Nic wam nie jestem winna - Laura Steven - ebook + książka

Nic wam nie jestem winna ebook

Steven Laura

4,0

Opis

Takie książki zmieniają świat. Feministyczna, świeża, inspirująca opowieść o tym, co się dzieje, gdy dziewczyna naprawdę (naprawdę) postanawia być sobą.

Izzy jest bohaterką, jakiej nie znacie: odważna, uczciwa, ostra i piekielnie zabawna. Jako młoda, ambitna komiczka i standuperka nie boi się ośmieszenia ani zawstydzenia. Do wszystkiego podchodzi pozytywnie i otwarcie. Tymczasem świat nie jest na nią gotowy. Świat rządzi się podwójnymi standardami, a ośmieszanie i zawstydzanie to jego codzienne narzędzia pracy. Czy Izzy da się złamać?

To bardzo istotny głos w literaturze młodzieżowej, ubrany w oryginalne poczucie humoru Laury Steven, autorki książki Zauroczona, zwariowana, zakochana.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 365

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (59 ocen)
23
20
11
5
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
jaanela

Nie oderwiesz się od lektury

długo nie mogłam przekonać się do tej książki, a gdy ją w końcu pobrałam to nie mogłam się oderwać. Myślę, że warto ją przeczytac, bo porusza sporo ważnych i aktualnych tematów. I robi to w fajnej, przystępnej formie
10
Queen_Ravenna

Nie oderwiesz się od lektury

Fantastyczna i ciekawa
10
lacerta_

Nie oderwiesz się od lektury

„Nic wam nie jestem winna” to jedna z tych książek, z którą nie polubiłam się od pierwszych stron, nie mogłam wpasować się w poczucie humoru głównej bohaterki, która jest jednocześnie narratorem książki, przez co początkowe rozdziały szły mi dość opornie. Później na tempo mojego czytania wpłynął fakt, że nie chciałam kończyć tej historii, bo po początkowych trudnościach historia Izzy zupełnie mnie pochłonęła i wzbudziła tak wiele emocji, że sama byłam tym zaskoczona. Słowami swojej bohaterki Laura Steven pokazuje w jaki sposób hejt wpływa na jej pewność siebie i przekonanie, że nie zrobiła nic złego, jak wpływa na całe jej życie. Rozprawia się też z podwójnym standardami oraz slut-shamingiem i punktuje je wszystkie. Jestem pełna podziwu do umiejętności autorki wzbudzania we mnie emocji. „Nic wam nie jestem winna” to książka, o której ciężko będzie mi zapomnieć. Tak naprawdę po zakończonej lekturze mam ochotę ponownie po nią sięgnąć i z niecierpliwością będę wypatrywać jej kontynuacji.
00
zielonabsynt

Nie oderwiesz się od lektury

Jeśli macie przeczytać 1 książkę w tym roku, niech to będzie ta
00
NuriaInez

Nie oderwiesz się od lektury

Naprawdę kapitalna i niezmiernie ważna książka!
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­na­łu THE EXACT OP­PO­SI­TE OF OKAY
Co­py­ri­ght © 2018 by Lau­ra Ste­ven All ri­ghts re­se­rved Co­py­ri­ght © 2022 for the Po­lish trans­la­tion by Me­dia Ro­dzi­na Sp. z o.o.
Pro­jekt gra­ficz­ny okład­kiAn­drzej Ko­men­dzi­ński
Skład i ła­ma­nieRa­do­sław Stęp­niak
Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne. Prze­druk lub ko­pio­wa­nie ca­ło­ści albo frag­men­tów ksi­ążki – z wy­jąt­kiem cy­ta­tów w ar­ty­ku­łach i prze­glądach kry­tycz­nych – mo­żli­we jest tyl­ko na pod­sta­wie pi­sem­nej zgo­dy wy­daw­cy.
Me­dia Ro­dzi­na po­pie­ra ści­słą ochro­nę praw au­tor­skich. Pra­wo au­tor­skie po­bu­dza ró­żno­rod­no­ść, na­pędza kre­atyw­no­ść, pro­mu­je wol­no­ść sło­wa, przy­czy­nia się do two­rze­nia ży­wej kul­tu­ry. Dzi­ęku­je­my, że prze­strze­gasz praw au­tor­skich, a więc nie ko­piu­jesz, nie ska­nu­jesz i nie udo­stęp­niasz ksi­ążek pu­blicz­nie. Dzi­ęku­je­my za to, że wspie­rasz au­to­rów i po­zwa­lasz wy­daw­com na­dal pu­bli­ko­wać ksi­ążki.
ISBN 978-83-8265-258-1
Must Read jest im­prin­tem wy­daw­nic­twa Me­dia Ro­dzi­na Sp. z o.o. ul. Pa­sie­ka 24, 61-657 Po­znań tel. 61 827 08 50wy­daw­nic­two@me­dia­ro­dzi­na.pl
Kon­wer­sja: eLi­te­ra s.c.

Dla To­rii i Lucy, mo­ich wie­dźm –bo, jak w nie­śmier­tel­nej pio­sen­ce Kel­ly Clark­son,bez Was moje ży­cie by­ło­by do bani.

Hej­ka

Słu­chaj, pew­no ku­pi­łaś tę ksi­ążkę, bo prze­czy­ta­łaś w blur­bie, że je­stem sie­ro­tą, wszyst­ko stra­ci­łam, zna­la­złam się w cen­trum ogól­no­kra­jo­we­go skan­da­lu i zo­sta­łam na­pi­ęt­no­wa­na jako zdzi­ra. Po­my­śla­łaś więc: „O, faj­nie! Wła­śnie ta­kiej chwy­ta­jącej za ser­ce hi­sto­rii po­trze­bo­wa­łam, że­bym sama po­czu­ła się le­piej”. Ale wiesz co? Po­wa­żnie – weź wy­lu­zuj. Nie je­stem ja­ki­mś szu­ka­jącym li­to­ści dziec­kiem Oli­ve­ra Twi­sta i Kim Kar­da­shian. Je­że­li li­czysz na to, że osi­ągniesz ka­thar­sis, ro­ni­ąc przy tym łez­kę, to ja ci nie­ste­ty nie po­mo­gę. Po­le­cam obej­rzeć jed­nym ci­ągiem kil­ka szpi­tal­nych dra­ma­tów – w nich na pew­no znaj­dziesz po­tężną daw­kę nie­szczęścia z dru­giej ręki, je­śli tak bar­dzo ci na tym za­le­ży.

A może po pro­stu wi­dzia­łaś te roz­bie­ra­ne fot­ki, któ­re, no wiesz, pra­wie wszy­scy już wi­dzie­li. Ga­ze­ty po­świ­ęci­ły wi­ęcej uwa­gi moim asy­me­trycz­nym cyc­kom, niż prze­ci­ęt­nie po­świ­ęca­ją epi­de­miom o glo­bal­nym za­si­ęgu, co na pew­no do­pro­wa­dza do bia­łej go­rącz­ki zwo­len­ni­ków teo­rii o su­per­wi­ru­sach. Z mo­je­go po­wo­du czy­jaś ci­ężka pra­ca słu­żąca za­gła­dzie ludz­ko­ści prze­szła kom­plet­nie nie­zau­wa­żo­na.

Tak z ręką na ser­cu, to nie wiem, dla­cze­go mój wy­daw­ca po­pro­sił, że­bym na­pi­sa­ła tę ksi­ążkę, bo oprócz tego, że pew­ne­go dnia zja­dłam ciast­ko z ha­szem i wła­ma­łam się do domu star­ców, w moim ży­ciu nie dzia­ło się nic spe­cjal­nie in­te­re­su­jące­go. Zresz­tą we wła­ści­wym cza­sie opo­wiem ci ta­kże o tym zda­rze­niu. Nie ma ono żad­ne­go zwi­ąz­ku z sek­sa­fe­rą ani wła­ści­wie z ni­czym, ale była z tego kupa śmie­chu.

Wiem, wiem, kon­kret­nie mie­szam ci w gło­wie, zwra­ca­jąc się bez­po­śred­nio do cie­bie i mó­wi­ąc, że to ksi­ążka, któ­rą ku­pi­łaś – chy­ba że ją spi­ra­ci­łaś, a w ta­kim ra­zie masz za swo­je, bo za czter­dzie­ści pięć se­kund ten PDF ule­gnie sa­mo­znisz­cze­niu – ale ro­bię to dla­te­go, że je­stem nie­wia­ry­god­nie meta – oraz pre­ten­sjo­nal­na i chcia­łam, żeby mózg cię szczy­pał tak samo jak wte­dy, gdy pierw­szy raz ogląda­łaś In­cep­cję.

Przede wszyst­kim chy­ba po­win­nam wy­ja­śnić, jak się zna­la­złam w obec­nej sy­tu­acji – do­pie­ro osiem­na­ście lat na kar­ku, a już mnie nie­na­wi­dzi pół świa­ta. Jed­nak za­miast mar­no­wać czas na pi­sa­nie wszyst­kie­go od nowa, zro­bię ko­piuj-wklej wpi­sy z mo­je­go blo­ga, że­byś była na bie­żąco ze wszyst­ki­mi wy­da­rze­nia­mi, a w kwa­dra­to­wych na­wia­sach do­dam je­dy­nie cen­ne re­flek­sje snu­te z per­spek­ty­wy cza­su. We­dług mo­ich ob­li­czeń to po­win­no wy­pe­łnić ja­kieś dzie­wi­ęćdzie­si­ąt pięć pro­cent ręko­pi­su, co mnie bar­dzo cie­szy, bo wy­ma­ga ode mnie o wie­le mniej ro­bo­ty.

W ra­zie ja­kich­kol­wiek wąt­pli­wo­ści za­wsze sta­raj się wy­ko­ny­wać jak naj­mniej pra­cy, żeby oszczędzać ener­gię na wa­żne spra­wy, ta­kie jak śmiech albo seks.

Co się tak pa­trzysz? To ksi­ążka o sek­sa­fe­rze – na­praw­dę spo­dzie­wa­łaś się, że będę ja­kąś za­kon­ni­cą albo/i świ­ętą dzie­wi­cą?

Wto­rek, 13 wrze­śnia

7.01

No sło­wo ho­no­ru, przy­si­ęgam, że chy­ba je­stem je­dy­ną oso­bą w ca­łym ko­smo­sie, któ­ra wi­dzi, ja­kie bez­sen­sow­ne jest ży­cie. Lu­dzie za­cho­wu­ją się tak, jak­by samo ich ist­nie­nie było pi­ęk­nym da­rem, kom­plet­nie za­po­mi­na­jąc o fak­cie, że owo ist­nie­nie za­wdzi­ęcza­ją je­dy­nie wy­pad­ko­wi, do któ­re­go do­szło z kom­plet­nie ran­do­mo­wych przy­czyn 13,7 mi­liar­dów lat temu.

Nie chcę ci psuć za­ba­wy ani nic w tym ro­dza­ju, ale je­ste­śmy z góry ska­za­ni na ogra­ni­czo­ną licz­bę okrążeń do­ko­ła sło­ńca, a na ko­ńcu ka­żdy z nas kop­nie w ka­len­darz i wy­lądu­je w tym sa­mym bez­den­nym pie­kle, co Do­nald Trump i Adolf Hi­tler. Mo­żli­we, że za bar­dzo kom­bi­nu­ję, ale nic, co zro­bi­my mi­ędzy obec­ną chwi­lą a tą ostat­nią, nie wy­da­je się war­te wsta­wa­nia z łó­żka.

Może tro­chę dra­ma­ty­zu­ję. Po pro­stu na­praw­dę nie lu­bię rano wsta­wać.

14.47

Wła­śnie wy­szłam ze spo­tka­nia ze szkol­nym do­rad­cą za­wo­do­wym, pa­nem Ro­se­nqvi­stem, któ­ry jest bar­dzo eks­tra­wa­ganc­kim Szwe­dem. Kimś ta­kim jak fil­mo­wy Brüno, tyle że mniej sub­tel­nym. Wła­ści­wie zda­je się, że Brüno był Szwaj­ca­rem czy Au­stria­kiem, albo kimś w tym ro­dza­ju, ale nie o to cho­dzi.

Cho­dzi o to, że nie da się pa­trzeć na pana Ro­se­nqvi­sta, nie wy­obra­ża­jąc so­bie Sa­chy Ba­ro­na Co­he­na w blond pe­ru­ce.

Ten fa­cio bar­dzo, ale to bar­dzo sta­ra się wszyst­kich na­mó­wić, żeby SPE­ŁNIA­LI SWO­JE MA­RZE­NIA [mówi bar­dzo gło­śno, stąd wiel­kie li­te­ry], PRZE­CIE­RA­LI NOWE SZLA­KI i PRZE­STA­LI WSTRZY­KI­WAĆ SO­BIE W WEEK­EN­DY HE­RO­INĘ. [To ostat­nie ha­sło do­da­łam dla żar­tu. Gwo­li wy­ja­śnie­nia: nikt w szko­le Ed­ge­wo­od High nie wstrzy­ku­je so­bie he­ro­iny na tyle re­gu­lar­nie, żeby ten fakt sta­no­wił po­wód do zmar­twień na­sze­go do­rad­cy za­wo­do­we­go. Je­że­li je­steś praw­nicz­ką, to zi­gno­ruj ta­kie uwa­gi, kie­dy będą po­ja­wiać się w ksi­ążce, bo na­praw­dę nie po­trze­bu­ję do­kła­dać pro­ce­su o znie­sła­wie­nie do mo­jej już i tak im­po­nu­jącej li­sty pro­ble­mów.]

Sie­dzi­my w mi­nia­tu­ro­wym, po­zba­wio­nym okna ga­bi­ne­cie Ro­se­nqvi­sta. Do­my­ślam się, że jest to scho­wek na mio­tły prze­ro­bio­ny na ga­bi­net, o ile za wska­zów­kę mo­żna uznać wci­ąż uno­szący się w po­wie­trzu za­pach pły­nu do czysz­cze­nia dy­wa­nów. Do­rad­ca sie­dzi za mi­nia­tu­ro­wym biur­kiem, któ­re bar­dziej pa­so­wa­ło­by do kra­sno­lud­ka.

Wszędzie do­ko­ła sto­ją szaf­ki na akta z tecz­ka­mi wszyst­kich uczniów na­szej szko­ły. Do­my­ślam się, że za­pew­ne ist­nie­je ja­kaś elek­tro­nicz­na baza da­nych, któ­ra mo­gła­by za­stąpić ten ar­cha­icz­ny sys­tem, lecz szko­ły pasa bi­blij­ne­go na­praw­dę uwiel­bia­ją wszyst­ko ro­bić zgod­nie z Tra­dy­cją™.

No i ten do­rad­ca mówi:

– Za­tem, O’Ne­ill, czi jusz wisz, szo chszia­ła­byś sztu­dio­wacz, kie­dy je­sze­nią pój­dżesz do col­le­ge’u?

[Do­bra, już nie będę się sta­ra­ła na­śla­do­wać jego ak­cen­tu, bo nie chcę wy­jść na ra­sist­kę. O ile mo­żna być ra­si­stą wo­bec bia­łych mężczyzn ze Skan­dy­na­wii. Nie by­ła­bym tego taka pew­na.]

Od­dy­cha­jąc przez usta z na­dzie­ją, że dzi­ęki temu za­pach chlo­ru nie wy­pa­li mi wło­sków w no­sie, ćwier­kam:

– Yyy, nie, pro­szę pana, my­śla­łam ra­czej o tym, żeby przez ja­kiś czas pod­ró­żo­wać, zo­ba­czyć tro­chę świa­ta i w ogó­le.

Mu­szę uczci­wie przy­znać, że ko­lej­ne py­ta­nie, któ­re do­rad­ca za­da­je pod­czas tego prze­słu­cha­nia, do­ty­czące mo­jej sy­tu­acji eko­no­micz­nej, za­pew­ne jest uza­sad­nio­ne, sko­ro obec­nie obie z bab­cią po­trze­bu­je­my wi­ęk­sze­go do­fi­nan­so­wa­nia niż ar­mia Sta­nów Zjed­no­czo­nych.

– Czy za­tem odło­ży­łaś przy­naj­mniej tro­chę pie­ni­ędzy na bi­le­ty lot­ni­cze? – pyta zu­pe­łnie nie­wzru­szo­ny fak­tem, że wy­gląda­jąca na kil­ka­dzie­si­ąt lat mio­te­łka do ku­rzu wła­śnie za­pi­ko­wa­ła na zie­mię z naj­wy­ższej pó­łki za jego ple­ca­mi.

Jako oso­ba ma­rząca o ka­rie­rze ko­mi­ka oraz, ogól­nie rzecz bio­rąc, bła­zen, mu­szę się z ca­łej siły po­wstrzy­my­wać przed przy­zna­niem pie­rza­stej mio­te­łce punk­ta­cji zgod­nej z olim­pij­ski­mi stan­dar­da­mi w ka­te­go­rii sko­ków z tram­po­li­ny. Wspó­łczyn­nik trud­no­ści 8,9 itd.

Ale wra­ca­jąc do bie­żących spraw – ujem­ne­go sal­da mo­je­go kon­ta w ban­ku:

– Nie, pro­szę pana. Je­stem bez­ro­bot­ną osiem­na­sto­lat­ką.

Do­rad­ca za­wo­do­wy cier­pli­wie prze­kła­da mio­te­łkę w bez­piecz­niej­sze miej­sce w szu­fla­dzie biur­ka i zer­ka na mnie ze wspó­łczu­ciem. Z otwar­tej szu­fla­dy uno­si się za­pach sple­śnia­łe­go ja­błka. Ro­se­nqvist szyb­ko ją za­my­ka. W tym po­miesz­cze­niu da­ło­by się zna­le­źć co naj­mniej kil­ka­na­ście przy­kła­dów na­ru­sze­nia prze­pi­sów BHP. Za­raz, za­raz, czy to był tu­pot ma­łych, my­sich ła­pek?

– Ro­zu­miem. A pró­bo­wa­łaś zna­le­źć pra­cę?

– Do­bry Boże, to do­sko­na­ły po­my­sł! – Uda­ję za­chwyt i za­sko­cze­nie. – Do tej pory nie bra­łam pod uwa­gę ta­kie­go spo­so­bu roz­wi­ąza­nia pro­ble­mu! Nie za­sta­na­wiał się pan nad tym, by zo­stać do­rad­cą za­wo­do­wym?

Tak na po­wa­żnie, to dra­żli­wy te­mat. W tym roku już trzy razy za­nio­słam moje CV do ka­żde­go skle­pu, re­stau­ra­cji i ho­te­lu w mie­ście. Ale jest za mało sta­no­wisk albo za dużo lu­dzi. Moje po­da­nia ja­koś ni­g­dy nie tra­fia­ją na wierzch ster­ty po­dob­nych te­czek.

Ro­se­nqvist wzdy­cha.

– Wiem, że to oczy­wi­ste py­ta­nie. Ale... hm, pró­bo­wa­łaś?

Lek­ko roz­dra­żnio­na za­ci­skam zęby i sama też wzdy­cham.

– Tak, pro­szę pana, ale pro­blem w tym, że obec­nie na­wet w przy­pad­ku pod­sta­wo­wych, naj­ni­ższych sta­no­wisk trze­ba mieć co naj­mniej trzy­let­nie do­świad­cze­nie, dy­plom z astro­fi­zy­ki i dwa pu­cha­ry Su­per Bowl, żeby się w ogó­le za­ła­pać na roz­mo­wę kwa­li­fi­ka­cyj­ną. Nie­ste­ty moje IQ po­ni­żej prze­ci­ęt­nej oraz kom­plet­ny brak spraw­no­ści fi­zycz­nej spra­wia­ją, że nie mam naj­mniej­szych szans na za­trud­nie­nie.

Osta­tecz­nie do­cho­dzi­my więc do po­ro­zu­mie­nia, że na­tych­mia­sto­wy wy­jazd do Afry­ki Po­łu­dnio­wej na wo­lon­ta­riat w re­zer­wa­cie sło­ni może i jest szla­chet­nym oraz al­tru­istycz­nym po­my­słem, ale nie­zbyt wy­ko­nal­nym w ist­nie­jących oko­licz­no­ściach.

Wer­tu­jąc szo­ku­jąco skrom­ną za­war­to­ść mo­jej tecz­ki, pan Ro­se­nqvist obie­ra inną tak­ty­kę.

– Ja­kie przed­mio­ty w szko­le naj­bar­dziej lu­bisz?

Sta­ra się ukryć wzdry­gni­ęcie, kie­dy wi­dzi moją śred­nią ocen z wu­efu.

Za­sta­na­wiam się chwi­lę, sku­bi­ąc nit­kę wy­sta­jącą z po­dusz­ki na me­ta­lo­wym krze­śle, na któ­rym sie­dzę.

– Na pew­no nie mat­mę, bo nie je­stem so­cjo­pat­ką.

Pan Ro­se­nqvist ra­do­śnie chi­cho­cze po szwedz­ku.

– Ani fi­zy­kę. Jak wy­żej.

Na­gra­dza mnie ko­lej­ny roz­bra­ja­jący chi­chot.

Jako fe­mi­nist­ka od razu czu­ję się win­na, bo ostat­nio wszy­scy sta­ra­ją się za­chęcać dziew­czy­ny do stu­dio­wa­nia przed­mio­tów ści­słych, ale szcze­rze mó­wi­ąc, nie je­stem aż taką wo­jow­nicz­ką her­bu ma­ci­cy, żeby zmu­sić się do ka­rie­ry pro­gra­mi­sty. Cza­sa­mi le­piej mie­rzyć siły na za­mia­ry.

Cho­dzi o to, że do­kład­nie wiem, jaką ście­żkę ka­rie­ry chcia­ła­bym wy­brać, ale bra­ku­je mi od­wa­gi, żeby po­wie­dzieć to na głos. Wi­ęk­szo­ść do­rad­ców za­wo­do­wych in­te­re­su­je tyl­ko jed­no – żeby wy­słać cię do col­le­ge’u. Szko­ły śred­nie są oce­nia­ne tym le­piej, im wi­ęcej ich ab­sol­wen­tów kon­ty­nu­uje na­ukę na uni­wer­sy­te­tach, za­tem rady do­ty­czące ka­rie­ry za­wo­do­wej do­ty­czą przede wszyst­kim wy­bo­ru stu­diów. Rze­czy, któ­rych nie uczy Liga Blusz­czo­wa, są nie­god­ne uwa­gi. A mo­żesz wie­rzyć lub nie, ale żad­na uczel­nia Ligi Blusz­czo­wej nie wy­szko­li cię na ko­mi­ka.

Po­nad­to szan­sa na suk­ces w mo­jej wy­ma­rzo­nej bra­nży jest ra­czej nie­wiel­ka.

Zwłasz­cza dla ko­goś ta­kie­go jak ja.

Ro­se­nqvist da­lej sta­ra się de­li­kat­nie wy­ba­dać spra­wę.

– Może an­giel­ski?

Po­ta­ku­ję i wy­mi­ja­jąco mó­wię:

– Lu­bię an­giel­ski. Zwłasz­cza pi­sa­nie kre­atyw­ne. I za­jęcia te­atral­ne. – Za­miast ugry­źć się w język, do­da­ję: – Cza­sa­mi pi­szę i od­gry­wam ske­cze z przy­ja­ció­łmi. Dla za­ba­wy. To nic wiel­kie­go.

Sądząc po ła­sko­czącej fali żaru, któ­ry za­le­wa mi po­licz­ki, zro­bi­łam się ja­skra­wo­czer­wo­na na twa­rzy.

Jed­nak cho­ciaż stra­ci­łam zim­ną krew, Ro­se­nqvist za­cho­wu­je się tak, jak­by na­sza roz­mo­wa przy­nio­sła fan­ta­stycz­ny re­zul­tat. Jego ja­sny wąs pod­ska­ku­je na wszyst­kie stro­ny ni­czym fret­ka, któ­ra wpa­dła do bęb­na pral­ki.

– FE­NO­ME­NAL­NIE! SPE­ŁNIAJ SWO­JE MA­RZE­NIA, O’NE­ILL!

[Mó­wi­łam ci.]

Za­tem może i nie wy­bra­łam sta­bil­nej ście­żki roz­wo­ju, ale przy­naj­mniej mam ple­cak pe­łen in­for­ma­cji o ama­tor­skich kó­łkach dra­ma­tycz­nych, szko­łach te­atral­nych i te­atrach, któ­re są za­in­te­re­so­wa­ne przyj­mo­wa­niem sce­na­riu­szy. Wła­ści­wie je­stem wdzi­ęcz­na Ro­se­nqvi­sto­wi za to, że nie zdys­kre­dy­to­wał od razu mo­ich nie­kon­wen­cjo­nal­nych am­bi­cji za­wo­do­wych, jak to zro­bi­ło wie­lu na­uczy­cie­li przed nim.

Po­wie­dział mi na­wet o swo­im zna­jo­mym, któ­ry za przy­zwo­itą opła­tą robi li­ce­ali­stom fo­to­gra­fie por­tre­to­we. Wiem, że to brzmi jak śli­ski biz­nes, ale po­sta­na­wiam dać mu kre­dyt za­ufa­nia. Wku­rzy­ła­bym się, gdy­by się oka­za­ło, że pan Ro­se­nqvist na boku do­sta­je dzia­łkę za pod­sy­ła­nie uczen­nic fo­to­gra­fo­wi-pe­do­fi­lo­wi.

17.04

Dzi­ęki en­tu­zja­stycz­nym ra­dom pana Ro­se­nqvi­sta zo­sta­ję z wła­snej woli po lek­cjach, żeby po­roz­ma­wiać o mo­jej przy­szło­ści z pa­nią Cran­non, na­uczy­ciel­ką pro­wa­dzącą w na­szej szko­le za­jęcia te­atral­ne. Wi­dzisz? Spędzam na te­re­nie szko­ły wi­ęcej cza­su niż to ab­so­lut­nie ko­niecz­ne. Z wła­snej, nie­przy­mu­szo­nej woli. To wy­ra­źny, jed­no­znacz­ny do­wód, że kon­tro­la umy­słów nie jest wy­my­słem zwo­len­ni­ków teo­rii spi­sko­wych, a mój uro­czy, cho­ciaż krzy­kli­wy do­rad­ca za­wo­do­wy skan­dy­naw­skie­go po­cho­dze­nia na­praw­dę jest kimś w ro­dza­ju Czar­ne­go Pana spe­cja­li­zu­jące­go się w te­le­pa­tii. To je­dy­ne wy­tłu­ma­cze­nie. No, może nie je­dy­ne. Oczy­wi­ście ci, któ­rzy nie wie­rzą w siły nad­przy­ro­dzo­ne, pew­no po­wie­dzie­li­by, że pod­czas kon­sul­ta­cji Ro­se­nqvist wy­ko­nał na mnie ja­kiś za­bieg lo­bo­to­mii.

[Z po­wo­du mo­je­go cy­ni­zmu i dow­cip­ko­wa­nia może tego nie wi­dać, ale na­praw­dę, szcze­rze lu­bię pi­sać. Jed­nak cho­ćbym bar­dzo chcia­ła, to nie je­stem mądra w tra­dy­cyj­nym sen­sie, ta­kim, w jaki zwy­kle my­śli się o pi­sa­rzach – na­le­żę ra­czej do ka­te­go­rii: „ogląda dużo fil­mów” i „ma sil­ną skłon­no­ść do ro­bie­nia so­bie jaj ze wszyst­kie­go”. To zaś zna­czy, że świat uczel­ni nie jest dla mnie śro­do­wi­skiem pierw­sze­go wy­bo­ru, o czym de­cy­du­je nie­wy­star­cza­jący na­cisk na tre­ści do­ty­czące fil­mów oraz ogól­na nie­chęć wo­bec ro­bie­nia so­bie jaj. Zu­pe­łnie jak­by na­uczy­cie­le i wy­kła­dow­cy nie chcie­li sły­szeć o tym, że te­ma­ty ich spe­cja­li­za­cji są okrut­ną, wy­ra­fi­no­wa­ną for­mą kary dla stu­den­tów za to, że się uro­dzi­li. Dziw­ne.]

Do ga­bi­ne­tu pani Cran­non idzie się nie­po­zor­ny­mi, za­po­mnia­ny­mi przez wszyst­kich scho­da­mi za salą te­atral­ną. Wle­kę się tam po ostat­nim dzwon­ku, kie­dy wszy­scy ucznio­wie o przy­tom­nych umy­słach już ewa­ku­owa­li się z bu­dyn­ku. Uzbro­iłam się w ze­szyt, prób­kę sce­na­riu­sza oraz kil­ka ton cze­ko­la­dek z ma­słem orze­cho­wym, bo moim zda­niem spędza­nie wol­ne­go cza­su na roz­mo­wie z na­uczy­cie­la­mi jest jak wi­zy­ta w sa­lo­nie ta­tu­ażu – mu­sisz sta­le utrzy­my­wać wy­so­ki po­ziom cu­kru we krwi, żeby wy­trzy­mać ból i nie ze­mdleć.

Pani Cran­non jest miłą ko­bie­tą. Nosi oku­la­ry w fio­le­to­wych opraw­kach, san­da­ły na kor­ko­wych po­de­szwach i obłęd­ne tu­ni­ki, a jej cha­rak­ter mo­żna by umie­ścić na wy­kre­sie oso­bo­wo­ści w oko­li­cy eks­cen­try­zmu. Za­wsze przy­dzie­la mi świet­ne role w szkol­nych przed­sta­wie­niach, bo mam tak do­no­śny głos, że wo­źny nie musi usta­wiać mi­kro­fo­nu. Ostat­nio na przy­kład gram Da­isy w Wiel­kim Gats­bym, cho­ciaż nie je­stem ani tro­chę ele­ganc­ka, ani olśnie­wa­jąca.

Za­wsze lu­bi­łam pa­nią Cran­non, ale w taki spo­sób, jaki mo­żna by na­zwać syn­dro­mem sztok­holm­skim. No bo czy kto­kol­wiek na­praw­dę jest w sta­nie lu­bić swo­je­go na­uczy­cie­la? Za­sta­nów się, czło­wie­ku. To wa­żne py­ta­nia fi­lo­zo­ficz­ne.

Kie­dy wcho­dzę, pani Cran­non sie­dzi za biur­kiem, na któ­rym pi­ętrzą się zbio­ry dra­ma­tów, kub­ki po ka­wie, a wśród nich stoi ogrom­ny, be­żo­wy kom­pu­ter z lat dzie­wi­ęćdzie­si­ątych [sta­re do­bre ci­ęcia bu­dże­to­we]. Cały po­kój pach­nie za­ku­rzo­ny­mi ko­stiu­ma­mi i zwie­trza­łym la­kie­rem do wło­sów. To moje ulu­bio­ne za­pa­chy.

– Izzy! Jak miło cię w ko­ńcu spo­tkać poza pró­ba­mi.

Wpro­wa­dza mnie do środ­ka. Zaj­mu­ję miej­sce na do­słow­nie naj­nie­wy­god­niej­szym pla­sti­ko­wym krze­śle, na ja­kim kie­dy­kol­wiek mia­łam nie­przy­jem­no­ść sie­dzieć. To ist­na Że­la­zna Dzie­wi­ca świa­ta krze­seł. Nie prze­sa­dzam.

– Dzi­ęki – mó­wię, sta­ra­jąc się spra­wiać po­god­ne wra­że­nie ko­goś, kto aku­rat nie prze­ży­wa ka­tu­szy za spra­wą krze­sła spra­wu­jące­go funk­cję na­rzędzia tor­tur. – Przy­nio­słam cze­ko­lad­ki z ma­słem orze­cho­wym, żeby osło­dzić pani przy­kro­ść, iż nie może pani pędzić do domu, do pana Cran­no­na.

– Wła­ści­wie do pani Cran­non. – Na­uczy­ciel­ka się uśmie­cha, ma­cha­jąc lewą dło­nią przed moją twa­rzą. Jej pie­rścio­nek za­ręczy­no­wy zdo­bi praw­dzi­wy Dway­ne John­son wśród dia­men­tów, a koło nie­go wid­nie­je bo­ga­to zdo­bio­na ob­rącz­ka. – Je­stem les­bij­ką. I mężat­ką. To po­łącze­nie słów, któ­re­go zro­zu­mie­nie spra­wia wy­ra­źny pro­blem du­żej części po­pu­la­cji.

– Och! Su­per. Ale jak to jest, czar­no na bia­łym... [A może ra­czej „jak to jest, na tęczo­wo”? No mó­wię ci, co za ko­pal­nia ka­wa­łów!] Do obu z was trze­ba się zwra­cać: „pani Cran­non”? Czy to nie pro­wa­dzi do po­my­łek?

Na­uczy­ciel­ka śmie­je się i si­ęga z za­pa­łem do pacz­ki cze­ko­la­dek, któ­rą przed nią po­ło­ży­łam.

– Masz ra­cję. Z per­spek­ty­wy cza­su wi­dzę, że chy­ba po­win­ny­śmy za­cho­wać na­zwi­ska pa­nie­ńskie. Ale mu­sia­łam przy­naj­mniej w taki spo­sób uszczęśli­wić moją wy­cho­wa­ną w ka­to­lic­kim du­chu ro­dzi­nę.

Uśmie­cham się.

– Nie kor­ci­ło pani, żeby na­pi­sać ja­kiś skecz o dwóch żo­nach no­szących to samo na­zwi­sko?

Pani Cran­non uśmie­cha się ser­decz­nie.

– To py­ta­nie zręcz­nie wpro­wa­dza te­mat two­jej twór­czo­ści. Pan Ro­se­nqvist po­wie­dział mi, że sama pi­szesz sce­na­riu­sze. To wspa­nia­le! Opo­wiedz mi o nich.

Opie­ra się na krze­śle [wy­god­nym, wy­ście­ła­nym gru­bą po­dusz­ką, z mi­ęk­kim opar­ciem, o czym na pew­no miło ci usły­szeć, je­że­li ob­cho­dzi cię los ty­łka i kręgo­słu­pa mo­jej na­uczy­ciel­ki].

Na­gle czu­ję się nie­co skrępo­wa­na, przede wszyst­kim dla­te­go, że ro­zu­miem, iż mam pro­wa­dzić nor­mal­ną doj­rza­łą roz­mo­wę, któ­ra nie będzie usia­na or­dy­nar­ny­mi zwro­ta­mi ani prze­si­ąk­ni­ęta głu­pim hu­mo­rem słu­żącym umniej­sze­niu mo­jej war­to­ści. A ja już nie­co za­po­mnia­łam, jak to się robi.

Coś tam idio­tycz­nie bąkam pod no­sem o No­rze Eph­ron i si­ęgam do tor­by ozdo­bio­nej bo­ga­tą ko­lek­cją agra­fek i na­szy­wek, któ­re mają wy­wo­ły­wać ilu­zję, że je­stem przy­naj­mniej tro­chę cool. Wyj­mu­ję przy­go­to­wa­ną prób­kę sce­na­riu­sza fil­mu pe­łno­me­tra­żo­we­go, któ­ry na­pi­sa­łam ubie­głe­go lata. Jego lo­gli­ne [czy­li jed­noz­da­nio­we pod­su­mo­wa­nie tre­ści] brzmi: „Znaj­du­jący się w ta­ra­pa­tach fi­nan­so­wych mężczy­zna do to­wa­rzy­stwa za­ko­chu­je się w klient­ce ob­se­syj­nie za­jętej ka­rie­rą, któ­ra nie umie na­wi­ązy­wać bli­skich re­la­cji z in­ny­mi lu­dźmi”. W grun­cie rze­czy to taka uwspó­łcze­śnio­na wer­sja Pret­ty Wo­man, któ­ra ła­mie ste­reo­ty­py do­ty­czące płci, a jed­no­cze­śnie sta­no­wi skarb­ni­cę żar­tów na te­mat sek­su. [Przy­znaj szcze­rze. Na pew­no po­szła­byś na ten film.]

– Już na­pi­sa­łaś cały sce­na­riusz? – Pani Cran­non roz­dzia­wia usta i klasz­cze w dło­nie jak tre­so­wa­na ma­łpa. – Izzy, to fan­ta­stycz­nie! Wie­lu po­cząt­ku­jących sce­na­rzy­stów ma pro­blem z uko­ńcze­niem cho­ćby jed­ne­go sce­na­riu­sza, cho­ciaż są za­wo­dow­ca­mi po szko­łach fil­mo­wych. Kie­dy pra­co­wa­łam jako re­ży­ser te­atral­ny, pa­trzy­łam ze smut­kiem na wie­lu pi­sa­rzy, któ­rzy nie byli w sta­nie do­pro­wa­dzić swo­ich fa­buł do ko­ńca. Po­win­naś być z sie­bie dum­na. Mo­żli­wo­ść na­pi­sa­nia: KO­NIEC to duże osi­ągni­ęcie.

– Na­praw­dę?

– Na­praw­dę! – Bie­rze ode mnie ma­szy­no­pis, stu­diu­je pro­fe­sjo­nal­ne sfor­ma­to­wa­ny tekst i sta­ran­nie opi­sa­ną stro­nę ty­tu­ło­wą. [Mój przy­ja­ciel Dan­ny ści­ągnął dla mnie pi­rac­ką wer­sję spe­cjal­ne­go pro­gra­mu, bo chro­nicz­nie bra­ku­je mi kasy na ory­gi­nał. Tyl­ko nic nie mów po­li­cji in­ter­ne­to­wej. Ani, wiesz, tej praw­dzi­wej.] – Chcia­ła­bym go wzi­ąć do domu, żeby po­czy­tać. Mogę?

Kom­plet­nie nie spo­dzie­wa­łam się ta­kiej de­mon­stra­cji nie­sły­cha­ne­go wspar­cia.

– Zro­bi­ła­by to pani? Po­świ­ęci­ła swój wol­ny czas na to, żeby prze­czy­tać mój tekst?

– Oczy­wi­ście! – Na­py­cha so­bie usta jesz­cze jed­ną cze­ko­lad­ką, a pa­pie­rek wy­rzu­ca do prze­pe­łnio­ne­go ko­sza za krze­słem. Wy­sy­pu­ją się z nie­go opa­ko­wa­nia po sło­dy­czach i pusz­ki po na­po­jach. Wi­dać, że pani Cran­non ma taki sam sto­su­nek do zdro­wej żyw­no­ści jak ja. Czy­li bar­dzo chłod­ny. – Wiem z na­szej wspól­nej pra­cy nad przed­sta­wie­nia­mi szkol­ny­mi, jaka je­steś uta­len­to­wa­na. Zry­wam boki za ka­żdym ra­zem, kie­dy za­czy­nasz im­pro­wi­zo­wać i wtrącasz swo­je wła­sne uwa­gi.

Czer­wie­nię się aż po uszy. Zno­wu.

– Dzi­ęku­ję. Ta­kie za­cho­wa­nie iry­tu­je do bólu wi­ęk­szo­ść lu­dzi.

– Cóż, wi­ęk­szo­ść lu­dzi nie aspi­ru­je do ka­rie­ry sa­ty­ry­ka. Za­sta­na­wia­łaś się nad tym, co chcia­ła­byś ro­bić po szko­le? Chcesz iść do col­le­ge’u? Na prak­ty­ki? Je­że­li in­te­re­su­je cię to i to, USC ma do­sko­na­ły pro­gram dla sce­na­rzy­stów – Spiel­berg jest jed­nym z jego ab­sol­wen­tów – a pod­czas wa­ka­cji wio­sen­nych i let­nich nie mu­sia­ła­byś wy­je­żdżać na prak­ty­ki, lecz od­być je w Los An­ge­les. Ide­al­nie pod ka­żdym względem.

Ba­wię się ner­wo­wo zam­kiem kurt­ki ze sztucz­nej skó­ry, któ­rą ubie­głej je­sie­ni ku­pi­łam w lum­pek­sie. Wła­śnie tej części roz­mo­wy naj­bar­dziej się ba­łam – przy­zna­nia się do mo­jej sy­tu­acji fi­nan­so­wej. I to już dru­gi raz w ci­ągu jed­ne­go dnia.

To nie po­win­no bu­dzić aż ta­kich emo­cji, bo na co dzień rzad­ko mi prze­szka­dza, ale te­raz, kie­dy ów fakt ma praw­dzi­wy wpływ na de­cy­zje do­ty­czące przy­szło­ści, czu­ję się nie­kom­for­to­wo mó­wi­ąc o pie­ni­ądzach.

Ale, jak już wspo­mnia­łam, pani Cran­non stoi po do­brej stro­nie mocy. Wy­zna­ję więc praw­dę.

– Wła­ści­wie nie wiem, czy stać mnie na col­le­ge. Za­mie­rzam więc zna­le­źć tu ja­kąś pra­cę, żeby utrzy­mać sie­bie i bab­cie, a w wol­nym cza­sie da­lej będę pi­sać. Zro­bię kil­ka krót­ko­me­tra­żo­wek i może w ko­ńcu uciu­łam.

Pani Cran­non marsz­czy brwi. W ci­chym po­ko­ju roz­brzmie­wa ter­kot wia­tracz­ka w jej kom­pu­te­rze, któ­ry wła­śnie prze­cho­dzi w tryb uśpie­nia. Po ostat­nim dzwon­ku na­wet urządze­nia tech­nicz­ne tra­cą za­in­te­re­so­wa­nie szko­łą.

– Spraw­dza­łaś, ja­kie są mo­żli­wo­ści po­ży­czek? To zna­czy na stu­dia.

Mo­głam się spo­dzie­wać, że o to za­py­ta.

– Tro­chę. Ale na samą myśl o tym, żeby się po­grążyć w jesz­cze wi­ęk­szych zo­bo­wi­ąza­niach, ob­la­tu­je mnie strach. Zwłasz­cza że nie mam ro­dzi­ców, do któ­rych mo­gła­bym pó­jść po pie­ni­ądze, jak­by co.

Na­uczy­ciel­ka pod­wi­ja pur­pu­ro­we ręka­wy swo­jej obłęd­nej tu­ni­ki, od­sła­nia­jąc owi­ni­ęty trzy razy do­ko­ła nad­garst­ka ró­ża­niec. Ata­ku­je ko­lej­ną cze­ko­lad­kę. Roz­pra­wia się z nimi tak szyb­ko, że na­praw­dę je­stem pod wra­że­niem. Gdy­by je­dze­nie cze­ko­la­dek było dys­cy­pli­ną olim­pij­ską, to pani Cran­non mia­ła­by za­gwa­ran­to­wa­ne miej­sce na po­dium. W tej chwi­li już do­rów­nu­je Si­mo­ne Bi­les.

– Ro­zu­miem – mówi to­nem, któ­ry może ozna­czać tyl­ko jed­no: że ni w ząb nie ro­zu­mie. – Na­praw­dę. Ale mu­sisz o tym my­śleć jak o in­we­sty­cji. W sie­bie. W swo­ją przy­szło­ść. Wiem, że to fra­ze­sy, i pew­no sły­sza­łaś je już od Ro­se­nqvi­sta, je­steś mło­da, by­stra i am­bit­na. Mu­sisz za­wal­czyć o sie­bie.

Ki­wam gło­wą, ale mój en­tu­zjazm nie­co opa­dł. Za­wsze czu­ję się jak oklap­ni­ęty, pu­sty ba­lon, kie­dy ktoś ra­dzi „spe­łniać swo­je ma­rze­nia” oso­bom, któ­re ra­czej „ci­ągną z dnia na dzień”, cho­ciaż wiem, że przy­świe­ca­ją im do­bre za­mia­ry. Może dla nich bra­wu­ra i ry­zy­kanc­two są do przy­jęcia, ale nie dla mnie.

Pani Cran­non wy­czu­wa zmia­nę na­stro­ju, cho­ciaż z ca­łej siły sta­ram się ukryć przed nią roz­cza­ro­wa­nie. Oka­zy­wa­nie sła­bo­ści jest dla mnie mniej wi­ęcej tak przy­jem­ne, jak wsa­dze­nie gło­wy do wia­dra z gli­sta­mi. Ona jed­nak mnie przej­rza­ła.

Wy­cie­ra cze­ko­la­dę z kąci­ka ust i mówi:

– Po­mo­gę ci, Izzy, w mia­rę mo­ich mo­żli­wo­ści. Wy­grze­bię sta­re kon­tak­ty, ro­zej­rzę się za płat­ny­mi sta­ża­mi i po­le­cę ci kil­ka miejsc, do któ­rych mo­żesz wy­słać swo­je tek­sty, do­pó­ki wci­ąż je­steś na­szą uczen­ni­cą. USC by­łby świet­ny, ale tra­dy­cyj­ne wy­kszta­łce­nie wy­ższe nie jest je­dy­ną dro­gą w tej bra­nży. – Uśmie­cha się do mnie, a ja mi­mo­wol­nie od­wza­jem­niam jej uśmiech. – Coś wy­my­śli­my. Obie­cu­ję.

Po dwu­dzie­stu mi­nu­tach wy­cho­dzę z brzu­chem pe­łnym cze­ko­la­dek Re­ese’s, mo­dląc się w du­chu, żeby po tych wszyst­kich en­tu­zja­stycz­nych za­chętach mój sce­na­riusz spodo­bał się pani Cran­non, i do­cie­ra do mnie, że nie lu­bię jej je­dy­nie tak, jak ofia­ra syn­dro­mu sztok­holm­skie­go. Lu­bię ją jak czło­wiek czło­wie­ka.

A więc jed­nak mam ser­ce. Kto by po­my­ślał?

19.58

– Wy­ni­ka stąd nie­zbi­cie, że po­sia­dam pe­wien or­gan pom­pu­jący krew – ko­ńczę trium­fal­nie.

Sie­dzę w ba­rze z Aji­tą i Dan­nym, parą mo­ich ab­so­lut­nie naj­lep­szych przy­ja­ciół. Łączy nas mi­ło­ść do na­chos i zgry­wy ze wszyst­kie­go.

Mar­tha’s Di­ner jest lo­ka­lem to­tal­nie re­tro – z neo­na­mi, sza­fa­mi gra­jący­mi, bok­sa­mi i podło­gą w sza­chow­ni­cę. Wszyst­ko jest tu o wie­le za dro­gie, więc mu­sisz się za­po­ży­czyć na kil­ka lat, żeby zje­ść ham­bur­ge­ra, ale tu­tej­sze fryt­ki są od­sma­ża­ne co naj­mniej osiem­na­ście razy, więc nie ma na świe­cie pysz­niej­szej żyw­no­ści. Po­wa­żnie, szko­da że nie wi­dzia­łaś tego za­mie­sza­nia w ca­łym mie­ście, któ­re wy­wo­ła­ło otwar­cie Mar­tha’s. Zwłasz­cza wśród lu­dzi, któ­rzy za­miesz­cza­ją w me­diach spo­łecz­no­ścio­wych cy­ta­ty Ma­ri­lyn Mon­roe i opo­wia­da­ją ci na okrągło, jaka to szko­da, że nie uro­dzi­li się w la­tach pi­ęćdzie­si­ątych. Spo­ko, spo­ko. Nic nie stra­ci­li­ście. Prze­cież na­dal mamy sha­ki mlecz­ne i ra­sizm.

Tak się skła­da, że Mar­tha’s to ta­kże lo­kal, w któ­rym moja bab­cia Bet­ty nie­chęt­nie do­ra­bia jako spe­cja­list­ka od na­le­śni­ków. Wła­ści­wie nie­zu­pe­łnie do­ra­bia, bo to jej je­dy­na pra­ca. Ale le­piej brzmi, kie­dy tak się mówi o jej za­jęciu. Na­praw­dę jed­nak spędza dwa­na­ście go­dzin dzien­nie na sto­pach wy­krzy­wio­nych ha­luk­sa­mi i dla­te­go nie­mal bez prze­rwy wal­czy z bó­lem, lecz ab­so­lut­nie nie może so­bie po­zwo­lić na prze­jście na eme­ry­tu­rę. Wła­śnie dla­te­go nie mogę iść do col­le­ge’u. Nie tyl­ko z po­wo­du cze­sne­go, ale też dla­te­go, że mu­szę zo­stać w ro­dzin­nym mie­ście i ha­ro­wać jak wół, żeby ona w ko­ńcu mo­gła pó­jść na za­słu­żo­ny od­po­czy­nek po wie­lu la­tach ci­ężkie­go ty­ra­nia. Te­raz moja ko­lej, żeby za­pew­nić jej utrzy­ma­nie.

Tym­cza­sem wła­śnie opo­wie­dzia­łam przy­ja­cio­łom o roz­mo­wie z pa­nią Cran­non i po­chwa­li­łam się, że moja du­sza nie jest taka mar­twa, jak do­tąd sądzi­łam.

– In­te­re­su­jąca hi­po­te­za, ale zde­cy­do­wa­nie ją od­rzu­cam – od­po­wia­da Aji­ta i za­ty­ka za ucho ko­smyk czar­nych wło­sów, a po­tem sior­bie przez słom­kę sha­ke ja­błko­wy. Hen­na na jej dło­niach już za­czy­na blak­nąć po we­se­lu ku­zyn­ki, któ­re od­by­ło się w ubie­głym mie­si­ącu. – No bo przej­mo­wa­nie się in­ny­mi lu­dźmi kom­plet­nie nie pa­su­je do two­jej oso­bo­wo­ści. Krót­ko mó­wi­ąc, o ile w two­im mó­zgu nie za­gnie­ździł się ja­kiś pa­so­żyt z ko­smo­su, nic mnie nie prze­ko­na, że po­tra­fisz czuć sym­pa­tię do wi­ęcej niż trzech osób jed­no­cze­śnie, a te miej­sca już są za­jęte prze­ze mnie, Dan­ny’ego i Bet­ty.

– To uza­sad­nio­ny ar­gu­ment – ustępu­ję.

Czu­jąc swąd przy­pa­lo­ne­go cia­sta na­le­śni­ko­we­go, zer­kam nad ladą na wiel­ką kuch­nię, całą w chro­mach, sta­ra­jąc się wy­pa­trzeć Bet­ty. Ona jed­nak prze­pa­dła bez śla­du. Pew­nie po­ci­ąga ze swo­jej pier­siów­ki na za­ple­czu i opo­wia­da nie­przy­wo­ite żar­ty na­iw­nej zmy­wacz­ce. [Wy­ja­śniam przy oka­zji, że zmy­wacz­ka jest oso­bą, a nie urządze­niem. Moja bab­cia może być szur­ni­ęta, ale na­wet ona nie wda­je się w dys­ku­sję ze sprzętem ku­chen­nym.]

– Faj­nie, że Cran­non prze­czy­ta twój sce­na­riusz – mówi Dan­ny, mie­sza­jąc trze­ma słom­ka­mi w roz­mia­rze jum­bo swój sha­ke o sma­ku so­lo­ne­go kar­me­lu, ba­na­nów i tru­ska­wek. Ma na so­bie wy­tar­ty T-shirt z po­ke­mo­na­mi, któ­ry do­stał ode mnie na dwu­na­ste uro­dzi­ny, ale któ­ry wci­ąż na nie­go pa­su­je przez wzgląd na za­stra­sza­jąco ni­ski wska­źnik BMI Dan­ny’ego. – Wca­le nie mu­sia­ła tego ro­bić.

Po­ta­ku­ję gor­li­wie.

– Praw­da? I cały czas ob­sy­py­wa­ła mnie kom­ple­men­ta­mi. Po­do­ba jej się na­wet, kie­dy spon­ta­nicz­nie do­po­wia­dam coś od sie­bie pod­czas prób. Pod­jęłam pró­bę wy­ka­za­nia, że je­stem świa­do­ma swo­ich ułom­no­ści, i zwró­ci­łam jej uwa­gę na fakt, że ta­kie za­cho­wa­nie wy­zwa­la u in­nych mor­der­cze in­stynk­ty, ale nie zmie­ni­ła zda­nia. Szcze­rze po­do­ba jej się moja pa­pla­ni­na.

– To do­wo­dzi, że ta ko­bie­ta po­win­na na mocy usta­wy o zdro­wiu psy­chicz­nym zo­stać za­mkni­ęta w za­kła­dzie – pod­po­wia­da usłu­żnie Aji­ta.

Pstry­kam w nią grud­ką bi­tej śmie­ta­ny, któ­ra lądu­je na no­sie Aji­ty, a ta zli­zu­je ją swo­im prze­ra­źli­wie dłu­gim języ­kiem. Po­cho­dzi z Ne­pa­lu i ma naj­wy­żej metr wzro­stu, ale jej jęzor jest dłu­ższy niż u ber­nar­dy­na. Gdy­bym, na przy­kład, roz­la­ła sha­ke na podło­gę, zli­za­ła­by go, na­wet się nie po­chy­la­jąc. To na­praw­dę nie­zwy­kłe.

– Ja tam za­wsze uwa­ża­łem, że Izzy jest śmiesz­na – mam­ro­cze Dan­ny i zni­ka pod cza­pą swo­ich sko­łtu­nio­nych wło­sów.

Osłu­pia­łe zer­ka­my z Aji­tą na sie­bie. Aż do te­raz Dan­ny do­słow­nie ani razu nie po­wie­dział mi nic mi­łe­go. Na­wet gdy mia­łam pięć lat i moi ro­dzi­ce zgi­nęli, na­sza przy­ja­źń opie­ra­ła się na nie­win­nych an­ta­go­ni­zmach.

– Z wy­glądu? – su­ge­ru­je Aji­ta, chwy­ta­jąc się men­tal­nej brzy­twy.

– Za­mknij się – od­po­wia­da Dan­ny, nie pa­trząc na nas. – Idę za­pła­cić za sha­ki.

Zsu­wa się z ław­ki, wy­cho­dzi z bok­su i idzie do kasy, gdzie ob­da­rzo­na du­żym biu­stem stu­dent­ka pierw­sze­go roku wita go z ta­kim en­tu­zja­zmem, jaki mo­żna z sie­bie wy­krze­sać za pła­cę mi­ni­mal­ną.

– Co to, do dia­bła, mia­ło zna­czyć? – szep­czę do Aji­ty za bar­dzo zszo­ko­wa­na, żeby stro­ić so­bie żar­ty. – Jego zda­niem je­stem za­baw­na? Co jesz­cze? Czy za­cznie sądzić, że je­stem przy­zwo­itą isto­tą ludz­ką?

– Nie daj­my się po­nie­ść wy­obra­źni – sto­pu­je mnie Aji­ta. – Ale cze­kaj no, on po­sze­dł za­pła­cić za sha­ki? Sta­wia nam? Dla­cze­go? Czy całe ży­cie ro­bił nas w ko­nia? Czy­żby na­praw­dę był ta­jem­ni­czym mi­lio­ne­rem? Ostat­nią rze­czą, jaką od nie­go do­sta­łam, było pu­de­łko tam­po­nów. I to tyl­ko dla­te­go, że chciał w ten pa­syw­no-agre­syw­ny spo­sób wy­tknąć mi, że moje re­ak­cje pod­czas ostat­niej kłót­ni były moc­no prze­sa­dzo­ne.

Wy­sko­czyw­szy z for­sy, Dan­ny wra­ca do nas i z za­do­wo­lo­ną miną wsu­wa port­fel z po­wro­tem do kie­sze­ni dżin­sów. Pi­ka­chu na jego T-shir­cie uśmie­cha się zło­śli­wie, kie­dy nie­mal zde­rza się z kel­ner­ką nio­sącą trzy to­sty klu­bo­we. Ta zer­ka gro­źnie na Dan­ny’ego, ale on tak in­ten­syw­nie się na mnie gapi, że nie­mal jej nie za­uwa­ża. A po­tem na­gle uśmie­cha się dzi­wacz­nie, jak­by nie­śmia­ło. Ni­g­dy przed­tem nie wi­dzia­łam, żeby tak się uśmie­chał. Uśmiech. W wy­ko­na­niu Dan­ny’ego. No, daj­cie spo­kój.

Co tu się, pro­szę pa­ństwa, od­pier­dzie­la?

Za­pra­sza­my do za­ku­pu pe­łnej wer­sji ksi­ążki