W imię wiecznej przyjaźni - Nele Neuhaus - ebook + książka

W imię wiecznej przyjaźni ebook

Nele Neuhaus

4,5

Opis

Nowa powieść Nele Neuhaus – królowej kryminału i najchętniej kupowanej autorki w Niemczech. To już dziesiąty tom bestsellerowej serii z parą komisarzy Pią Sander i Oliverem von Bodensteinem.

Zaniepokojona kobieta zgłasza zaginięcie przyjaciółki. Na piętrze domu zaginionej w Bad Soden policja znajduje jej chorego na demencję ojca, odwodnionego i zdezorientowanego, a w kuchni trafia na ślady krwawej jatki. Dochodzenie prowadzi Pię Sander i Olivera von Bodensteina do renomowanego frankfurckiego wydawnictwa Winterscheid, gdzie zaginiona jeszcze do niedawna była redaktorką prowadzącą. Kiedy policja odnajduje jej zwłoki i kiedy dochodzi do śmierci kolejnej osoby, Pia i Bodenstein natrafiają na dobrze skrywaną tajemnicę. Obie ofiary się znały. To był dla nich wyrok śmierci. Kto będzie następny?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 782

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (80 ocen)
47
23
9
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
KEmiliaM

Dobrze spędzony czas

najsłabsza z tej serii, według mnie
00
OddMollyXXw

Nie oderwiesz się od lektury

Wciągająca fabuła ale za dużo imion, nazw i powiązań do ogarnięcia. Przyda się notatnik 🧐 Czekam na nastepną książkę z serii.
00
Anna-M-1

Nie oderwiesz się od lektury

Jak każda powieść Nele Neuhaus, również ten kryminał wciąga tak, że nie można oderwać się od czytania!
00
Katarina11

Nie oderwiesz się od lektury

Super
00
ursus040666

Nie oderwiesz się od lektury

Neuhaus w wyśmienitej formie. Polecam
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­na­łuIN EWI­GER FREUND­SCHAFT
Co­py­ri­ght © by Ul­l­ste­in Bu­chver­la­ge GmbH, Ber­lin. Pu­bli­shed in 2021 by Ul­l­ste­in Ver­lag Co­py­ri­ght © 2022 for the Po­lish trans­la­tion by Me­dia Ro­dzi­na Sp. z o.o.
Pro­jekt lo­go­ty­pu Gorz­ka Cze­ko­la­daDo­ro­ta Wąt­kow­ska
Pro­jekt okład­ki i ła­ma­nieRa­do­sław Stęp­niak
Zdjęcia na okład­ceShut­ter­stock
Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne. Prze­druk lub ko­pio­wa­nie ca­ło­ści albo frag­men­tów ksi­ążki – z wy­jąt­kiem cy­ta­tów w ar­ty­ku­łach i prze­glądach kry­tycz­nych – mo­żli­we jest tyl­ko na pod­sta­wie pi­sem­nej zgo­dy wy­daw­cy.
Me­dia Ro­dzi­na po­pie­ra ści­słą ochro­nę praw au­tor­skich. Pra­wo au­tor­skie po­bu­dza ró­żno­rod­no­ść, na­pędza kre­atyw­no­ść, pro­mu­je wol­no­ść sło­wa, przy­czy­nia się do two­rze­nia ży­wej kul­tu­ry. Dzi­ęku­je­my, że prze­strze­gasz praw au­tor­skich, a więc nie ko­piu­jesz, nie ska­nu­jesz i nie udo­stęp­niasz ksi­ążek pu­blicz­nie. Dzi­ęku­je­my za to, że wspie­rasz au­to­rów i po­zwa­lasz wy­daw­com na­dal pu­bli­ko­wać ksi­ążki.
ISBN 978-83-8265-344-1
Gorz­ka Cze­ko­la­da jest im­prin­tem wy­daw­nic­twa Me­dia Ro­dzi­na Sp. z o.o. ul. Pa­sie­ka 24, 61-657 Po­znań tel. 61 827 08 50wy­daw­nic­two@me­dia­ro­dzi­na.pl
Kon­wer­sja: eLi­te­ra s.c.

Dla Ma­rion, mo­jej cu­dow­nej re­dak­tor­ki.

Dzi­ęku­ję Ci za cu­dow­ną wspó­łpra­cę.

.

Ni­niej­sza ksi­ążka jest po­wie­ścią, choć jak to z po­wie­ścia­mi bywa, nie­któ­re po­sta­ci mają swo­je pier­wo­wzo­ry w rze­czy­wi­sto­ści, a ja mo­głam za­czerp­nąć z ich ży­cia ten czy inny szcze­gół bio­gra­ficz­ny. Sy­tu­acje, w któ­rych te po­sta­ci uczest­ni­czą, są fik­cyj­ne i zo­sta­ły prze­ze mnie wy­my­ślo­ne. Wszel­kie po­do­bie­ństwo do osób ży­jących lub zma­rłych, a ta­kże do zda­rzeń, jest przy­pad­ko­we i nie­za­mie­rzo­ne.

SPIS PO­STA­CI

WY­DZIAŁ K11:

OLI­VER VON BODEN­STE­IN, szef wy­dzia­łu K11

PIA SAN­DER, wcze­śniej KIR­CH­HOFF, po­li­cjant­ka, wy­dział K11

dr NICO­LA ENGEL, sze­fo­wa pio­nu kry­mi­nal­ne­go ko­men­dy po­li­cji w Ho­fhe­im

KAI OSTER­MANN, po­li­cjant, wy­dział K11

KATH­RIN FACHIN­GER, po­li­cjant­ka, wy­dział K11

CEM ALTU­NAY, po­li­cjant, wy­dział K11

TARIK OMARI, po­li­cjant, wy­dział K11

CHRI­STIAN KRÖGER, po­li­cjant, szef ze­spo­łu tech­ni­ków kry­mi­na­li­sty­ki

prof. HEN­NING KIR­CH­HOFF, szef In­sty­tu­tu Me­dy­cy­ny Sądo­wej we Frank­fur­cie

dr FRE­DE­RICK LEM­MER, me­dyk

RON­NIE BÖHME, asy­stent sek­cyj­ny

I INNI W KO­LEJ­NO­ŚCI AL­FA­BE­TYCZ­NEJ:

GRETA ALBRECHT, pa­sier­bi­ca Bo­den­ste­ina

KARO­LI­NE ALBRECHT, żona Bo­den­ste­ina

WAL­DE­MAR BÄR, go­spo­darz bu­dyn­ku wy­daw­nic­twa Win­ter­sche­id

COSI­MA VON BODEN­STE­IN, była żona Bo­den­ste­ina

MARIE-LO­UISE VON BODEN­STE­IN, jego szwa­gier­ka

QUEN­TIN VON BODEN­STE­IN, jego brat

SOPHIA VON BODEN­STE­IN, jego naj­młod­sza cór­ka

JULIA BRE­MO­RA, re­dak­tor­ka Hen­nin­ga Kirch­hof­fa w wy­daw­nic­twie Win­ter­sche­id

ANJA DEL­LA­MU­RA, sze­fo­wa dzia­łu ar­ty­stycz­ne­gow

wy­daw­nic­twa Win­ter­sche­id

PAULA DOMSKI, dzien­ni­kar­ka kul­tu­ral­na i żona Ale­xan­dra Ro­tha

HEL­L­MUTH ENGLISCH, uzna­ny i na­gra­dza­ny pi­sarz

STE­FAN FINK, mąż Do­ro­thei Win­ter­sche­id-Fink oraz wła­ści­ciel dru­kar­ni Fink

MARIA HAU­SCHILD, agent­ka li­te­rac­ka Hen­nin­ga Kirch­hof­fa

JOSE­FIN LIN­T­NER, wła­ści­ciel­ka ksi­ęgar­ni Ho­use of Bo­oks w Cen­trum Men-Tau­nus

JOSEF MOOS­BRUG­GER, agent li­te­rac­ki Se­ve­ri­na Vel­te­na

ALE­XAN­DER ROTH, re­dak­tor pro­wa­dzący w wy­daw­nic­twie Win­ter­sche­id

SEVE­RIN VEL­TEN, be­st­sel­le­ro­wy au­tor

HEIKE WERSCH, była re­dak­tor pro­wa­dząca w wy­daw­nic­twie Win­ter­sche­id i re­dak­tor­ka Se­ve­ri­na Vel­te­na

CARL WIN­TER­SCHE­ID, szef wy­daw­nic­twa Win­ter­sche­id

DORO­THEA WIN­TER­SCHE­ID-FINK, ku­zyn­ka Car­la i kie­row­nicz­ka dzia­łu han­dlo­we­go wy­daw­nic­twa Win­ter­sche­id

HENRI WIN­TER­SCHE­ID, oj­ciec Do­ro­thei i były szef wy­daw­nic­twa Win­ter­sche­id

MAR­GA­RE­THE WIN­TER­SCHE­ID, jego żona i mat­ka Do­ro­thei

PRO­LOG

Île de No­ir­mo­utier, 18 lip­ca 1983

O Boże, ależ je­stem za­ko­cha­na! Za­ko­cha­na w tej cu­dow­nej wy­spie! Jest do­kład­nie taka, jak opo­wia­dał John – po pro­stu ma­gicz­na! I jej su­ro­we pi­ęk­no, któ­re­go nie do­strze­ga się na pierw­szy rzut oka – pła­ski frag­ment lądu pod bez­kre­snym nie­bem, któ­re­go błęki­tu od sze­ściu dni nie ska­zi­ła żad­na chmur­ka. Już samo świa­tło tu­taj jest wprost trud­ne do opi­sa­nia. Nic dziw­ne­go, że No­ir­mo­utier na­zy­wa­na jest l’Île de Lu­mi­ère, wy­spą świa­tła. Ko­cham po pro­stu te bia­łe dom­ki z nie­bie­ski­mi okien­ni­ca­mi i po­ma­ra­ńczo­wy­mi da­cha­mi, któ­rym nada­no pi­ęk­ne imio­na, jak „Toi et moi”, „Stel­la Ma­ris”, „Nid d’amo­ur”, czy „Lu­cio­le”, wąskie ulicz­ki z kwit­nący­mi mal­wa­mi, woń pi­nii, od któ­rej w po­po­łu­dnio­wym ża­rze aż kręci się w gło­wie i – przede wszyst­kim – mo­rze! Pew­nie dziw­nie to za­brzmi, ale ta wy­spa po­ru­sza coś w głębi mo­jej du­szy, zu­pe­łnie jak­bym w ja­ki­mś in­nym ży­ciu już tu kie­dyś była, i ma­rzę, by zo­stać tu na za­wsze. Uwiel­biam ogród­ki sol­ne z po­ły­sku­jący­mi ka­łu­ża­mi so­lan­ki, z któ­rych po­zy­sku­je się fleur de sel, sprze­da­wa­ną na ka­żdym rogu uli­cy.

A sam dom to czy­ste sza­le­ństwo! Dwa­na­ście po­koi i trzy ta­ra­sy. Z pi­ętra roz­ci­ąga się wi­dok na wy­dmy, bia­łą pla­żę i mo­rze! Na po­se­sji znaj­du­je się jesz­cze ma­le­ńki do­mek, w któ­rym miesz­ka go­spo­dy­ni Fi­net­te z mężem. Oni dba­ją tu o wszyst­ko. Mam wra­że­nie, że to cu­dow­ny sen, a ta roz­wy­drzo­na ban­da bo­ga­tych dzie­cia­ków nie po­tra­fi ni­cze­go do­ce­nić! Dla nich to coś nor­mal­ne­go. Jak słu­cham, gdzie też oni nie spędza­li wa­ka­cji: Ba­ha­my, Sylt, Ka­li­for­nia, Ma­jor­ka, Por­tu­ga­lia! A ja pierw­szy raz w ży­ciu je­stem nad mo­rzem! Ni­ko­mu o tym nie wspo­mnia­łam. Nie mu­szą wie­dzieć.

Dzi­siaj z Göt­zem, Ste­fa­nem i Ma­rią po­je­cha­łam ci­tro­ënem mèha­ri na wy­ciecz­kę do je­dy­ne­go lasu na wy­spie, Bois de la Cha­ise. Jest tam pla­ża, na któ­rej sto­ją rzędy bia­łych prze­bie­ral­ni jesz­cze z dzie­wi­ęt­na­ste­go wie­ku. Wy­obra­ża­łam so­bie, jak daw­niej ele­ganc­kie damy w let­nich ka­pe­lu­szach i dłu­gich suk­niach zmie­nia­ły tam ubra­nia. Jest tu też spo­ro prze­cud­nej uro­dy wil­li z bel­le épo­que, któ­re kry­ją się przy nie­wiel­kich, ska­li­stych za­tocz­kach, a na dłu­gim, drew­nia­nym molo sto­ją węd­ka­rze i wpa­tru­ją się cier­pli­wie w spła­wi­ki. Na ko­niec po­je­cha­li­śmy do hali tar­go­wej w głów­nym por­cie No­ir­mo­utier-en-l’Île, i je­śli wcze­śniej nie mia­łam pew­no­ści, tam osta­tecz­nie się prze­ko­na­łam, że tra­fi­łam do raju! Ale, jak w ka­żdym praw­dzi­wym raju, i w tym mo­żna spo­tkać węże. Gdy­bym tyl­ko wie­dzia­ła, jak pa­skud­nie i ego­istycz­nie będą się za­cho­wy­wać, po­cze­ka­ła­bym na Joh­na i do­pie­ro ra­zem z nim przy­je­cha­ła. Zbyt po­chop­nie zgo­dzi­łam się na pro­śbę Göt­za i da­łam mu sło­wo, i z ka­żdym dniem co­raz bar­dziej tego ża­łu­ję. Mimo że Mia do­brze gra swo­ją rolę, po­zo­sta­li prędzej czy pó­źniej mu­szą się zo­rien­to­wać w tym te­atrze. W ogó­le nie po­tra­fię zro­zu­mieć, po co za­pra­szał tu He­ike, Ale­xa, Josi i Mię. Może też z po­wo­du ro­dzi­ców? Spędza­ją tu ra­zem czwar­te czy pi­ąte wa­ka­cje, więc po tro­chu to już tra­dy­cja. Ale też my­ślę cza­sem, że Götz lubi po­czu­cie wła­dzy i w skry­to­ści de­lek­tu­je się wy­da­wa­niem po­le­ceń i dręcze­niem po­zo­sta­łych, na­wet je­śli temu za­prze­cza. Obrzy­dli­wo­ść, jak do­oko­ła nie­go ska­czą i pod­kła­da­ją so­bie nogi, żeby tyl­ko zy­skać jego uzna­nie. Dla nie­go to tyl­ko gra, ale moim zda­niem bar­dzo nie­bez­piecz­na gra, bo nie ro­zu­mie, że to, co dla nie­go jest za­baw­ne, oni trak­tu­ją śmier­tel­nie po­wa­żnie. Po­kręco­na ban­da. Co­raz częściej my­ślę, że trzy­ma­ją się kur­czo­wo cze­goś, co już nie ist­nie­je. Jesz­cze tyl­ko trzy dni do przy­jaz­du Joh­na! Od­li­czam ka­żdą go­dzi­nę...

PS Dzi­siaj były świe­że ostry­gi, któ­re ku­pi­li­śmy na tar­gu. Chcia­ła­bym, żeby to lato trwa­ło wiecz­nie. Mimo podłych węży.

.

Po­nie­dzia­łek 3 wrze­śnia 2018

Od dzie­si­ęciu dni, czy­li od chwi­li, kie­dy znisz­czy­ła nie tyl­ko jego ka­rie­rę, ale i całe jego ży­cie, nie od­po­wia­da­ła na mej­le i nie od­bie­ra­ła te­le­fo­nów. Ucie­ka­jąc przed falą obu­rze­nia, scho­wał się w swo­im miesz­ka­niu; jak stra­chli­wa mysz­ka za­szył się w swo­jej nor­ce, przed któ­rą ze­bra­li się dzien­ni­ka­rze, eki­py te­le­wi­zyj­ne i za­wie­dze­ni fani, któ­rzy czy­ha­li tyl­ko, by go do­pa­ść, le­d­wie wy­sta­wi czu­bek nosa za drzwi. Zgo­da, po­pe­łnił wiel­ki błąd. I za­wió­dł za­ufa­nie. Ale prze­cież to ona na nie­go na­ci­ska­ła, to ona go w za­sa­dzie zmu­si­ła, a jego wina po­le­ga­ła na tym, że wbrew roz­sąd­ko­wi ule­gł jej na­mo­wom, tro­chę z pró­żno­ści, a tro­chę pew­nie dla­te­go, że po­trze­bo­wał pie­ni­ędzy. Za­pew­nia­ła go, że nikt nie za­uwa­ży – bo kto by znał ja­kąś nie­zna­czącą ksi­ążecz­kę od daw­na nie­ży­jące­go chi­lij­skie­go au­to­ra? A te­raz, kie­dy bez ostrze­że­nia rzu­ci­ła go na po­żar­cie opi­nii pu­blicz­nej, igno­ro­wa­ła go, swo­je­go naj­lep­sze­go au­to­ra, swo­je „dzie­ło”, jak go często na­zy­wa­ła. Dłu­go uża­lał się nad sobą, ale w ko­ńcu jego strach ustąpił miej­sca zło­ści, po­tem przy­szła wście­kło­ść, aż w ko­ńcu za­wład­nęła nim nie­na­wi­ść tak po­tężna, że po­dob­nej nie czuł ni­g­dy do­tąd. Był zruj­no­wa­ny. Jego do­bre imię skom­pro­mi­to­wa­ne. A naj­gor­sze, że wci­ąż nie miał po­jęcia, dla­cze­go mu to zro­bi­ła. Ubie­głej nocy po­sta­no­wił w ko­ńcu się z nią roz­mó­wić i za­żądać wy­ja­śnień. Daw­niej po­je­cha­łby do niej po­ci­ągiem, bo skry­cie na­pa­wał się swo­ją roz­po­zna­wal­no­ścią i tyl­ko uda­wał, że nie za­uwa­ża, jak lu­dzie chi­cho­czą pod­eks­cy­to­wa­ni i od­wra­ca­ją gło­wy, żeby mu się przyj­rzeć. W wy­wia­dach chwa­lił się skrom­no­ścią i za­pew­niał, że nie lubi wzbu­dzać za­in­te­re­so­wa­nia, ale tak na­praw­dę był nie­mal uza­le­żnio­ny od pe­łnych uwiel­bie­nia spoj­rzeń ko­biet i ich nie­śmia­łych pró­śb o sel­fie albo au­to­graf. Miał jed­nak dość ro­zu­mu, by uni­kać ta­kich spo­tkań po tym, jak jego oszu­stwo zo­sta­ło ob­na­żo­ne. Dzien­ni­ka­rze i fani zmęczy­li się cze­ka­niem, dzi­ęki cze­mu mógł nie­zau­wa­że­nie wy­mknąć się z miesz­ka­nia i wsi­ąść do sa­mo­cho­du. Pół go­dzi­ny pó­źniej sta­nął przed po­ma­lo­wa­ną na czer­wo­no kutą bra­mą. Spo­ci­ły mu się dło­nie, kie­dy od­czy­tał jej na­zwi­sko na wy­pło­wia­łym szyl­dzie dzwon­ka, obok skrzyn­ki pocz­to­wej. Opu­ści­ła go od­wa­ga, bo uświa­do­mił so­bie, że za­raz będzie mu­siał prze­pro­wa­dzić roz­mo­wę, któ­rą od kil­ku dni do znu­dze­nia po­wta­rzał w swo­jej gło­wie. Jej dom skry­wał się za krza­ka­mi róż, ro­do­den­dro­nów i kil­ku­na­sto­ma pa­skud­ny­mi ma­mu­tow­ca­mi. Przed do­mem znaj­do­wał się po­dwój­ny ga­raż z no­wo­cze­sną bra­mą zwró­co­ną w stro­nę uli­cy, cho­ciaż głów­ny bu­dy­nek po­cho­dził pew­nie z lat trzy­dzie­stych ubie­głe­go wie­ku. Okna z bia­ły­mi szpro­sa­mi i okien­ni­ca­mi o bar­wie wy­pło­wia­łej czer­wie­ni, de­li­kat­ny bal­ko­nik na środ­ku na pierw­szym pi­ętrze i dwa wole oka na pod­da­szu. W grun­cie rze­czy był to bar­dzo ład­ny dom, lecz na tle za­dba­nych wil­li w sąsiedz­twie spra­wiał wra­że­nie nie­ko­cha­ne­go i za­nie­dba­ne­go; po­dob­nie jak jego wła­ści­ciel­ka, któ­rą jesz­cze do nie­daw­na uwa­żał za miesz­kan­kę cen­trum du­że­go mia­sta. Ich roz­mo­wy te­le­fo­nicz­ne prze­ci­ąga­ły się nie­jed­no­krot­nie do pó­źna w nocy, a on wy­obra­żał ją so­bie w pi­ęk­nej se­ce­syj­nej wil­li nie­da­le­ko par­ku Grüne­burg we Frank­fur­cie, w któ­rej nie­raz go­ścił. Jak to mo­żli­we, że mimo dwu­na­stu lat ści­słej wspó­łpra­cy tak mało o niej wie­dział? Przez ten czas ani razu nie od­wie­dził jej w domu. Nic nie wie­dział o niej ani o jej pry­wat­nym ży­ciu, za to ona zna­ła wszyst­kie jego se­kre­ty, jego stra­chy i ma­rze­nia, upodo­ba­nia i sła­bo­ści. To wła­śnie ona do­ce­ni­ła jego pierw­szy ma­nu­skrypt, od­rzu­co­ny wcze­śniej przez po­nad trzy­dzie­ści wy­daw­nictw. To ona go od­kry­ła i uczy­ni­ła z nie­go au­to­ra wy­daw­nic­twa Win­ter­sche­id. Do­stąpił za­szczy­tu będące­go udzia­łem nie­wie­lu wy­bra­ńców, naj­lep­szych spo­śród naj­lep­szych. Przez te wszyst­kie lata sta­ła się oso­bą, z któ­rej zda­niem naj­bar­dziej się li­czył, szcze­gól­nie po roz­pa­dzie jego ma­łże­ństwa. Często dys­ku­to­wa­li o po­sta­ciach z jego ksi­ążek, jak­by mó­wi­li o lu­dziach z krwi i ko­ści; ra­zem ślęcze­li nad jego tek­sta­mi i po­pra­wia­li po­je­dyn­cze zda­nia i sfor­mu­ło­wa­nia tak dłu­go, aż obo­je byli za­do­wo­le­ni. To ona za­chęca­ła go do dal­szej pra­cy i do­pin­go­wa­ła, kie­dy nie mógł ni­cze­go na­pi­sać i chciał wszyst­ko rzu­cić. I rów­nież ona dwa­na­ście lat wcze­śniej za­dzwo­ni­ła, żeby prze­ka­zać fan­ta­stycz­ną wia­do­mo­ść, że jego de­biu­tanc­ka po­wie­ść Czu­le z miej­sca pod­bi­ła li­sty be­st­sel­le­rów. Pa­mi­ętał, jak­by to było wczo­raj: sie­dział przy ku­chen­nym sto­le upstrzo­nym śla­da­mi po mo­krych kub­kach i przy­pa­leń pa­pie­ro­sa­mi, tym sa­mym, przy któ­rym pi­sał Czu­le, i od­czu­wał mie­sza­ni­nę nie­do­wie­rza­nia i nie­ziem­skie­go szczęścia.

Dla nie­go uzna­nie, z ja­kim w ko­ńcu spo­tka­ła się jego ksi­ążka, było wa­żniej­sze od licz­by sprze­da­nych eg­zem­pla­rzy. Wie­dział, że tam­tej roz­mo­wy te­le­fo­nicz­nej ni­g­dy nie za­po­mni, mimo że w ko­lej­nych la­tach dzwo­ni­ła do nie­go jesz­cze dzie­si­ąt­ki razy, często z na­wet lep­szy­mi wia­do­mo­ścia­mi. Pierw­sze miej­sce na li­ście be­st­sel­le­rów. Na­gro­da dla naj­lep­szej ksi­ążki. Na­gro­da imie­nia Büch­ne­ra. Pra­wa do ekra­ni­za­cji. Sprze­daż li­cen­cji do dwu­dzie­stu czte­rech kra­jów. Za­chwy­ty kry­ty­ków w pra­sie. Wy­gło­sił ogrom­ną licz­bę od­czy­tów; na po­cząt­ku głów­nie w nie­wiel­kich ksi­ęgar­niach, pó­źniej w wi­ęk­szych sa­lach. Wy­wia­dy. Pro­gra­my w te­le­wi­zji. Na tar­gach ksi­ążki we Frank­fur­cie sto­isko wy­daw­nic­twa zdo­bił ol­brzy­mi pla­kat z jego po­do­bi­zną. Awan­so­wał na gwiaz­dę kra­jo­wej sce­ny li­te­rac­kiej. Przez dzie­si­ęć lat na­pi­sał jesz­cze sie­dem ksi­ążek z lek­ko­ścią, któ­ra po­zwo­li­ła mu wie­rzyć, że ni­g­dy nie prze­sta­nie two­rzyć. Jed­nak po Na le­wym brze­gu rze­ki na­gle wszyst­ko się sko­ńczy­ło. W jego gło­wie i ser­cu nie­spo­dzie­wa­nie za­pa­no­wa­ła pust­ka. Ogar­nia­ła go co­raz wi­ęk­sza roz­pacz, kie­dy mie­si­ąc po mie­si­ącu wpa­try­wał się w mi­ga­jący kur­sor na pu­stym ekra­nie. Na­pi­sał dzie­si­ęć, może pi­ęt­na­ście strasz­nie nie­po­rad­nych wstępów, by w ko­ńcu uznać, że nie ma w so­bie ni­cze­go, co mó­głby opo­wie­dzieć. Nie miał po­jęcia, o czym mó­głby na­pi­sać.

Po­cząt­ko­wo wszy­scy za­cho­wy­wa­li się bar­dzo cier­pli­wie. Nikt na nie­go nie na­ci­skał, bo prze­cież ża­den po­wa­żny au­tor nie two­rzy ksi­ążek ta­śmo­wo. Wy­daw­nic­two, po­dob­nie jak wcze­śniej, przy­sy­ła­ło mu szam­pa­na na uro­dzi­ny i świ­ęta i da­lej za­pra­sza­no go na le­gen­dar­ne wie­czo­ry przy ko­min­ku w sie­dzi­bie fir­my, a on pod­ró­żo­wał po kra­ju i za­ra­biał, da­jąc od­czy­ty. A jed­nak, gdy przy­cho­dzi­ła noc, nie mógł za­snąć. Miał wra­że­nie, że sko­ńczył się sen o ży­ciu pi­sa­rza, a świa­do­mo­ść ko­ńczących się oszczęd­no­ści i tego, jak szyb­ko zni­ka z list be­st­sel­le­rów – ostat­nio tra­fił na­wet na Czu­le i Orzeł czy resz­ka w su­per­mar­ke­cie, w ko­szu z prze­ce­nio­ny­mi ksi­ążka­mi – zmu­si­ła go do kon­sta­ta­cji, że nie­dłu­go będzie mu­siał zna­le­źć so­bie pra­cę, żeby za­ro­bić na chleb. Nie­omal przy­pła­cił to ata­kiem pa­ni­ki. Cóż za po­ra­żka! Cóż za po­ni­że­nie!

Dzi­ęki wła­ści­ciel­ce domu z czer­wo­ny­mi okien­ni­ca­mi i ma­mu­tow­ca­mi w ogro­dzie nie zo­stał do tego zmu­szo­ny, zna­la­zła ona bo­wiem re­me­dium na jego pro­blem: wy­ko­pa­ła skądś daw­no za­po­mnia­ną po­wiast­kę, a on stwo­rzył z niej Jed­no­no­gie­go żu­ra­wia. Na po­cząt­ku nie czuł się z tym do­brze, ale szyb­ko za­uwa­żył, że po­wie­ść ma jego cha­rak­te­ry­stycz­ny styl, na­wet je­śli in­spi­ra­cję za­czerp­nął od ko­goś in­ne­go. Ksi­ążka uka­za­ła się w mar­cu. Pre­mie­rę mia­ła na tar­gach ksi­ążki w Lip­sku i z miej­sca wsko­czy­ła na pierw­sze miej­sce li­sty be­st­sel­le­rów. Po­ko­cha­li ją i kry­ty­cy, i czy­tel­ni­cy, na kon­to wpły­nęła resz­ta gwa­ran­to­wa­ne­go ho­no­ra­rium, a jego prze­sta­ły nękać ata­ki pa­ni­ki. Mógł te­raz od­sap­nąć, bo wy­da­wa­ło się, że za­pew­nił so­bie kil­ka ko­lej­nych lat wśród naj­po­czyt­niej­szych au­to­rów w kra­ju. Wy­daw­nic­two nie kry­ło za­do­wo­le­nia, re­dak­tor­ka była szczęśli­wa, a ksi­ęgar­nie, kry­ty­cy i fani nie po­sia­da­li się z ra­do­ści. I wte­dy, jak grom z ja­sne­go nie­ba... to!

Za­uwa­żył ja­kiś ruch w oknie na pi­ętrze. Czy­li była w domu... ko­bie­ta, któ­rą kie­dyś po­dzi­wiał, ba, ko­chał wręcz, a te­raz z ca­łe­go ser­ca nie­na­wi­dził. Zro­bił głębo­ki wdech, ze­brał się na od­wa­gę i si­ęgnął do dzwon­ka. Żad­nej re­ak­cji. W ro­do­den­dro­nach sza­la­ły dwa kosy. Od cza­su do cza­su uli­cą prze­je­żdżał ja­kiś sa­mo­chód. Z oko­licz­nych ogro­dów do­bie­ga­ły po­je­dyn­cze gło­sy i wy­bu­chy śmie­chu. Ktoś roz­pa­lił grill. Po dru­giej stro­nie dro­gi ja­kiś czło­wiek wy­pro­wa­dzał psa, ale nie zwra­cał na nie­go uwa­gi.

Drżąc, stał pod pło­tem, i przez chwi­lę na­wet po­my­ślał, żeby od­pu­ścić. Ale nie! Nie mógł te­raz pod­ku­lić ogo­na i wró­cić do sie­bie bez uzy­ska­nia od­po­wie­dzi. Prze­cież tu cho­dzi­ło o jego eg­zy­sten­cję, o jego do­bre imię i wia­ry­god­no­ść! Ob­ró­ci­ła jego ży­cie w gru­zy, więc chciał usły­szeć od niej sło­wa wy­ja­śnie­nia, dla­cze­go bez ostrze­że­nia zde­ma­sko­wa­ła go jako pla­gia­to­ra i znisz­czy­ła wszyst­ko, co zbu­do­wa­li ra­zem. Trzęsły mu się ko­la­na, kie­dy sta­nął w miej­scu, któ­re­go nie było wi­dać z uli­cy. Po­tem prze­la­zł przez płot i zde­cy­do­wa­nym kro­kiem ru­szył po po­prze­ra­sta­nym mchem traw­ni­ku w stro­nę domu.

DZIEŃ 1

Czwar­tek 6 wrze­śnia 2018

Za dzie­si­ęć mi­nut mu­si­my wy­cho­dzić. – Głów­ny in­spek­tor po­li­cji Oli­ver von Bo­den­ste­in po­dał cór­ce śnia­da­niów­kę z ka­nap­ka­mi do szko­ły, a de­skę do kro­je­nia wło­żył do zle­wu.

– Mu­szę jesz­cze po­biec do po­ko­ju po pra­cę na pla­sty­kę – po­wie­dzia­ła So­phia. – Z czym mi zro­bi­łeś?

– Pa­stra­mi i szyn­ka z pier­si kur­cza­ka – po­in­for­mo­wał Bo­den­ste­in, dla któ­re­go co­dzien­ne przy­go­to­wy­wa­nie śnia­da­nia sta­ło się nie­odłącz­nym ry­tu­ałem, po­zwa­la­jącym za­cie­śnić więź z cór­ką. Przez wi­ęk­szo­ść cza­su So­phia miesz­ka­ła z mat­ką, oczy­wi­ście je­że­li ta nie była aku­rat na ja­kie­jś eks­pe­dy­cji z eki­pą fil­mo­wą, a u nie­go spędza­ła je­dy­nie co dru­gi week­end. Jed­nak cho­ro­ba Co­si­my spra­wi­ła, że cór­ka prze­pro­wa­dzi­ła się do nie­go na sta­łe, bo nikt nie po­tra­fił prze­wi­dzieć, kie­dy była żona Oli­ve­ra będzie mo­gła wy­jść ze szpi­ta­la.

– Ma­sło i mi­ęso są strasz­nie nie­zdro­we i szko­dli­we dla kli­ma­tu – sko­men­to­wa­ła Gre­ta, pa­sier­bi­ca Bo­den­ste­ina. Dziew­czy­na w po­pla­mio­nej pi­ża­mie sie­dzia­ła przy ku­chen­nym sto­le i nie od­ry­wa­jąc oczu od smar­fo­na, za­ja­da­ła mu­esli. – Przy oka­zji, przez to do­sta­je się raka, nie tyl­ko od pa­pie­ro­sów.

So­phia po­bla­dła i prze­stra­szo­na spoj­rza­ła na tatę.

– Ups, o rany, za­ga­pi­łam się i wy­po­wie­dzia­łam sło­wo na r! – Gre­ta przy­ci­snęła dłoń do ust i uśmiech­nęła się ze skru­chą, jed­nak w jej oczach pa­li­ła się czy­sta zło­śli­wo­ść. – Strasz­nie mi przy­kro.

– Leć po ob­ra­zek, So­phia. – Bo­den­ste­in czuł, jak wali mu ser­ce. Na­uczył się nie re­ago­wać na bez­u­stan­ne za­czep­ki i pro­wo­ka­cje osiem­na­sto­lat­ki, bo to nie­uchron­nie pro­wa­dzi­ło do ko­lej­nej kłót­ni z jej mat­ką. Ka­ro­li­ne nie­zmien­nie trzy­ma­ła stro­nę Gre­ty i uspra­wie­dli­wia­ła ka­żdy prze­jaw cham­stwa i bez­czel­no­ści na­sto­lat­ki. A ona do­sko­na­le zda­wa­ła so­bie z tego spra­wę i bez skru­pu­łów ko­rzy­sta­ła ze wspar­cia mat­ki. Od pierw­sze­go dnia za­częła trak­to­wać Bo­den­ste­ina z otwar­tą nie­chęcią i za­zdro­ścią; chwy­ta­ła się ka­żde­go spo­so­bu, żeby go wy­eli­mi­no­wać z ży­cia mat­ki. Wy­ra­fi­no­wa­nie jej ata­ków często wpra­wia­ło go w praw­dzi­we osłu­pie­nie. Nie wol­no mu było, na przy­kład, si­ęgać przy śnia­da­niu po po­ran­ną ga­ze­tę, gdyż za­pach far­by dru­kar­skiej miał po­noć szko­dzić na­sto­lat­ce. Na li­ście rze­czy za­ka­za­nych zna­la­zła się rów­nież mu­zy­ka kla­sycz­na, któ­ra wy­wo­ły­wa­ła w Gre­cie spa­zma­tycz­ny płacz, bo przy­po­mi­na­ła jej bab­cię. A od kie­dy za­miesz­ka­ła z nimi So­phia, nie­mal dzie­wi­ęt­na­sto­let­nia dziew­czy­na orze­kła, że musi spać w sy­pial­ni mat­ki, na ma­te­ra­cu obok jej łó­żka, bo ina­czej dręczą ją kosz­ma­ry. Poza kil­ko­ma mie­si­ąca­mi, któ­re spędzi­ła w szko­le z in­ter­na­tem, sy­tu­acja w domu od pi­ęciu lat nic się nie po­pra­wia­ła, a wręcz prze­ciw­nie – w obec­no­ści Gre­ty ży­cie do­mo­we przy­po­mi­na­ło spa­cer po polu mi­no­wym.

– Wy­msknęło mi się. – Dziew­czy­na wy­szcze­rzy­ła się do Bo­den­ste­ina le­ni­wie i skręci­ła tłu­ste wło­sy na szyi w kok.

– No oczy­wi­ście. Jak za­wsze nie­chcący – od­pa­rł z iro­nią w gło­sie i wło­żył brud­ne na­czy­nia do zmy­war­ki. Nie­na­wi­dził ta­kich kłót­ni. Był wście­kły, że nie może wy­gar­nąć tej podłej dziew­czy­nie, co na­praw­dę my­śli, nie ry­zy­ku­jąc przy tym, że za­szko­dzi to jego ma­łże­ństwu. Ale naj­bar­dziej prze­szka­dza­ło mu to, że nie może za­pew­nić swo­jej dwu­na­sto­let­niej cór­ce spo­koj­nej ro­dzin­nej at­mos­fe­ry – tym bar­dziej te­raz, kie­dy ci­ężko cho­ra Co­si­ma le­ża­ła w szpi­ta­lu, a So­phia ni­cze­go nie po­trze­bo­wa­ła bar­dziej od po­czu­cia rów­no­wa­gi i har­mo­nii.

– Za­rzu­casz mi kłam­stwo? – Gre­ta pod­nio­sła głos. – Tyl­ko dla­te­go, że two­ja była ma raka, nie mogę już mó­wić praw­dy? O to ci cho­dzi?

Bo­den­ste­in w mil­cze­niu po­li­czył do dzie­si­ęciu.

– Ej! Za­py­ta­łam cię o coś!

Do kuch­ni wró­ci­ła So­phia, nio­sąc ob­raz, któ­ry przez ty­dzień ma­lo­wa­ła akwa­rel­ka­mi i z któ­re­go była bar­dzo dum­na. Po ojcu odzie­dzi­czy­ła gęste, ciem­ne wło­sy, a po mat­ce zie­lo­ne oczy i wiot­ką, szczu­płą fi­gu­rę. Gre­ta naj­bar­dziej za­zdro­ści­ła jej tego ostat­nie­go, tym bar­dziej że przez lata ob­ja­da­nia się bez umia­ru wpędzi­ła się w spo­rą nad­wa­gę.

– A co to niby jest? – prych­nęła osiem­na­sto­lat­ka szy­der­czo. – Przed­szko­la­ki le­piej by coś ta­kie­go na­ma­lo­wa­ły!

– Pew­nie. Ty to aku­rat mu­sisz wie­dzieć, z two­im do­świad­cze­niem z przed­szko­la­ka­mi – prych­nęła So­phia lek­ce­wa­żąco, za­nim Bo­den­ste­in zdążył co­kol­wiek po­wie­dzieć. – Ile tam w ko­ńcu prze­pra­co­wa­łaś? Je­den dzień? Czy wy­wa­li­li cię po dwóch?

– Za­mknij się, głu­pia kro­wo! – Gre­ta za­czer­wie­ni­ła się jak bu­rak.

Kil­ka szkół skre­śli­ło ją z li­sty uczniów z po­wo­du bra­ku umie­jęt­no­ści in­ter­per­so­nal­nych i nie­wy­star­cza­jących po­stępów w na­uce, a w ze­szłe wa­ka­cje wy­le­cia­ła na­wet z in­ter­na­tu pla­ców­ki zaj­mu­jącej się trud­ny­mi przy­pad­ka­mi uczniów, któ­rzy so­bie nie ra­dzą. Po tym, jak dwu­krot­nie nie zdo­ła­ła uko­ńczyć ostat­niej kla­sy gim­na­zjum, za­mknęła się przed nią dro­ga do ma­tu­ry, więc zo­sta­ła bez wy­uczo­ne­go za­wo­du i za­trud­nie­nia. Oj­ciec za­ła­twił jej prak­ty­ki w przed­szko­lu w Bad So­den, ale rzu­ci­ła je już po pierw­szym dniu, twier­dząc, że jest uczu­lo­na na li­no­leum, któ­rym wy­ło­żo­na była podło­ga w tej pla­ców­ce, a poza tym z po­wo­du dzie­ci­ęcych krzy­ków rze­ko­mo na­ba­wi­ła się mi­gre­ny. Ca­łko­wi­cie stra­ci­ła za­in­te­re­so­wa­nie ko­niem, któ­re­go do­sta­ła od ro­dzi­ców krót­ko po trau­ma­tycz­nym prze­ży­ciu w dzie­ci­ństwie. Jej mat­ka co mie­si­ąc po­no­si­ła hor­ren­dal­ne kosz­ty za­pew­nie­nia zwie­rzęciu od­po­wied­niej ilo­ści ru­chu.

W pro­gu kuch­ni sta­nęła Ka­ro­li­ne. Let­nia żó­łta su­kien­ka i san­da­ły z rze­mie­nia­mi pod­kre­śla­ły jej szczu­płą fi­gu­rę i opa­le­ni­znę, a błysz­czące ciem­ne wło­sy zwi­ąza­ła w lu­źny kok. Jesz­cze nie­daw­no Bo­den­ste­in przy­wi­ta­łby ją kom­ple­men­tem, za co od­pła­ci­ła­by się go­rącym po­ca­łun­kiem. Dziś jed­nak od razu zwró­cił uwa­gę na jej za­ci­śni­ęte ner­wo­wo szczęki, wąskie usta i złe spoj­rze­nie, któ­rym omio­tła go, jak­by był przej­rzy­sty.

– Je­ste­ście dla mnie pod­li! – krzyk­nęła Gre­ta i jak na roz­kaz za­la­ła się łza­mi.

– Co tu się dzie­je? – za­py­ta­ła Ka­ro­li­ne z iry­ta­cją w gło­sie.

– Twój ma­łżo­nek się ze mnie na­śmie­wa! – skła­ma­ła na­sto­lat­ka bez za­jąk­nie­nia.

– Ale tata prze­cież ni­cze­go nie... – za­częła So­phia z obu­rze­niem, jed­nak Gre­ta nie dała jej do­ko­ńczyć.

– Oni się nade mną znęca­ją! Ci­ągle się ze mnie śmie­ją, że je­stem gru­ba!

– To nie­praw­da! Nikt tak nie mó­wił! – za­prze­czy­ła So­phia, skon­ster­no­wa­na bez­czel­no­ścią tych kłamstw. W prze­ci­wie­ństwie do ojca, nie co­fa­ła się przed kon­fron­ta­cją, bo nie po­zwa­la­ło jej na to po­czu­cie spra­wie­dli­wo­ści – na­wet je­śli cza­sem ła­twiej było nie za­prze­czać Gre­cie, żeby nie wy­wo­łać ko­lej­ne­go na­pa­du wście­kło­ści.

– A wła­śnie, że praw­da! My­ślisz, że je­stem śle­pa i nie wi­dzę, jak na mnie pa­trzy­cie i się śmie­je­cie? – Jak za­wsze, kie­dy chcia­ła ukryć, że kła­mie, na­kręca­ła się co­raz bar­dziej i ata­ko­wa­ła z co­raz wi­ęk­szą hi­ste­rią.

– Uspo­kój się pro­szę, Gre­tul­ko! – Ka­ro­li­na pró­bo­wa­ła ją udo­bru­chać i wy­ci­ągnęła ra­mio­na, żeby przy­tu­lić cór­kę, lecz ona ode­pchnęła ją bru­tal­nie. Gre­tul­ka! Bo­den­ste­in za­czął się go­to­wać ze zło­ści. Że też znów musi wy­słu­chi­wać tych idio­tycz­nych zdrob­nień i prze­pra­sza­jące­go tonu, któ­rym Ka­ro­li­ne zwra­ca­ła do cór­ki! Ale Gre­ta od po­cząt­ku była jej bo­lącz­ką. Ko­bie­ta bez­u­stan­nie mia­ła wy­rzu­ty su­mie­nia, bo uwa­ża­ła, że przez obo­wi­ąz­ki słu­żbo­we za­nie­dba­ła cór­kę. Od lat Bo­den­ste­in pró­bo­wał prze­ko­nać żonę, żeby po­szu­ka­ła dla niej i sie­bie pro­fe­sjo­nal­nej po­mo­cy, bo jego zda­niem pro­ble­mem dziew­czy­ny była nie­prze­pra­co­wa­na trau­ma, któ­rej przed laty obie do­świad­czy­ły, a po­tem zlek­ce­wa­ży­ły do­nio­sło­ść jej skut­ków. Trzy­na­sto­let­nia wów­czas Gre­ta sta­ła obok bab­ci, kie­dy star­szą ko­bie­tę przez ku­chen­ne okno po­strze­lił snaj­per, a Ka­ro­li­ne nie tyl­ko mu­sia­ła oglądać zma­sa­kro­wa­ne zwło­ki mat­ki, ale też przy­jąć do wia­do­mo­ści, że jej oj­ciec, sza­no­wa­ny kar­dio­chi­rurg, zo­stał pó­źniej ska­za­ny na karę wie­lo­let­nie­go wi­ęzie­nia. Spra­wę ta­jem­ni­cze­go snaj­pe­ra pro­wa­dził wów­czas Bo­den­ste­in i pó­źniej wie­le razy miał wra­że­nie, że tam­te trau­ma­tycz­ne wy­da­rze­nia zmie­ni­ły się w pole mi­no­we, na któ­re ani on, ani jego żona nie byli skłon­ni się za­pusz­czać. Gre­ta od­rzu­ci­ła wcze­śniej po­moc kil­ku te­ra­peu­tów, jed­nak poza Bo­den­ste­inem nikt na po­wa­żnie nie pró­bo­wał sta­wiać jej żad­nych gra­nic. Do­pie­ro kie­dy Ka­ro­li­ne jed­no­znacz­nie dała mu do zro­zu­mie­nia, że wy­cho­wa­nie cór­ki to spra­wa nie jego, lecz tyl­ko i wy­łącz­nie jej, mężczy­zna zło­żył broń i sta­rał się nie wtrącać. Mie­szan­ka wy­rzu­tów su­mie­nia i stra­chu przed nie­kon­tro­lo­wal­ny­mi na­pa­da­mi wście­kło­ści Gre­ty po­wo­do­wa­ła, że Ka­ro­li­ne za­wsze jej ule­ga­ła, za­miast po­wstrzy­my­wać i szu­kać źró­dła kon­flik­tów. I wła­śnie do tego to do­pro­wa­dzi­ło: żyli w ci­ągłym na­pi­ęciu, pod dyk­tan­do nar­cy­stycz­nej osiem­na­sto­lat­ki.

– Dłu­żej tego nie znio­sę! Nie po­zwo­lę im się tak trak­to­wać! – za­wy­ła Gre­ta i wy­ce­lo­wa­ła oska­rży­ciel­sko pa­lec w stro­nę Bo­den­ste­ina. – Wy­pro­wa­dzam się do taty! Jesz­cze dzi­siaj!

Bo­den­ste­in wes­tchnął ci­ężko. Wie­dział, że to pu­ste gro­źby; nowa ro­dzi­na ojca Gre­ty też nie chcia­ła mieć z nią nic wspól­ne­go, bo wo­bec ma­co­chy dziew­czy­na za­cho­wy­wa­ła się rów­nie bez­czel­nie jak wo­bec nie­go.

– Nie­na­wi­dzę cię! – syk­nęła Gre­ta ja­do­wi­cie i wy­bie­gła z kuch­ni. – Nie­na­wi­dzę was wszyst­kich!

– Dla­cze­go mu­si­cie ją tak de­ner­wo­wać? – za­py­ta­ła Ka­ro­li­ne, pa­trząc z wy­rzu­tem na Bo­den­ste­ina i So­phię. – Ona na­praw­dę nie ma ła­two w ży­ciu!

– Ja też nie mam ła­two w ży­ciu – wy­pa­li­ła dziew­czyn­ka. – Moja mama ma raka, je­śli ktoś o tym za­po­mniał.

Na pi­ętrze gło­śno trza­snęły drzwi, a chwi­lę pó­źniej roz­le­gło się dud­nie­nie mu­zy­ki.

– Jak mo­gła­bym o tym za­po­mnieć, co? – od­po­wie­dzia­ła Ka­ro­li­ne gorz­kim to­nem i omio­tła Bo­den­ste­ina umęczo­nym spoj­rze­niem. – Twój oj­ciec wi­ęcej cza­su spędza z nią niż ze mną.

Po tych sło­wach od­wró­ci­ła się i ru­szy­ła w stro­nę scho­dów, by jesz­cze raz spró­bo­wać udo­bru­chać Gre­tę. Bo­den­ste­in od­pro­wa­dzał ją przez chwi­lę wzro­kiem. W ko­ńcu do­ta­rło do nie­go, że to była kro­pla, któ­ra prze­la­ła cza­rę i nie było już od­wro­tu.

– Cho­dź, mu­si­my je­chać – po­wie­dział do So­phie. Ra­zem we­szli do ga­ra­żu i wsie­dli do jego po­rsche. Bo­den­ste­in je­ździł nim – a był to pre­zent od jego by­łej te­ścio­wej – tyl­ko w dni wol­ne od pra­cy. Jego prze­ło­żo­na Ni­co­la En­gel nie była za­do­wo­lo­na, kie­dy par­ko­wał taki sa­mo­chód pod ko­mi­sa­ria­tem. Trzy mi­nu­ty pó­źniej je­cha­li już Ga­gern­ring w stro­nę cen­trum.

– To jest ta­kie aspo­łecz­ne, że Gre­ta bez­u­stan­nie kła­mie i wy­ga­du­je te ohyd­ne rze­czy o to­bie, a Ka­ro­li­ne za­wsze jej w wie­rzy! – obu­rza­ła się So­phia. – Wiesz, że mówi na mamę Ra­kie­ta albo pani Wątro­bian­ka Ra­czy­ńska? I czy to praw­da, że na raka wątro­by cho­ru­ją je­dy­nie al­ko­ho­li­cy?

Bo­den­ste­in z taką siłą za­ci­snął dło­nie na kie­row­ni­cy, że po­bie­la­ły mu kost­ki. Bar­dzo wy­ra­źnie po­pro­sił Ka­ro­li­ne, żeby na ra­zie nie dzie­li­ła się z So­phią szcze­gó­ła­mi cho­ro­by Co­si­my, ale naj­wy­ra­źniej nie po­słu­cha­ła i na­tych­miast po­bie­gła z tym do swo­jej cór­ki, któ­ra oczy­wi­ście mu­sia­ła wy­ko­rzy­stać tę wie­dzę prze­ciw­ko znie­na­wi­dzo­nej dwu­na­sto­lat­ce.

– Cho­ro­ba mamy nie ma nic wspól­ne­go z al­ko­ho­lem – wy­ja­śnił, wal­cząc, by za­cho­wać jak naj­bar­dziej rze­czo­wy ton. – Wie­le lat temu w cza­sie któ­re­jś z wy­praw two­ja mama zła­pa­ła za­pa­le­nie wątro­by i le­ka­rze po­dej­rze­wa­ją, że rak wątro­by to wła­śnie sku­tek tam­te­go za­ka­że­nia.

– Czy mama umrze?

– Je­stem prze­ko­na­ny, że nie – od­po­wie­dział. – Le­ka­rze ro­bią wszyst­ko, co tyl­ko mogą, żeby po­móc jej wró­cić do zdro­wia.

– Hm. – So­phia spoj­rza­ła na nie­go prze­lot­nie. – Gre­ta po­wie­dzia­ła, że jak mama umrze, to zo­sta­nie­my bez pie­ni­ędzy, bo ty je­steś po­li­cjan­tem i pra­wie nic nie za­ra­biasz.

– Że co, pro­szę?! – Bo­den­ste­in po­pa­trzył na cór­kę osłu­pia­ły.

– I jesz­cze, że je­śli nie będę ro­bi­ła, co mi każe, to się po­sta­ra, żeby jej mat­ka nas wy­rzu­ci­ła, bo to jest jej dom, a nie twój. Czy to praw­da, tato? Będzie­my mu­sie­li prze­pro­wa­dzić się do miesz­ka­nia w blo­ku?

Bo­den­ste­in po­czuł się tak, jak­by do­stał obu­chem w gło­wę, i przez chwi­lę miał wra­że­nie, że za­raz pęk­nie mu ser­ce.

– Nie, nie będzie­my mu­sie­li – uspo­ko­ił So­phię.

– Nie­na­wi­dzę Gre­ty – oznaj­mi­ła jego cór­ka z prze­ko­na­niem wła­ści­wym dwu­na­sto­lat­ce. – Gdy­by się dało, nie chcia­ła­bym jej już ni­g­dy wi­dzieć. Do ko­ńca ży­cia!

Ja też – po­my­ślał Bo­den­ste­in. Zde­cy­do­wa­nie!

Włączył kie­run­kow­skaz i za­trzy­mał się w za­tocz­ce przy szko­le cór­ki. So­phia, któ­ra nie prze­pa­da­ła za pu­blicz­nym oka­zy­wa­niem uczuć, tym ra­zem ob­jęła go za szy­ję i po­ca­ło­wa­ła w po­li­czek.

– Ko­cham cię, tato!

– Ja cie­bie też ko­cham, ma­le­ńka – od­po­wie­dział.

– Mo­żesz dać ma­mie mój ob­ra­zek, jak u niej będziesz?

So­phia wró­ci­ła na swój fo­tel i pu­ści­ła do nie­go oko.

– A nie po­trze­bu­jesz go na pla­sty­kę?

– Nie. – Uśmiech­nęła się prze­bie­gle. – W ze­szłym ty­go­dniu da­łam go do oce­ny i do­sta­łam naj­wy­ższą. Tyl­ko nic nie mó­wi­łam Gre­cie.

– Ty to je­steś nie­zła! – Bo­den­ste­in za­chi­cho­tał. – Oczy­wi­ście, że za­nio­sę go ma­mie. Na pew­no bar­dzo się z nie­go ucie­szy.

So­phia wy­sia­dła, za­rzu­ci­ła so­bie ple­cak na ra­mię, jesz­cze raz się do nie­go uśmiech­nęła, po czym dała się po­rwać po­to­ko­wi uczniów i uczen­nic zmie­rza­jących do we­jścia.

Bo­den­ste­in włączył się do ru­chu. Roz­my­śl­nie igno­ro­wał na­tar­czy­we wi­bro­wa­nie ko­mór­ki. To Ka­ro­li­ne pró­bo­wa­ła się do nie­go do­dzwo­nić, naj­pew­niej z prze­pro­si­na­mi i wy­ja­śnie­nia­mi, ale on miał już dość po­wta­rza­nia w kó­łko tego sa­me­go. Miał dość kłót­ni, dość przy­pi­sy­wa­nia mu rze­czy, któ­rych nie zro­bił, dość za­rzu­tów, po któ­rych na­stępo­wa­ły pe­łne skru­chy i płacz­li­we za­pew­nie­nia, że go ko­cha i nie po­zwo­li, żeby Gre­ta sta­nęła mi­ędzy nimi. Wie­dział, że nie miną na­wet trzy dni i te­atr za­cznie się od nowa. Bo­den­ste­in przez chwi­lę miał ocho­tę ode­brać po­łącze­nie i po­wie­dzieć Ka­ro­li­ne, cze­go do­wie­dział się od So­phii, ale w ko­ńcu zmie­nił zda­nie. W my­ślach zo­ba­czył w skró­cie całe swo­je ży­cie i ogar­nęło go przy­gnębie­nie, bo wła­śnie do nie­go do­ta­rło, że znów stał się ofia­rą swo­ich wy­obra­żeń. Od sa­me­go po­cząt­ku zwi­ązek z Ka­ro­li­ne był skom­pli­ko­wa­ny i nie­pew­ny. Nie po­tra­fił zro­zu­mieć, dla­cze­go wci­ąż od nowa po­wta­rza te same błędy, za­miast wy­ci­ągać z nich wnio­ski. Nie mógł już dłu­żej igno­ro­wać fak­tu, że miał pi­ęćdzie­si­ąt kil­ka lat i wła­śnie wa­li­ło się jego dru­gie ma­łże­ństwo. Na czer­wo­nym świe­tle spraw­dził, że Ka­ro­li­ne na­gra­ła się już dwa razy i przy­sła­ła mu pięć ese­me­sów. Wie­dział, że to do­pie­ro po­czątek, je­śli da­lej będzie ją igno­ro­wał. Ale tym ra­zem nie za­mie­rzał się ugi­ąć. Nie prze­czy­ta i nie od­słu­cha żad­nej wia­do­mo­ści, bo prze­cież i tak wie­dział, co ma mu do prze­ka­za­nia, i że to nic, ale to zu­pe­łnie nic nie zmie­ni.

*

Nad­ko­mi­sarz Pia San­der z da­le­ka wi­dzia­ła bie­ga­jące lu­zem dwa wy­żły we­imar­skie. Szła wła­śnie w stro­nę par­kin­gu przy Sau­er­born, wra­ca­jąc z po­ran­ne­go spa­ce­ru z psem przez Süs­se Gründ­chen, ma­low­ni­czą do­li­nę ze stru­my­kiem i dzi­ko ro­snący­mi drze­wa­mi owo­co­wy­mi.

– No su­per – wes­tchnęła i skró­ci­ła zwi­ja­ną smycz, na któ­rej wy­pro­wa­dza­ła Beck’sa, aż pies zna­la­zł się tuż przy niej. Ma­li­no­is rów­nież do­strze­gł dwój­kę przed­sta­wi­cie­li swo­je­go ga­tun­ku, któ­rzy wła­śnie za­ła­twia­li grub­szą po­trze­bę po­środ­ku łąki. Mo­men­tal­nie się spi­ął, na­stro­szył sie­rść na kar­ku i za­czął ci­cho war­czeć.

– Spo­koj­nie.

Wła­ści­ciel­ka wy­żłów szła ście­żką przez tra­wę i przy­ci­ska­ła te­le­fon do ucha. Pia nie spo­dzie­wa­ła się, że ko­bie­ta zdąży za­pi­ąć swo­je psy na smy­cze, za­nim rzu­cą się na Beck’sa.

– Może pani wzi­ąć psy na smy­cze! – za­wo­ła­ła.

– One nie gry­zą! – od­krzyk­nęła nie­zna­jo­ma z da­le­ka i da­lej roz­ma­wia­ła przez te­le­fon.

– Ale mój pies tak! – od­po­wie­dzia­ła Pia i chwy­ci­ła Beck’sa za ob­ro­żę. Mimo że z na­tu­ry był do­bro­tli­wym i do­brze zso­cja­li­zo­wa­nym zwie­rzęciem, nie­na­wi­dził, kie­dy inne psy go za­cze­pia­ły albo wręcz ata­ko­wa­ły. We­imar­czy­ki też w ko­ńcu za­uwa­ży­ły Beck’sa i rzu­ci­ły się w jego stro­nę, sku­pio­ne na celu jak wy­strze­lo­ne ra­kie­ty. Dwa prze­ciw­ko jed­ne­mu, któ­ry w do­dat­ku był jesz­cze za­pi­ęty! Na­tych­miast roz­le­gł się ja­zgot i szcze­ka­nie. Przy ca­łej do­bro­tli­wo­ści, Beck’s był jed­nak bar­dzo wa­lecz­nym psem i nie po­zwo­lił się zdo­mi­no­wać, i już po kil­ku se­kun­dach za­ci­snął zęby na kar­ku wi­ęk­sze­go i ci­ęższe­go od sie­bie wy­żła nu­mer je­den.

– Eddi! Bil­ly! Do mnie! – pisz­cza­ła ko­bie­ta i wy­ma­chu­jąc ra­mio­na­mi, bie­gła przez wy­so­ką tra­wę, jed­nak jej psy ani my­śla­ły słu­chać jej wrza­sków i gwiz­da­nia.

– Nie­chże pani coś zro­bi! – da­rła się nie­zna­jo­ma na Pię. – On go za­gry­zie!

– To pani po­win­na coś zro­bić! – od­po­wie­dzia­ła Pia. Na­wet we śnie nie przy­szło­by jej do gło­wy go­ły­mi ręko­ma roz­dzie­lać wal­czące w amo­ku zwie­rzęta. – Pani psy pod­bie­gły do mo­je­go, któ­ry jest za­pi­ęty!

Po tym, jak Beck’s ugry­zł dru­gie­go we­imar­czy­ka w ucho, wy­żeł uznał, że po­bli­ski las jest znacz­nie bar­dziej in­te­re­su­jący niż wal­ka ze zwin­niej­szym prze­ciw­ni­kiem i czmych­nął mi­ędzy krza­ki. Pierw­szy prze­wró­cił się na ple­cy i za­czął skam­leć, na co Beck’s się cof­nął.

– Po­zwę pa­nią! Dro­go będzie to pa­nią kosz­to­wać! – Ko­bie­ta unio­sła te­le­fon i zro­bi­ła Pii zdjęcie. – O, tu­taj mam do­wód!

– Je­śli to spra­wi pani ra­do­ść, to pro­szę bar­dzo. – Pia wzru­szy­ła ra­mio­na­mi. – Mogę jesz­cze pani dać swój nu­mer te­le­fo­nu.

– Taki agre­syw­ny pies po­wi­nien cho­dzić w ka­ga­ńcu! – obu­rza­ła się blon­dyn­ka.

– Bzdu­ra, mój pies wca­le nie jest agre­syw­ny. Bro­nił się, to wszyst­ko. Gdy­by trzy­ma­ła pani swo­je psy na smy­czy albo po­tra­fi­ła je kon­tro­lo­wać, ca­łej sy­tu­acji da­ło­by się unik­nąć. – Pia uci­ęła dys­ku­sję.

– Moje psy mu­szą się wy­bie­gać! – Nie­zna­jo­ma, ty­po­wa miesz­kan­ka oko­lic, z blond pa­ziem na gło­wie i za­ci­ętym wy­ra­zem twa­rzy, szu­ka­ła te­raz ran na swo­ich psach. – O! Tu­taj! Wi­dzę krew! Ten kun­del je po­gry­zł!

– Same są so­bie win­ne – mruk­nęła Pia. – Przy oka­zji, ta do­li­na to re­zer­wat flo­ry i fau­ny. Pod­le­ga ochro­nie. Przy we­jściu stoi ta­blicz­ka z in­for­ma­cją, że dla ochro­ny dzi­kich zwie­rząt psy mu­szą być pro­wa­dzo­ne na smy­czy.

Beck’s otrząsnął się i z pew­no­ścią zwy­ci­ęz­cy wy­rzu­cił tyl­ny­mi ła­pa­mi tro­chę dar­ni w po­wie­trze. Wła­ści­ciel­ka we­imar­czy­ków po­wie­dzia­ła pod no­sem coś, co brzmia­ło jak „głu­pia zdzi­ra” i prych­nęła po­gar­dli­wie. Pia uzna­ła, że ja­ka­kol­wiek dal­sza dys­ku­sja będzie stra­tą cza­su.

– Świet­na ro­bo­ta, Beck’s. – Po­gła­ska­ła psa. – Obro­ni­łeś się.

Nie uszła na­wet pi­ęćdzie­si­ęciu me­trów, kie­dy wła­ści­ciel­ka wy­żłów ob­rzu­ci­ła ją ste­kiem obelg, co no­si­ło zna­mio­na pu­blicz­ne­go uży­cia słów nie­przy­zwo­itych. Pia nie za­re­ago­wa­ła, mimo że przez chwi­lę na­szła ją po­ku­sa spusz­cze­nia Beck’sa ze smy­czy i po­le­ce­nia mu, aby sko­czył agre­syw­nej ko­bie­cie do gar­dła.

Mi­nio­nej je­sie­ni wzi­ęła w pra­cy trzy mie­si­ące wol­ne­go, żeby spędzić ten czas z sio­strą Kim i jej cór­ką Fio­ną, któ­re wcze­śniej wpa­dły w ręce psy­cho­pa­tycz­ne­go mor­der­cy. Jed­nak Kim, jak za­wsze, kie­dy w jej ży­ciu po­ja­wia­ły się kło­po­ty, wy­bra­ła uciecz­kę i przy­jęła ofer­tę pra­cy pro­fi­ler­ki, zło­żo­ną przez dok­to­ra Da­vi­da Har­din­ga z USA. Jej roz­cza­ro­wa­na cór­ka Fio­na wró­ci­ła do Zu­ry­chu, więc Pia po­zo­sta­ły czas wy­ko­rzy­sta­ła na kurs w po­li­cyj­nej szko­le dla psów, gdzie Beck’s prze­sze­dł szko­le­nie na psa ob­ro­ńcze­go; ja­sno­brązo­wy ma­li­no­is śpie­wa­jąco zdał eg­za­min ko­ńco­wy. Po­przed­ni wła­ści­ciel psa trzy­mał go w domu i wy­pusz­czał je­dy­nie do du­że­go ogro­du. Po śmier­ci The­odo­ra Re­ifen­ra­tha wio­sną ze­szłe­go roku, zwie­rzęciem za­opie­ko­wa­li się sąsie­dzi zma­rłe­go, jed­nak szyb­ko się oka­za­ło, że ich dzie­ci cier­pią na bar­dzo sil­ne uczu­le­nie na sie­rść. Pia nie wa­ha­ła się dłu­go i ad­op­to­wa­ła psa, żeby uchro­nić go przed tra­fie­niem do schro­ni­ska. Ta de­cy­zja bar­dzo ją uszczęśli­wi­ła, uwa­ża­ła bo­wiem, że ży­ciu bez czwo­ro­no­ga wy­ra­źnie cze­goś bra­ku­je. Po­ran­ne spa­ce­ry przed pra­cą były ide­al­nym po­cząt­kiem dnia, a re­gu­lar­na daw­ka ru­chu do­brze wpły­wa­ła na jej zdro­wie. Dy­rek­tor Ni­co­la En­gel oso­bi­ście udzie­li­ła Pii po­zwo­le­nia na przy­pro­wa­dza­nie Beck’sa do pra­cy. Pies szyb­ko stał się le­gen­dą ko­mi­sa­ria­tu, gdyż po­mó­gł Pii tra­fić na ślad se­ryj­ne­go mor­der­cy. Co wi­ęcej, czwo­ro­no­żny na­by­tek wy­wo­łał za­chwyt po­zo­sta­łej części wy­dzia­łu K11, a Beck’s, nie­skom­pli­ko­wa­ny i łasy na sma­ko­ły­ki, w wy­jąt­ko­wy spo­sób otwo­rzył swo­je psie ser­ce na jed­ne­go ze wspó­łpra­cow­ni­ków swo­jej pani, Kaia Oster­man­na, któ­ry za­wsze miał w szu­fla­dzie coś do­bre­go i chęt­nie się tym dzie­lił.

Pia do­ta­rła do par­kin­gu przy kom­plek­sie spor­to­wym Sau­er­born. Poza jej po­ma­ra­ńczo­wym ka­brio­le­tem mini stał tam tyl­ko je­den sa­mo­chód, czar­ny SUV. Pia zro­bi­ła zdjęcie jego ta­bli­cy re­je­stra­cyj­nej i do­pie­ro wte­dy wpu­ści­ła Beck’sa na podło­gę przed fo­te­lem pa­sa­że­ra, po czym sama wsia­dła za kie­row­ni­cę, uru­cho­mi­ła sil­nik i otwo­rzy­ła dach, by cie­szyć się po­wie­wem chłod­ne­go wia­tru. Po­wie­trze było jesz­cze rze­śkie, ale za­rów­no bez­chmur­ne nie­bo, jak i pro­gno­za po­go­dy za­po­wia­da­ły ko­lej­ny su­chy dzień z tem­pe­ra­tu­ra­mi po­now­nie prze­kra­cza­jący­mi po­ziom prze­wi­dzia­ny dla tej pory roku. Po dłu­go­tr­wa­łej fali upa­łów w ostat­nich mie­si­ącach i nad­zwy­czaj­nej su­szy siel­ski kra­jo­braz przed­gó­rza gór Tau­nus, pe­łen łąk z dzi­ko ro­snący­mi drze­wa­mi owo­co­wy­mi, ma­le­ńki­mi stru­my­ka­mi i gęsty­mi, cie­ni­sty­mi la­sa­mi, za­czął przy­po­mi­nać spa­lo­ne sło­ńcem oko­li­ce An­da­lu­zji. Cała Eu­ro­pa od mie­si­ęcy zma­ga­ła się z re­kor­do­wy­mi upa­ła­mi, a po­tężna bu­rza w mi­nio­ny week­end przy­nio­sła tyl­ko chwi­lo­we ochło­dze­nie. W ca­łej oko­li­cy wy­sy­cha­ły stud­nie i pod­ziem­ne zbior­ni­ki, a po­ziom wód grun­to­wych ob­ni­żył się tak bar­dzo, że do wie­lu miej­sco­wo­ści wodę pit­ną mu­sie­li do­star­czać stra­ża­cy. Do tego nic nie za­po­wia­da­ło ry­chłej zmia­ny po­go­dy.

– ...od czerw­ca do sierp­nia przez sie­dem­dzie­si­ąt pięć dni tem­pe­ra­tu­ra nie spa­dła po­ni­żej dwu­dzie­stu pi­ęciu stop­ni Cel­sju­sza, a przez dwa­dzie­ścia po­ni­żej trzy­dzie­stu stop­ni – in­for­mo­wa­ła pro­wa­dząca w ra­diu, jak­by poza re­kor­do­wy­mi upa­ła­mi i Do­nal­dem Trum­pem nie było żad­nych in­nych te­ma­tów war­tych po­ru­sza­nia. – Od po­cząt­ku pro­wa­dze­nia re­je­stru po­mia­ru tem­pe­ra­tur w 1881 roku ni­g­dy nie za­no­to­wa­no ta­kich war­to­ści...

Pia je­cha­ła wzdłuż dębo­we­go lasu, by przed szpi­ta­lem skręcić w Kron­ber­ger Stras­se. Po­przed­nie­go dnia mia­ła małą scy­sję z Chri­sto­phem, któ­rej nie za­ko­ńczy­li, przy czym on z sa­me­go rana wy­je­chał na spo­tka­nie or­ga­ni­za­cji Eu­ro­pe­an As­so­cia­tion of Zoos and Aqu­aria. Po­nie­waż jej mąż po­tra­fił być rów­nie upar­ty jak ona sama, Pia nie spo­dzie­wa­ła się ja­kie­go­kol­wiek zna­ku ży­cia od nie­go przed so­bo­tą, kie­dy miał wró­cić. Ona rów­nież nie za­mie­rza­ła ustępo­wać, mimo że po­wód do kłót­ni był na­praw­dę idio­tycz­ny: Chri­stoph był za­zdro­sny, i to aku­rat o jej by­łe­go męża Hen­nin­ga Kirch­hof­fa, sze­fa frank­furc­kie­go In­sty­tu­tu Me­dy­cy­ny Sądo­wej. Hen­ning do­pie­ro co sko­ńczył pi­sać dru­gi kry­mi­nał, po tym jak jego pierw­sza ksi­ążka wy­da­na ubie­głej je­sie­ni oka­za­ła się za­ska­ku­jącym suk­ce­sem. Głów­ni bo­ha­te­ro­wie jego po­wie­ści – frank­furc­ki le­karz sądo­wy i jego była żona – ko­mi­sarz wy­dzia­łu do wal­ki z ter­ro­rem kry­mi­nal­nym i za­bójstw – pro­wa­dzą do­cho­dze­nie w spra­wie opar­tej na praw­dzi­wych zda­rze­niach, i to ta mie­sza­ni­na re­ali­zmu i fik­cji za­fa­scy­no­wa­ła nie tyl­ko czy­tel­ni­ków, ale i pra­sę. A Hen­ning nie tra­cił żad­nej oka­zji, żeby za­re­kla­mo­wać swo­ją ksi­ążkę Nie­lu­bia­na. Bar­dzo chęt­nie uczest­ni­czył w od­czy­tach i pre­zen­ta­cjach, udzie­lał wy­wia­dów i – dzi­ęki wspar­ciu pew­nej bar­dzo pra­co­wi­tej dok­to­rant­ki nie­spo­dzie­wa­nie za­czął po­ja­wiać się na In­sta­gra­mie, Fa­ce­bo­oku i YouTu­bie oraz za­pra­szać na swo­ją stro­nę in­ter­ne­to­wą. Krót­ko przed Bo­żym Na­ro­dze­niem jego po­wie­ść wspi­ęła się na pierw­sze miej­sce li­sty be­st­sel­le­rów w ka­te­go­rii wy­dań w mi­ęk­kiej opra­wie i sta­ła się naj­częściej za­ma­wia­ną ksi­ążką li­sto­pa­da por­ta­lu Ama­zon. Wte­dy za­in­te­re­so­wa­ły się nim te­le­wi­zje i Hen­ning za­czął po­ja­wiać się we wszyst­kich zna­czących pro­gra­mach w kon­wen­cji talk-show w kra­ju, bo ka­żdy chciał po­chwa­lić się roz­mo­wą przed ka­me­ra­mi z praw­dzi­wym le­ka­rzem sądo­wym i do tego praw­dzi­wą gwiaz­dą w swo­im ma­ka­brycz­nym fa­chu.

– Twój były po­zu­je na pro­fe­so­ra Bör­ne! – kpił wte­dy Chri­stoph.

Tym­cza­sem Hen­ning uko­ńczył dru­gą ksi­ążkę, któ­ra pre­mie­rę mia­ła za­pla­no­wa­ną już nie­dłu­go, bo na frank­furc­kich tar­gach ksi­ążki na po­cząt­ku pa­ździer­ni­ka. Parę mie­si­ęcy wcze­śniej w cza­sie ja­kie­jś lu­źnej roz­mo­wy Hen­ning za­py­tał, czy Chri­stoph mia­łby coś prze­ciw­ko wy­ko­rzy­sta­niu zoo fun­da­cji Opla w Kron­ber­gu – któ­re­go ten od lat był dy­rek­to­rem – jako jed­ne­go z miejsc ak­cji swo­jej po­wie­ści, oraz ob­sa­dze­nia po­sta­ci sze­fa pla­ców­ki w ja­kie­jś dru­go­pla­no­wej roli. Mąż Pii nie brał wów­czas jego dzia­łań na po­wa­żnie, więc bez wa­ha­nia wy­ra­ził zgo­dę i za­raz o tym za­po­mniał – aż do te­raz, bo kie­dy trzy dni temu Hen­ning przy­słał Pii zło­żo­ny już tekst Przy­ja­ciół po grób, Chri­stoph pierw­szy za­jął się lek­tu­rą. Po­cząt­ko­wo ba­wi­ły go nie­mo­żli­we do prze­ocze­nia na­wi­ąza­nia do praw­dzi­wej zbrod­ni, w cza­sie ba­da­nia któ­rej po­znał Pię, lecz szyb­ko mina mu zrze­dła i zro­bił się strasz­nie zły.

Z gło­śni­ków sa­mo­cho­du roz­le­gł się dźwi­ęcz­ny sy­gnał te­le­fo­nu Pii, aku­rat w chwi­li, kie­dy skręca­ła w uli­cę He­in­ri­cha He­ine­go.

– San­der – zgło­si­ła się.

– Cze­ść, Pia. – Dzwo­nił Hen­ning, zu­pe­łnie jak­by wy­czuł, że wła­śnie o nim my­śla­ła.

– Wi­taj, Hen­ning – od­pa­rła chłod­no. – Dzi­ęku­ję, że w ko­ńcu ra­czy­łeś od­dzwo­nić. Je­stem na cie­bie na­praw­dę wście­kła!

– Dla­cze­góż to? – W jego gło­sie sły­chać było za­sko­cze­nie.

– Z po­wo­du two­jej naj­now­szej ksi­ążki mia­łam strasz­ną awan­tu­rę z Chri­sto­phem – wy­ja­śni­ła Pia. – Prze­czy­tał ją i się za­go­to­wał.

– Po­cze­kaj, chwi­lecz­kę! – Hen­ning wsze­dł jej w sło­wo. – Prze­cież py­ta­łem go o zgo­dę! No i ten bo­ha­ter nie może na­rze­kać na swój los, praw­da? Ko­niec ko­ńców, to dy­rek­tor zoo zdo­by­wa po­li­cjant­kę!

– Daj spo­kój, Hen­ning! – wark­nęła Pia, nie kry­jąc zde­ner­wo­wa­nia. – W two­jej ksi­ążce po­li­cjant­ka idzie do łó­żka ze swo­im by­łym. Na­praw­dę mu­sia­łeś?

– Ale to jesz­cze za­nim co­kol­wiek zda­rzy się mi­ędzy nią i dy­rek­to­rem zoo. – Hen­nin­ga wy­ra­źnie ba­wi­ła ta roz­mo­wa. – No i poza tym ona przy­ła­pu­je swo­je­go by­łe­go w nie­dwu­znacz­nej sy­tu­acji z pa­nią pro­ku­ra­tor.

– Je­śli nie chcesz na­ra­żać mo­je­go ma­łże­ństwa, zmień przy­naj­mniej de­dy­ka­cję – po­wie­dzia­ła. – „Dla Pii” ca­łko­wi­cie wy­star­czy. „Z mi­ło­ścią” – to jest kom­pro­mi­tu­jące.

– Tak uwa­żasz? Do­brze, zo­ba­czę, czy jesz­cze mogę coś zro­bić. Oza­li­dy zo­sta­ły już za­twier­dzo­ne i wró­ci­ły do dru­kar­ni – od­pa­rł Hen­ning. – Wła­śnie, ja też mam do cie­bie spra­wę: mo­gła­byś pod­je­chać na chwi­lę do Bad So­den? Wła­śnie dzwo­ni­ła do mnie Ma­ria, moja... hm... zna­czy dzwo­ni­ła pani Hau­schild... eeee... moja agent­ka. Zna­cie się chy­ba, praw­da?

– Oczy­wi­ście, że tak. Po­zna­ły­śmy się na pre­mie­rze two­jej pierw­szej ksi­ążki. – Pię za­sta­no­wi­ło, co mo­gło ozna­czać zu­pe­łnie nie­ty­po­we dla jej by­łe­go męża jąka­nie. Nie po raz pierw­szy przy­szło jej do gło­wy, że coś mu­sia­ło się dziać mi­ędzy nim a ko­bie­tą, któ­ra na­mó­wi­ła go, by do­brze po pi­ęćdzie­si­ąt­ce ca­łko­wi­cie od­mie­nił swo­je ży­cie i za­czął ro­bić coś zu­pe­łnie no­we­go, mia­no­wi­cie na­pi­sał po­wie­ść kry­mi­nal­ną. Uwa­gi po­li­cjant­ki nie uszło, jak bar­dzo Hen­ning zmie­nił się od tego cza­su; zu­pe­łnie jak­by rola sar­ka­stycz­ne­go mi­zan­tro­pa ni­g­dy mu do ko­ńca nie od­po­wia­da­ła.

– Do­bra, to co się z nią dzie­je?

– Z nią... nic się nie dzie­je. Ja... ja za­raz mam wy­kład i nie mogę sam po­je­chać, dla­te­go obie­ca­łem jej, że za­dzwo­nię do cie­bie.

– To o co w ta­kim ra­zie cho­dzi?

Pia za­trzy­ma­ła się przed ga­ra­żem i pi­lo­tem uru­cho­mi­ła me­cha­nizm otwie­ra­nia bra­my.

– Cze­ka pod do­mem zna­jo­mej, z któ­rą od kil­ku dni nie ma kon­tak­tu. Oba­wia się, że sta­ło się tam coś nie­do­bre­go, bo na drzwiach za­uwa­ży­ła śla­dy krwi, a przy­naj­mniej tak jej się wy­da­je.

– Aha. – Pia da­ro­wa­ła so­bie py­ta­nie, czy gdy­by nie miał aku­rat wy­kła­du, rze­czy­wi­ście wsia­dłby sam w sa­mo­chód i o wpół do dzie­wi­ątej rano po­je­chał tak da­le­ko, by spraw­dzić, czy po­twier­dzą się prze­czu­cia jego agent­ki. – Niech będzie, pod­ja­dę tam. Ale tyl­ko pod jed­nym wa­run­kiem: zmie­nisz de­dy­ka­cję w ksi­ążce.

– Za­raz dzwo­nię do wy­daw­nic­twa i po­pro­szę re­dak­tor­kę, żeby się tym za­jęła – za­pew­nił ją Hen­ning po­spiesz­nie. – Sło­wo ho­no­ru.

– Okej – zgo­dzi­ła się Pia ła­ska­wie. – I tak jesz­cze nie wy­je­cha­łam do pra­cy. Do­kąd mam je­chać?

– Burg­berg­stras­se 74 – wy­re­cy­to­wał Hen­ning. – I wiel­kie dzi­ęki, Pia. Je­steś ko­cha­na!

Pia za­mknęła bra­mę ga­ra­żu i wy­je­cha­ła na uli­cę.

– Cza­sem le­piej, że­byś się nie od­zy­wał, wiesz? – po­wie­dzia­ła i za­ko­ńczy­ła roz­mo­wę.

*

– Cze­ść, Oli­ver. – Co­si­ma się ucie­szy­ła, kie­dy wsze­dł do jej sali, lecz był to le­d­wie cień jej daw­ne­go pro­mien­ne­go uśmie­chu. Bo­den­ste­in po­czuł ucisk w pier­si, kie­dy to za­uwa­żył. Rak ode­brał całą siłę i ener­gię, któ­ry­mi Co­si­ma za­wsze ema­no­wa­ła, a che­mio­te­ra­pia do­ko­ńczy­ła dzie­ła spu­sto­sze­nia. Na wąskim szpi­tal­nym łó­żku le­żał le­d­wie strzęp ko­bie­ty, któ­rą nie­gdyś była. Na po­cząt­ku pierw­sze­go ma­łże­ństwa Oli­ver żył w bez­u­stan­nym stra­chu, że lada dzień może zo­stać wdow­cem z dwój­ką do­ra­sta­jących po­ciech. Nie mógł spać za ka­żdym ra­zem, kie­dy Co­si­ma wy­ru­sza­ła na ko­lej­ną ze swo­ich fil­mo­wych eks­pe­dy­cji w naj­od­le­glej­sze za­kąt­ki świa­ta, by kręcić tam do­ku­men­ty i re­por­ta­że. W cza­sach, kie­dy nie było jesz­cze te­le­fo­nów ko­mór­ko­wych, ca­ły­mi dnia­mi czy wręcz ty­go­dnia­mi cze­kał na ja­ki­kol­wiek znak ży­cia od niej, usi­łu­jąc jed­no­cze­śnie po­go­dzić wy­cho­wy­wa­nie dzie­ci z pra­cą. Po ka­żdej nie­prze­spa­nej nocy obie­cy­wał so­bie, że już ni­g­dy wi­ęcej nie pu­ści jej tak da­le­ko, bo nie ra­dził so­bie z bez­u­stan­nym stra­chem o jej bez­pie­cze­ństwo. Ale kie­dy wra­ca­ła, wy­czer­pa­na, lecz pro­mie­nie­jąca ze szczęścia, i ku ra­do­ści dzie­ci cza­sem z ja­ki­mś bez­pa­ńskim ko­tem albo psia­kiem, któ­re­go przy­gar­nęła gdzieś po dro­dze, jego oba­wy zni­ka­ły, jak­by ich ni­g­dy nie było. Na­uczył się cie­szyć się tym, że może wzi­ąć ją w ra­mio­na, całą i zdro­wą i trzy­mać tak, do­pó­ki znów nie obu­dzi się w niej zew pod­ró­ży, któ­ry po­pchnie ją na ko­lej­ną wy­pra­wę fil­mo­wą.

Już na sa­mym po­cząt­ku, kie­dy się w niej za­ko­chał, zro­zu­miał, że ta pe­łna tem­pe­ra­men­tu i nade wszyst­ko ce­ni­ąca wol­no­ść ko­bie­ta ni­g­dy nie za­do­wo­li się spo­koj­nym i upo­rząd­ko­wa­nym ży­ciem, ja­kie­go on po­trze­bo­wał, ale mi­ło­ść spra­wi­ła, że za­ci­snął zęby i wszyst­ko ak­cep­to­wał, jej wy­pra­wy fil­mo­we, to­wa­rzy­stwo spe­cy­ficz­nych lu­dzi z jej bra­nży, któ­rzy cza­sem przez kil­ka ty­go­dni z nimi po­miesz­ki­wa­li, czas, któ­ry spędza­ła przy mon­ta­żu ma­te­ria­łów i jej wy­jaz­dy na fe­sti­wa­le fil­mo­we na ca­łym świe­cie. Do­pie­ro przed dzie­si­ęciu laty ser­ce zła­mał mu jej ro­mans z ro­syj­skim ba­da­czem te­re­nów po­lar­nych i wspi­na­czem. Dłu­go nie mógł jej tego wy­ba­czyć, lecz w ko­ńcu i z tym so­bie po­ra­dził, i to nie je­dy­nie dla do­bra dzie­ci, a przez ostat­nich kil­ka lat ich re­la­cje ukła­da­ły się wręcz bar­dziej har­mo­nij­nie niż w okre­sie ma­łże­ństwa.

– Cze­ść, Cosi – od­po­wie­dział. – Jak się czu­jesz?

– Ca­łkiem nie­źle – od­pa­rła i usia­dła na łó­żku. Na­wet głos jej się zmie­nił i brzmiał te­raz sła­bo i kru­cho, a skó­ra przy­bra­ła żó­łta­wy od­cień i sta­ła się cien­ka jak per­ga­min. Jej po­ły­skli­we rude wło­sy pa­dły ofia­rą che­mio­te­ra­pii, po­dob­nie jak rzęsy i brwi.

– Spójrz tyl­ko, co So­phia dla cie­bie na­ma­lo­wa­ła. – Bo­den­ste­in roz­pro­sto­wał zwi­ni­ęty w ru­lon ob­raz cór­ki i ob­ró­cił go w jej stro­nę. – Do­sta­ła za nie­go naj­wy­ższą oce­nę.

– Pa­no­ra­ma Frank­fur­tu! Ależ pi­ęk­nie jej to wy­szło! – Co­si­ma się ucie­szy­ła. – Po­pro­szę pie­lęgniar­ki, żeby po­wie­si­ły go tak, że­bym cały czas go wi­dzia­ła.

Bo­den­ste­in odło­żył ma­lu­nek na sto­lik pod te­le­wi­zo­rem. Jak na salę szpi­tal­ną, po­kój Co­si­my wy­da­wał się nie­mal luk­su­so­wy, dys­po­no­wał bo­wiem nie­wiel­kim bal­ko­nem, pi­ęk­ną ła­zien­ką, a na­wet kąci­kiem wy­po­czyn­ko­wym z ka­na­pą i skó­rza­ny­mi fo­te­la­mi oraz mi­ni­bar­kiem.

– Mogę coś dla cie­bie zro­bić? – za­py­tał Oli­ver. – Po­trze­bu­jesz cze­goś? Masz co czy­tać?

– Dzi­ęku­ję, ni­cze­go mi tu nie bra­ku­je. Cho­ciaż wie­le bym te­raz od­da­ła, żeby za­pa­lić – wy­zna­ła Co­si­ma i uśmiech­nęła się prze­kor­nie. – Nie masz przy­pad­kiem pa­pie­ro­sów?

– Nie. Od trzech ty­go­dni żad­ne­go nie wy­pa­li­łem. – Bo­den­ste­in spoj­rzał na ze­ga­rek, po czym usia­dł. Miał jesz­cze pół go­dzi­ny, za­nim roz­pocz­nie się ma­ra­ton ba­dań, włącz­nie z EKG, rent­ge­nem klat­ki pier­sio­wej, re­zo­nan­sem ma­gne­tycz­nym, to­mo­gra­fią wo­lu­me­trycz­ną oraz biop­sją wątro­by. – Wiesz prze­cież dla­cze­go.

– Pew­nie, że wiem.

Po­pa­trzy­li na sie­bie.

– Wy­glądasz na przy­ga­szo­ne­go. Co się dzie­je, Oli­ver? Gnębi cię, że się na to wszyst­ko zgo­dzi­łeś?

– Nie, zu­pe­łnie nie o to cho­dzi. – Bo­den­ste­in wes­tchnął. Nie chciał ob­ci­ążać Co­si­my swo­imi pro­ble­ma­mi, ale zbyt do­brze go zna­ła, by co­kol­wiek mógł przed nią ukryć.

– Za­zdro­ść Ka­ro­li­ne sta­ła się nie do znie­sie­nia – wy­ja­śnił i krót­ko opo­wie­dział o sce­nie, jaka mia­ła miej­sce przy śnia­da­niu. – Nie mogę da­lej tego to­le­ro­wać i mieć na­dzie­ję, że w ko­ńcu wszyst­ko się unor­mu­je. Bo się nie unor­mu­je. A naj­bar­dziej cier­pi na tym So­phia. Chcia­łbym prze­nie­ść ją do mo­ich ro­dzi­ców, albo do Lo­uise i Qu­en­ti­na, przy­naj­mniej do cza­su, aż znaj­dę lep­sze roz­wi­ąza­nie.

– Przy­kro mi – od­pa­rła Co­si­ma. – Oczy­wi­ście, zrób tak. Niech So­phia po­miesz­ka tro­chę u two­jej ro­dzi­ny. Tak będzie dla niej le­piej. Rów­nież wte­dy, jak będzie już po wszyst­kim.

– Też mi się tak wy­da­je.

Tyle razy już oma­wia­li me­dycz­ne aspek­ty tego, co ich cze­ka­ło, że dzi­siej­sza roz­mo­wa do­ty­czy­ła in­nych, ogól­niej­szych te­ma­tów. Oli­ver opo­wie­dział Co­si­mie o naj­now­szym kry­mi­na­le Hen­nin­ga Kirch­hof­fa, na któ­ry z nie­cier­pli­wo­ścią cze­kał cały wy­dział K11 i któ­ry tak bar­dzo zde­ner­wo­wał męża Pii San­der. Śmia­li się i cie­szy­li rzad­ki­mi chwi­la­mi nor­mal­no­ści i bez­tro­ski.

Cho­ro­ba Co­si­my uświa­do­mi­ła Bo­den­ste­ino­wi, że ży­cie jest za krót­kie, by mar­no­wać je na rze­czy, któ­rych w rze­czy­wi­sto­ści ro­bić się nie chce, albo na lu­dzi, po któ­rych nie mo­żna się spo­dzie­wać ni­cze­go do­bre­go. Wszyst­ko mo­gło się sko­ńczyć z dnia na dzień. Dwa mie­si­ące temu Co­si­ma po­szła na za­ku­py i w skle­pie stra­ci­ła przy­tom­no­ść, po czym tra­fi­ła do szpi­ta­la. Le­ka­rze zdia­gno­zo­wa­li u niej raka wątro­by w za­awan­so­wa­nym sta­dium, a jej przy­pad­ko­wo od­kry­ta cho­ro­ba głębo­ko wstrząsnęła całą ro­dzi­ną. Ko­mór­ki ra­ko­we nie za­jęły jesz­cze węzłów chłon­nych ani in­nych or­ga­nów, więc ist­nia­ła szan­sa, że prze­szczep wątro­by ura­tu­je jej ży­cie. Co­si­ma zna­la­zła się na li­ście Eu­ro­tran­splan­tu wśród ocze­ku­jących na wątro­bę od zma­rłe­go daw­cy, a le­ka­rze roz­po­częli za­bie­gi che­mo­em­bo­li­za­cji tęt­ni­czej, któ­re mia­ły po­wstrzy­mać roz­rost ist­nie­jących gu­zów do cza­su zna­le­zie­nia od­po­wied­nie­go or­ga­nu. Nikt jed­nak nie wie­dział, jak dłu­go może to po­trwać, dla­te­go Lo­renz i Ro­sa­lie pod­da­li się te­stom na zgod­no­ść jako po­ten­cjal­ni daw­cy, jed­nak oka­za­ło się, że część wska­źni­ków nie pa­su­je. Prze­pi­sy w tym względzie sta­no­wią jed­no­znacz­nie, że or­gan do prze­szcze­pu od ży­we­go daw­cy może po­cho­dzić je­dy­nie od człon­ka ro­dzi­ny, ma­łżon­ka albo ży­cio­we­go part­ne­ra, dla­te­go Bo­den­ste­in rów­nież się prze­ba­dał. Wy­ni­ki te­stów po­ka­za­ły wy­so­ką zgod­no­ść, po­zwa­la­jącą mu na by­cie daw­cą dla Co­si­my, więc pod­jął de­cy­zję, by od­dać część wątro­by mat­ce swo­ich dzie­ci. Po bar­dzo sta­ran­nym wy­wia­dzie le­kar­skim i śro­do­wi­sko­wym ko­mi­sja do spraw prze­szcze­pów dała w ko­ńcu zie­lo­ne świa­tło i dzi­siaj cze­ka­ły go dal­sze szcze­gó­ło­we ba­da­nia. Był to wy­ścig z cza­sem, bo stan Co­si­my wy­ra­źnie się po­gor­szył i gro­zi­ło jej, że będzie zbyt sła­ba, by w ogó­le pod­dać się ope­ra­cji, a to ozna­cza­ło­by wy­gra­ną raka.

– Za dzie­si­ęć dzie­wi­ąta – stwier­dził Bo­den­ste­in. – Mu­szę już ru­szać.

– Po­wie­dzia­łeś Ka­ro­li­ne? – za­py­ta­ła Co­si­ma.

– Nie – wy­znał Bo­den­ste­in. – I nie za­mie­rzam jej ni­cze­go mó­wić. Ju­tro za­bie­ram swo­je rze­czy i prze­pro­wa­dzam się do Ma­rie-Lo­uise do ho­te­lu. Będę bli­sko So­phii i będę miał spo­kój.

– O! – wes­tchnęła Co­si­ma, ale nic nie po­wie­dzia­ła.

– Już daw­no po­wi­nie­nem był to zro­bić – po­wie­dział.

– Je­steś do­brym czło­wie­kiem, Oli­ver – wy­szep­ta­ła Co­si­ma. – Je­stem ci ogrom­nie wdzi­ęcz­na. I na­wet, je­śli to się nie uda...

– Uda się – prze­rwał jej na­tych­miast. – Uda się i wy­zdro­wie­jesz. Zo­ba­czysz.

– Nie­ste­ty, ist­nie­je mo­żli­wo­ść, że tak się nie sta­nie, i do­brze o tym wiesz. – Co­si­ma spoj­rza­ła na nie­go spo­koj­nie. – Ale je­śli mi się nie uda i już z tego nie wyj­dę, to mia­łam przy­naj­mniej cu­dow­ne ży­cie. I w bar­dzo du­żej części za­wdzi­ęczam to to­bie, Oli­ve­rze. Mamy tro­je cu­dow­nych dzie­ci i czwo­ro prze­słod­kich wnu­cząt. Mo­głam roz­wi­jać się za­wo­do­wo w tym kie­run­ku, któ­ry da­wał mi szczęście. Więc gdy­by to miał być ko­niec, opusz­czę ten świat za­do­wo­lo­na – do­ko­ńczy­ła za­chryp­ni­ętym gło­sem. Bo­den­ste­in po­czuł ucisk w gar­dle.

– Ani mi się waż umie­rać, nie po tym wszyst­kim, przez co mu­szę tu prze­jść – za­żar­to­wał, choć ani tro­chę nie było mu do śmie­chu. – Po­my­śla­łaś w ogó­le, jak nie­przy­jem­na jest biop­sja wątro­by?

Co­si­ma się uśmiech­nęła, ale szyb­ko spo­wa­żnia­ła.

– Bar­dzo do­ce­niam to, co dla mnie ro­bisz – od­po­wie­dzia­ła. – Tym bar­dziej że wiem prze­cież, jak nie­na­wi­dzisz igieł i za­strzy­ków.

Za­pra­sza­my do za­ku­pu pe­łnej wer­sji ksi­ążki