Ona i ona - Rachel Lippincott, Alyson Derrick - ebook

Opis

Kolejna książka Rachael Lippincott, współautorki bestselleru Trzy kroki od siebie.

Plan pięciu kroków. Cztery dziewczyny. Jeden semestr, żeby się zakochać.

Alex Blackwood uwielbia flirtować i wie, jak zdobyć serce dziewczyny. Niestety... gorzej z zatrzymaniem jej na dłużej.

Molly Parker ma w życiu wszystko pod ścisłą kontrolą, ale totalnie nie radzi sobie z ludźmi. Jest zakochana na zabój w niemożliwie fajnej, popularnej Corze Myers. Sęk w tym, że... jeszcze nigdy z nią nie rozmawiała.

Alex i Molly pochodzą z zupełnie różnych światów, a kampus uniwersytecki dla każdej z nich oznacza co innego. Jednak gdy tuż po nieprzyjemnym rozstaniu ze swoją partnerką Alex odkrywa sekretny obiekt westchnień Molly, obie dochodzą do wniosku, że mimo wszystko może je łączyć wspólny cel. Bo jeśli Alex nauczy Molly, jak zdobyć serce dziewczyny jej marzeń, to może udowodni swojej eks, że nie jest jedynie samolubną podrywaczką. Choć więc Alex jest ostatnią osobą na świecie, której Molly mogłaby zaufać, nie da się zaprzeczyć, że wie, co się robi z dziewczynami, Molly zaś nie ma o tym pojęcia.

Zaczynają zatem realizować plan pięciu kroków, dzięki któremu obie rozkochają w sobie osobę, na której najbardziej im zależy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 396

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (138 ocen)
72
44
16
5
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Dragon_library73
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

[ ʏᴏᴜɴɢ ᴀᴅᴜʟᴛ ] idealne jak brownie z malinami 🍓 [ ʀᴇᴄᴇɴᴢᴊᴀ ] 🍓 Zanim zaczniecie wywracać oczami z myślą "znowu książka z reprezentacją queer, którą wszyscy się zachwycają, bo inaczej nie wypada" to powiem Wam jedno: w tej książce nie chodzi o queerowość. To bardziej opowieść o walce z kompleksami, o dążeniu do szczęścia i o akceptacji zmian. Gdyby Alex był mężczyzną moje uwielbienie do tego tytułu, by się nie zmieniło, bo to co najbardziej ujęło mnie w tej książce to kreacja postaci. 🍓 Moly pokochałam praktycznie od razu. Sama byłam (i po części nadal jestem) dokładnie taka jak ona. Rozumiałam jej trudności w nawiązywaniu kontaktów towarzyskich, jej strach przed zmianami i kluczowe trzymanie się utartych, nudnych zasad. Z drugiej strony moje serduszko rozpływało się za każdym razem gdy Moly robiła postępy. Miałam ochotę ją uściskać i powiedzieć, że świetnie sobie radzi. 🍓 Alex również skradła moje serce ale nie tak od razu jak Moly. Musiało minąć kilka rozdziałów bym polubiła i...
50
marlenagrochulska

Nie oderwiesz się od lektury

Najlepsza książka młodzieżowa tego roku jak dla mnie ❤️
20
Auriiq

Nie oderwiesz się od lektury

jestem zakochana po uszy i serce❤️❤️❤️❤️❤️❤️
00
existinamoeba

Dobrze spędzony czas

cute leśbijki
00
martairmina

Z braku laku…

Zawód :( Bardzo płaskie postacie, zachowujące się jakby miały co najmniej kilka lat mniej. Nie czułam chemii między bohaterkami.
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­na­łuSHE GETS THE GIRL
Co­py­ri­ght © 2022 by Ra­cha­el Lip­pin­cott and Aly­son Der­rick Co­py­ri­ght © 2022 for the Po­lish trans­la­tion by Me­dia Ro­dzi­na Sp. z o.o.
Pu­bli­shed by ar­ran­ge­ment with Si­mon & Schu­s­ter Bo­oks for Young Re­aders, An im­print of Si­mon & Schu­s­ter Chil­dren’s Pu­bli­shing Di­vi­sion.
Jac­ket il­lu­stra­tion © 2022 by Pop­py Mag­da Jac­ket de­sign by Liz­zy Brom­ley © 2022 by Si­mon & Schu­s­ter, Inc.
Skład, ła­ma­nie i opra­co­wa­nie pol­skiej wer­sji okład­kiRa­do­sław Stęp­niak
Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne. Prze­druk lub ko­pio­wa­nie ca­ło­ści albo frag­men­tów ksi­ążki – z wy­jąt­kiem cy­ta­tów w ar­ty­ku­łach i prze­glądach kry­tycz­nych – mo­żli­we jest tyl­ko na pod­sta­wie pi­sem­nej zgo­dy wy­daw­cy.
Me­dia Ro­dzi­na po­pie­ra ści­słą ochro­nę praw au­tor­skich. Pra­wo au­tor­skie po­bu­dza ró­żno­rod­no­ść, na­pędza kre­atyw­no­ść, pro­mu­je wol­no­ść sło­wa, przy­czy­nia się do two­rze­nia ży­wej kul­tu­ry. Dzi­ęku­je­my, że prze­strze­gasz praw au­tor­skich, a więc nie ko­piu­jesz, nie ska­nu­jesz i nie udo­stęp­niasz ksi­ążek pu­blicz­nie. Dzi­ęku­je­my za to, że wspie­rasz au­to­rów i po­zwa­lasz wy­daw­com na­dal pu­bli­ko­wać ksi­ążki.
ISBN 978-83-8265-345-8
Must Read jest im­prin­tem wy­daw­nic­twa Me­dia Ro­dzi­na Sp. z o.o. ul. Pa­sie­ka 24, 61-657 Po­znań tel. 61 827 08 50wy­daw­nic­two@me­dia­ro­dzi­na.pl
Kon­wer­sja: eLi­te­ra s.c.

To ksi­ążka dla nas

R.L. & A.D.

ROZ­DZIAŁ 1

Wszy­scy co do jed­ne­go są wpa­trze­ni w Na­ta­lie Ra­mi­rez.

Hip­ster tu­lący bu­tel­kę IPA, jak­by to był jego pier­wo­rod­ny. Dziew­czy­na w spra­nym T-shir­cie z logo Ni­rva­ny, po któ­rym na­wet z da­le­ka wi­dać, że zo­stał ku­pio­ny w Urban Out­fit­ters. Bar­man Bren­dan, zbyt roz­ko­ja­rzo­ny, by za­uwa­żyć, że wła­śnie przy­rządził aż dwa rumy z colą bez kro­pli rumu. Ża­den z nich nie od­ry­wa wzro­ku od sce­ny.

Ko­ńczę wy­cie­rać kó­łka wil­go­ci po­kry­wa­jące bar i prze­rzu­ca­jąc przez ra­mię bia­ły ręcz­nik, wy­ci­ągam szy­ję nad mo­rzem głów, żeby mieć lep­szy wi­dok.

Świa­tła ze sce­ny rzu­ca­ją na salę dziw­ny pur­pu­ro­wy blask. Twarz Na­ta­lie ota­cza li­lio­wo-fio­le­to­wy kon­tur, a jej dłu­gie czar­ne wło­sy lśnią głębo­kim bur­gun­dem. Pa­trzę na jej dło­nie – wędru­ją w górę i w dół wzdłuż gry­fu gi­ta­ry, na któ­ry ona ani razu nie zer­ka, zna ka­żdy próg, a opusz­ki jej pal­ców two­rzą jed­no­ść ze stru­na­mi.

Bo pod­czas gdy wszyst­kie oczy są wpa­trzo­ne w Na­ta­lie Ra­mi­rez, ona pa­trzy tyl­ko na mnie.

Uśmie­cha się do mnie ukrad­kiem. W ten sam spo­sób, któ­ry spra­wił, że pięć mie­si­ęcy temu, kie­dy jej ze­spół wy­stąpił pierw­szy raz w Ko­śla­wym Kró­li­ku, w moim brzu­chu wzbi­ła się chma­ra mo­ty­li.

To był naj­lep­szy wy­stęp, jaki wi­dzia­łam w ci­ągu trzech lat mo­jej pra­cy w tym ba­rze. Nasz lo­kal jest mały, więc go­ści­li­śmy w nim spo­rą licz­bę na­śla­dow­czyń Ala­nis Mo­ris­set­te i nie­dziel­nych ar­ty­stów gra­jących co­ve­ry. W ubie­głym ty­go­dniu mie­li­śmy tu fa­ce­ta, któ­ry wy­sko­czył z eks­cen­trycz­ną imi­ta­cją Neu­tral Milk Ho­tel i bitą go­dzi­nę grał na pile, pro­du­ku­jąc tak zgrzy­tli­we dźwi­ęki, że wszy­scy oprócz mo­ich wspó­łpra­cow­ni­ków i jego dziew­czy­ny czym prędzej się ulot­ni­li.

Szcze­rze mó­wi­ąc, za spra­wą mu­zy­ki wąt­pli­wej ja­ko­ści, wa­riac­kich go­dzin pra­cy oraz staw­ki go­dzi­no­wej od­bie­ga­jącej od ide­ału ob­słu­ga na­sze­go baru dość często się zmie­nia. Sama ode­szła­bym już daw­no, lecz... moja mama po­trze­bu­je pie­ni­ędzy na czynsz. Zresz­tą ja też, bo wy­je­żdżam na stu­dia.

Ale to chy­ba do­brze. Bo gdy­bym zre­zy­gno­wa­ła z pra­cy, nie by­ło­by mnie na zmia­nie tam­te­go wie­czo­ru przed pi­ęcio­ma mie­si­ąca­mi ani nie mo­gła­bym te­raz ło­wić zza baru spoj­rzeń Na­ta­lie Ra­mi­rez.

Czu­ję ucisk w żo­łąd­ku, kie­dy do­cie­ra do mnie, że od­tąd przez ja­kiś czas nie będę słu­cha­ła jej kon­cer­tów, i cho­ciaż sta­ram się po­zbyć tego uczu­cia, ono da­lej mnie prze­śla­du­je. Trwa, kie­dy ostat­ni raz że­gnam się z barw­ną zbie­ra­ni­ną wspó­łpra­cow­ni­ków, któ­rzy w dni szkol­ne po­zwa­la­li mi w pra­cy przy­go­to­wy­wać się do stu­diów. Trwa, kie­dy cze­kam na Na­ta­lie, żeby od­bęb­nić obo­wi­ąz­ko­we drin­ki za ku­li­sa­mi przed pierw­szą tra­są kon­cer­to­wą jej ze­spo­łu, któ­ra za­czy­na się w przy­szłym ty­go­dniu. Trwa, gdy wresz­cie obie wy­my­ka­my się z im­pre­zy, żeby spędzić mój ostat­ni wie­czór w domu, czy­li wła­śnie tam, gdzie naj­bar­dziej chcę go spędzić.

Z nią.

Le­d­wo za­my­ka­ją się za nami drzwi jej za­gra­co­ne­go miesz­ka­nia w dziel­ni­cy Ma­nay­unk, a już Na­ta­lie mnie ca­łu­je, jej usta zaś, jak po ka­żdym kon­cer­cie, mają smak piz­zy z se­rem i cie­płe­go piwa.

Wszyst­kie rze­czy zle­wa­ją się ze sobą – zsu­wa­ne w po­śpie­chu co­nver­sy, dło­nie prze­śli­zgu­jące się po mo­jej ta­lii, kie­dy Na­ta­lie pod­ci­ąga mój czar­ny T-shirt, na­sze go­rącz­ko­we za­ta­cza­nie się po czte­rech kątach, do któ­rych ona ucie­kła po ubie­gło­rocz­nej ma­tu­rze w Cen­tral High, szko­le pu­blicz­nej znaj­du­jącej się na ko­ńcu mia­sta prze­ciw­le­głym do mo­jej szko­ły.

To miej­sce przez całe lato sta­no­wi­ło też moją kry­jów­kę, więc pro­wa­dzę nas bez­błęd­nie po wy­tar­tym drew­nia­nym par­kie­cie do jej po­ko­ju, la­wi­ru­jąc mi­ędzy in­stru­men­ta­mi na­le­żący­mi do in­nych człon­ków ze­spo­łu, kart­ka­mi z za­pi­sem nu­to­wym utwo­rów oraz wa­la­jący­mi się wszędzie bu­ta­mi. Spręży­ny jej łó­żka skrzy­pią, kie­dy wpa­da­my w roz­ko­pa­ną po­ściel, a drzwi za­my­ka­ją się ze stu­kiem za nami.

Ta chwi­la jest pe­łna wi­go­ru, wręcz do­sko­na­ła, ale uczu­cie, któ­re już przed­tem mnie prze­śla­do­wa­ło, na­dal ci­ąży mi w pier­si. Nie da się nie my­śleć o au­to­bu­sie, któ­ry rano wy­wie­zie mnie do col­le­ge’u. Nie mogę igno­ro­wać gło­su nie­pew­no­ści, do­cie­ra­jące­go do mnie na myśl o opusz­cze­niu miej­sca, w któ­rym spędzi­łam całe do­tych­cza­so­we ży­cie. Ani mamy, któ­ra na dru­gim ko­ńcu mia­sta za­pew­ne już otwie­ra dru­gą li­tro­wą bu­tel­kę te­qu­ili po tym, jak przez całe po­po­łud­nie wy­po­mi­na­ła mi, że chcę od niej ode­jść, tak samo jak od­sze­dł od nas tata.

Ale przede wszyst­kim chcę się w ko­ńcu zde­cy­do­wać na roz­mo­wę, któ­rej do tej pory uni­ka­łam. Roz­mo­wę o tym, jak moim zda­niem będzie wy­glądać przy­szło­ść na­sze­go zwi­ąz­ku na od­le­gło­ść.

Sku­piam uwa­gę na do­ty­ku skó­ry Na­ta­lie pod opusz­ka­mi mo­ich pal­ców, na jej cie­le ze­spo­lo­nym z moim, i zbie­ram się na od­wa­gę, by się od­su­nąć i wresz­cie po­wie­dzieć, co mam na my­śli, lecz na­gle sły­szę jej ci­chy szept, ulot­ny ni­czym od­dech na mo­ich war­gach:

– Ko­cham cię.

Przy­ci­ągam ją do sie­bie, wtu­lam się w nią tak moc­no, że le­d­wo do­cie­ra do mnie tre­ść jej słów. Je­stem tak po­chło­ni­ęta tym, co chcę po­wie­dzieć, że nie­mal od­wza­jem­niam jej wy­zna­nie.

A na­wet bar­dziej niż nie­mal. Moje usta same ukła­da­ją się, by po­wie­dzieć:

– Ko...

Za­raz, za­raz.

Otwie­ram gwa­łtow­nie oczy, ser­ce wali mi w pier­si, wzdry­gam się, bo te dwa sło­wa przy­wo­łu­ją stru­mień wspo­mnień o chwi­lach zu­pe­łnie in­nych niż ta.

Rzu­ca­nie ta­le­rza­mi i wrza­ski. Tata po­chy­la­jący się, by po­wie­dzieć: „Ko­cham cię”, a po­tem wsia­da­jący do sa­mo­cho­du, by od­je­chać i za­cząć nowe ży­cie.

Ży­cie beze mnie. W któ­rym ni­g­dy wi­ęcej się nie po­ja­wi ani się do mnie nie ode­zwie.

Prze­cież nie mogę sama ich te­raz wy­po­wie­dzieć. Nie w tej sy­tu­acji. Nie, kie­dy to ja wy­je­żdżam.

Wi­dzę py­ta­jący wy­raz jej twa­rzy oświe­tlo­nej bla­skiem żó­łtej la­tar­ni za oknem, więc by za­ma­sko­wać tę na­głą re­ak­cję obron­ną, czym prędzej prze­su­wam pal­ca­mi wzdłuż czar­ne­go pa­ska jej sta­ni­ka.

– Ko... nie­cznie mu­szę jesz­cze po­słu­chać tej no­wej pio­sen­ki, któ­rą dzi­siaj za­gra­li­ście – szep­czę, usil­nie sta­ra­jąc się za­ma­sko­wać sło­wa, któ­re nie­mal pa­dły z mo­ich ust.

Zno­wu ją ca­łu­ję, tym ra­zem na­mi­ęt­niej – w spo­sób, któ­ry zwy­kle uci­na ka­żdą roz­mo­wę. Jed­nak to, co po­wie­dzia­ła, wisi w po­wie­trzu, snu­je się nad nami ni­czym gęsta mgła.

– Alex – mówi Na­ta­lie, od­ry­wa­jąc war­gi od mo­ich ust.

Przy­gląda się mo­jej twa­rzy, zda­je się cze­goś szu­kać wzro­kiem.

– Tak? – py­tam, uni­ka­jąc jej spoj­rze­nia, gdy pa­trzę na pal­ce Na­ta­lie sple­cio­ne z mo­imi oraz na jej pa­znok­cie po­ma­lo­wa­ne łusz­czącym się czar­nym la­kie­rem.

– Cza­sa­mi... – Na­ta­lie wzdy­cha prze­ci­ągle. – Cza­sa­mi się za­sta­na­wiam, czym w ogó­le dla cie­bie jest nasz zwi­ązek.

Od­su­wam się i pa­trzę na nią spod przy­mkni­ętych po­wiek – w ko­ńcu pro­sto w oczy.

– O czym ty mó­wisz?

– O tym, że mój ze­spół ru­sza w tra­sę. Ty ju­tro wy­je­żdżasz do col­le­ge’u. Będziesz aż w Pit­ts­bur­ghu.

Mó­wi­ąc to, sia­da i zwi­ązu­je swo­je czar­ne wło­sy w kok, co sta­no­wi wy­ra­źny znak, że ma­gicz­na chwi­la się od­da­la. I to szyb­ko.

Na­stępu­je dłu­ga pau­za. Wi­dzę po Na­ta­lie, że na­dal szu­ka od­po­wie­dzi. Wci­ąż cze­ka, aż po­wiem sło­wa, któ­re chce usły­szeć.

– To na­sza ostat­nia noc, a ja chcia­ła­bym wie­dzieć, na czym sto­imy. Czy coś dla cie­bie zna­czę? Czy to prze­trwa na od­le­gło­ść i czy nie za­po­mnisz o mnie, kie­dy za­czniesz się spo­ty­kać z in­ny­mi lu­dźmi? Czy nie je­stem je­dy­nie...

No do­bra.

– Na­ta­lie. – Przy­tu­lam się do niej. – Wła­śnie chcia­łam z tobą o tym po­roz­ma­wiać. Ja...

Mój te­le­fon wpa­da w gło­śne wi­bra­cje na bia­łej po­ście­li mi­ędzy nami, a ekran roz­ja­śnia się i uka­zu­je wia­do­mo­ść od Me­gan Ba­ker, za­śmie­co­ną mnó­stwem mru­ga­jących emo­tek. Sam SMS brzmi: Puść mi strza­łkę, o ile tu w ogó­le wró­cisz!

Na­ta­lie za­ci­ska po­wie­ki, jest te­raz zła, jak­by po­zna­ła od­po­wie­dź, ale nie tę, któ­rą chcia­ła usły­szeć.

– Me­gan Ba­ker? Ta la­ska, co brzdąka na trój­kącie w co­ver ban­dzie Fle­etwo­od Mac? Na­praw­dę, Alex?

– Na­ta­lie – mó­wię i wy­ci­ągam do niej rękę. – Daj spo­kój, to nie...

– Nie – od­po­wia­da Na­ta­lie, od­su­wa moją dłoń i wsta­je, za­ci­ska­jąc szczękę. Wi­dzę, że jej piw­ne oczy błysz­czą, a łzy w ka­żdej chwi­li mogą wy­try­snąć z kąci­ków. – To ta­kie... ty­po­we. Ta­kie, kur­wa, ty­po­we. Pró­bu­ję się do cie­bie zbli­żyć, a ty wy­ska­ku­jesz z czy­mś ta­kim. Spo­ty­ka­my się od pi­ęciu mie­si­ęcy, ale na żad­nym eta­pie nie mo­głam ci za­ufać.

– Na­ta­lie, daj spo­kój. Już to prze­ra­bia­ły­śmy. Po­szłam na ja­kieś trzy rand­ki. Mak­sy­mal­nie czte­ry. My­śla­łam, że mi­ędzy nami coś się po­psu­ło. Że wszyst­ko sko­ńczo­ne. – Prze­rzu­cam nogi nad brze­giem łó­żka i wsta­ję. Sy­tu­acja wy­gląda bar­dzo zna­jo­mo, jest do­kład­nie tak, jak nie chcia­łam, by się to od­by­ło. – I tyl­ko jed­na z nich była z Me­gan. Ona nic dla mnie nie zna­czy.

– Jak mam ci ufać po two­im wy­je­ździe do Pit­ts­bur­gha, je­śli do­sta­jesz ta­kie SMS-y, na­wet kie­dy miesz­ka­my w tym sa­mym mie­ście? – pyta, pa­trząc na mnie ze zło­ścią.

– To zna­czy ja­kie? – Pry­cham i zwra­cam te­le­fon ekra­nem ku Na­ta­lie. – Ży­czy­ła mi sze­ro­kiej dro­gi, a ja je­dy­nie jej po­dzi­ęko­wa­łam. Po­tem to ona...

– Po pro­stu przy­znaj, Alex, że nie­mo­żli­we jest dla cie­bie pro­wa­dze­nie roz­mo­wy bez flir­to­wa­nia. Wi­dzia­łam, jak dzi­siaj pod­czas mo­je­go wy­stępu za­ga­dy­wa­łaś tę dziew­czy­nę przy ba­rze. To dla­te­go od­mó­wi­łaś, kie­dy w ubie­głym mie­si­ącu po­pro­si­łam cię, że­byś zmie­ni­ła swo­je pla­ny i po­je­cha­ła z nami w tra­sę. Dla­te­go uni­kasz ka­żdej roz­mo­wy o tym, co będzie po two­im wy­je­ździe. Wo­lisz so­bie po­flir­to­wać w Pit­ts­bur­ghu, niż zbu­do­wać praw­dzi­wy zwi­ązek. – Po­trząsa gło­wą, głos jej się za­ła­mu­je, kie­dy od­wra­ca się do okna. – Dla cie­bie za­wsze je­stem na dal­szym pla­nie. Ni­g­dy nie an­ga­żu­jesz się na sto pro­cent.

Za­le­wa mnie zna­na mi aż za do­brze fala wy­rzu­tów su­mie­nia. Z po­wo­du tych kil­ku ran­dek, na któ­re po­szłam na sa­mym po­cząt­ku na­sze­go zwi­ąz­ku, oraz za wszyst­kie oka­zje, przy któ­rych być może prze­kro­czy­łam gra­ni­cę dzie­lącą roz­mo­wę od flir­tu, sto­jąc za ba­rem w Ko­śla­wym Kró­li­ku.

Ale na­praw­dę się an­ga­żu­ję. Przez całą szko­łę śred­nią z ni­kim nie cho­dzi­łam tak, jak z Na­ta­lie. Ze wszyst­ki­mi utrzy­my­wa­łam nie­zo­bo­wi­ązu­jące re­la­cje, bo... cóż, nie chcia­łam, żeby od­kry­ły praw­dę. Tę praw­dę o mnie, któ­rą ukry­wam przed świa­tem. Ży­cie ro­dzin­ne w roz­syp­ce i mama zbyt pi­ja­na, żeby pod­nie­ść ty­łek i za­jąć się przy­naj­mniej samą sobą, nie wspo­mi­na­jąc już o mnie.

Jed­nak z Na­ta­lie jest ina­czej.

Z nią jest ina­czej, od­kąd po trze­ciej rand­ce chcia­ła mi zro­bić nie­spo­dzian­kę, więc od­wie­dzi­ła mnie bez za­po­wie­dzi, żeby wy­ci­ągnąć mnie z domu, i za­sta­ła na gan­ku mamę pi­ja­ną do nie­przy­tom­no­ści. Całe dwa ty­go­dnie uni­ka­łam jej ze wsty­du i za­że­no­wa­nia, uma­wia­łam się na rand­ki z kimś in­nym pew­na, że po czy­mś ta­kim Na­ta­lie by­naj­mniej nie będzie chcia­ła utrzy­my­wać ze mną zna­jo­mo­ści, ale... ona nie zre­zy­gno­wa­ła. Jest je­dy­ną oso­bą, któ­ra zbli­ży­ła się do mnie tak bar­dzo, żeby po­znać praw­dę i mimo to zo­stać, wie­dząc o moim ba­ga­żu do­świad­czeń i ca­łej resz­cie.

Te­raz jed­nak jej głos brzmi zim­no, gdy wy­po­wia­da ko­lej­ne sło­wa. Jest obcy.

– Może i twój te­le­fon jest pe­łen nu­me­rów, ale osta­tecz­nie poza mną nie masz ni­ko­go. Je­steś sama.

Je­stem za­sko­czo­na. Kłó­ci­ły­śmy się wcze­śniej, ale jesz­cze ni­g­dy nie wi­dzia­łam jej w ta­kim sta­nie.

– Sama? To ab­sur­dal­ne.

– Czy­żby? Przy­ja­cie­le. Part­ner­ki. Ka­żde­go od­py­chasz od sie­bie, je­śli za bar­dzo się zbli­ży. To cud, że ja wci­ąż je­stem przy to­bie! Cho­dzi­my ze sobą od pi­ęciu mie­si­ęcy, a na­wet nie po­zna­łam żad­ne­go z two­ich przy­ja­ciół. Je­dy­nie byłe mi­łost­ki. Bo nie masz ni­ko­go oprócz nich, Alex. Ty w ogó­le nie masz przy­ja­ciół. – Ob­ra­ca się i pa­trzy wprost na mnie. – Ja tu je­stem i za­le­ży mi na to­bie. Wspie­ra­łam cię przez cały czas, kie­dy mia­łaś w domu pie­kło z po­wo­du two­jej mamy, cho­ciaż wszy­scy inni cię ola­li. Nie­wie­le bra­ko­wa­ło, że­byś też po­wie­dzia­ła: „Ko­cham cię”. Sły­sza­łam to, Alex – mówi. – Ale ugry­złaś się w język. Dla­cze­go?

– No bo... Nie wiem. Po pro­stu...

Plączę się. Nie wiem, jak jej po­wie­dzieć, że po­stąpi­łam tak, bo to coś wi­ęcej, niż się spo­dzie­wa­łam.

– Do­bra, Alex – mówi Na­ta­lie, krzy­żu­jąc ręce na pier­si. – Dam ci jesz­cze jed­ną szan­sę. Po­wiedz mi, co czu­jesz. Po­wiedz, że ty też mnie ko­chasz.

Przy­pa­rła mnie do muru i jest tego świa­do­ma. Dla­cze­go to robi?

– Na­ta­lie, po­słu­chaj, ja...

Mój głos milk­nie.

– No ład­nie. – Na­ta­lie gło­śno wy­pusz­cza z płuc po­wie­trze i po­trząsa gło­wą. – Cza­sa­mi wy­da­je mi się, że na­praw­dę sko­ńczysz jak two­ja mama.

Sto­ję przed nią w szo­ku. Ze wszyst­kich lu­dzi ona naj­le­piej wie, że to cios po­ni­żej pasa. Że nic na świe­cie nie prze­ra­ża mnie bar­dziej niż ta wi­zja.

Pró­bu­ję od­zy­skać rów­no­wa­gę, lecz po­kój zda­je się co­raz mniej­szy, cia­śniej­szy, czu­ję ucisk w płu­cach, kie­dy sta­ram się na­brać po­wie­trza, a ko­lej­ne wspo­mnie­nia wy­pły­wa­ją na po­wierzch­nię. Moi ro­dzi­ce wrzesz­czący na sie­bie przez całą dłu­go­ść domu. Brzęk szkła roz­trza­sku­jące­go się na mi­lion ka­wa­łków. Zde­rzak sa­mo­cho­du taty zni­ka­jący w od­da­li.

I po raz pierw­szy od pi­ęciu mie­si­ęcy czu­ję po­trze­bę uciecz­ki, tak samo jak za ka­żdym po­przed­nim ra­zem.

Si­ęgam po T-shirt i ze zło­ścią wkła­dam go z po­wro­tem.

– My­ślisz, że wszyst­ko wiesz, tak? Py­tasz, co czu­ję, Na­ta­lie? – Ki­pią we mnie strach i wście­kło­ść. Wy­do­sta­ją się na po­wierzch­nię. – Czu­ję, że gów­no o mnie wiesz.

– A czy­ja to wina?

Dłu­go mie­rzy­my się wzro­kiem. Jej pie­rś uno­si się ci­ężko, li­nie oboj­czy­ka na­bie­ra­ją ostro­ści.

– Wyj­dź! – Na­ta­lie mówi w ko­ńcu ci­cho.

Na­wet nie sta­ram się wal­czyć.

– Z przy­jem­no­ścią – od­po­wia­dam, przy­wo­łu­jąc na twarz drwi­ący uśmiech, jak­bym nic so­bie z tego nie ro­bi­ła.

Znam to uczu­cie i czu­ję do sie­bie wstręt.

Prze­py­cham się koło niej za drzwi sy­pial­ni, pod­no­szę z zie­mi moją płó­cien­ną tor­bę, za­rzu­cam ją na ra­mię i gniew­ny­mi ru­cha­mi wpy­cham sto­py w buty. Za­pi­ętek się pod­wi­ja do środ­ka, więc świ­dru­ję pi­ętą i kost­ką, żeby go roz­pro­sto­wać, jed­no­cze­śnie szar­pi­ąc za klam­kę drzwi we­jścio­wych.

Ostat­ni raz po­sy­łam Na­ta­lie wście­kłe spoj­rze­nie i ła­pię uchwyt mo­jej wa­liz­ki. Już nie wi­dzę ani śla­du po de­li­kat­nym uśmie­chu, któ­rym wie­czo­rem ob­da­rza­ła mnie ze sce­ny, a mo­ty­le, któ­rych chma­ry wzla­ty­wa­ły pięć mie­si­ęcy temu i za ka­żdym ra­zem, kie­dy ogląda­łam jej wy­stęp, leżą mar­twe. Z całą siłą, na jaką mnie stać, oraz z im­pe­tem, któ­ry na pew­no wku­rzy star­szą pa­nią Hamp­shi­re miesz­ka­jącą dwo­je drzwi da­lej, za­trza­sku­ję za sobą drzwi.

Kręci mi się w gło­wie, kie­dy zbie­gam po nie­rów­nych scho­dach, a wa­liz­ka ha­ła­śli­wie to­czy się za mną. Pcham drzwi i wy­bie­gam na uli­cę. Pró­bu­ję się uspo­ko­ić, ale cie­płe po­wie­trze dru­giej po­ło­wy sierp­nia je­dy­nie wy­wo­łu­je we mnie jesz­cze wi­ęk­szą zło­ść.

Jest śro­dek nocy, a tem­pe­ra­tu­ra ani tro­chę nie spa­da.

Idę gniew­na jak bu­rza w kie­run­ku prze­czni­cy, a kie­dy skręcam w Main Stre­et, nie­mal wpa­dam na gru­pę ciem ba­ro­wych, któ­re zle­wa­ją się w jed­ną pla­mę twa­rzy, kszta­łtów i ko­lo­rów. Zer­kam w bok i zwal­niam kro­ku, wi­dząc małą ka­fej­kę, do któ­rej po­szły­śmy na pierw­szą rand­kę i roz­ma­wia­ły­śmy o jej ze­spo­le – Ce­re­al Kil­lers – o mo­jej nad­cho­dzącej ma­tu­rze oraz o na­szych ulu­bio­nych miej­scach w mie­ście.

Do ka­fej­ki przy­le­ga ta­nia re­stau­ra­cja, w któ­rej prze­sia­dy­wa­ły­śmy co so­bo­tę w na­ro­żnym bok­sie, ca­łu­jąc się ukrad­kiem mi­ędzy kęsa­mi na­le­śni­ków wi­ęk­szych niż ludz­ka gło­wa.

Ju­tro rano po­szły­by­śmy tam zno­wu, ale te­raz...

Zwie­szam gło­wę i od­wra­cam wzrok, a gniew ustępu­je cze­muś in­ne­mu. Po­czu­ciu stra­ty – tych so­bót w re­stau­ra­cji, tej nocy, któ­rą mo­gły­śmy spędzić ra­zem, i tej dziew­czy­ny, któ­ra trwa­ła przy mnie, cho­ciaż wie­dzia­ła o mnie wszyst­ko, co naj­gor­sze. Nie­wa­żne na­wet, że wła­śnie rzu­ci­ła mi to w twarz.

Gdy do­cie­ram do sta­cji SEP­TA, czu­ję wiel­ki ci­ężar w pier­si. Sia­dam bez­wład­nie na ław­ce i wy­ci­ągam te­le­fon. Wy­świe­tlacz roz­ja­śnia się i wska­zu­je... pierw­szą w nocy.

Pierw­sza w nocy? Cho­le­ra. Au­to­bus mam do­pie­ro o ósmej.

A do domu... nie mogę je­chać. Nie mogę spędzić ko­lej­nej nocy, zbie­ra­jąc mamę z podło­gi, gdy ona będzie mnie kry­ty­ko­wać za to, że od niej ode­szłam. Boję się, że je­śli wró­cę, to już ni­g­dy się stam­tąd nie wy­rwę.

Wo­bec tego gdzie, do dia­bła, mam...

Mój wzrok pada na SMS-a od Me­gan.

Może... war­to spró­bo­wać? Ona po wa­ka­cjach za­czy­na dru­gi rok na uni­wer­ku Tem­ple, a jej nowy aka­de­mik znaj­du­je się dość bli­sko przy­stan­ku.

Stu­kam pal­cem w wia­do­mo­ść, a po­tem w ikon­kę słu­chaw­ki i wstrzy­mu­jąc od­dech, słu­cham dźwi­ęku dzwon­ka.

– Halo?

– Hej, Me­gan – mó­wię, czu­jąc, że za­le­wa mnie fala ulgi, kie­dy sły­szę jej głos. – Mogę wpa­ść?

– Och. – Sły­szę le­d­wo wy­czu­wal­ną zmia­nę w jej gło­sie. – Mia­ła­byś wiel­kie­go pe­cha, gdy­byś... wpa­dła.

Skręca mnie w środ­ku z że­na­dy. Jezu. Nic dziw­ne­go, że Na­ta­lie wście­kła się po tym, jak po­szłam z kimś ta­kim na rand­kę.

– Bo wiesz, ja, ee... – mó­wię, prze­kła­da­jąc te­le­fon do dru­giej ręki. – My­śla­łam, żeby po pro­stu, ro­zu­miesz... prze­ki­mać, bo mam au­to­bus do­pie­ro ju­tro o ósmej rano, ale...

Ale... wła­ści­wie co mam do stra­ce­nia? Z Na­ta­lie wszyst­ko się po­chrza­ni­ło. A Me­gan prze­cież nie li­czy na po­wa­żny zwi­ązek. Czy na­praw­dę by­ło­by aż tak źle za­po­mnieć o wszyst­kim na jed­ną noc?

– Och – wtrąca szyb­ko Me­gan, nie da­jąc mi cza­su na wy­co­fa­nie się. – Pew­nie, że mo­gła­byś, ale, eee... moja wspó­łlo­ka­tor­ka jest cho­ra.

– Ju­lie? – Marsz­czę brwi. – Do­pie­ro co wi­dzia­łam ją na kon­cer­cie Na­ta­lie. Wy­gląda­ła na...

– Tak, ona chy­ba... wy­da­je mi się, że zła­pa­ła coś już po kon­cer­cie – mówi i do­da­je stłu­mio­nym gło­sem, jak­by uda­wa­ła, że zwra­ca się do wspó­łlo­ka­tor­ki: – Że co, Ju­lie? Wy­mio­tu­jesz? Już pędzę ci po­móc!

Wow, ta dziew­czy­na na­praw­dę nie umie kła­mać.

– Alex! Mu­szę le­cieć – mówi, ko­ńcząc swój jed­no­oso­bo­wy wy­stęp.

Roz­łączam się, za­nim po­wie coś jesz­cze, żeby oszczędzić jej ko­niecz­no­ści od­gry­wa­nia tej scen­ki cho­ćby se­kun­dę dłu­żej.

Wzdy­cha­jąc, roz­wi­jam spis kon­tak­tów i prze­su­wam go, szu­ka­jąc ko­goś in­ne­go, do kogo mo­gła­bym za­dzwo­nić. Pod samą li­te­rą A mam ki­lo­me­tro­wą li­stę na­zwisk. Na­ta­lie mo­gła mieć ra­cję co do Me­gan, ale to nie zna­czy, że nie znam mi­lio­na in­nych osób, u któ­rych mo­gła­bym prze­no­co­wać.

Prze­bie­gam wzro­kiem ko­lej­ne po­zy­cje, za­trzy­mu­jąc się przy po­je­dyn­czych imio­nach: Me­lis­sa, Ben, Mike. To je­dy­nie wspó­łpra­cow­ni­cy, z któ­ry­mi zna­jo­mo­ść ni­g­dy nie prze­ro­dzi­ła się w nic wi­ęcej. Lu­dzie, któ­rych po­zna­łam, sto­jąc za ba­rem albo ucząc się w szko­le. Ka­żdy SMS, któ­ry za­czy­nam pi­sać, zo­sta­je od razu ska­so­wa­ny, bo uświa­da­miam so­bie, że... urwał mi się z nimi kon­takt. Upły­nęły mie­si­ące od ostat­niej wy­mia­ny wia­do­mo­ści, bo to ja igno­ro­wa­łam ich py­ta­nia albo pro­po­zy­cje spo­tkań, zbyt za­jęta lek­cja­mi albo opie­ką nad mamą, by zna­le­źć czas na co­kol­wiek po­nad­to.

Do­cie­ra do mnie też, że wi­ęk­szo­ść z nich to... prze­lot­ne sym­pa­tie. Albo też po­ten­cjal­ne prze­lot­ne sym­pa­tie, jak za­uwa­ży­ła to Na­ta­lie. Jest ich mnó­stwo. Dziew­czy­ny, z któ­ry­mi flir­to­wa­łam je­dy­nie, by spraw­dzić, co z tego wy­nik­nie, wie­dząc, że na pew­no nie za­an­ga­żo­wa­ła­bym się na dłu­żej niż chwi­lę. Wie­dząc, że ni­g­dy nie stwo­rzę cze­goś trwal­sze­go niż tym­cza­so­wy zwi­ązek.

Przy nie­któ­rych nu­me­rach na­wet nie ma imion.

Brązo­we wło­sy. Star­bucks.

Pie­gi. Piz­ze­ria.

Mam dzie­si­ęć ta­kich kon­tak­tów. Może wi­ęcej. Uogól­nio­ny opis dziew­czy­ny plus miej­sce, w któ­rym ją po­zna­łam.

Prze­wi­jam da­lej, aż wresz­cie ob­raz na wy­świe­tla­czu lek­ko po­dry­gu­je, do­ta­rłszy do ko­ńca li­sty. Nie ma na niej żad­ne­go czło­wie­ka, do któ­re­go mo­gła­bym za­te­le­fo­no­wać o pierw­szej w nocy. Mogę je­dy­nie pó­jść na dwo­rzec Grey­ho­un­da, żeby tam prze­sie­dzieć sie­dem go­dzin do od­jaz­du au­to­bu­su.

„Je­steś sama”. Przy­cho­dzi mi na myśl twarz Na­ta­lie. Jej twar­dy wzrok za­snu­wa mgłą moje oczy.

No ale... prze­cież mia­łam na gło­wie mamę. Zresz­tą za­mie­rza­łam stąd wy­je­chać. Do Pit­ts­bur­gha. Wie­dzia­łam, że już ni­g­dy nie spo­tkam się z żad­nym z tych lu­dzi. Oczy­wi­ście po­lu­zo­wa­łam wi­ęzy to­wa­rzy­skie. Z przy­pad­ko­wy­mi zna­jo­my­mi, mi­łost­ka­mi i ko­le­żan­ka­mi, z któ­ry­mi na­praw­dę ni­g­dy nie roz­ma­wia­łam poza szko­łą, sta­ra­jąc się jak naj­le­piej ukry­wać moje pry­wat­ne ży­cie.

Je­dy­ną oso­bą, któ­rej trzy­ma­łam się dłu­żej, była ona. Aż do dzi­siaj.

Czu­ję po­wiew go­rące­go po­wie­trza, kie­dy ko­lej­ka z gło­śnym zgrzy­tem za­trzy­mu­je się przede mną. Apa­tycz­nie czła­pię do wa­go­nu i sia­dam na sie­dze­niu obi­tym nie­bie­ską ta­pi­cer­ką. Wspie­ram łok­cie na ko­la­nach, za­ci­skam po­wie­ki i po­cie­ram twarz. Sło­wa krążą mi po gło­wie, a za­war­ta w nich praw­da nie­spo­dzie­wa­nie mnie ogłu­sza.

Na­ta­lie mia­ła ra­cję. Przej­rza­ła mnie le­piej, niż sama zdo­ła­łam sie­bie po­znać.

Wy­zna­ła mi mi­ło­ść, a mnie coś po­wstrzy­ma­ło przed od­wza­jem­nie­niem tych słów. Po­pro­si­ła, że­bym cho­ciaż jed­nym sło­wem dała jej od­czuć, ile dla mnie zna­czy, a ja nie umia­łam się na to zdo­być.

Nie by­łam zdol­na po pro­stu po­wie­dzieć jej o tym, że so­bot­nie po­ran­ki w jej to­wa­rzy­stwie są dla mnie naj­wa­żniej­szy­mi chwi­la­mi ka­żde­go ty­go­dnia. O tym, że tek­sty jej pio­se­nek prze­ma­wia­ją do mnie tak, jak ża­den inny utwór do tej pory, a kie­dy oglądam jej wy­stępy, czu­ję się... lek­ka, bo w tych rzad­kich chwi­lach nie przy­gnia­ta mnie ża­den ci­ężar. Nie umia­łam jej po­wie­dzieć, jaka je­stem wdzi­ęcz­na za to, że od kil­ku mie­si­ęcy mam na kogo li­czyć w ca­łym tym ba­ła­ga­nie z mamą.

Nie je­stem pew­na, czy mo­gła­bym wsi­ąść do ju­trzej­sze­go au­to­bu­su na uczel­nię, gdy­bym nie za­wdzi­ęcza­ła tak wie­le jej po­mo­cy.

Jed­nak nie po­wie­dzia­łam jej tego. Ni­cze­go nie po­wie­dzia­łam. Wszyst­ko spie­przy­łam, bo Na­ta­lie po­pro­si­ła mnie o gwiazd­kę z nie­ba, a ja jesz­cze nie mo­głam jej tego dać.

Jest pierw­szą oso­bą w moim ży­ciu, z któ­rą nie chcę się że­gnać, a tym­cza­sem wła­śnie na­wie­wam.

Co jest ze mną nie tak?

Z trud­no­ścią prze­ły­kam gulę ro­snącą w moim gar­dle. Wspie­ra­jąc gło­wę o szy­bę, pa­trzę, jak Fi­la­del­fia prze­my­ka za oknem, i ro­zu­miem, że mu­szę coś zmie­nić.

Nie wiem, jak to na­pra­wić, ale mam na roz­my­śla­nie całą dro­gę do Pit­ts­bur­gha.

ROZ­DZIAŁ 2

Oj.

Bu­dzę się, ła­pi­ąc z tru­dem od­dech, kie­dy wie­ko­wy la­bra­dor wpa­da ca­łym ci­ęża­rem swo­ich pi­ęćdzie­si­ęciu ki­lo­gra­mów na moje łó­żko, a jego wiel­ka, żó­łta łapa wbi­ja mi się w ner­kę.

– Le­onard, złaź!

Sta­ram się ob­ni­żyć głos o kil­ka oktaw, ale bez skut­ku. Ten pies słu­cha je­dy­nie mo­je­go taty. Przez na­stęp­ne pięć mi­nut ata­ku­je mnie ośli­zgły­mi ca­łu­ska­mi i tra­tu­je ka­żdy z mo­ich na­rządów we­wnętrz­nych, aż w ko­ńcu ska­cze z po­wro­tem na podło­gę za­do­wo­lo­ny ze swo­je­go dzie­ła.

Ta­kich po­bu­dek na pew­no nie będzie mi bra­ko­wać.

No, w ka­żdym ra­zie nie za bar­dzo.

Ście­ra­jąc z twa­rzy psią śli­nę, ob­ma­cu­ję szaf­kę noc­ną w po­szu­ki­wa­niu te­le­fo­nu, ale moja dłoń lądu­je na sto­sie świe­żo pod­pi­sa­nych se­gre­ga­to­rów, któ­re wczo­raj wie­czo­rem przy­go­to­wa­łam so­bie na nowy rok aka­de­mic­ki. Nic nie może się rów­nać z ta­kim spo­koj­nym, ci­chym wie­czo­rem – tyl­ko ja i moja dru­kar­ka na­kle­jek na ze­szy­ty.

Si­ęgam jesz­cze da­lej, żeby od­pi­ąć te­le­fon od ka­bla ła­do­war­ki. A po­tem po raz dzie­si­ęcio­ty­si­ęcz­ny od po­cząt­ku lata szu­kam na Twit­te­rze pro­fi­lu Cory My­ers, uwa­ża­jąc, żeby przy­pad­kiem nie do­tknąć przy­ci­sku: Ob­ser­wuj.

Wczo­raj za­snęłam o wpół do dzie­si­ątej, jak co dzień, więc prze­ga­pi­łam wy­sła­ny pó­źniej twe­et: „Od ju­tra ofi­cjal­nie będę pan­te­rą! #ha­il2pitt”.

Ogar­nia mnie fala mdło­ści, ale jed­no­cze­śnie na twa­rzy po­ja­wia się uśmiech. Przy­ci­skam te­le­fon do pier­si.

„To już dzi­siaj”.

Upły­nęły trzy mie­si­ące od uko­ńcze­nia szko­ły śred­niej.

Osiem­dzie­si­ąt sie­dem dni, od­kąd ostat­ni raz wi­dzia­łam Corę.

Żeby było ja­sne: wca­le nie idę do tego col­le­ge’u ze względu na nią. Mniej wi­ęcej po­ło­wa uczniów mo­jej szko­ły wy­bie­ra się do Pitt. Po pro­stu tak się skła­da, że obie na­le­ży­my do tej po­ło­wy.

No i... je­śli chcesz wie­dzieć, to ze wszech miar wy­gląda jak prze­zna­cze­nie. Jak­by los w ko­ńcu zro­bił mi przy­słu­gę, by zre­kom­pen­so­wać gów­nia­ne czte­ry lata.

W wa­ka­cje na­praw­dę sta­ra­łam się za­jąć umy­sł in­ny­mi rze­cza­mi, ale kie­dy po­zna­jesz taką dziew­czy­nę jak Cora My­ers, nie da się my­śleć o ni­czym in­nym.

Może „po­zna­jesz” to nie­wła­ści­we sło­wo, lecz nie mogę wy­bić jej so­bie z gło­wy, od­kąd w pierw­szej kla­sie we­szła do na­szej sali w tym swo­im czer­wo­nym ak­sa­mit­nym płasz­czu w sty­lu re­tro i za du­żych żó­łtych woj­sko­wych bu­tach, któ­re kom­plet­nie nie pa­so­wa­ły do resz­ty stro­ju.

Ale mnie i tak się po­do­ba­ły.

Zresz­tą nie tyl­ko mnie.

Jej ener­gia dzia­ła­ła jak ma­gnes. Lu­dzie w na­tu­ral­ny spo­sób do niej lgnęli na po­cząt­ku ka­żdej lek­cji, na ko­ry­ta­rzach oraz po szko­le, lecz zda­wa­ło się, że ta po­pu­lar­no­ść nie ude­rzy­ła jej do gło­wy. Cora My­ers wo­bec ni­ko­go nie za­cho­wy­wa­ła się wred­nie, nie za­my­ka­ła się na zna­jo­mo­ści i za­wsze była sobą, bez względu na to, w czy­im to­wa­rzy­stwie się znaj­do­wa­ła. Spra­wia­ła wra­że­nie, że umie roz­ma­wiać o wszyst­kim i ze wszyst­ki­mi.

Nie żeby roz­ma­wia­ła kie­dy­kol­wiek ze mną, ale z od­le­gło­ści dwóch rzędów w kla­sie wie­le mo­żna pod­słu­chać.

Nie cho­dzi o to, że nie chcia­łam z nią roz­ma­wiać. Ja po pro­stu nie mam swo­bo­dy otwie­ra­nia się przed lu­dźmi. Nie je­stem zbyt do­bra w zdo­by­wa­niu przy­ja­ciół. Kie­dy po­świ­ęcasz tyle cza­su co ja głów­ko­wa­niu, co by tu po­wie­dzieć i jak to wy­ra­zić, a i tak wszyst­ko wy­cho­dzi ina­czej, to już ła­twiej nic nie mó­wić.

Jed­nak w tym roku nie mu­szę być tą ci­chą Mol­ly Par­ker zże­ra­ną przez stres w sy­tu­acjach to­wa­rzy­skich. W Pitt wszyst­ko może się zmie­nić.

To prze­cież col­le­ge. Świe­ży start, szan­sa na wy­my­śle­nie się od nowa. Lu­dzie za­wsze po­wta­rza­ją, że w col­le­ge’u wszyst­ko zmie­nia się na lep­sze, i mu­szę w to wie­rzyć. Nie­mo­żli­we, by ży­cie nie ofe­ro­wa­ło nic wi­ęcej.

Musi być le­piej.

Nie sądzę, że­bym wy­trzy­ma­ła ko­lej­ne czte­ry lata ta­kich...

Łup!

Ci­ężkie pu­dło lądu­je na ka­fel­kach w kuch­ni, dźwi­ęk do­cho­dzi przez de­ski w podło­dze.

„Mamo”.

Mimo że wczo­raj przed snem po­wtó­rzy­łam jej mi­lion razy, że wszyst­ko, cze­go po­trze­bu­ję, już znaj­du­je się w sa­mo­cho­dzie, wiem bez cie­nia wąt­pli­wo­ści, że pa­ku­je dla mnie wi­ęcej bam­be­tli. Je­że­li nie zej­dę do niej w tej chwi­li, za­ła­du­je cały dom do ba­ga­żni­ka swo­je­go SUV-a.

Bio­rę głębo­ki od­dech, a po­tem ze­ska­ku­ję z łó­żka i zbie­gam po scho­dach, po­ko­nu­jąc po dwa stop­nie na raz. Za za­krętem ko­ry­ta­rza wi­dzę, że mama mio­ta się po kuch­ni, otwie­ra­jąc i za­my­ka­jąc wszyst­kie szu­fla­dy oraz drzwicz­ki w za­si­ęgu, na któ­ry po­zwa­la jej pó­łto­ra me­tra wzro­stu. Jej si­ęga­jące pod­bród­ka wło­sy ko­lo­ru pie­przu z solą są spi­ęte czar­ną klam­rą.

– Cho­le­ra, gdzie ona się po­dzia­ła? – mam­ro­cze tak bar­dzo po­chło­ni­ęta szu­ka­niem Bóg wie cze­go, że mnie nie za­uwa­ża.

Sły­szę sze­lest pa­pie­ru, ob­ra­cam się i wi­dzę w kąci­ku śnia­da­nio­wym piw­ne oczy taty wpa­trzo­ne we mnie nad płach­tą „Pit­ts­burgh Post-Ga­zet­te”.

W ich kąci­kach po­ja­wia­ją się drob­ne zmarszcz­ki jak za­wsze, kie­dy się uśmie­cha.

– Cie­szę się, że już wsta­łaś. – Le­d­wo po­wstrzy­mu­je chi­chot, my­śląc o tym, co za­mie­rza po­wie­dzieć. – Wła­śnie się za­sta­na­wia­li­śmy, czy nie iść cię ob­ró­cić, że­byś nie do­sta­ła od­le­żyn.

Ab­so­lut­ny kla­syk po­ran­nych tek­stów Char­lie­go Par­ke­ra.

– Do­pie­ro wpół do dzie­wi­ątej – mó­wię ze znu­dzo­ną miną.

Śmia­nie się z jego żar­tów może go je­dy­nie za­chęcić do dal­szych wy­głu­pów.

– Mol­ly!

Bły­ska­wicz­ny uśmiech za­stępu­je za­tro­ska­ny wy­raz twa­rzy mamy, gdy w ko­ńcu prze­ry­wa po­szu­ki­wa­nia i mnie do­strze­ga. Nie­sfor­ne ko­smy­ki wło­sów ster­czą do­ko­ła jej okrągłej twa­rzy, kie­dy pod­cho­dzi po­spiesz­nie, żeby mnie przy­tu­lić. Obie­ma ręka­mi: jed­na wy­żej, dru­ga ni­żej, bo w prze­ciw­nym ra­zie będzie chcia­ła to po­wtó­rzyć, do­cho­dząc do wnio­sku, że za pierw­szym ra­zem coś jej nie pa­so­wa­ło. Za­cho­wu­je się tak, jak­bym szła na woj­nę, ale cho­ciaż mia­żdży mnie nie­mal tak samo jak Le­onard, trud­no mi uda­wać, że nie będę za tym tęsk­nić.

Kie­dy uwal­nia mnie z uści­sku, pod­cho­dzę do kon­tu­aru, za­my­ka­jąc po dro­dze kil­ka sza­fek i za­su­wa­jąc bio­drem szu­fla­dę. Mo­jej ma­nii or­ga­ni­zo­wa­nia i po­rząd­ko­wa­nia na pew­no nie odzie­dzi­czy­łam po ma­mie.

– Co ty wy­pra­wiasz? – py­tam.

– Mó­wi­łem jej, żeby dała so­bie spo­kój – wtrąca tata, nie od­ry­wa­jąc wzro­ku od ga­ze­ty.

– Ech, Char­lie, roz­wi­ązuj da­lej swo­je sza­ra­dy. – Mama ma­cha ręką w jego kie­run­ku i idzie przez kuch­nię, żeby otwo­rzyć ko­lej­ną szaf­kę. – Szy­ku­ję dla cie­bie kil­ka do­dat­ko­wych rze­czy. Jesz­cze tyl­ko trze­pacz­ka do ja­jek i to wszyst­ko, ale nie mogę zna­le­źć tej dru­giej – mówi.

– Mamo – mó­wię tak sta­now­czo, jak to mo­żli­we. – Nie po­trze­bu­ję trze­pacz­ki.

– Ka­żdy po­trze­bu­je trze­pacz­ki – od­po­wia­da ta­kim to­nem, jak­by mó­wi­ła o musz­li klo­ze­to­wej albo czy­mś w tym ro­dza­ju.

– Do cze­go mi trze­pacz­ka w aka­de­mi­ku? – py­tam z na­dzie­ją, że to py­ta­nie doda na­szej po­ran­nej wy­mia­nie zdań nie­co lo­gi­ki, lecz mama jak­by ni­g­dy nic prze­trząsa da­lej za­war­to­ść wszyst­kich sza­fek.

Po­chy­lam się i otwie­ram kar­ton, któ­ry mama za­pe­łnia. Jego za­war­to­ść bu­dzi co naj­mniej kon­ster­na­cję – rol­ka fo­lii alu­mi­nio­wej, zszy­wacz wy­grze­ba­ny z szu­fla­dy z rzad­ko uży­wa­ny­mi rze­cza­mi, szpa­tu­łka, dwa otwie­ra­cze do pu­szek, pa­tel­nia te­flo­no­wa.

– Mamo, ja tego nie po­trze­bu­ję – mó­wię, kła­dąc dłoń na jej ra­mie­niu, by ją po­wstrzy­mać przed otwar­ciem ko­lej­nej szaf­ki.

– A co zro­bisz, je­śli się oka­że, że jed­nak po­trze­bu­jesz? – pyta nie­co drżącym gło­sem. – Co je­śli będziesz cze­goś po­trze­bo­wa­ła i nie będziesz mieć tego pod ręką? Co je­śli zgłod­nie­jesz w środ­ku nocy i...

– Wte­dy będę mu­sia­ła sama coś wy­my­ślić.

Od­ci­ągam ją od szu­fla­dy i ob­ra­cam przo­dem do mnie. Mama pa­trzy na mnie za­pła­ka­ny­mi ocza­mi.

– Pro­szę, nie wy­je­żdżaj – mówi, cho­ciaż wca­le tak nie my­śli, a przy­naj­mniej sta­ra się tak nie my­śleć.

– Mamo, ja­koś to prze­ży­ję – za­pew­niam.

Bar­dzo dbam, żeby mój głos brzmiał re­zo­lut­niej, niż na­praw­dę się czu­ję.

– Ale ja nie – od­po­wia­da, śmie­jąc się nie­szcze­rze.

Przy­tu­lam ją jesz­cze raz, bo cho­ciaż wiem, jak ża­ło­śnie to brzmi... jest moją naj­lep­szą przy­ja­ció­łką. Ni­g­dy nie mó­wi­my o so­bie w taki spo­sób, ale kie­dy ktoś jest ci tak bli­ski, nie trze­ba tego na­zy­wać. Przez cały czas na­uki w li­ceum była moją naj­lep­szą przy­ja­ció­łką. Je­dy­ną, je­śli mam być szcze­ra.

Te­raz jed­nak mam ją po­że­gnać – oso­bę, któ­ra pod­czas tego wszyst­kie­go trwa­ła u mo­je­go boku. Zda­je się, że to za­da­nie po­nad moje siły, lecz zde­cy­do­wa­łam, że w tym roku wszyst­ko ule­gnie zmia­nie. Mu­szę się tro­chę usa­mo­dziel­nić.

Ona też musi mi na to po­zwo­lić.

– Mol­ly, za go­dzi­nę wy­je­żdża­my. Oba­wiam się, że je­śli będzie­my zwle­kać, mama sama spa­ku­je się do jed­ne­go z tych kar­to­nów – mówi tata, a mama rzu­ca w nie­go ku­chen­nym ręcz­ni­kiem.

Go­dzi­nę pó­źniej już je­ste­śmy w dro­dze do Pitt. Tata zgło­sił się na ochot­ni­ka, żeby do­star­czyć na miej­sce mój sa­mo­chód, więc sie­dzę w SUV-ie tyl­ko z mamą i już za­czy­nam tego ża­ło­wać, bo mama spra­wia wra­że­nie, jak­by za­mie­rza­ła wska­zać mi po dro­dze ka­żdą na­po­tka­ną zna­jo­mą rzecz. Moją byłą szko­łę, kino, ska­te­park przy au­to­stra­dzie, na któ­rym spędzi­łam mnó­stwo wie­czo­rów, je­żdżąc z moim bra­tem No­ahem. Od­wra­cam wzrok, bo z po­wo­du tylu wspo­mnień cała ta wy­pro­wadz­ka sta­je się jesz­cze trud­niej­sza.

Na szczęście, gdy do­cie­ra­my do celu, nie mam cza­su o tym roz­my­ślać, bo na kam­pu­sie trwa praw­dzi­we sza­le­ństwo. Wszyst­kie ba­ga­że w za­si­ęgu wzro­ku są po­otwie­ra­ne, a lo­dów­ki, łó­żka i inne me­ble z Ikei wy­le­wa­ją się aż na uli­cę. Chod­ni­ki są pe­łne ro­dzi­ców, któ­rzy bez­sku­tecz­nie pró­bu­ją za­pa­no­wać nad swo­im młod­szym po­tom­stwem. Ja­kaś dziew­czy­na w blu­zie z logo Pitt tra­ci kon­tro­lę nad wóz­kiem do trans­por­tu me­bli i pa­trzy prze­ra­żo­na, jak ten wpa­da z im­pe­tem na za­par­ko­wa­ny w po­bli­żu sa­mo­chód. Po­tem z ko­lei ja pa­trzę z prze­ra­że­niem, jak dziew­czy­na niby ni­g­dy nic od­cho­dzi w prze­ciw­nym kie­run­ku. Po czy­mś ta­kim de­cy­du­je­my, że tata od­pro­wa­dzi mój sa­mo­chód na par­king dla stu­den­tów, a po­tem zo­sta­nie przy SUV-ie, by go pil­no­wać.

– Cze­ść! Wi­ta­my w Pitt. – Chło­pak z nie­na­gan­nie ufry­zo­wa­ny­mi wło­sa­mi po­zdra­wia mnie, kie­dy wcho­dzę z uwie­szo­ną na moim ra­mie­niu mamą na dzie­dzi­niec. – Mogę ci po­móc się za­mel­do­wać – mówi, pro­wa­dząc mnie do sto­łu.

Po­da­ję mu wszyst­kie wy­ma­ga­ne in­for­ma­cje, on zaś wręcza mi to­reb­kę z pa­kie­tem po­wi­tal­nym oraz le­gi­ty­ma­cję stu­denc­ką opa­trzo­ną okrop­nie prze­świe­tlo­ną fo­to­gra­fią, któ­rą zro­bio­no mi la­tem pod­czas dnia otwar­te­go.

– Skąd się do­wie­my, z kim ona za­miesz­ka w aka­de­mi­ku? – pyta mama, pod­cho­dząc do sto­łu.

– Och. – Chło­pak marsz­czy brwi. – Po­win­ni­ście już daw­no do­stać e-mail z tą in­for­ma­cją.

Ale... prze­cież ob­se­syj­nie odświe­ża­łam wia­do­mo­ści przez całe wa­ka­cje, więc nie mógł mi umknąć ten e-mail. Praw­da? Czu­ję w żo­łąd­ku gwa­łtow­ny ucisk, ale nie chcę być już od po­cząt­ku za­szu­flad­ko­wa­na jako „ten typ”.

– Aha, w po­rząd­ku, spraw­dzę jesz­cze raz – mó­wię.

– Jest ja­kiś spo­sób, żeby pan to spraw­dził? Ona nie do­sta­ła e-ma­ila – wtrąca mama, a mnie od razu cierp­nie skó­ra.

Mo­gła­by raz po­zwo­lić mi sa­mej za­ła­twić spra­wę.

– Mamo, nic się nie sta­ło – szep­czę ukrad­kiem. – Wszyst­ko się wy­ja­śni, kie­dy już tam pój­dę. Poza tym Noah wkrót­ce tu będzie, praw­da?

Dzi­ęku­ję stu­den­to­wi i od­ci­ągam mamę od sto­łu. Na szczęście moje ostat­nie sło­wa sku­tecz­nie od­wra­ca­ją jej uwa­gę.

– Po­wie­dział, że przy­je­dzie ro­we­rem i... spo­tka się z nami na dzie­dzi­ńcu... To jest ten dzie­dzi­niec? – upew­nia się.

Ki­wam gło­wą i roz­gląda­jąc się, pa­trzę na czte­ry jed­na­ko­we bu­dyn­ki aka­de­mi­ków, wśród któ­rych szu­kam... o, jest... Hol­land Hall.

– Po­bie­gnę zo­ba­czyć mój po­kój. Za­raz wró­cę – mó­wię, ale szyb­ko oka­zu­je się, że ona i tak dep­cze mi po pi­ętach. – Mamo, może le­piej tu zo­stań i wy­pa­truj No­aha?

Przy­spie­szam, nie cze­ka­jąc na jej od­po­wie­dź. Wła­ści­wie to chy­ba wo­la­ła­bym, żeby była przy mnie, kie­dy po raz pierw­szy zo­ba­czę ten po­kój, ale na­po­mi­nam się co chwi­la, że te­raz wszyst­ko ma wy­glądać ina­czej. A je­że­li ma być ina­czej, to nie mogę ci­ągnąć ze sobą mamy na pierw­sze spo­tka­nie z moją wspó­łlo­ka­tor­ką.

Oba skrzy­dła drzwi zo­sta­ły otwar­te i prze­pły­wa przez nie w tę i z po­wro­tem nie­prze­rwa­ny stru­mień dziew­czyn. Wy­gląda na to, że win­da dłu­go będzie za­jęta, więc wbie­gam pi­ęcio­ma ci­ąga­mi scho­dów na pi­ętro do mo­je­go po­ko­ju i za­trzy­mu­ję się przed sa­my­mi drzwia­mi, żeby zła­pać od­dech oraz tro­chę się ogar­nąć.

„Pierw­sze wra­że­nie, Mol­ly. Nowa ty. Dasz so­bie radę. Wy­star­czy po­wie­dzieć: »Cze­ść, je­stem Mol­ly«”.

Głębo­ki wdech.

Pcham drzwi, spo­dzie­wa­jąc się uj­rzeć wspó­łlo­ka­tor­kę, ale wita mnie wi­dok, któ­ry spra­wia, że ra­mio­na opa­da­ją mi do sa­mej podło­gi.

– To ja­kiś żart – szep­czę do sie­bie, roz­gląda­jąc się po cia­snej klit­ce.

Jed­no łó­żko. Jed­no biur­ko. Cho­ciaż to był mój naj­mniej po­żąda­ny wy­bór. Cho­ciaż wy­ra­źnie pro­si­łam o do­wol­ną inną opcję, byle nie to.

Po­kój jed­no­oso­bo­wy.

Jak­by nie dość trud­no było mi po­znać no­wych lu­dzi – te­raz w do­dat­ku mu­szę miesz­kać w jed­no­oso­bo­wej celi. Wcho­dzę i pa­trzę do­ko­ła. Sły­szę inne dziew­czy­ny prze­cho­dzące ko­ry­ta­rzem, któ­re oma­wia­ją ze swo­imi wspó­łlo­ka­tor­ka­mi, co gdzie ma stać i któ­ra będzie spa­ła po któ­rej stro­nie.

– Hej, Moll, gdzie ci to po­sta­wić?

Głos do­bie­ga­jący zza mo­ich ple­ców spra­wia, że na chwi­lę za­po­mi­nam o trud­nym po­ło­że­niu. Ob­ra­cam się i wi­dzę wiel­ką ster­tę kar­to­nów blo­ku­jącą cały ko­ry­tarz oraz parę mu­sku­lar­nych nóg wy­sta­jących z dołu, ugi­na­jących się pod ci­ęża­rem nie­mal ca­łe­go do­byt­ku, jaki po­sia­dam.

– Hej, Noah. – Jego wi­dok spra­wia, że jest mi nie­co lżej. – Wiesz, że mają do tego spe­cjal­ne wóz­ki?

Wska­ku­ję na owi­ni­ęty fo­lią ma­te­rac, żeby go prze­pu­ścić. Noah wcho­dzi i upusz­cza z kil­ko­ma głu­chy­mi tąp­ni­ęcia­mi wszyst­ko na podło­gę. Wy­rów­nu­je od­dech, za­pie­ra­jąc się dło­ńmi o ko­la­na.

– Mam tu dwa wóz­ki, któ­re świet­nie się spraw­dza­ją – mówi, kle­pi­ąc się po bi­cep­sach. Prze­wra­cam te­atral­nie ocza­mi. – Poza tym od cze­go są star­si bra­cia? – pyta z fi­glar­nym uśmie­chem, a po­tem pod­cho­dzi, żeby mnie ob­jąć.

– Char­lie, prze­stań dep­tać mi po pi­ętach! – roz­brzmie­wa w ko­ry­ta­rzu echem głos mamy, któ­re­mu to­wa­rzy­szy śmiech wy­pe­łnia­jący tę pu­stą prze­strzeń.

Obo­je ob­ra­ca­my się do drzwi w chwi­li, w któ­rej nasi ro­dzi­ce po­ja­wia­ją się z wóz­kiem za­pe­łnio­nym ko­lej­ną por­cją mo­ich rze­czy.

Uśmiech mamy ga­śnie, gdy roz­gląda się po po­ko­ju.

– Przy­dzie­li­li ci je­dyn­kę – mówi, a kąci­ki jej ust opa­da­ją.

– Szczęścia­ra, nie? Co ja bym dał, żeby mieć je­dyn­kę w col­le­ge’u – mówi Noah, sia­da­jąc na moim biur­ku.

– No wła­śnie, faj­nie, Mol­ly. Masz tu swój wła­sny kącik – do­da­je tata.

Pa­trzę na mamę – je­dy­ną oso­bę, któ­ra ma ja­kie­kol­wiek po­jęcie, co to dla mnie ozna­cza. Je­dy­ną oso­bę, któ­ra wie, że to była moja je­dy­na re­al­na szan­sa na do­bry start w stu­denc­kim ży­ciu to­wa­rzy­skim.

Od­wra­cam wzrok, za­nim co­kol­wiek po­wie, bo roz­ma­wia­nie o tym może je­dy­nie po­gor­szyć moje sa­mo­po­czu­cie. Rzu­cam się więc w wir pra­cy. Or­ga­ni­zu­ję. Czy­li zaj­mu­ję się tym, co uwiel­biam ro­bić.

Noah z tatą przy­no­szą ko­lej­ne do­sta­wy, a mama i ja ukła­da­my ko­lej­ne rze­czy na wła­ści­wych miej­scach. Sta­ram się nie my­śleć o tych wszyst­kich rze­czach, któ­re chcia­łam ro­bić z moją wspó­łlo­ka­tor­ką. O wie­czo­rach, któ­re mia­ły­śmy spędzać, sie­dząc na łó­żku i plot­ku­jąc o eks­cy­tu­jących spra­wach dzie­jących się w na­szym ży­ciu, albo o wy­pra­wach o pó­łno­cy do skle­pu po słyn­ne na cały Pitt go­fry i lody, o któ­rych tyle sły­sza­łam od No­aha. Pró­bu­ję igno­ro­wać fakt, że mia­łam urządzać po­kój z nią, a nie z mamą.

– No więc tak so­bie my­ślę – mówi mama, sie­dząc koło mnie na podło­dze i skła­da­jąc od nowa część T-shir­tów – że mo­gła­byś za­mó­wić ja­kieś je­dze­nie z do­sta­wą i za­pro­sić ko­le­żan­ki z pi­ętra na wspól­ny wie­czór.

Robi, co może, żeby jej głos brzmiał opty­mi­stycz­nie, ale zbyt do­brze ją znam, by nie do­strzec wspó­łczu­cia w jej oczach.

– Ka­żda z nich będzie za­jęta po­zna­wa­niem się ze wspó­łlo­ka­tor­ka­mi. Nie znam tu ni­ko­go, kogo mo­gła­bym za­pro­sić – od­po­wia­dam, spusz­cza­jąc wzrok ku ko­szul­ce, któ­rą skła­dam.

– A Cora? – Mama sztur­cha mnie fi­glar­nie w bok. – Może ona jest wol­na?

– Mo­że­my o tym te­raz nie roz­ma­wiać? Zaj­mij­my się skła­da­niem – mó­wię, ale mama nie daje za wy­gra­ną. Jako naj­lep­sza przy­ja­ció­łka wie też jak nikt inny na świe­cie, w jaki spo­sób za­le­źć mi za skó­rę, i zda­je się, że dzi­siaj prze­ja­wia ku temu wy­jąt­ko­wą skłon­no­ść.

– Wy­ślij jej SMS-a z py­ta­niem, czy chce coś dzi­siaj z tobą po­ro­bić.

– Mamo – mó­wię su­ro­wym to­nem, zwra­ca­jąc się twa­rzą do niej. – Nie mogę jej ot tak za­py­tać, czy chce coś ze mną po­ro­bić, okej? To po pro­stu... – Wzdy­cham z bez­sil­ną zło­ścią i pod­no­szę te­le­fon, by uda­wać, że pi­szę SMS-a: Hej, Cora. W ogó­le mnie nie znasz, a ja na­wet nie mam two­je­go nu­me­ru, ale cho­dzi­ły­śmy do tej sa­mej szko­ły i wła­ści­wie to je­stem w to­bie za­ko­cha­na.

– Dla­cze­go sądzisz, że to nie­mo­żli­we? Je­stem pew­na, że ktoś z two­ich zna­jo­mych ma jej nu­mer. Ta dru­ga część może się zda­wać nie­co zbyt bez­po­śred­nia, ale... – W ko­ńcu od­pusz­cza i chi­cho­cze. – Co ja tam wiem?

– Boże. – Trącam ją ra­mie­niem, a ona kiwa się jak wa­ńka-wsta­ńka. – Na­praw­dę do­pro­wa­dzasz mnie do sza­łu.

– Ja tyl­ko sta­ram się po­móc. Prze­cież wiesz, praw­da? – Po­ta­ku­ję. – Okej, za­tem je­że­li Cora od­pa­da, to może ja wpad­nę ju­tro i pój­dzie­my ra­zem na za­ku­py czy coś w tym ro­dza­ju?

– Mamo... – Milk­nę na chwi­lę, żeby po­ukła­dać my­śli i upew­nić się, że po­wiem to, co trze­ba. Wstyd mi, że naj­chęt­niej przy­sta­ła­bym na jej pro­po­zy­cję. To zaś pod­po­wia­da mi, że mu­szę wy­brać inną opcję. Nie chcia­ła­bym jed­nak za bar­dzo ra­nić jej uczuć. – Po­win­nam się po­sta­rać, żeby w col­le­ge’u było ina­czej. Ro­zu­miesz? – Uno­szę gło­wę, chcąc po­pa­trzeć jej w oczy. – Tak czy ina­czej będzie mi wy­star­cza­jąco trud­no wy­my­ślić, jak to osi­ągnąć. Je­że­li wci­ąż będziesz mnie od­wie­dzać, to nie wiem, czy kie­dy­kol­wiek uda mi się po­znać in­nych lu­dzi. A nie znio­sę, po pro­stu nie znio­sę ko­lej­nych czte­rech ta­kich lat.

Mama wy­gląda na nie­co ura­żo­ną, ale przede wszyst­kim na za­wsty­dzo­ną.

– Wiem. Wiem. Prze­pra­szam. – Obej­mu­je się moc­no ra­mio­na­mi. – Dam ci tro­chę wła­snej prze­strze­ni – mówi. Mru­żę oczy, nie do­wie­rza­jąc, że na­praw­dę by­ła­by do tego zdol­na. – No przy­si­ęgam! – do­po­wia­da, wy­ci­ąga­jąc ku mnie mały pa­lec dło­ni i w ko­ńcu do­pro­wa­dza­jąc mnie do śmie­chu.

– Do­brze. Przy­naj­mniej na ja­kiś czas. – Spla­tam mój mały pa­lec z jej pal­cem.

– No do­bra, to już mamy wszyst­ko – stwier­dza tata, sta­jąc w drzwiach z No­ahem. – Jak sądzisz, Beth? – pyta.

Już?

Wszyst­ko wy­da­rzy­ło się zbyt szyb­ko. Do­pie­ro co mó­wi­łam o tym, jak bar­dzo chcia­ła­bym coś zmie­nić. Ale... nie­ko­niecz­nie wła­śnie w tej chwi­li.

Łzy wzbie­ra­ją mi pod po­wie­ka­mi, kie­dy za­wi­sa nad nami po­że­gna­nie, któ­re­go cały dzień się ba­łam.

Mama stęka, wsta­jąc z podło­gi, i roz­pro­sto­wu­je nogi.

– My­ślę, że wszyst­ko za­ła­twio­ne, Mol­ly. Chy­ba że jesz­cze po­trze­bu­jesz po­mo­cy przy skła­da­niu ubrań?

Zer­ka na mnie tak, jak­by usil­nie sta­ra­ła się do­sto­so­wać do mo­jej wcze­śniej­szej pro­śby, ale było to ca­łko­wi­cie sprzecz­ne z jej uczu­cia­mi.

Za­ła­mię się do resz­ty, je­że­li będzie­my przedłu­żać na­sze po­że­gna­nie bar­dziej niż to ko­niecz­ne.

– Mo­żesz iść z nimi. Po­ra­dzę so­bie – mó­wię, wska­zu­jąc ster­tę ubrań.

– Na pew­no? – pyta.

By­naj­mniej. Jed­nak za­miast tego mó­wię:

– Ab­so­lut­nie.

Ści­skam krót­ko tatę, wie­dząc, że on nie lubi, gdy wi­dzę, jak pusz­cza­ją mu emo­cje. Mimo to trud­no nie za­uwa­żyć, jak wal­czy ze sobą – jak otwie­ra sze­ro­ko oczy, by nie pła­kać.

– Faj­nie, że je­steś w mie­ście – mówi Noah z uśmie­chem i przy­ci­ąga mnie do sie­bie, ści­ska­jąc po bra­ter­sku jed­ną ręką. Na­praw­dę się cie­szę, że za­wsze będzie w po­bli­żu. – Za­dzwoń, kie­dy będziesz mia­ła ocho­tę się spo­tkać. Aha, i wiesz co, Mol­ly? – do­da­je, już sto­jąc w drzwiach. – Za­my­ka drzwi tyl­ko ten, kto śpi. – Otwie­ra na oścież drzwi mo­je­go po­ko­ju, a po­tem idzie z tatą na ko­niec ko­ry­ta­rza.

My­śla­łby kto, że do na­wi­ąza­nia zna­jo­mo­ści wy­star­czy otwo­rzyć drzwi. No, ale dla nie­go chy­ba jest to ta­kie ła­twe. Mo­je­mu bra­tu wszyst­ko przy­cho­dzi ła­two – przy­ja­źnie, suk­ce­sy w spo­rcie. Ja­ki­mś cu­dem wy­bra­no go kró­lem stud­niów­ki. No wiesz... po­każ mi inną ma­ło­mia­stecz­ko­wą szko­łę w Pen­syl­wa­nii, w któ­rej Azja­ta zo­stał kró­lem stud­niów­ki. Ta­kie rze­czy po pro­stu się nie zda­rza­ją.

Za­my­kam oczy i na­bie­ram po­wie­trza głębo­ko do płuc. Mama ob­ra­ca się przo­dem do mnie.

– Zo­ba­czysz, że z cza­sem wszyst­ko się uło­ży – mówi, do­ty­ka­jąc mo­je­go po­licz­ka.

Ro­bię ku niej krok, przy­tu­lam się i tym ra­zem ści­skam ją bar­dzo moc­no.

– Okej – szep­czę, cho­ciaż w tej chwi­li wca­le w to nie wie­rzę.

– Okej. – Mama robi pau­zę. Kie­dy wy­pusz­cza mnie z ob­jęć, jej od­dech drży. Wy­cho­dzi ty­łem na ko­ry­tarz. – Za­dzwoń pó­źniej. Ko­cham cię.

– Ko­cham cię – mó­wię i przy­gry­zam po­li­czek aż do krwi.

Mama zni­ka za drzwia­mi, a ja się ob­ra­cam, żeby po­pa­trzeć na mój nowy dom. Zna­jo­me uczu­cie sa­mot­no­ści wy­wo­łu­je ucisk w mo­jej pier­si, tyle że tym ra­zem nie ma mamy, u któ­rej mo­gła­bym szu­kać po­cie­sze­nia. Tu­taj na­praw­dę je­stem sama.

„Skup się na bie­żących spra­wach. Roz­pa­kuj się. Po­ukła­daj”.

Bio­rę głębo­ki wdech, igno­ru­jąc gulę w gar­dle, i roz­chy­lam za­kład­ki ostat­nie­go kar­to­nu.

Wzrok mi się roz­ma­zu­je, kie­dy si­ęgam do środ­ka i wyj­mu­ję me­ta­lo­wą trze­pacz­kę do ja­jek z do­cze­pio­ną kart­ką, na któ­rej wid­nie­je sta­ran­nie wy­ka­li­gra­fo­wa­ny na­pis:

„Na wszel­ki wy­pa­dek ”.

Za­pra­sza­my do za­ku­pu pe­łnej wer­sji ksi­ążki