Szczęśliwe połączenie - Emma Mills - ebook + książka

Szczęśliwe połączenie ebook

Mills Emma

3,9

Opis

Fabuła-petarda i bohaterowie, których chcesz natychmiast poślubić.

Kiedy Nina w ostatniej klasie liceum wybiera kurs radiowy, ma nadzieję, że to będzie bułka z masłem. No cóż, nie ma pojęcia, jak bardzo się myli.

Dziewczyna trafia do grupy złożonej z przypadkowych osób, a jedną z nich jest Jamie, przyjaciel z dzieciństwa, którego z pewnych względów planowała do końca życia unikać.

Ich audycja radiowa okazuje się katastrofą, plotki w Internecie ściągają na całą grupę złość dwóch potężnych fandomów, a jakby tego było mało, jej rodzina przechodzi bardzo burzliwy okres.

Nina ma wrażenie, że świat wymyka się spod kontroli – ale… może kontrola jest przereklamowana?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 322

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (20 ocen)
4
11
4
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MKWielgosz

Dobrze spędzony czas

Urocza
10
Rochowiak

Dobrze spędzony czas

początek nudny, ale później było tylko lepiej ❤️
00
Eayazja

Z braku laku…

Mam wrażenie, jakby przez całą fabułę nic się nie działo, trudno mi powiedzieć o czym tak naprawdę to jest. Część wątków była słabo zarysowana i poucinana. Czytało się szybko i nawet przyjemnie, ale nie sądzę, żebym dłużej pamiętała o tej książce
00
Blisston

Dobrze spędzony czas

Niezwykle urocza książka friends to lovers! Co prawda musiałam dłuuuugo czekać na pierwszy pocałunek ale było warto. Serdecznie polecam
00
KasiaKelo

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowna historia, wciągająca, a do tego wspaniale prowadzone audycje radiowe, które dodają książce uroku ❤
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału LUCKY CAL­LER
Co­py­ri­ght © 2020 by Emma Mills Co­py­ri­ght © 2023 for the Po­lish trans­la­tion by Me­dia Ro­dzina Sp. z o.o.
Pro­jekt okładkiMal­lory Grigg
Pro­jekt pol­skiej wer­sji okładki i składRa­do­sław Stęp­niak
Wszel­kie prawa za­strze­żone. Prze­druk lub ko­pio­wa­nie ca­ło­ści albo frag­men­tów książki – z wy­jąt­kiem cy­ta­tów w ar­ty­ku­łach i prze­glą­dach kry­tycz­nych – moż­liwe jest tylko na pod­sta­wie pi­sem­nej zgody wy­dawcy.
Me­dia Ro­dzina po­piera ści­słą ochronę praw au­tor­skich. Prawo au­tor­skie po­bu­dza róż­no­rod­ność, na­pę­dza kre­atyw­ność, pro­muje wol­ność słowa, przy­czy­nia się do two­rze­nia ży­wej kul­tury. Dzię­ku­jemy, że prze­strze­gasz praw au­tor­skich, a więc nie ko­piu­jesz, nie ska­nu­jesz i nie udo­stęp­niasz ksią­żek pu­blicz­nie. Dzię­ku­jemy za to, że wspie­rasz au­to­rów i po­zwa­lasz wy­daw­com na­dal pu­bli­ko­wać książki.
ISBN 978-83-8265-510-0
Wy­dawca: Me­dia Ro­dzina Sp. z o.o. ul. Pa­sieka 24, 61-657 Po­znań tel. 61 827 08 50wy­daw­nic­two@me­dia­ro­dzina.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

ROZ­DZIAŁ

–1–

Były święta Bo­żego Na­ro­dze­nia, a Dan aku­rat oświad­czał się ma­mie, kiedy roz­le­gło się pu­ka­nie do drzwi.

Cała na­sza piątka spoj­rzała w stronę wej­ścia: ja, mama, Dan oraz moje sio­stry Rose i Sid­ney. Jak na ko­mendę od­wró­ci­li­śmy głowy, co mu­siało przy­po­mi­nać scenę z jed­nego z mu­si­cali na­krę­co­nych w zło­tej erze tego ga­tunku, do któ­rych oglą­da­nia by­li­śmy re­gu­lar­nie zmu­szani przez Sid. Bra­ko­wało jesz­cze, że­by­śmy na „pięć, sześć, sie­dem, osiem” za­częli ste­po­wać.

– Czy to...? – Kiedy po­pa­trzy­łam na mamę, miała nieco za­sko­czony wy­raz twa­rzy. Za­sko­czony, ale szczę­śliwy – mimo wszystko na­dal wy­glą­dała na szcze­rze uszczę­śli­wioną.

– Nie. – Dan zmarsz­czył brwi. Nie ru­szył się z miej­sca, w któ­rym stał, po­środku po­łą­czo­nego sa­lonu i ja­dalni na­szego miesz­ka­nia. Mama sie­działa na jed­nym z krze­seł pod oknem, które prze­su­nę­li­śmy tam, żeby zro­bić miej­sce na nie­wielką sztuczną cho­inkę. – To nie... ja.

Mama par­sk­nęła śmie­chem i szybko za­sło­niła usta dło­nią.

– Uhm...

Pu­ka­nie roz­le­gło się po­now­nie, de­li­katne, ale zde­cy­do­wane.

– Czy mam... – Rose wstała z miej­sca.

– Nina sie­dzi bli­żej – za­uwa­żyła Sid­ney trzeźwo.

– Zga­dza się. Nina, ze­chcia­ła­byś? – Mama uśmiech­nęła do Dana. Dan nie był za­chwy­cony, ale i tak od­po­wie­dział jej rów­nie ra­do­snym uśmie­chem.

Wsta­łam i po­de­szłam do drzwi.

Aż do tej chwili ża­den aspekt ich za­rę­czyn nie miał w so­bie ele­mentu za­sko­cze­nia. Bo prawda była taka, że Dan – choć bar­dzo nie­po­rad­nie – kilka dni wcze­śniej za­py­tał mnie, Rose i Sid­ney o zgodę. Dziw­nie po­ru­sza­jący gest, na­wet je­śli po­mi­nąć za­ło­że­nie, że mama w ja­kiś spo­sób na­leży do nas i po­trze­buje na­szej zgody żeby po­now­nie wyjść za mąż.

Jed­nak mama rów­nież w ja­kiś spo­sób po­pro­siła nas o zgodę, choć nie wprost, i zro­biła to, za­nim Dan zde­cy­do­wał się na roz­mowę z nami. Po­szły­śmy ra­zem na plac Lin­colna, do re­stau­ra­cji ser­wu­ją­cej śnia­da­nia, nie­da­leko bu­dynku, w któ­rym miesz­kamy, żeby w ten spo­sób uczcić po­czą­tek prze­rwy świą­tecz­nej. Mama kro­iła na­le­śniki na co­raz mniej­sze ka­wałki, ba­wiła się chu­s­tecz­kami i od­wle­kała ten mo­ment jak mo­gła, jed­nak w końcu, niby mi­mo­cho­dem, oznaj­miła:

– Tak się za­sta­na­wiamy z Da­nem... – O rany, udało wam się na­wią­zać łącz­ność te­le­pa­tyczną, że wiesz, co te­raz robi? – za­re­ago­wała Rose, bo by­ły­śmy tam prze­cież same, a poza tym każda z nas po­wie­dzia­łaby do­kład­nie to samo, tylko że ona jest naj­star­sza i czę­sto ma naj­lep­szy re­fleks.

– My­ślimy so­bie z Da­nem... – po­wtó­rzyła mama z na­ci­skiem i za­wie­siła głos na końcu, żeby pod­kre­ślić, że jesz­cze nie pa­dła naj­waż­niej­sza część tego zda­nia – ...o przy­szło­ści. Wspól­nej. O przy­szło­ści nas wszyst­kich ra­zem. I roz­wa­żamy... roz­ma­wiamy o... – Z do­tych­cza­so­wych ob­ser­wa­cji wy­ni­kało, że im trud­niej­szy te­mat mama po­ru­szała, tym roz­waż­niej sta­rała się wy­po­wia­dać. W tej chwili każde ko­lejne słowo skan­do­wała jak osobne zda­nie. – O. Po­my­śle. Że­by­śmy. Się. Po­brali.

– Po­brali? – Sid­ney ode­rwała wzrok od ja­jecz­nicy z pa­pryką i be­ko­nem i po­pa­trzyła na mamę.

– Tak.

– W sen­sie, że w ko­ściele?

– To aku­rat nie.

– Ale że biała su­kienka, coś po­ży­czo­nego i siup, Dan­ty­sta jest na­szym oj­czy­mem?

– Do­brze wiesz, co uwa­żam na te­mat tego prze­zwi­ska.

– Ale to nie jest zło­śliwe prze­zwi­sko! – za­pew­niła ją Rose. – To uła­twie­nie. Ma na imię Dan i jest den­ty­stą. Jedno słowo za­miast dwóch, czy­sta oszczęd­ność.

– Tylko czy Dana ko­niecz­nie ma de­fi­nio­wać wy­ko­ny­wany za­wód?

– To dla­czego jego za­wód tak do­brze pa­suje do jego imie­nia? – pod­su­nę­łam ar­gu­ment.

– Nino.

– Mamo.

Wes­tchnęła. Wzięła do ręki wi­de­lec i na­biła na niego je­den z mi­kro­sko­pij­nych ka­wa­łecz­ków na­le­śnika. Le­żący na stole te­le­fon Rose za­czął wi­bro­wać, prze­stał i za­wi­bro­wał po­now­nie. Dźwięk miała wy­łą­czony. Sio­stra skoń­czyła se­mestr na pierw­szym roku col­lege’u ty­dzień wcze­śniej ode mnie i Sid­ney, i od kilku dni bez prze­rwy do­sta­wała wia­do­mo­ści od zna­jo­mych z daw­nej szkoły śred­niej, któ­rzy też wra­cali do mia­sta na prze­rwę świą­teczną. Miała minę, jakby chciała spraw­dzić, kto do niej na­pi­sał, ale nie się­gnęła po te­le­fon. Sam fakt, że le­żał na stole, ra­żąco na­ru­szał za­sady, ale mama była zbyt sku­piona na in­nych spra­wach, żeby zwró­cić na to uwagę. Te­raz przy­naj­mniej wie­dzia­łam, dla­czego.

– To co, jak się czu­je­cie? – za­py­tała w końcu.

– Sen­nie? – od­parła Sid­ney.

Mama wbiła wzrok w su­fit.

– Jak się czu­je­cie w te­ma­cie Dana i mnie ra­zem?

– Aaa, o to ci cho­dziło... – Sid­ney klep­nęła się w czoło i prze­słała mi sze­roki uśmiech. Miała trzy­na­ście lat i była naj­młod­szym dziec­kiem w ro­dzi­nie, więc tak też ją trak­to­wa­li­śmy, w związku z czym zbyt wiele ucho­dziło jej na su­cho.

– Czu­jemy się... – Rose prze­rwała. Cza­sem po­tra­fiła być opa­no­wana jak na­sza matka. – Okej. Prawda? – Spoj­rzała na mnie i Sid­ney. – Czu­jemy się okej? W te­ma­cie mamy i... – Mama otwo­rzyła już usta, żeby ją po­pra­wić. – Dana, któ­rzy chcą za­le­ga­li­zo­wać swój zwią­zek?

Dan­ty­sta, czyli dok­tor Dan Hu­bler, li­cen­cjo­no­wany den­ty­sta, był dwa­na­ście lat star­szy od mamy. Ubie­rał się je­dy­nie w ko­lo­rze khaki. Sam przy­go­to­wy­wał mleko mig­da­łowe. A mamę spo­tkał nieco po­nad rok wcze­śniej, w in­ter­ne­cie.

Mama rand­ko­wała kilka razy od czasu roz­wodu z na­szym tatą – a roz­stali się po­nad dzie­sięć lat temu. Ta sy­tu­acja była jed­nak inna, bo ni­gdy wcze­śniej nie było to ta­kie... rze­czowe, to chyba do­bre słowo. Po raz pierw­szy wy­glą­dała, jakby ni­czym się nie przej­mo­wała, ale w do­brym sen­sie, ta­kim, że nie za­cho­wy­wała się przy Da­nie ina­czej niż przy nas. W jego obec­no­ści była po pro­stu w pełni sobą – śmiała się tak samo gło­śno jak tylko z nami, a cza­sami nie kryła roz­draż­nie­nia.

Rose spoj­rzała zna­cząco, bo żadna z nas nie od­po­wie­działa na jej py­ta­nie, więc Sid­ney po­tak­nęła szybko.

– Pew­nie, że okej – za­pew­niła, z bu­zią pełną ja­jecz­nicy i pa­pryki. Ja da­lej mil­cza­łam. Prze­po­ło­wi­łam ka­wa­łek na­le­śnika wi­del­cem, a po­tem jesz­cze raz. Chyba w na­tu­ralny spo­sób prze­ję­łam zwy­czaj mamy.

Prawda jest taka, że nie mia­łam po­ję­cia, jak się z tym wszyst­kim czu­łam. Wie­dzia­łam, że mama bę­dzie szczę­śliwa. Wie­dzia­łam też, że na­wet lu­bię Dana. Ale wtedy, w re­stau­ra­cji przy placu Lin­colna, wi­zja ich mał­żeń­stwa wy­da­wała mi się kom­pletną abs­trak­cją, ba, póź­niej też, na­wet kiedy Dan za­dał nam to samo py­ta­nie. Jakby to było coś hi­po­te­tycz­nego.

A te­raz, pro­szę bar­dzo, śro­dek wi­gi­lij­nego wie­czoru i my wszy­scy ra­zem. Mama „zna­la­zła” puz­derko, które Święty Mi­ko­łaj scho­wał pod cho­inką, i by­li­śmy aku­rat w po­ło­wie pro­cesu, który miał zmie­nić hi­po­te­tyczne py­ta­nie w rze­czy­wi­stość, kiedy po­de­szłam do drzwi i otwo­rzy­łam je na całą sze­ro­kość, żeby spraw­dzić, kto przez przy­pa­dek za­kłó­cił naj­praw­dziw­sze oświad­czyny pod słoń­cem.

Oka­zało się, że to pani Rus­sell, sta­ruszka miesz­ka­jąca kilka pię­ter ni­żej. Zaj­mo­wała się nami po lek­cjach, kiedy by­ły­śmy młod­sze. Jej wnuk, Ja­mie, który miesz­kał z dziad­kami, był z tego sa­mego rocz­nika i cho­dzi­li­śmy do tej sa­mej szkoły.

Pani Rus­sell trzy­mała w ra­mio­nach coś opa­ko­wa­nego w czer­wony ce­lo­fan, ze zło­tym łu­kiem na czubku. Uśmiech­nęła się do mnie, a wo­kół jej oczu ukry­tych za pla­sti­ko­wymi opraw­kami w li­lio­wym ko­lo­rze po­ja­wiły się zmarszczki.

– Do­bry wie­czór, Nino! We­so­łych Świąt!

– Do­bry wie­czór... – Nie po­wie­dzia­łam na głos „pani Rus­sell”, bo czu­łam, że dziw­nie by to brzmiało. Jako dzieci za­wsze zwra­ca­li­śmy się do niej „bab­ciu”, tak samo jak Ja­mie. – We­so­łych Świąt.

– Na­sza mama się za­rę­cza! – ob­wie­ściła gło­śno Sid­ney.

– No pro­szę! – Pani Rus­sell się uśmiech­nęła. – Gra­tu­luję!

– Na ra­zie nie ma czego, bo jesz­cze jej ofi­cjal­nie nie za­py­tał – do­dała Sid­ney.

– Że co, pro­szę?

Mama po­de­rwała się z miej­sca i do­łą­czyła do nas przy drzwiach. Za pa­nią Rus­sell po­ja­wił się jej mąż, wsparty na ra­mie­niu Ja­miego.

Serce za­biło mi mi­ni­mal­nie szyb­ciej.

– Ele­anor, Paul, Ja­mie! We­so­łych Świąt! – za­wo­łała mama. Pani Rus­sell otwo­rzyła sze­roko oczy, wi­dząc pu­de­łeczko w dło­niach mamy.

– Ojejku, strasz­nie mi przy­kro, że prze­szka­dzamy w ta­kim mo­men­cie... – za­częła, ale mama po­trzą­snęła zde­cy­do­wa­nie głową, a zza jej ple­ców ode­zwał się Dan:

– Za­pra­szamy do środka, to taka oka­zja, którą na­wet przy­jem­niej świę­to­wać w gro­nie przy­ja­ciół – po­wie­dział, choć nie mia­łam pew­no­ści, czy kie­dy­kol­wiek wcze­śniej ich spo­tkał.

– Nie chcie­li­by­śmy za­wa­dzać... – za­częła pani Rus­sell, po czym na­stą­piła se­ria za­pew­nień z na­szej strony, prze­ry­wana se­rią wąt­pli­wo­ści z ich, po któ­rej zro­bi­li­śmy miej­sce i w końcu do nas do­łą­czyli – bab­cia z miną pełną po­czu­cia winy, jej mąż (dzia­dzio, po­my­śla­łam od­ru­chowo) oraz Ja­mie. Dan przy­wi­tał pa­nią Rus­sell, uści­snął dło­nie z pa­nem Rus­sel­lem i z Ja­miem, po czym za­pro­sił wszyst­kich do za­ję­cia miejsc, pro­po­nu­jąc kawę, cydr, go­rącą cze­ko­ladę albo szam­pana.

– Nie mamy... – za­częła mama, ale Dan mru­gnął do niej żar­to­bli­wie.

– Mi­chelle – po­wie­dział, kiedy wszy­scy w końcu usie­dli.

– Da­nielu – od­parła mama.

– Jak... jak już wcze­śniej mó­wi­łem...

– Tak – prze­rwała mu mama. – Oczy­wi­ście, że tak.

Pani Rus­sell za­częła kla­skać, a my wszy­scy do niej do­łą­czy­li­śmy, bo mama po­de­szła do Dana i go po­ca­ło­wała.

– Ja­mie, zrób zdję­cie – po­le­ciła pani Rus­sell, na co chło­pak się­gnął do kie­szeni i wy­jął te­le­fon. – Na tle cho­inki! – do­dała gło­śno. Od­ru­chowo uświa­do­mi­łam so­bie, jaką siłę miała de­li­katna per­swa­zja w jej to­nie. Prze­brana w ra­do­sne ży­cze­nie, w rze­czy­wi­sto­ści była wy­ra­zem jej nie­ugię­tej woli. – Obej­mij­cie się!

Ja­mie zro­bił kilka zdjęć mamy i Dana, obej­mu­ją­cych się na tle cho­inki, a my przy­glą­da­li­śmy się temu, jak­by­śmy byli ze­spo­łem przy­go­to­wu­ją­cym ja­kiś ka­ta­log świą­teczny. Kiedy było po wszyst­kim, mama za­brała się do kro­je­nia chleba z cu­ki­nii, który przy­nio­sła są­siadka, i przy­go­to­wała pół­mi­sek ze świą­tecz­nymi cia­stecz­kami. Dan i pan Rus­sell za­częli roz­ma­wiać, ja i Rose zo­sta­ły­śmy same na ka­na­pie, na pod­ło­dze obok le­żała Sid­ney i prze­glą­dała ja­kąś książkę, a nie­da­leko stał za­kło­po­tany Ja­mie i ba­wił się nie­po­rad­nie smart­fo­nem.

Ze swo­jego miej­sca mo­głam zo­ba­czyć frag­ment ekranu jego ko­mórki. Prze­glą­dał zdję­cia, które zro­bił chwilę wcze­śniej; nie­mal iden­tyczne uję­cia mo­jej mamy i Dana, przy­tu­lo­nych i uśmiech­nię­tych. Po­ja­wiło się też kilka zdjęć chyba ze świą­tecz­nego po­ranka, który Ja­mie spę­dził z bab­cią i dziad­kiem. Za­trzy­mał się dłu­żej na fo­to­gra­fii przed­sta­wia­ją­cej star­szego pana z kil­koma błysz­czą­cymi ce­ki­nami przy­cze­pio­nymi do swe­tra.

Rose od­kaszl­nęła dys­kret­nie, by nie zwró­cić uwagi Ja­miego, ale z mo­jego sie­dem­na­sto­let­niego do­świad­cze­nia w by­ciu jej sio­strą wnio­sko­wa­łam, że chciała zwró­cić moją. Za­raz po­tem, jakby na po­twier­dze­nie, spoj­rzała na Ja­miego i znów na mnie, po czym unio­sła zna­cząco brwi.

Za­mru­ga­łam, uda­jąc, że nie ro­zu­miem, o co jej cho­dzi, na co ona mi od­mru­gnęła, jakby chciała po­ka­zać, że do­sko­nale wie, co pró­buję zro­bić. Od­wró­ci­łam głowę, żeby nie wi­dzieć fru­stra­cji wy­pi­sa­nej na jej twa­rzy, kiedy znów spoj­rzała w stronę Ja­miego.

Ja­mie był słodki na swój nie­po­radny spo­sób. Miał brą­zowe oczy, które cza­sem w jed­nej chwili sta­wały się na tyle po­ważne, że wy­wo­ły­wały w któ­rejś z nas po­czu­cie winy w związku z ja­kimś dzie­cię­cym po­my­słem, w który pró­bo­wa­ły­śmy go wcią­gnąć, a kiedy in­dziej po­ja­wiał się w nich błysk psoty, któ­rym w jed­nej chwili prze­ko­ny­wał nas do ja­kiejś za­bawy. Ni­gdy nie po­tra­fił ukry­wać emo­cji, które bez­błęd­nie od­czy­ty­wa­ły­śmy z jego twa­rzy – na­zy­wa­ły­śmy to Ja­mie­tro­nem, na wzór tego wiel­kiego ekranu Jum­bo­tron, na któ­rym wy­świe­tla się wszyst­kie in­for­ma­cje w cza­sie me­czów ko­szy­kówki.

Dziś znacz­nie trud­niej było zgad­nąć, o czym my­śli. Mia­łam wra­że­nie, że jesz­cze tro­chę urósł od czasu, gdy wi­dzia­łam go ostat­nio, mimo że swe­ter w białe i czer­wone pa­ski, który miał na so­bie, był przy­naj­mniej o trzy roz­miary za duży. Rę­kawy za­sła­niały mu całe palce. Na do­da­tek na ple­cach, przy koł­nie­rzu, wi­dać było zwi­sa­jącą metkę.

– Nowy swe­ter, Ja­mes? – za­py­tała Rose, by prze­rwać ci­szę. Prze­stała chyba li­czyć na moje wspar­cie.

Ja­mie ode­rwał wzrok od te­le­fonu i spoj­rzał na nią za­sko­czony.

– Uhm. Tak. Ra­cja. Skąd wie­dzia­łaś?

– Masz... no wiesz... – Rose wska­zała pal­cem w stronę swo­jego koł­nie­rzyka.

Ja­mie się­gnął do tyłu, tra­fił dło­nią na metkę i mo­men­tal­nie ob­lał się ru­mień­cem. To był ten Ja­mie­tron, któ­rego zna­ły­śmy. Szarp­nął za nitkę, ode­rwał kar­teczkę, zmiął ją i scho­wał do kie­szeni.

– Do­sta­łem od babci... mam chyba... jesz­cze tro­chę pod­ro­snąć, żeby był w sam raz.

– Dała ci jesz­cze tro­chę od­pa­dów ra­dio­ak­tyw­nych? Bo to mo­głoby przy­spie­szyć ro­śnię­cie – za­uwa­żyła Sid­ney. Trą­ci­łam ją stopą, ale Ja­mie za­śmiał się z dow­cipu. Po­tem znów za­pa­dła mię­dzy nami ci­sza.

– Jak tam... leci? – za­py­tał w końcu, spo­glą­da­jąc na Rose. Ona za­wsze była do­myśl­nym part­ne­rem do roz­mów.

– Ja­koś tam... leci – od­po­wie­działa moja sio­stra.

Przy­su­nął się nieco bli­żej na­szej ka­napy. Rze­czy­wi­ście wy­da­wał się wyż­szy. I chyba na­wet nieco szer­szy. Cza­sem scho­dzi­łam z Rose do si­łowni, po­tre­no­wać na or­bi­tre­kach, ale ni­gdy go tam nie spo­tka­ły­śmy.

– Da­lej pra­cu­jesz w Baj­glach? – za­py­tała moja sio­stra z uśmie­chem.

Cho­dziło jej o sklep w cen­trum han­dlo­wym przy Tar­ge­cie, na obrze­żach mia­sta, wci­śnięty mię­dzy punkt UPS i sklep z odzieżą dla dzieci. Baj­gle miały oczy­wi­ście swoją ofi­cjalną na­zwę – The Ba­gel Com­pany czy coś po­dob­nego – ale za­pi­sany ja­skrawo czer­wo­nymi li­te­rami szyld nad wej­ściem gło­sił je­dy­nie BAJ­GLE! Dla­tego przy­wy­kli­śmy do tej na­zwy i tak mó­wi­li­śmy. Tylko ak­cen­to­wa­li­śmy to spe­cjal­nie, za­wsze z tym wy­krzyk­ni­kiem na końcu, jakby tłumy miały wi­wa­to­wać.

– Tak – po­twier­dził Ja­mie.

Sid­ney ode­rwała wzrok od lek­tury.

– Za­ła­twisz nam dar­mowe baj­gle?

– Za­zwy­czaj wszyst­kie się sprze­dają, ale je­śli co­kol­wiek zo­sta­nie na ko­niec dnia, to mogę wam przy­nieść. Do­brze by było, gdy­by­ście lu­biły pum­per­ni­kiel albo ja­la­peño, bo tylko to nie za­wsze się sprze­daje.

Sid­ney zmarsz­czyła nos.

Ja­mie po­pa­trzył znów na Rose.

– A jak tam na stu­diach? Po­doba ci się póki co?

Moja sio­stra wzru­szyła nie­jed­no­znacz­nie ra­mio­nami.

– Ostat­nia klasa gim­na­zjum jest fajna? – zwró­cił się do Sid­ney.

– Nikt nie lubi ostat­niej klasy gim­na­zjum – od­parła Sid­ney.

– W su­mie ra­cja. – Ja­miemu za­drżał ką­cik ust.

– Może po­wiedz, co u cie­bie? – za­gad­nęła go Rose. – Jesz­cze tylko ostatni se­mestr i je­ste­ście wolni. Masz ja­kieś plany? Coś faj­nego na ho­ry­zon­cie?

– Nic spe­cjal­nego. – Przez chwilę prze­stę­po­wał nie­zde­cy­do­wa­nie z nogi na nogę, po czym do­dał: – Cho­ciaż może jed­nak tak, bo za­pi­sa­łem się na za­ję­cia z ra­dia.

– No pro­szę! Faj­nie, bo Nina też tam bę­dzie!

Spoj­rzał na mnie.

– Se­rio?

– Se­rio – po­twier­dzi­łam. Za­ję­cia z pro­wa­dze­nia au­dy­cji ra­dio­wych w Me­ri­dian North High School były ad­re­so­wane je­dy­nie do uczniów ostat­nich klas i wszy­scy twier­dzili, że to je­den z naj­cie­kaw­szych kur­sów, ja­kie można było zna­leźć na li­ście.

– Su­per. – Ci­sza. – Wła­śnie, pew­nie bę­dziesz w tym su­per. W sen­sie, że wiesz, twój tata i w ogóle...

Mój tata pro­wa­dził po­ranną au­dy­cję ra­diową w San Diego – Con­rad i spółka, KPMR 100,2 FM, co­dzien­nie od szó­stej do wpół do je­de­na­stej rano.

– Tylko że wiesz, tego chyba nie dzie­dzi­czy się w ge­nach... – Wzru­szy­łam ra­mio­nami.

Ja­mie po­ki­wał głową i się uśmiech­nął.

– Też ra­cja.

Ci­sza.

Do sa­lonu we­szła mama, nio­sąc wielki pół­mi­sek cia­stek, na co Rose ze­rwała się z miej­sca i po­de­szła jej po­móc usta­wić go na stole.

– Sorry, że tak wy­szło – ode­zwał się Ja­mie po chwili. – No wiesz, z tym przyj­ściem w środku... waż­nego mo­mentu. – Skrzy­wił się lekko. – Mó­wi­łem babci, że nie po­win­ni­śmy wam prze­szka­dzać, ale... – Umilkł.

– Tylko wiesz, to nie było żadną nie­spo­dzianką. – Po­krę­ci­łam głową. – Zna­czy wy tak. Za­sko­czy­li­ście nas. Ale o tym wszyst­kim... – mach­nęła ręką w stronę mamy – ...o tym wie­dzie­li­śmy już od ja­kie­goś czasu.

– To do­brze – po­tak­nął. – To na­prawdę do­brze.

W jego to­wa­rzy­stwie chyba nie da się nie czuć nie­swojo. Cały myk po­lega na tym, żeby spę­dzać z nim jak naj­mniej czasu. Dla­tego kiedy Rose wró­ciła z cia­stecz­kami, wsta­łam i też ru­szy­łam się po­czę­sto­wać. Ja­mie nie po­szedł za mną.

Tam­tej nocy le­ża­łam wpa­trzona w ciemne na­roż­niki su­fitu po­koju, który dzie­li­łam z Rose i Sid­ney. Mia­łam po­czu­cie, że po­win­nam była bar­dziej się po­sta­rać pod­czas roz­mowy z Ja­miem. Mo­głam go na przy­kład za­py­tać, czy pla­nuje co­kol­wiek poza pracą w Baj­glach albo czy wy­brał już col­lege. Czy w ogóle pla­no­wał stu­dio­wać po skoń­cze­niu szkoły śred­niej? Nie mia­łam po­ję­cia, a roz­trzą­sa­nie przy­czyn i za­sta­na­wia­nie się, dla­czego to smutne i nie­zro­zu­miałe, nie było wska­zane o tak póź­nej po­rze.

W ogóle sam fakt, że w święta trzeba iść do łóżka, wzbu­dzał we mnie de­li­katny smu­tek. Na na­stępne bę­dzie trzeba cze­kać trzy­sta sześć­dzie­siąt cztery dni. A święta Bo­żego Na­ro­dze­nia w East­ma­nie, bu­dynku, w któ­rym miesz­ka­ły­śmy, to zde­cy­do­wa­nie mój ulu­biony czas w roku. W lobby przez dwa­dzie­ścia cztery go­dziny na dobę pusz­czano świą­teczną mu­zykę, a z boku stała po­tężna cho­inka ude­ko­ro­wana zło­tymi i srebr­nymi ozdo­bami, pod którą pię­trzyły się paczki w zło­tym i srebr­nym pa­pie­rze. Białe gwiazdy be­tle­jem­skie stały wszę­dzie. Nasz apar­ta­men­to­wiec to hi­sto­ryczny bu­dy­nek – ma po­nad sto lat – i w Boże Na­ro­dze­nie na­prawdę czuć w nim świą­teczną at­mos­ferę.

Od lat tam miesz­ka­ły­śmy. Mam w gło­wie ja­kieś za­tarte, dzie­cięce wspo­mnie­nia domu, który dzie­li­li­śmy z tatą – par­te­rowy bu­dy­nek na wscho­dzie In­dia­na­po­lis – jed­nak zde­cy­do­waną więk­szość ży­cia spę­dzi­łam w dwu­po­ko­jo­wym miesz­ka­niu w East­ma­nie. Mama za­jęła mniej­szy z po­koi – le­d­wie star­czyło w nim miej­sca na łóżko i ko­módkę, a drugi przy­padł na­szej trójce. Więk­szą po­wierzch­nię za­wdzię­czał wnęce w tyl­nej ścia­nie, za którą znaj­do­wał się szyb windy i pral­nia. Pa­mię­tam, że kiedy by­ły­śmy małe, wal­czy­łam z Rose o to miej­sce – prze­gra­łam, ale le­piej na tym wy­szłam, bo moja sio­stra mu­siała na­uczyć się spać mimo szumu pralki, su­szarki (przez ścianę z tyłu) oraz dźwię­ków wy­da­wa­nych przez windę (ściana z boku). Ile­kroć roz­su­wały się drzwi, roz­le­gał się dzwo­nek, a kiedy ka­bina wę­dro­wała w górę i w dół je­de­na­sto­pię­tro­wego East­mana, nie­za­leż­nie od pory dnia i nocy sły­chać było szum jej me­cha­ni­zmów.

Roz­legł się ci­chy sy­gnał i usły­sza­łam szum roz­su­wa­ją­cych się drzwi na na­szym pię­trze. Pew­nie są­sie­dzi wra­cali z prze­cią­ga­ją­cej się w noc Wi­gi­lii, może ob­ła­do­wani pre­zen­tami i je­dze­niem, które zo­stało z ko­la­cji.

Ko­niec koń­ców, to były do­bre święta. Dru­gie, które spę­dza­li­śmy z Dan­ty­stą. W ze­szłym roku każda z nas do­stała apa­rat po­la­ro­ida ze wszyst­kimi do­dat­kami – ka­set­kami z pa­pie­rem fo­to­gra­ficz­nym, al­bu­mem i ze­sta­wem do de­ko­ro­wa­nia zdjęć. Od tam­tego czasu część po­wierzchni ścian zo­stała prze­zna­czona na fo­to­gra­fie – pierw­sza z nich, bar­dzo nie­wy­raźna, przed­sta­wiała na­szą piątkę, choć tylko twarz Sid­ney zna­la­zła się na niej w ca­ło­ści, a po­zo­stali mu­sieli za­do­wo­lić się okiem czy frag­men­tem czoła.

Tak so­bie my­ślę, że to na­sze pierw­sze zdję­cie ro­dzinne. Bo prze­cież mamy być ro­dziną, prawda?

W wa­ka­cje spę­dzi­ły­śmy tro­chę czasu u taty i z tej wy­cieczki też mamy zdję­cia: plaża, dom taty, ko­lo­rowe de­sery lo­dowe. Sid­ney na tle ta­blicy in­for­ma­cyj­nej w zoo. Tata i Rose ro­biący głu­pie miny w trak­cie prze­jażdżki na wy­na­ję­tych ro­we­rach.

Dzwo­nił do nas nie­dawno – oczy­wi­ście, że tak. Poza naj­waż­niej­szymi świę­tami te­le­fo­nuje za­zwy­czaj w nie­dzielę wie­czo­rem. Za­wsze roz­ma­wiamy z nim po ko­lei, naj­pierw Sid­ney, po­tem ja, Rose i na ko­niec mama, choć ona aku­rat nie za każ­dym ra­zem. Na święta wy­słał nam pie­nią­dze, bo „ni­gdy nie wiem, co wam ku­pić”, po­wie­dział mi dzi­siaj wie­czo­rem. „Mam wra­że­nie, że za każ­dym ra­zem zmie­nia­cie zda­nie, z czego by­ście się cie­szyły. Po pro­stu nie na­dą­żam. Czy w tym roku ko­sme­tyki do ma­ki­jażu by­łyby do­brym pre­zen­tem? Czy w ogóle się nie ma­lu­je­cie? Może buty spor­towe? Zie­lone są te­raz modne?”.

– A czy zie­lone buty spor­towe kie­dy­kol­wiek były modne?

– Czyli co, ta­kich się nie nosi?

– Nie wiem, to by­łoby mi w za­sa­dzie obo­jętne.

– Po­win­ni­śmy za­py­tać Rose, ona jest ar­tystką. – Rose póź­niej wy­ja­śniła, że wszystko za­leży od od­cie­nia, in­ten­syw­no­ści i na­sy­ce­nia. To zbyt wiele zmien­nych, żeby jed­no­znacz­nie usta­lić, kto ma ra­cję.

W tym roku Dan­ty­sta po­da­ro­wał każ­dej z nas bi­żu­te­rię – a do­kład­niej bi­żu­te­rię swo­jej matki. Star­sza pani zmarła kil­ka­na­ście lat wcze­śniej, a Dan, jak nam wy­ja­śnił, nie po­tra­fił się zdo­być, by sprze­dać pa­miątki po niej.

Do­sta­ły­śmy praw­dziwe cacka. Rose łań­cu­szek z bry­lan­to­wym wi­sior­kiem. Sid­ney kol­czyki z per­łami. A ja – de­li­katny złoty pier­ścio­nek z pię­cioma nie­wiel­kimi opa­lami.

– Wiem, że mogą wy­glą­dać tro­chę sta­ro­świecko – po­wie­dział, jakby się uspra­wie­dli­wiał. – No, nie są może... naj­mod­niej­sze. Ale po­my­śla­łem... że... no po pro­stu po­my­śla­łem, że mogą się wam spodo­bać.

– To na­prawdę bar­dzo miłe – od­po­wie­działa Rose. – Dzię­kuję!

– Dzięki – do­łą­czy­łam się, a za­raz po mnie Sid­ney. Od­rzu­ciła włosy na plecy i z uśmie­chem wska­zała na kol­czyk, który zdą­żyła za­ło­żyć.

– Czy wy­glą­dam bosssss­sko?

– Bar­dzo bo­sko – po­twier­dził Dan i też się uśmiech­nął.

Tam­tej nocy mia­łam na palcu po­da­ro­wany pier­ścio­nek i le­żąc w łóżku prze­su­wa­łam pal­cem po opra­wio­nych ka­my­kach. Odro­bina świa­tła wpa­da­ją­cego przez za­sło­nięte okno za­mi­go­tała re­flek­sem na zło­tej bi­żu­te­rii.

Sid­ney mu­siała ob­ser­wo­wać mnie ze swo­jego miej­sca, bo ode­zwała się na­gle:

– Pre­zenty od Dan­ty­sty są tro­chę jak z Kró­le­stwa. Jakby dał nam ja­kieś ma­giczne przed­mioty. Klej­noty o wy­jąt­ko­wych mo­cach. Moje kol­czyki za­pew­nia­łyby nie­wi­dzial­ność.

Kró­le­stwo było na­szą wspólną za­bawą, wy­my­śloną, kiedy by­ły­śmy młod­sze. Rose i ja mia­ły­śmy od­po­wied­nio dwa­na­ście i dzie­sięć lat, a Sid­ney sześć. Te­raz już tylko ona wspo­mi­nała cza­sem o Kró­le­stwie – pew­nie jako naj­młod­sza miała naj­żyw­sze wspo­mnie­nia zwią­zane z na­szą grą. Po­świę­ca­ły­śmy na nią bar­dzo wiele czasu i dziś uzna­ły­by­śmy, że jest strasz­nie krin­dżowa, jak zresztą wiele dzie­cię­cych za­baw opar­tych na wy­obraźni.

– Mój klej­not miałby moc uci­sza­nia lu­dzi, kiedy ktoś chce spać – ode­zwała się Rose ze swo­jej strony po­koju.

– Wi­sio­rek mil­cze­nia – pod­chwy­ciła Sid­ney i za­raz po­tem za­py­tała: – Nina, a twój klej­not? Jaką miałby moc?

– Pier­ścień ci­szy.

– Nie li­czy się, bo nie mogą mieć ta­kich sa­mych mocy.

– A ty nie mo­żesz mieć kol­czy­ków nie­wi­dzial­no­ści.

– Niby dla­czego?

– Bo jak by to miało dzia­łać? Masz dwa kol­czyki i dwie za­pinki do kol­czy­ków. Moc dzia­ła­łaby tylko, gdy­byś miała za­ło­żone oba? A co by było, gdy­byś za­ło­żyła tylko je­den? By­ła­byś tylko tro­chę nie­wi­dzialna? W po­ło­wie? A jak tak, to która po­łowa by­łaby wi­dzialna, a która nie? Od pasa w górę i od pasa w dół, czy ra­czej prawa i lewa strona? Poza tym to by­łoby strasz­nie nie­wy­godne. Co by było, gdy­byś mu­siała stać się nie­wi­dzialna na­prawdę szybko? Po­pro­si­ła­byś wroga, żeby po­cze­kał, bo mu­sisz za­ło­żyć kol­czyki? „Już, już, jesz­cze tylko chwilka, ale dawno ich nie no­si­łam i mu­szę prze­bić skórę, bo mi chyba dziurki w uszach za­ro­sły...”.

– Do­bra, niech ci bę­dzie, to nie są kol­czyki nie­wi­dzial­no­ści, tylko ochrona przed bzdu­rami. Dzięki nim by­ła­bym od­porna na głu­pie ar­gu­menty. A nie­wi­dzial­ność by­łaby tylko faj­nym skut­kiem ubocz­nym.

– Prze­cież ma­giczne ar­te­fakty nie mają skut­ków ubocz­nych...

– Rose! – ob­ra­ziła się Sid­ney.

– Wi­sio­rek mil­cze­nia – od­pa­ro­wała Rose.

– Nie mo­żesz go użyć, jak go nie masz na szyi! – mruk­nęła Sid­ney. Po­tem przez ja­kiś czas pa­no­wała ci­sza, jakby Sid­ney za­snęła. Ale tylko jakby, bo po ja­kimś cza­sie znów roz­legł się jej głos.

– Dla­czego już się nie ba­wimy z Ja­miem?

– No wła­śnie, Nina, dla­czego? – za­in­te­re­so­wała się Rose.

– Pier­ścień ci­szy – za­re­ago­wa­łam.

– Moce nie mogą się na­kła­dać!

– O Boże...

Za­pa­dła ci­sza. Może mój pier­ścio­nek rze­czy­wi­ście miał ma­giczną moc.

– Nie czu­je­cie się dziw­nie? – Sid­ney znów po­ko­nała za­klę­cie. – No wie­cie, przez te całe... za­rę­czyny?

– Zde­fi­niuj dziw­nie – po­pro­si­łam, pra­wie rów­no­cze­śnie z Rose, która po­sta­no­wiła od­po­wie­dzieć naj­młod­szej sio­strze.

– Masz prawo czuć się... – prze­rwała. – Masz prawo się czuć. Jak tylko chcesz. Masz prawo się czuć, jak tylko się czu­jesz.

– Wiem prze­cież. Ale chcia­ła­bym wie­dzieć, co wy czu­je­cie.

Prze­łknę­łam gło­śno ślinę. Rose mil­czała, więc ja od­po­wie­dzia­łam.

– Kiedy usły­sza­łam pu­ka­nie do drzwi... na­wet przez uła­mek se­kundy nie mia­ły­ście głu­piego wra­że­nia, że to może być tata?

– Ale że jak, po­sta­no­wił wpaść do nas i im prze­szko­dzić, żeby się nie za­rę­czyli? – za­py­tała Rose.

– Nie mam po­ję­cia. – Wzru­szy­łam ra­mio­nami. – Mó­wi­łam prze­cież, że to było głu­pie.

Żadna z nich nie za­re­ago­wała.

– Ja się cie­szę, że mama jest szczę­śliwa – wy­znała Rose po ja­kimś cza­sie. – Ale tak, ra­cja. To tro­chę dziwne. Pew­nie te­raz wiele rze­czy się zmieni.

– Jak?

– No przy­naj­mniej to, że bę­dziemy mu­siały się prze­pro­wa­dzić.

Z wra­że­nia usia­dłam na łóżku.

– Że co?!

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki
.