­dnio­wie­czu, zdo­byli Paryż, czyż miło­sierny Bóg nie zesłał Fran­cji Joanny d’Arc, by popro­wa­dziła jej armię ku zwy­cię­stwu?

Przede wszyst­kim jed­nak Pan dał Fran­cji kró­lów, dyna­stie Kape­tyn­gów, Wale­zju­szy i Bur­bo­nów, któ­rzy przez trzy­dzie­ści poko­leń rzą­dzili kra­jem, jed­no­czyli go i roz­sła­wiali tę wspa­niałą, świętą zie­mię.

I przez wszyst­kie te wieki rodzina de Cygne’ów wier­nie słu­żyła kró­lom namasz­czo­nym przez Boga.

Oto spu­ści­zna chłopca. W swoim cza­sie sam to zro­zu­mie.

Przy­szła pora, aby wra­cać do domu. Za nimi na skraju ogrodu Tuile­ries roz­cią­gała się olbrzy­mia otwarta prze­strzeń placu Zgody. Dalej wspa­niała, trzy­ki­lo­me­trowa per­spek­tywa Pól Eli­zej­skich cią­gną­cych się aż do Łuku Trium­fal­nego.

Chłop­czyk był jesz­cze za mały, by znać rolę placu Zgody w histo­rii wła­snej rodziny. Łuk Trium­falny robił wpraw­dzie impo­nu­jące wra­że­nie, ale ksiądz Xavier nie prze­pa­dał za repu­bli­kań­skimi pomni­kami.

Obej­rzał się za to ponow­nie na wzgó­rze Mont­mar­tre’u – miej­sce, gdzie nie­gdyś stała pogań­ska świą­ty­nia; gdzie święty Dio­nizy poniósł męczeń­ską śmierć; gdzie miały miej­sce straszne wyda­rze­nia w cza­sie ostat­niej rewo­lu­cji w mie­ście. Na szczę­ście wła­śnie w tym roku obok wia­tra­ków zaczęto wzno­sić świą­ty­nię kato­lic­kiej Fran­cji, jej biała czy­sta kopuła lśniła nad mia­stem jak pierś gołę­bicy. Bazy­lika Sacré-Coeur – Naj­święt­szego Serca.

Wła­śnie w tym kościele powi­nien słu­żyć mały. Bóg nie bez powodu prze­cież oszczę­dził jego rodzinę. Trzeba było odku­pić hańbę, przy­wró­cić wiarę.

– Pój­dziesz kawa­łek sam, dobrze? – zapy­tał ksiądz.

Roland kiw­nął głową. Ksiądz posta­wił go więc na ziemi i z ulgą wypro­sto­wał plecy. – Zaśpie­wamy pio­senkę? – zapy­tał. – Może _Frère Jacques_?

Trzy­ma­jąc się za ręce, ksiądz i chło­piec, obser­wo­wani przez nia­nie i ich pod­opiecz­nych, wyszli z ogro­dów z pio­senką na ustach.

Jules Blan­chard szedł Polami Eli­zej­skimi w stronę Luwru i wła­śnie zna­lazł się na wyso­ko­ści kościoła Świę­tej Mag­da­leny. Miał wszel­kie powody, by czuć się szczę­śli­wym czło­wie­kiem. Miał dwóch uda­nych synów, ale zawsze marzył o córce – a dziś o ósmej rano żona uro­dziła mu dziew­czynkę.

Pozo­stał tylko jeden pro­blem do roz­wią­za­nia. Wyma­gał wpraw­dzie pew­nej deli­kat­no­ści – ale wła­śnie dla­tego Jules podą­żał na spo­tka­nie z pewną kobietą, która wcale nie była jego żoną.

Blan­chard był postaw­nym, peł­nym wigoru męż­czy­zną, wła­ści­cie­lem pokaź­nej rodzin­nej for­tuny. W poprzed­nim stu­le­ciu, gdy uro­cza, roko­kowa epoka Ludwika XV sze­rzyła wiel­kie idee oświe­ce­nia, a potem Wielka Rewo­lu­cja Fran­cu­ska prze­wró­ciła świat do góry nogami, jego przo­dek był księ­ga­rzem o rady­kal­nych poglą­dach. Syn księ­ga­rza, dzia­dek Jules’a, został leka­rzem. Zwró­cił na sie­bie uwagę mło­dego gene­rała, pną­cego się po szcze­blach kariery w cza­sie rewo­lu­cji, Napo­le­ona Bona­parte. Od tego czasu już nie oglą­dał się wstecz. Stał się medy­kiem mod­nym w krę­gach dwor­skich Napo­le­ona, a potem w śro­do­wi­sku przy­wró­co­nych na tron Fran­cji Bur­bo­nów. Na eme­ry­turę prze­niósł się do domu w Fon­ta­ine­bleau, który na­dal nale­żał do rodu. Jego żona pocho­dziła z rodziny kupiec­kiej i kolejne poko­le­nie Blan­chardów w oso­bie ojca Jules’a posta­wiło na przed­się­bior­czość. Ojciec wyspe­cja­li­zo­wał się w hur­to­wym obro­cie zbo­żem i w poło­wie XIX wieku udało mu się zgro­ma­dzić pokaźny mają­tek. Jules pra­co­wał z ojcem i dziś, w wieku trzy­dzie­stu pię­ciu lat, był gotów prze­jąć firmę, gdy ojciec zde­cy­duje się przejść na eme­ry­turę.

Na placu Made­le­ine skrę­cił lekko w prawo. Lubił cho­dzić tym bul­wa­rem, bo stał przy nim nowy olbrzymi gmach Opery, zapro­jek­to­wany przez Gar­niera. Choć ukoń­czono go zale­d­wie na początku roku, już stał się jedną z wizy­tó­wek mia­sta. Opera – obok wielu nie­wi­docz­nych z zewnątrz cudów tech­niki, takich jak sztuczne pod­ziemne jezioro mające ure­gu­lo­wać wody tego pod­mo­kłego terenu – miała tyle wspa­nia­łych orna­men­tów, że jej impo­nu­jąca kopuła przy­po­mi­nała Jules’owi olbrzymi, bogato zdo­biony tort. Gmach był pełen prze­py­chu, eks­tra­wa­gancki, wier­nie odda­wał ducha epoki – przy­naj­mniej z punktu widze­nia jemu podob­nych szczę­śliw­ców.

Jego oczom uka­zało się już miej­sce dzi­siej­szego spo­tka­nia. Zaraz za Operą, na rogu, znaj­do­wała się Café Anglais. W prze­ci­wień­stwie do gma­chu Opery była z zewnątrz dość skromna, ale w środku – to już zupeł­nie inna histo­ria. Jej wystrój był godny kró­lów. Kilka lat temu car Rosji i cesarz Nie­miec zje­dli tam wspól­nie słynną, trwa­jącą osiem godzin kola­cję.

Czyż było bar­dziej odpo­wied­nie miej­sce na lunch z Joséphine?

Dziś udo­stęp­niono na obiad wielką, ozdo­bioną malo­wi­dłami ścien­nymi salę zwaną Le Grand Seize. Gdy wcho­dził pośród kła­nia­ją­cych się w pas kel­ne­rów, zło­co­nych luster i palm w doni­cach, od razu ją spo­strzegł.

Joséphine Tes­sier była ele­gantką z rodzaju tych, które kel­ne­rzy natych­miast kie­ro­wali do naj­bar­dziej widocz­nego, cen­tral­nego sto­lika – no chyba że dama życzyła sobie dys­kre­cji. Ubrana kosz­tow­nie i wytwor­nie, miała na sobie jasno­szarą jedwabną suk­nię z koron­kową krezą pod szyją i zawa­diacki mały kape­lu­sik z piór­kiem.

Powi­tał go sze­lest jedwa­biu i upojny zapach. Musnął ustami jej dłoń, usiadł i popro­sił kel­nera o szam­pana.

– Świę­tu­jemy? – zapy­tała dama. – Masz pomyślne wie­ści?

– Dziew­czynka.

– Gra­tu­la­cje. – Uśmiech­nęła się. – Tak się cie­szę ze względu na cie­bie, mój drogi Jules’u. Speł­niło się twoje marze­nie.

Miał wiel­kie szczę­ście, że został kochan­kiem Joséphine, gdy oboje byli jesz­cze mło­dzi. Choć nale­żał do ludzi majęt­nych, praw­do­po­dob­nie dziś nie byłoby go na nią stać. Obec­nie utrzy­my­wał ją pewien bogaty ban­kier. Mimo to uwa­żał ten zwią­zek za naj­cen­niej­szy, jakim może pochwa­lić się męż­czy­zna. Była jego eks­ko­chanką, zausz­niczką i przy­ja­ciółką.

Przy­nie­siono szam­pana. Wznie­śli toast za dziecko. Następ­nie zamó­wili potrawy i gawę­dzili o tym i o owym. Dopiero gdy na stole poja­wił się lekki rosół, Jules odwa­żył się poru­szyć temat, który go drę­czył.

– Jest pewien pro­blem – powie­dział. Joséphine mil­czała wycze­ku­jąco. Jego twarz posmut­niała. – Moja żona chce dać jej na imię Marie – wykrztu­sił w końcu.

– Marie… – Zasta­no­wiła się. – To cał­kiem nie­złe imię.

– Zawsze obie­cy­wa­łem ci, że jeśli będę miał córkę, dosta­nie imię po tobie.

Pod­nio­sła wzrok zasko­czona.

– To było dawno temu, _chéri_. Nie przej­muj się.

– Ale to dla mnie ważne. Chciał­bym dać jej na imię Joséphine.

– A co będzie, jeśli twoja żona sko­ja­rzy imię ze mną?

– Nie ma o nas poję­cia. Jestem tego pewien. Będę nale­gał – powie­dział, sącząc szam­pana w zamy­śle­niu. – Naprawdę sądzisz, że to może być nie­roz­sądne?

– Ja, rzecz jasna, jej nie powiem. Tego możesz być pewien – odparła Joséphine. – Ale inni mogą… – Pokrę­ciła głową. – Igrasz z ogniem.

– Pomy­śla­łem, że mógł­bym jej powie­dzieć, że chcę jej dać imię cesa­rzo­wej.

Pięk­nej żony Napo­le­ona, miło­ści jego życia. Roman­tycz­nej legendy – do pew­nego momentu.

– Ależ ona była noto­rycz­nie nie­wierna cesa­rzowi – przy­po­mniała Joséphine. – Może to nie­zbyt dobry przy­kład dla two­jej córki.

– Mia­łem nadzieję, że coś wymy­ślisz.

– Nie. – Pokrę­ciła głową. – To nie jest naj­lep­szy pomysł, drogi przy­ja­cielu. Daj córce na imię Marie i uszczę­śliw swą żonę. To wszystko, co mam na ten temat do powie­dze­nia.

Wje­chało następne danie, kolejna spe­cjal­ność lokalu, homar w gala­re­cie. Roz­ma­wiali jesz­cze o sta­rych przy­ja­cio­łach, o ope­rze. Dopiero przy dese­rze, sałatce owo­co­wej, Joséphine wró­ciła do tematu mał­żeń­stwa, spo­glą­da­jąc na Jules’a w zamy­śle­niu.

– Czy chcesz uniesz­czę­śli­wić swoją żonę, _chéri_? Co złego ci zro­biła?

– W żad­nym razie.

– Czy jesteś jej wierny?

– Tak.

– Czy daje ci satys­fak­cję?

Wzru­szył ramio­nami.

– Jest w porządku.

– Musisz nauczyć się być szczę­śliwy, Jules’u – wes­tchnęła Joséphine. – Masz wszystko, czego chcesz, w tym żonę.

Nie prze­żyła szoku, gdy Jules Blan­chard się oże­nił. Nie była nawet zasko­czona. Jego żona była jego kuzynką ze strony matki i wnio­sła do mał­żeń­stwa pokaźny posag. Jak to wów­czas ujął Jules: „Dwie czę­ści rodzin­nej for­tuny znów się połą­czyły”.

Ale wciąż miał mar­sową minę.

Joséphine Tes­sier znała wielu męż­czyzn w swoim życiu. Taki miała zawód. Jej zda­niem męż­czyźni czę­sto byli nie­za­do­wo­leni, bo nie lubili swo­jej pracy. O innych można było powie­dzieć, że uro­dzili się w nie­wła­ści­wej epoce – zda­rzali się na przy­kład śre­dnio­wieczni ryce­rze uwię­zieni w pułapce współ­cze­sno­ści. Lecz Jules Blan­chard dosko­nale paso­wał do XIX-wiecz­nej Fran­cji.

Gdy rewo­lu­cja fran­cu­ska oba­liła pano­wa­nie króla i ary­sto­kra­cji – ancien régime’u – zwol­niła miej­sce na szczy­tach dra­biny spo­łecz­nej boga­czom, zamoż­nej bur­żu­azji. Napo­leon stwo­rzył wła­sną wer­sję cesar­stwa rzym­skiego, z jego łukami trium­fal­nymi i pra­gnie­niem chwały, ale jed­no­cze­śnie nie zapo­mi­nał o umac­nia­niu klasy śred­niej. Jej siła prze­trwała jego rządy.

To prawda, że nie­któ­rzy kon­ser­wa­ty­ści chcieli wów­czas znów widzieć u wła­dzy ancien régime, ale gdy przy­wró­cona na tron dyna­stia Bur­bo­nów pod­jęła jedyną próbę zre­ali­zo­wa­nia tego celu w 1830 roku, pary­ża­nie wyrzu­cili panu­ją­cego Bur­bona i posa­dzili na tro­nie Ludwika Filipa, kuzyna króla z gałęzi orle­ań­skiej, jako swego kon­sty­tu­cyj­nego i bar­dzo bur­żu­azyj­nego monar­chę.

Z dru­giej strony byli też rady­ka­ło­wie, a nawet socja­li­ści, któ­rzy nie­na­wi­dzili nowej bur­żu­azyj­nej Fran­cji i pra­gnęli kolej­nej rewo­lu­cji. Gdy jed­nak zdo­byli ulice w 1848 roku, sądząc, że nad­szedł ich czas, w rezul­ta­cie powstało pań­stwo wcale nie socja­li­styczne, lecz kon­ser­wa­tywna repu­blika, a po niej bur­żu­azyjne impe­rium Napo­le­ona III – bra­tanka wiel­kiego cesa­rza – który fawo­ry­zo­wał ban­kie­rów, makle­rów gieł­do­wych, wła­ści­cieli nie­ru­cho­mo­ści i boga­tych kup­ców. Czyli ludzi pokroju Jules’a Blan­charda.

Wła­śnie ich można było spo­tkać w powo­zach, z pięk­nie ubra­nymi kobie­tami, w Lasku Buloń­skim, na zachod­nim skraju mia­sta lub w kulu­arach wiel­kiej, nowej Opery, gdzie Jules z żoną tak lubili się poka­zy­wać. Nie ma co do tego wąt­pli­wo­ści, pomy­ślała Joséphine, że Jules Blan­chard czer­pie ze swej epoki to, co naj­lep­sze.

Ba, miał prze­cież nawet ją.

– Co się stało, przy­ja­cielu? – zapy­tała łagod­nie.

Jules się zamy­ślił. Wie­dział, że ma szczę­ście. I cenił to, co mu przy­pa­dło w udziale. Kochał stary dom rodzinny w Fon­ta­ine­bleau, z jego wewnętrz­nym dzie­dziń­cem, meblami dziadka z okresu Pierw­szego Cesar­stwa i opra­wio­nymi w skórę książ­kami. Kochał ele­gancki pałac kró­lew­ski w mie­ście, star­szy i skrom­niej­szy niż olbrzymi pałac w Wer­salu. W nie­dziele cha­dzał na dłu­gie spa­cery w sąsied­nim lesie Fon­ta­ine­bleau lub jeź­dził konno do wio­ski Bar­bi­zon, gdzie Corot nama­lo­wał swoje kra­jo­brazy prze­peł­nione nie­sa­mo­wi­tym świa­tłem odbi­tym przez Sekwanę. W Paryżu lubił han­del hur­towy w śre­dnio­wiecz­nych wnę­trzach Les Hal­les, z kolo­ro­wymi stra­ga­nami, zgieł­kiem, zapa­chem serów, ziół i owo­ców z każ­dego regionu Fran­cji. Był dumny ze swo­jej świet­nej zna­jo­mo­ści sta­rych kościo­łów w mie­ście i gospód z głę­bo­kimi piw­ni­cami peł­nymi win.

Ale to nie wystar­czało.

– Jestem znu­dzony – poskar­żył się. – Chciał­bym robić coś innego.

– Ale co, mój drogi Jules’u?

– Mam pewien plan – zwie­rzył się. – Zdzi­wisz się. – Wyko­nał zama­szy­sty ruch ręką. – Nowy biz­nes dla nowego Paryża.

Gdy Jules Blan­chard mówił o nowym Paryżu, nie miał na myśli jedy­nie sze­ro­kich bul­wa­rów barona Haus­smanna. Nawet jesz­cze za cza­sów budowy wiel­kich gotyc­kich kościo­łów Paryż mie­nił się sto­licą mody, przy­naj­mniej pół­noc­nej Europy. Pary­ża­nie nie byli zachwy­ceni, gdy ćwierć wieku wcze­śniej to Lon­dyn przy­cią­gnął uwagę prasy mię­dzy­na­ro­do­wej dzięki pała­cowi zbu­do­wa­nemu ze szkła na Wielką Wystawę gro­ma­dzącą wszystko, co nowe i eks­cy­tu­jące na świe­cie. Wkrótce w ślady Lon­dynu poszedł Nowy Jork. Ale w 1855 roku Paryż był gotów na rewanż, a jego nowy cesarz Napo­leon III doko­nał otwar­cia świa­twej wystawy prze­my­słu i sztuki we wspa­nia­łej hali z żelaza, szkła i kamie­nia na Polach Eli­zej­skich. Po jede­na­stu latach Paryż ponow­nie zor­ga­ni­zo­wał wystawę, tym razem na olbrzy­mim placu parad­nym Lewego Brzegu, zwa­nym Polem Mar­so­wym. Impreza z 1867 roku była naj­więk­szą wystawą, jaką oglą­dał świat, i zapre­zen­to­wała wiele nad­zwy­czaj­nych eks­po­na­tów, w tym pierw­sze dynamo elek­tryczne Sie­mensa.

– Chcę otwo­rzyć dom towa­rowy – oświad­czył Jules. Nowy Jork miał domy towa­rowe: Macy’s świet­nie prze­cież pro­spe­ro­wał. Miał je Lon­dyn: Whi­te­leys na przed­mie­ściach i kilka spół­dzielni han­dlo­wych, ale na razie nic nad­zwy­czaj­nego. Paryż zna­lazł się w lep­szej pozy­cji zarówno jeśli cho­dzi o styl, jak i wiel­kość maga­zy­nów, bo miał Bon Marché i Prin­temps.

– To jest przy­szłość – stwier­dził Jules i zaczął opi­sy­wać swój wyma­rzony dom towa­rowy. Wielki pałac, w któ­rym każdy może kupić co dusza zapra­gnie. – Sty­lowy, dobre ceny, w samym środku mia­sta – wyli­czał z rosną­cym entu­zja­zmem, a Joséphine patrzyła na niego zafa­scy­no­wana.

– Nie wie­dzia­łam, że masz w sobie tyle pasji – zauwa­żyła.

– Och.

– Mam na myśli pasję inte­lek­tu­alną. – Uśmiech­nęła się.

– Aha.

– A co na to twój ojciec?

– On się o tym nie dowie.

– Jak to?

– Będę musiał pocze­kać – wes­tchnął. – Cóż innego mogę zro­bić?

– Nie zro­bisz tego sam?

– To by było trudne. On prze­cież kon­tro­luje pie­nią­dze. Nie mogę podzie­lić rodziny…

– Kochasz ojca, prawda?

– Oczy­wi­ście.

– Bądź dla niego dobry i dla swo­jej żony też, mój drogi. Miej cier­pli­wość.

– Chyba masz rację. – Umilkł na chwilę, ale się roz­po­go­dził. – Ale i tak chcę jej dać na imię Joséphine.

Następ­nie wstał, wyja­śnia­jąc, że musi wra­cać do żony. Poło­żyła dłoń na jego ręce.

– Nie rób tego, przy­ja­cielu. Także ze względu na mnie. Nie rób tego.

Przy­wo­łał kel­nera, zapła­cił i wyszedł, nie podej­mu­jąc tematu.

Po jego odej­ściu Joséphine zamy­śliła się. Czy naprawdę zamie­rza nazwać córkę jej imie­niem? Czy też, przy­po­mniaw­szy sobie dawną obiet­nicę, ode­grał piękną scenę, mając pew­ność, że ona zwolni go z przy­rze­cze­nia? Uśmiech­nęła się do sie­bie. Jakie to ma zna­cze­nie? Jeśli nawet tak było, to świad­czy jedy­nie o jego uprzej­mo­ści i inte­li­gen­cji.

Lubiła inte­li­gent­nych męż­czyzn. Bawiło ją, że wciąż musi zga­dy­wać, co on w końcu zrobi.

Wysoka kobieta zatrzy­mała się. Była wychu­dzona. Obok niej stał dzie­wię­cio­letni ciem­no­włosy chło­piec, krótko ostrzy­żony, o sze­roko roz­sta­wio­nych oczach. Wyglą­dał na bystrego.

Wdowa Le Sourd miała czter­dzie­ści lat, ale czy to za sprawą spło­wia­łego odzie­nia, które wisiało luźno na jej kości­stym ciele, czy też dłu­gich, zanie­dba­nych siwych wło­sów, czy może dla­tego, że patrzyła na świat kamien­nym spoj­rze­niem, wyglą­dała na dużo star­szą. Jeśli spra­wiała ponure wra­że­nie, to nie bez powodu.

Poprzed­niego wie­czoru syn znów ją o to spy­tał. Uznała, że przy­szedł czas, aby wresz­cie powie­dzieć mu prawdę.

– Wejdźmy – powie­działa.

Wspa­niały cmen­tarz Père-Lacha­ise zaj­mo­wał zbo­cze wzgó­rza, które znaj­do­wało się nie­całe pięć kilo­me­trów na wschód od ogrodu Tuile­ries, skąd godzinę temu wyszli ksiądz Xavier z małym Rolan­dem. Cmen­tarz był bar­dzo stary, ale sławny stał się ostat­nio. Cho­wano tu wiel­kich ludzi – poli­ty­ków, gene­ra­łów, arty­stów i kom­po­zy­to­rów – wiele osób odwie­dzało i podzi­wiało ich groby. Lecz wdowa Le Sourd nie przy­szła tu po to, by poka­zać synowi grób.

Weszli przez jedną z bram od strony mia­sta, u stóp wzgó­rza. Przed nimi pomię­dzy gro­bow­cami cią­gnęły się wysa­dzane drze­wami bru­ko­wane alejki, podobne do rzym­skich dróg. Było cicho. Poza straż­ni­kiem przy bra­mie jak okiem się­gnąć nikogo nie było widać. Wdowa dokład­nie wie­działa, dokąd zmie­rzają. Chło­piec – nie.

Zatrzy­mali się naj­pierw na prawo od wej­ścia, by popa­trzeć na pomnik, który roz­sła­wił cmen­tarz, wysoki gro­bo­wiec śre­dnio­wiecz­nych kochan­ków – Helo­izy i Abe­larda. Ale nie zaba­wili tam długo. Wdowa nie zatrzy­mała się przy miej­scach pochówku żad­nego ze słyn­nych napo­le­oń­skich mar­szał­ków ani przy świe­żej mogile mala­rza Corota, ani nawet przy pięk­nym gro­bie Cho­pina. Nie chciała roz­pra­szać uwagi syna. Musiała go przy­go­to­wać na prawdę.

– Jean Le Sourd był bar­dzo dziel­nym czło­wie­kiem.

– Wiem, mamo.

Jego ojciec był boha­te­rem. Każ­dego wie­czoru przed snem przy­po­mi­nał sobie szcze­gó­łowo tego wyso­kiego, ser­decz­nego czło­wieka, który opo­wia­dał mu różne histo­rie i grał z nim w piłkę. Czło­wieka, który zawsze przy­no­sił do domu chleb, nawet wów­czas, gdy cały Paryż gło­do­wał. Jeśli te wspo­mnie­nia cza­sami wyda­wały się nieco zamglone, zawsze mógł spoj­rzeć na foto­gra­fię przed­sta­wia­jącą przy­stoj­nego męż­czy­znę o ciem­nych wło­sach, z sze­roko roz­sta­wio­nymi oczami, takimi jak jego wła­sne. Od czasu do czasu śnił mu się. Razem wyru­szali na zew przy­gody. Kie­dyś śniło mu się nawet, że wal­czą ramię w ramię na ulicz­nej bary­ka­dzie.

Matka pro­wa­dziła go kilka minut pod górę w mil­cze­niu, aż przed szczy­tem wzgó­rza skrę­ciła w prawo w długą alejkę. Wtedy pod­jęła opo­wieść.

– Twój ojciec był szla­chet­nym czło­wie­kiem. – Spoj­rzała na syna. – Jak myślisz, Jacques, co zna­czy był szla­chet­nym?

– Myślę, że… – zasta­no­wił się – to zna­czy być odważ­nym jak ryce­rze, któ­rzy wal­czyli o honor.

– Nie – rzu­ciła ostro. – Ci wszy­scy ryce­rze w zbro­jach wcale nie byli szla­chetni. Byli zło­dzie­jami i tyra­nami zagar­nia­ją­cymi tyle bogactw i wła­dzy, ile tylko mogli. Mówili o sobie, że są szla­chetni, by rosnąć w pychę i uda­wać, że ich krew jest lep­sza od naszej, by robić, co im się żyw­nie podoba. Ary­sto­kraci! – Skrzy­wiła się. – Fał­szywi szlach­cice. A naj­gor­szy z nich wszyst­kich był król. Brudny spi­sek, który trwał przez wieki.

Młody Jacques wie­dział, że matka jest zwo­len­niczką rewo­lu­cji fran­cu­skiej. Po śmierci ojca uni­kała jed­nak tego tematu, jakby nale­żał do jakiejś sfery cie­nia, gdzie nie chciała się zapusz­czać.

– Dla­czego to tak długo trwało, _maman_?

– Bo była jesz­cze jedna prze­stęp­cza wła­dza, jesz­cze gor­sza niż kró­lew­ska. Wiesz jaka?

– Nie wiem, mamo.

– To był Kościół, Jacques. Król i jego ary­sto­kraci wspie­rali Kościół, a księża naka­zy­wali ludziom posłu­szeń­stwo. Na tym pole­gał układ ancien régime’u. Jedno wiel­kie kłam­stwo.

– A rewo­lu­cji nie udało się tego zmie­nić?

– Rok 1789 był czymś wię­cej niż rewo­lu­cją. Ozna­czał naro­dziny wol­no­ści. Wol­ność, rów­ność, bra­ter­stwo: to są naj­szczyt­niej­sze idee, jakie może mieć czło­wiek. Ancien régime zwal­czał je, więc rewo­lu­cja ścięła mu głowę. To było abso­lut­nie nie­odzowne. Ale to jesz­cze nie koniec. Rewo­lu­cja wyzwo­liła nas z wię­zie­nia wznie­sio­nego przez Kościół. Zała­mała się wła­dza księży. Ludzie mogli otwar­cie prze­czyć ist­nie­niu Boga, uwol­nić się od prze­są­dów, iść za rozu­mem. To był kamień milowy dla ludz­ko­ści.

– A co się stało z księżmi, _maman_? Czy ich też stra­cono?

– Nie­któ­rych. – Wzru­szyła ramio­nami. – Nie­do­sta­tecz­nie wielu.

– Ale księża wciąż tu są.

– Nie­stety.

– Czy wszy­scy rewo­lu­cjo­ni­ści byli ate­istami?

– Nie. Ale ci naj­więksi tak.

– Nie wie­rzysz w Boga, mamo? – zapy­tał Jacques. Matka pokrę­ciła głową. – A ojciec wie­rzył? – cią­gnął.

– Też nie.

Chło­piec przez chwilę się zasta­na­wiał.

– To ja też nie wie­rzę.

Alejka wiła się na wschód, coraz bli­żej muru cmen­ta­rza.

– A co się stało z rewo­lu­cją, _maman_? Dla­czego nie prze­trwała?

Matka wzru­szyła ramio­nami.

– Było zamie­sza­nie. Do wła­dzy doszedł Napo­leon. On był pół rewo­lu­cjo­ni­stą, pół cesa­rzem rzym­skim. Pod­bił pra­wie całą Europę, zanim został poko­nany.

– On też był ate­istą?

– Kto to wie. Kościół w każ­dym razie ni­gdy już nie odzy­skał utra­co­nej wła­dzy, ale Napo­leon zro­zu­miał, podob­nie jak więk­szość wład­ców, że księża mogą być poży­teczni.

– A po nim wszystko wró­ciło do daw­nego stanu?

– Nie­zu­peł­nie. Wszy­scy monar­cho­wie Europy byli prze­ra­żeni, że przyj­dzie kolejna rewo­lu­cja. Przez trzy­dzie­ści lat uda­wało im się tłu­mić rewo­lu­cyjne zapędy. Kon­ser­wa­ty­ści we Fran­cji – dawni monar­chi­ści, bogata bur­żu­azja, każdy, kto bał się zmian – wspie­rali kon­ser­wa­tywne rządy. Lud nie miał dostępu do wła­dzy, biedni jesz­cze bar­dziej ubo­żeli. Lecz duch wol­no­ści nie zgi­nął. W 1848 roku w Euro­pie zaczęły wybu­chać rewo­lu­cje, rów­nież u nas. Stary tłu­sty Ludwik Filip, król bur­żu­azji, był tak prze­ra­żony, że wsiadł do powozu i wyje­chał do Anglii. Sta­li­śmy się znowu repu­bliką i wybra­li­śmy bra­tanka Napo­le­ona, by sta­nął na jej czele.

– Ale on koro­no­wał się na cesa­rza.

– Chciał być jak jego wuj. Po dwóch latach rzą­dów nadał sobie tytuł cesa­rza i nazwał się Napo­le­onem III, gdyż wielki cesarz miał jesz­cze syna, który zmarł. – Pokrę­ciła głową. – O tak, on potra­fił się podo­bać. Baron Haus­smann odbu­do­wał Paryż. Mia­sto dostało nową, wspa­niałą Operę. Wiel­kie wystawy, na które zjeż­dżał się cały świat. Ale bie­da­kom nie żyło się lepiej. A potem, po dzie­się­ciu latach rzą­dów, popeł­nił głupi błąd. Roz­po­czął wojnę z Niem­cami. A że żaden był z niego gene­rał, to ją prze­grał.

– Pamię­tam, jak Niemcy przy­szli do Paryża.

– Roz­nie­śli naszą armię i okrą­żyli mia­sto. Oblę­że­nie trwało mie­sią­cami. Nie było co jeść. Nie mówi­łam ci, ale pod koniec robi­łam ci potrawki ze szczu­rów. Mia­łeś tylko pięć lat, ale na szczę­ście byłeś silny. W końcu gdy zaczęli nas ostrze­li­wać z cięż­kiej arty­le­rii, nie było wyj­ścia. Paryż się pod­dał. – Wzru­szyła ramio­nami. – Niemcy wró­cili do Nie­miec, ale zmu­sili nas do odda­nia Alza­cji i Lota­ryn­gii, pięk­nych regio­nów po naszej stro­nie Renu z win­ni­cami i górami. Fran­cja została upo­ko­rzona.

– To wtedy zgi­nął mój ojciec. Zawsze mi mówi­łaś, że zgi­nął, wal­cząc, ale nie do końca rozu­mia­łem… nauczy­ciel w szkole mówił…

– Nie­ważne, co mówił – wtrą­ciła ostro matka. – Opo­wiem ci, co naprawdę się zda­rzyło.

Zamil­kła na chwilę. Na jej twa­rzy poja­wił się cień czu­łego uśmie­chu.

– Wiesz – zaczęła – gdy chcia­łam wyjść za mąż, moja rodzina nie wpa­dła w zachwyt. Byli­śmy biedni, ale mój ojciec był nauczy­cie­lem i chciał, żebym poślu­biła czło­wieka wykształ­co­nego. Jean Le Sourd był synem robot­nika i szkol­nej edu­ka­cji liznął nie­wiele. Pra­co­wał w dru­karni, przy­go­to­wu­jąc skład. Miał jed­nak w sobie wielką cie­ka­wość świata.

– I co się stało?

– Mój ojciec posta­no­wił wykształ­cić mego przy­szłego męża. A twój ojciec nie miał nic prze­ciwko temu. Mało tego, był pil­nym uczniem i wkrótce czy­tał już wszystko. Wydaje mi się, że przeczy­tał naj­wię­cej ze wszyst­kich zna­nych mi ludzi. I wła­śnie dzięki tym stu­diom doszedł do prze­ko­nań, za które oddał życie.

– Wie­rzył w rewo­lu­cję.

– Twój ojciec zro­zu­miał, że nawet rewo­lu­cja fran­cu­ska to za mało. Nim się uro­dzi­łeś, wie­dział, że jedyną drogą naprzód jest abso­lutna wła­dza ludu i koniec wła­sno­ści pry­wat­nej. I wielu odważ­nych ludzi myślało tak samo.

Za drze­wami po pra­wej stro­nie widać teraz było mur cmen­ta­rza. Dotarli pra­wie do celu.

– Cztery lata temu – cią­gnęła – wyda­wało się, że nade­szła odpo­wied­nia chwila. Napo­leon III został poko­nany. Rządy spra­wo­wało Zgro­ma­dze­nie Naro­dowe, które obra­do­wało w pałacu kró­lew­skim w Wer­salu. Depu­to­wani byli tak kon­ser­wa­tywni, że spo­dzie­wa­li­śmy się decy­zji o kolej­nej monar­chii. Zgro­ma­dze­nie bało się Paryża, bo mie­li­śmy wła­sne siły porząd­kowe i dużo armat na Mont­mar­trze. Wysłało więc woj­ska, które miały prze­jąć naszą arty­le­rię. Woj­sko jed­nak przy­łą­czyło się do nas. I nagle stało się: Paryż zde­cy­do­wał rzą­dzić się sam. To była Komuna.

– Moi nauczy­ciele twier­dzą, że to się nie bar­dzo udało.

– Kła­mią. To był cudowny czas, wcze­sna wio­sna. Wszystko spraw­nie dzia­łało. Komuna prze­jęła nie­ru­cho­mo­ści kościelne. Zaczęto przy­zna­wać kobie­tom równe prawa. Nad wszyst­kim powie­wała czer­wona flaga ludu. Męż­czyźni tacy jak twój ojciec orga­ni­zo­wali życie całych dziel­nic, jakby były robot­ni­czymi pań­stwami. Zgro­ma­dze­nie w Wer­salu było prze­ra­żone.

– I wtedy Zgro­ma­dze­nie zaata­ko­wało Paryż?

– Do tego czasu mieli więk­szą siłę. Woj­sko. Niemcy zwró­cili im jeń­ców wojen­nych, by wzmoc­nić ich w kon­fron­ta­cji z ludem. To było ohydne. Bro­ni­li­śmy bram Paryża. Na uli­cach wzno­si­li­śmy bary­kady. Miej­ska bie­dota boha­ter­sko wal­czyła. Ale w końcu oka­zali się dla nas za mocni. Ostatni tydzień maja – krwawy tydzień – był naj­gor­szy…

Wdowa Le Sourd zamil­kła na parę chwil. Dotarli do połu­dniowo-wschod­niego naroż­nika cmen­ta­rza, gdzie alejka wspi­nała się stromo po lewej stro­nie zbo­cza środ­ko­wego wzgó­rza. Po pra­wej stro­nie bru­ko­wa­nej ścieżki, nieco niżej na stoku, widać było frag­ment kamien­nego muru cmen­tar­nego pozba­wio­nego jakich­kol­wiek napi­sów, a przed nim pusty kawa­łek ziemi w kształ­cie trój­kąta. Było to nie­po­zorne miej­sce, któ­remu nikt dotąd nie nadał żad­nej god­no­ści ani imie­nia.

– W końcu – cią­gnęła wdowa – ostat­nim szań­cem, który się nie pod­dał, była biedna dziel­nica Bel­le­ville nie­da­leko stąd. Nie­któ­rzy z naszych ludzi tam wal­czyli. – Wska­zała ręką groby na szczy­cie wzgó­rza. – Wresz­cie wszystko się skoń­czyło. Ostat­nia setka komu­nar­dów została osa­czona. Jed­nym z nich był twój ojciec.

– Czy to zna­czy, że wzięli go do wię­zie­nia?

– Nie. Dowódcą oddziału był pewien ofi­cer. Pole­cił żoł­nie­rzom zapro­wa­dzić więź­niów tam. – Wska­zała ręką kawa­łek nagiego muru. – Następ­nie roz­ka­zał im sta­nąć w sze­regu i roz­strze­lać więź­niów. Po pro­stu. Wła­śnie tu i wła­śnie w taki spo­sób zgi­nął twój ojciec. Teraz już wiesz.

W tym momen­cie wysoka, chuda wdowa Le Sourd zaczęła pła­kać. Syn jej się przy­glą­dał. Szybko jed­nak się otrzą­snęła i zapa­trzyła kamien­nym wzro­kiem w mur, przy któ­rym dobie­gło końca jej mał­żeń­stwo.

– Chodźmy – powie­działa cicho. Zaczęli scho­dzić w dół.

Byli już pra­wie przy bra­mie wej­ścio­wej, gdy Jacques prze­rwał mil­cze­nie.

– Co się stało z ofi­ce­rem, który kazał ich roz­strze­lać? – zapy­tał.

– Nic.

– Wiesz na pewno? Wiesz, kim był?

– Dowie­dzia­łam się. To ary­sto­krata, można było się tego spo­dzie­wać. Wciąż jesz­cze jest ich pełno w woj­sku. Nazywa się wiceh­ra­bia de Cygne. – Wzdry­gnęła się. – Ma syna, młod­szego od cie­bie, o imie­niu Roland.

Jacques Le Sourd mil­czał przez chwilę.

– Przyj­dzie dzień, że zabiję jego syna.

Powie­dział to cicho i kate­go­rycz­nie.

Matka nie odpo­wie­działa. Prze­szli kil­ka­na­ście kro­ków. Czy powie mu, by powstrzy­mał się od zemsty? Ani myśli to zro­bić. Jej miłość była gorąca, a miłość nie bie­rze zakład­ni­ków. Pra­wo­myślni zabi­jają swo­ich wro­gów. Takie jest ich prze­zna­cze­nie.

– Miej cier­pli­wość, Jacques – rze­kła. – Pocze­kaj, aż nadej­dzie wła­ściwy moment.

– Pocze­kam – odparł chło­piec. – Ale Roland de Cygne zgi­nie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: