Mroczne dziedzictwo - Alexandra Bracken - ebook

Mroczne dziedzictwo ebook

Alexandra Bracken

5,0

Opis

Kolejny tom dystopijnego cyklu „Mroczne umysły” autorstwa Alexandry Bracken, autorki bestsellerowej „Lore” i pierwszego tomu serii fantasy „Srebro w kościach”, osadzonej w świecie arturiańskich legend.

Pięć lat po zniszczeniu tak zwanych obozów rehabilitacyjnych, w których więziono i torturowano niezliczone dzieci, siedemnastoletnia Suzume „Zu” Kimura przyjęła rolę przedstawiciela Rządu Tymczasowego i w płomiennych przemówieniach walczy o prawa Psi w obliczu rosnącej fali dezinformacji i uprzedzeń. Ale kiedy dochodzi do zamachu i zostaje oskarżona o jego spowodowanie, ponownie musi uciekać i ukrywać się.

Zdeterminowana, by oczyścić swoje dobre imię, Zu zawiązuje niepewny sojusz z Romanem i Priyanką, dwójką tajemniczych Psi, którzy mogą pomóc jej udowodnić swą niewinność albo też zdradzić ją, zanim cokolwiek zdoła zdziałać. Gdy wspólnie podróżują przez Stany, szukając pomocy i odpowiedzi, Zu zbliża się do nich, choć wie, że prawdopodobnie nie powinna im ufać. Przy okazji odkrywa jeszcze mroczniejsze tajemnice spowijające proces odbudowy kraju. Aby powalczyć o swoją przyszłość - i przyszłość wszystkich Psi – głos Zu musi zabrzmieć odpowiednio donośnie. Dziewczyna będzie musiała pokonać siły, które usiłują zmarginalizować Psi, a przy uratować przyjaciół, którzy kiedyś i ją uratowali.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 656

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (3 oceny)
3
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
luizapanczyk

Nie oderwiesz się od lektury

Za egzemplarz książki do recenzji w ramach współpracy barterowej dziękuję bardzo wydawnictwu. Ogromnie podobała mi się ta seria, a ten tom jest ciekawym spotkaniem z bohaterami. Dowiadujemy się co wydarzyło się u naszych ulubionych bohaterów, ale dostaniemy zupełnie nową, wciągającą historię i poznamy nowych, ciekawych bohaterów. Autorka zaserwowała nam tu historię, która zadowoli fana serii, ale i dla osoby, która jeszcze jej nie poznała. Oczywiście najlepiej czytać serię po kolei, jeśli jeszcze jej nie znacie, bo są tu znaczące spoilery do poprzednich części, a dokładniej idealne przypomnienie najważniejszych elementów historii zawartej w tych trzech tomach. Jest to przykład świetnej powieści gdzie autor dba o czytelnika przez całą opowieść. O jego komfort, ale by się nie nudził. Jest tu pełno akcji i tajemnic. Osobiście jestem zachwycona powieścią i podobało mi się ukazanie jaką przemianę przeszła główna bohaterka Zu od pierwszego tomu serii, gdzie była postacią drugoplanową, aż ...
00

Popularność




Tytuł oryginału: The Darkest Legacy

First published by Hyperion, an imprint of Disney Book Group.

Copyright © 2018 by Alexandra Bracken

Projekt okładki i stron tytułowych: Tomasz Majewski

Redakcja: Olga Gorczyca-Popławska

Korekta: Magdalena Magiera, Renata Kuk

Copyright for the Polish edition © 2024 by Wydawnictwo Jaguar Sp. z o.o.

Wyrażamy zgodę na wykorzystanie okładki w Internecie.

ISBN 978-83-8266-403-4

Wydanie pierwsze, Wydawnictwo Jaguar, Warszawa 2024

Adres do korespondencji:

Wydawnictwo Jaguar Sp. z o.o.

ul. Ludwika Mierosławskiego 11a

01-527 Warszawa

www.wydawnictwo-jaguar.pl

www.instagram.com/wydawnictwojaguar

www.facebook.com/wydawnictwojaguar

www.tiktok.com/@wydawnictwojaguar

www.twitter.com/WydJaguar

Wydanie pierwsze w wersji e-book

Wydawnictwo Jaguar, Warszawa 2024

1

TRZY DNI WCZEŚNIEJ

Jechaliśmy bez żadnej przerwy. Ani na tankowanie, ani z powodu znaków czy sygnalizacji świetlnej.

Promień słońca wpadł przez okno znajdujące się tuż obok mnie, rozmywając słowa na ekranie komórki. Cóż, tylko udawałam, że je czytam. Głęboki pomruk silnika i charakterystyczny smród benzyny zasygnalizowały, że ponownie nabieramy prędkości. Szum autostrady wciąż nie był wystarczająco głośny, żeby zagłuszyć syreny policyjnej eskorty i pokrzykiwania demonstrantów ustawionych wzdłuż autostrady.

Odmówiłam odwrócenia się i spojrzenia na nich. Przyciemniane szyby przysłaniały ich, przez co stali się ciemną plamą nienawiści, dostrzegalną wyłącznie kątem oka: starsi mężczyźni z bronią, kobiety ściskające w dłoniach transparenty z nienawistnymi hasłami, całe rodziny z megafonami, wykrzykujące okropne slogany.

Światła radiowozów migały w rytm ich skandowania.

– Bóg!

Czerwone.

– Nienawidzi!

Niebieskie.

– Dziwadeł!

– Cóż – powiedziała Mel. – Oryginalni to oni nie są. Bez dwóch zdań.

– Bardzo panie za to przepraszam – odezwał się agent Cooper z siedzenia kierowcy. – Droga zajmie nam już tylko dziesięć minut. Mogę podkręcić muzykę.

– Nie ma takiej potrzeby – odpowiedziałam, odkładając telefon na kolana i splatając na nim ręce. – Naprawdę. Wszystko jest w porządku.

Dochodzące z siedzenia obok walenie w klawiaturę, dotąd utrzymujące tempo karabinu maszynowego, nagle ucichło. Mel oderwała wzrok od ekranu laptopa na jej kolanach i zmarszczyła brwi.

– Czy ci ludzie naprawdę nie mają nic do roboty? W sumie to… może powinnam wysłać tu naszego machera, żeby sprawdził, czy nie da się ich przekabacić na naszą stronę. To byłaby niezła akcja, co? Od hejtera do… wyznawcy. Nie, tu nic nie jest w porządku. W końcu jednak i nimi się zajmę! – oświadczyła. Sięgnęła po telefon leżący na siedzeniu między nami i odezwała się do niego: – Zanotuj: program przekabacenia protestujących.

Wiedziałam – i najwyraźniej agenci Cooper i Martinez również – że najlepiej pozwolić Mel samej dojść do rozwiązania i niczego jej nie sugerować.

Samochód zjechał na gorszy odcinek autostrady, warknął i zadrżał. Okrzyki stawały się coraz głośniejsze, coraz skuteczniej zwracały moją uwagę.

Nie bądź tchórzem, Zu, powiedziałam sobie. Nie mogli mi nic zrobić, bo ze wszystkich stron otaczały mnie kuloodporne szyby, do tego towarzyszyli mi agenci FBI i policja. Gdybyśmy odwracali wzrok, pomyśleliby, że nie jesteśmy wystarczająco silni, by stawić im czoło.

Przełykając z trudem ślinę, odwróciłam się, żeby ponownie wyjrzeć przez okno. Silniejszy podmuch wiatru szarpał flagami ostrzegawczymi, zamocowanymi po drugiej stronie pasa dzielącego jezdnie wiodące w przeciwne strony. Miały ten sam pomarańczowy odcień, co bariery chroniące robotników wylewających nowy asfalt.

Grupka mężczyzn i kobiet zrobiła sobie przerwę w pracy. Stali oparci o betonową barierkę, obserwując naszą kolumnę; niektórzy machali nam radośnie. Instynktownie uniosłam rękę, żeby odwzajemnić gest, a na moich ustach pojawił się wątły uśmiech. Po żenująco długim czasie przypomniałam sobie, że przecież mnie nie widzą.

Za sprawą cienkiej bariery z ciemnego szkła stałam się niewidzialna.

Dotknęłam okna czubkami palców, mając nadzieję, że robotnicy zobaczą je w postaci pięciu małych punkcików. Szyba okazała się ciepła, a oni, podobnie jak wszyscy inni mijani ludzie, zniknęli gdzieś z tyłu.

„Ameryka wraca na właściwą drogę!” – to był jeden z pierwszych projektów publicznych, jakie Mel przygotowała dla rządu tymczasowego, ustanowionego i monitorowanego przez Organizację Narodów Zjednoczonych. Pracowała nad nim, kiedy była jeszcze juniorem w biurze komunikacji Białego Domu. Starała się nagłaśniać tworzenie nowych miejsc pracy przy odbudowie infrastruktury drogowej, jednocześnie obiecując społeczeństwu, że szosy przestaną się zapadać pod kołami samochodów, zakończy się racjonowanie paliwa, a walące się mosty, grzebiące pod gruzami ludzi, jak ten w Wisconsin, przejdą do historii – głównie dzięki wzmocnieniom z nowej amerykańskiej stali. Przejawy sukcesu projektu każdej nocy nagłaśniano w programach informacyjnych: stopa bezrobocia spadała równie systematycznie, jak rósł wskaźnik urodzeń.

Liczby były prostymi, realnymi symbolami, których ludzie mogli się uczepić, traktując je jak dowody. Ale nie oddawały przekonania, które zapanowało w ostatnich latach, tego wszechogarniającego przekonania, że życie zaczyna się na nowo. Pęcznieje, by wypełnić puste przestrzenie, które pozostawiły po sobie utracone dzieci.

Ci sami ludzie, którzy przenieśli się do dużych miast w desperackiej próbie znalezienia pracy, teraz powoli wracali na przedmieścia i do małych miasteczek, które kiedyś opuścili. Otwierano restauracje. Samochody w wyznaczone dni wjeżdżały na stacje benzynowe i z nich wyjeżdżały. Ciężarówki krążyły po autostradach, które zostały połatane i ponownie funkcjonowały. Mieszkańcy spacerowali po nowych parkach. Kina rezygnowały z wyświetlania starych filmów na rzecz nowości.

Ludzie przybywali na prowincję nieśmiało, wręcz powoli – niczym kilka pierwszych osób tańczących na pustym parkiecie, bez wątpienia liczących, że ktoś jeszcze do nich dołączy i wspólnie rozkręcą imprezę.

Prawie pięć lat wcześniej, kiedy krążyliśmy tymi samymi autostradami, mijane przez nas miasta i miasteczka boleśnie szokowały pustką. Parki, domy, firmy, szkoły: wszystko zostało ogołocone i przekształcone w nędzną, brudną szarzyznę. Stało zaniedbane lub porzucone jak wspomnienia, które rozpłynęły się w nicość.

W jakiś sposób rządowi udało się ożywić ten kraj. Przywrócić mu miarowy puls. Wciąż czkał i przyśpieszał w chwilach ciemności i frustracji, ale utrzymywał równy rytm. Przeważnie.

Tak naprawdę miało to niewiele wspólnego ze mną, bardziej z innymi przedstawicielami rządu, ciężko pracującymi dzień w dzień. Mnie nie pozwalano na zbyt wiele, gdyż nie miałam za sobą nowych, obowiązkowych szkół. Prezydent Cruz powiedziała, że Psi przekonają się na moim przykładzie, że nie ma wyjątków. Ale niekończące się czekanie było istną męczarnią. Podobnie jak odrabianie pracy domowej złożonej z prostych zadań matematycznych, które Pulpet objaśniał mi lata temu z tyłu rozklekotanego minivana, studiowanie historii, która wydawała się toczyć w zupełnie innym kraju, i zapamiętywanie nowych praw Psi.

Przez cały ten czas Pulpet i Vida wykonywali prawdziwą, znaczącą pracę. Krążyli od jednych zamkniętych drzwi do drugich, znikając na spotkaniach i wykonując ważne zadania. W końcu nabrałam przekonania, że wkrótce całkowicie stracę ich z oczu lub zostanę od nich odcięta.

Wierzyłam jednak, że za jakiś czas do nich dołączę. Tak długo, jak będę się starać i udowadniać swoją przydatność, jeżdżąc w różne miejsca na polecenie rządu i wypowiadając słowa, których ode mnie oczekiwano, też będę się rozwijać. Ktoś najwyraźniej widział we mnie potencjał, skoro przydzielono mi Mel. Od tamtej pory wszędzie podróżujemy razem.

– Skąd mogłem wiedzieć, że znów się pojawią? I to właśnie teraz, gdy ogłoszono pakiet reparacji? – rzucił agent Martinez. – Serio, tych ludzi nie da się uszczęśliwić!

Po czterech latach starań Pulpet i Rada Psi w końcu przepchnęli przez Kongres ustawę o reparacjach i upamiętnieniu ofiar wśród Psi. Wszystkie rodziny dotknięte OMNI mogły próbować odzyskać swoje dawne domy i ubiegać się o umorzenie długów. Banki przejęły ich majątek podczas kryzysu finansowego wywołanego zbombardowaniem starego Kapitolu, który dodatkowo pogłębił się wraz ze śmiercią milionów dzieci i wybuchem bezrobocia będącego konsekwencją upadku wielu firm.

Oglądanie zakończenia prac nad ostateczną wersją porozumienia ponownie przepełniło mnie nadzieją i poczuciem sensu. Płakałam podczas głosowania. Od lat czułam ucisk w klatce piersiowej, tak długo, że już się do niego przyzwyczaiłam. Wtedy w końcu ustąpił. Jakbym po raz pierwszy od dawna mogła głęboko odetchnąć.

Sprawiedliwość wymagała czasu, a w niektórych przypadkach poświęcenia, ale dzięki ciężkiej pracy i wytrwałościnaprawdębyła osiągalna. Żadne ofiary, także te, które zostały zmuszone do życia w okrutnym reżimie obozowym, nie zostaną pominięte czy zapomniane. A ich strażnicy i nadzorcy w końcu stawali przed sądami i – miałam przynajmniej taką nadzieję – szykowali się na surowe wyroki.

Dowiedzieli się wreszcie, co to znaczy stracić wolność. Zasłużyli sobie na to.

Oczywiście mieliśmy jeszcze wiele do zrobienia, ale dopiero zaczynaliśmy. Zamierzaliśmy prosić rząd o więcej i więcej też otrzymać. Dumny z tych sukcesów Pulpet harował jak wół, próbując pozbawić państwowych funduszy spółkę Leda Corp, która według Psi i ich rodzin nie zasłużyła na łagodniejsze traktowanie. Powinna dotknąć ją taka sama czystka jak administrację Graya, chociażby z uwagi na ich wiodącą rolę w opracowaniu środka chemicznego powodującego mutację.

– A wszystko dlatego, że musimy z kilkudniowym wyprzedzeniem zgłaszać wszystkie wyjazdy – oświadczył agent Cooper. – Oczekują, że będziemy informować miasta o naszych planach, by ich władze mogły zabezpieczyć trasę. Zamknąć drogi. Tymczasem dla tych ludzi to sygnał alarmowy. I nie ma najmniejszego znaczenia, czy w limuzynie jedziesz ty, czy ktoś z rządu.

Gdy sunęliśmy autostradą, w nieprzerwanym ciągu protestujących pojawiła się nagle luka. Na uboczu, z dala od agresywnych demonstrantów, w małej, ciasnej grupie stało kilkoro mężczyzn i kobiet, wszyscy trzymali własne banery. Mieli ponure twarze. Milczeli. SUV przeleciał obok nich, zmuszając mnie do odwrócenia się, żeby przeczytać napisy.

GDZIE PODZIAŁY SIĘ NASZE DZIECI? Dreszcz przebiegł mi po kręgosłupie, kiedy jeden z mężczyzn skierował tabliczkę w moją stronę. Widniejący na niej napis brzmiał: ZNIKNĘŁY I ZOSTAŁY ZAPOMNIANE. Pod gniewnymi słowami znajdowały się szkolne zdjęcia jakichś uczniów.

Ponownie pochyliłam się do przodu.

– O co im chodzi?

Rząd włożył wiele trudu w zidentyfikowanie zmarłych Psi oraz znalezienie nowych domów tym nieodebranym przez rodziców – z raportów wynikało, że wszystkimi się już zajęto. Wiedziałam również, że po zamknięciu obozów garstka dzieciaków uciekła, wybierając wolność, zamiast powrotu do dawnych rodzin. Ale trudno było mi uwierzyć, że rodzice znęcający się nad swoimi pociechami lub obawiający się ich staliby na autostradzie z domowej roboty tabliczkami i błagali o jakąkolwiek pomoc.

– To ci cholerni wyznawcy teorii spiskowych – mruknął agent Martinez, kręcąc głową.

Oczywiście. Mogłam się domyślić. Ostatnio programy informacyjne koncentrowały się na najnowszej z nich, lansowanej przez ludzi z grupy tytułującej się Strażnikami Wolności. Ich zdaniem ogromna liczba Psi została uprowadzona przez naszych wrogów i zostanie wykorzystana przeciwko Ameryce.

Niestety, nic nie wskazywało, żeby podobne teorie przestały się szerzyć w najbliższym czasie. Joseph Moore, biznesmen startujący w wyborach przeciwko tymczasowej prezydent Cruz, lekkomyślnie powtórzył jedno z ukochanych żądań Strażników Wolności – to dotyczące obowiązkowej służby wojskowej dla Psi. W efekcie jego popularność zaczęła rosnąć jak na drożdżach. Od tamtego czasu zaczął powtarzać wszystko, co podsuwali mu Strażnicy. Zaryzykowałabym twierdzenie, że jego ludzie rozpowszechniali te teorie jako swego rodzaju papierek lakmusowy, żeby przetestować tezy następnych przemówień swojego szefa.

– Ale te zdjęcia… – zaczęłam.

Mel potrząsnęła głową z obrzydzeniem.

– To nowy patent Strażników Wolności. Wyciągają fotki z internetu i zatrudniają ludzi do rozsiewania wątpliwości albo wręcz wzbudzania paniki. Sugerują, że rząd nie wykonuje swojej pracy. Ale przecież wiemy, jak jest naprawdę.

Skinęłam głową.

– Przepraszam. Po prostu mnie zaskoczyli.

Oparłam skroń o okno. Po chwili zbliżyliśmy się do kolejnej grupki protestujących.

– O Boże – jęknął agent Cooper i pochylił się do przodu, żeby wyjrzeć przez przednią szybę. – A to co znowu?

Baner wisiał na kładce dla pieszych przed nami, łopocząc jak stara flaga. Trzymający go dwaj dorośli mężczyźni na niebieskich chustach przerzuconych przez ramiona mieli dobrze znane mi białe gwiazdki. Wywołali u mnie dreszcz.

Życie, wolność i polowania na dziwolągi!

Morderstwo jest tylko wtedy, gdy giną prawdziwi ludzie!

– Urocze – powiedziała Mel, przewracając ciemnymi oczami, gdy przemknęliśmy pod kładką.

Potarłam palcem górną wargę, po czym sięgnęłam po telefon, żeby odpowiedzieć na ostatnią wiadomość. PRZYJEŻDŻASZ DZISIAJ?, napisałam.

Nie odrywałam wzroku od ekranu w oczekiwaniu, aż pojawi się dymek z odpowiedzią. Kątem oka dostrzegłam odbicie lustrzanych okularów przeciwsłonecznych. Agent Cooper zerknął na mnie w lusterku wstecznym. Jego i tak już biała skóra wydała mi się bledsza niż zwykle, gdy dotarło do mnie znaczenie tego spojrzenia.

Cooper nie powinien się martwić. Nie będę płakać. Nie planuję żadnego emocjonalnego wybuchu, którym musiałby się zająć. Połowa tych obrzydliwości widocznych na banerach, obecnych także w audycjach radiowych i programach informacyjnych, bazowała na kłamstwach, a reszta zwyczajnie nie miała sensu. Słowo „dziwoląg” było starą obelgą – dawniej słyszałam je tak często, że straciło kły. Albo po prostu moja skóra stała się zbyt gruba, zbyt twarda, by je poczuć. Moje serce nie było już tak obolałe jak kiedyś – ten konkretny cios wydawał się spóźniony.

Przełknęłam gulę w gardle i zacisnęłam dłoń na telefonie.

Prawdziwi ludzie…

Wyjrzałam przez okno. Liczba protestujących się zmniejszyła, ale potem znów wzrosła, gdy opuściliśmy teren budowy.

– Każdy ma prawo być idiotą, ale oni nadużywają tego przywileju, nie sądzicie?

Mel zaśmiała się cicho i przygładziła kosmyk włosów, który wysunął się jej spod wsuwki.

– Mimo wszystko to zgłoś – stwierdził agent Cooper, zdejmując rękę z kierownicy i szturchając Martineza. – Niby nie stanowią bezpośredniego zagrożenia, ale muszą wiedzieć, że jeszcze krok i posuną się za daleko.

– Racja – odpowiedział jego partner. – Musimy zacząć dokumentować takie wybryki, nieważne jak drobne. Zbierać materiały.

– Właściwie – wtrąciła Mel, sięgając teraz do tyłu, żeby poprawić wsuwki, którymi upięła loki w kok – lepiej nie dolewać oliwy do ognia. Oni właśnie tego chcą. Trafić do więzienia i potem głosić, że naruszamy ich prawo do wolności słowa. Powinniśmy skupić się na mówieniu prawdy o Psi, a według sondaży robimy to całkiem skutecznie. Ludzie są po naszej stronie.

To niewielkie pocieszenie, a jednak pomogło. Czasami odnosiłam wrażenie, że mówię do wszystkich i do nikogo jednocześnie. Nigdy nie widziałam, żeby moje słowa odbijały się na twarzach publiczności, wywoływały pozytywne albo negatywne emocje. Słuchacze po prostu je wchłaniali. Czy przyswajali, czy nie – to inna kwestia.

Ponownie spojrzałam na telefon.

Brak odpowiedzi.

– Muszę ci coś powiedzieć, zanim dotrzemy na miejsce. – Mel odwróciła się w moją stronę. Strużka potu ciekła jej po policzku, połyskując na ciemnej skórze. Wyciągnęła rękę, by wyregulować nawiew klimatyzacji. – Dziś rano otrzymałam maila od szefa sztabu prezydent Cruz. Prześlą poprawki do twojego przemówienia. Nie jestem pewna, kiedy to nastąpi, być może będę więc musiała wrzucić je bezpośrednio na teleprompter.

Westchnęłam poirytowana, ale zupełnie się tym nie przejęłam. Musieli zdawać sobie sprawę z tego, że mnie wkurzą.

– Jeszcze go nie dopracowali? – zapytałam, bo nienawidziłam sytuacji, w których nie mogłam przećwiczyć nowego materiału i popracować nad sposobem mówienia. – Co to w ogóle za poprawki?

Mel wsunęła laptopa z powrotem do torby. Poobijana skórzana aktówka próbowała wypluć kilka przepełnionych folderów, by zrobić na niego miejsce.

– Zdaje się, że chodzi o wygładzenie kilku punktów. Wiem, że w tym momencie mogłabyś wyrecytować przemówienie przez sen, i to od tyłu, ale… Po prostu miej oko na teleprompter.

Wygłaszałam różne wersje tego tekstu setki razy w setkach różnych miejsc. Skupiało się na naturze strachu i w miarę łagodnym powrocie Psi do społeczeństwa. Zmiana wprowadzona w ostatniej chwili była znakiem, że coraz bardziej mi ufali. Może nawet wykorzystają mnie jesienią, podczas wyborów.

– W porządku – powiedziałam. – Ale…

Nagłość ruchu przykuła moją uwagę bardziej niż sama kobieta. Wyskoczyła z grupy ludzi stojących na poboczu po naszej lewej stronie, krzyczących przez megafony i machających jakimiś hasłami. Długie pasma siwych włosów, wyblakła koszula w kwiaty, niebieski skrawek materiału z białymi gwiazdkami przewiązany przez blade ramię. Mogłaby być czyjąś babcią, gdyby nie płonąca butelka, którą trzymała w dłoni.

Wiedziałam, że pędzimy i że musi mi się wydawać, ale czas ma to do siebie, że okręca się wokół człowieka, kiedy tylko chce, żeby ten coś zobaczył.

Sekundy zwolniły, tykając w rytm jej kroków. Usta kobiety się wygięły, pogłębiając surowe rysy twarzy. Uniosła butelkę wysoko nad głową i rzuciła ją w stronę SUV-a, krzycząc coś.

Jej niewielka ognista bomba uderzyła w asfalt i pękła z głośnym, ssącym sapnięciem. Momentalnie rozbłysła, pożerając ślady oleju i chemikaliów na autostradzie, i uderzyła w szybę z wystarczającą siłą i ciepłem, by szkło pękło z wysokim bolesnym jękiem.

Pas bezpieczeństwa naparł na moją klatkę piersiową, gdy samochód szarpnął w prawo. Wyciągnęłam szyję, żeby zobaczyć, jak szosa płonie złotem i czerwienią.

– Wszystko w porządku? – rzucił agent Cooper, wciskając gaz.

Mel i ja ponownie oparłyśmy się o siedzenia. Chwyciłam ręką drzwi, aby się uspokoić.

Przed nami jeden z radiowozów skręcił i włączył syrenę. Tłum protestujących rozbiegł się, znikając niczym banda tchórzy w pobliskim lesie bądź na polu.

– Jasna cholera – rzuciła Mel.

Wściekłość skręcała mnie od środka i szarpała z całych sił. Trzęsłam się pod wpływem adrenaliny. Ta kobieta mogła zranić innych protestujących, skrzywdzić Mel, agentów lub jednego z policjantów.Zabić ich.

Napięcie wgryzło się we mnie, nadając formę mojej wściekłości. Ostry, chemiczny smród palił w nos.

Tak łatwo byłoby wysiąść z samochodu i znaleźć tę kobietę. Złapać ją za włosy, cisnąć o ziemię, przytrzymać, aż pojawi się któryś z policjantów. Naprawdę łatwo.

Prąd z akumulatora samochodu przepływał w pobliżu w oczekiwaniu na mój znak. Myślicie, że to wystarczy, żeby mnie przestraszyć? Myślicie, że nikt wcześniej nie próbował mnie zabić?

Wielu próbowało. Kilku było blisko. Już dawno przestałam być bezbronną zwierzyną i nie pozwolę, by ktokolwiek ponownie mnie w nią zamienił. A już na pewno nie zrobi tego starsza kobieta bawiąca się z niefajnymi znajomymi w konstruowanie bomb.

Przez moje rozpalone myśli przebiło się jedno uspokajające słowo.

Nie.

Zmusiłam się do puszczenia drzwi. Zacisnęłam i rozluźniłam dłoń, by rozładować tkwiące w niej napięcie. To byłoby dokładnie to, czego oni chcieli. Wywołać reakcję, udowodnić, że jesteśmy potworami, które tylko czekają na odpowiedni moment, by zaatakować.

Ona nie jest tego warta. Żadne z nich nie jest.

Z pewnością nie jest ostatnią osobą, która będzie próbowała mnie skrzywdzić. Pogodziłam się z tym i byłam wdzięczna za ochronę, którą nam przydzielono. W moim życiu nie było miejsca dla duchów, tak żywych, jak i martwych. Ruby mawiała, że zasłużyliśmy na nasze wspomnienia, ale jesteśmy im winni wyłącznie miejsce w pamięci. Myślę, że doskonale wiedziała, co mówi.

Jechaliśmy dalej. Przeszłość najlepiej zostawić w mroku za sobą. W popiołach.

– Wszystko w porządku – odpowiedziałam, kiedy już miałam pewność, że odezwę się spokojnym głosem. – Nic się nie stało.

– Moim zdaniem to klasyczny przykład „coś się stało” – zauważyła roztrzęsionym głosem Mel.

– Masz swoje bezpośrednie zagrożenie – rzucił agent Cooper do partnera, nie spuszczając wzroku z drogi.

Odwróciłam telefon, który przez cały czas przyciskałam do nogi, ignorując puls dudniący mi w skroniach. Pomimo gumowej obudowy ekran zamigotał, gdy pojedyncza wiązka elektryczności wypełzła z mojego palca i zatańczyła tuż nad nim. Upuściłam go z powrotem na kolana, po cichu modląc się, by się włączył.

Cholera. Od tak dawna niczego nie zniszczyłam.

W końcu, po kolejnej sekundzie niepewności, ekran ponownie rozbłysnął. Przełknęłam suchość w gardle, gdy otwierałam tę samą aplikację tekstową co wcześniej. Moja wiadomość wciąż czekała na odpowiedź.

– Jeszcze niespełna dziesięć minut – przypomniał agent Cooper. – Jesteśmy prawie na miejscu.

Telefon zabrzęczał w mojej dłoni, aż podskoczyłam. Nareszcie…

Spojrzałam w dół, przesuwając palcami po ekranie, żeby wprowadzić hasło. Wątek się otworzył.

NIE MOGĘ SIĘ WYRWAĆ. PRZEPRASZAM. NASTĘPNYM RAZEM?

– Hej, wszystko w porządku? – Mel położyła mi dłoń na ramieniu i posłała łagodne, pytające spojrzenie.

Miałam głupią ochotę oprzeć głowę na jej ramieniu i zamknąć oczy, odciąć się od świata, przynajmniej dopóki nie dotrzemy do celu.

Musiała zobaczyć coś na mojej twarzy, bo szybko dodała:

– Czy powinniśmy przenieść imprezę? Albo przynajmniej opóźnić ją o kilka godzin? Sama niemal zeszłam na zawał, więc mogę sobie wyobrazić, jak ty się czujesz!

Uśmiech, który przykleiłam do twarzy, był tak szeroki, że aż bolał.

– Nie, nic mi nie jest. Naprawdę. Żadne przekładanie nie jest konieczne. Poza tym, jeśli to przesuniemy, możemy wracać w porze korków i spóźnić się na spotkanie w ambasadzie Japonii.

Ambasada ponownie otworzyła swoje Biuro Informacyjne i Centrum Kultury. Z tej okazji poprosiła mnie o zaprezentowanie filmu dokumentalnego Kenjiego Oty, amerykańskiego Psi o japońskich korzeniach. Powiedzieć, że byłam podekscytowana, to jak nic nie powiedzieć. Spotkałam Kenjiego tylko raz, przypadkiem, i od tamtej pory nie mogłam doczekać się kolejnej szansy na kontakt z kimś o podobnym pochodzeniu, kto na dodatek przeżył to samo co ja.

– Czy możemy przejrzeć harmonogram? – zapytałam. – Upewnić się, że wszystko ogarnęłam?

Mel ścisnęła uspokajająco mój nadgarstek.

– Jesteś niesamowita. Nie wiem, skąd bierzesz siłę, żeby sobie z tym radzić. Ale mówiłam poważnie. Mogę poprosić o opóźnienie całego wydarzenia.

Potrząsnęłam głową, a moje serce drgnęło na samą myśl o tej ewentualności. Gdyby tylko dyrektor do spraw komunikacji prezydent Cruz nabrał podejrzeń, że nie radzę sobie ze stresem, odsunąłby mnie od tej pracy.

– Nie ma takiej potrzeby. Mówię serio.

– No dobra – odpowiedziała i nieco się rozluźniła.

Zmiana terminu byłaby dla niej koszmarem. Sięgnęła do aktówki po folder z dzisiejszą datą i zaczęła przeglądać nasz plan podróży, wskazując godziny i odpowiadające im działania.

Wsunęłam telefon z powrotem do torby. Szukałam czegoś, co opanuje ciśnienie narastające w mojej klatce. Naciskało na żebra, jakby chciało mnie rozerwać i ujawnić bałagan panujący w środku.

Może powinnam była odpowiedzieć? A jeśli przeszkodziłabym mu w czymś ważnym?

– O dziewiątej trzydzieści dziekan cię przedstawi…

Następnym razem? Kusiło mnie, żeby wyjąć telefon i ponownie przeczytać wiadomość od Pulpeta. Upewnić się, że niczego sobie nie wyobraziłam. Mój umysł nie mógł przestać szeptać tych dwóch słów, nie chciał wykreślić tego znaku zapytania – tego małego pytajnika, który nigdy wcześniej nie pojawił się w naszych relacjach.

2

Kiedyś przez całe miesiące milczałam. Właściwie to nie wypowiedziałam ani jednego słowa przez ponad rok.

Stało się to przez przypadek – a właściwie nie przez przypadek. Długo starałam się to wyjaśnić, uzasadnić, dlaczego zamilkłam. Zupełnie jakby drut kolczasty, który otaczał obóz rehabilitacyjny, poranił mnie tak mocno w noc ucieczki, że wszystkie słowa po prostu ze mnie uciekły. Zrobiłam się pusta. Taka zimna. Wystarczająco słaba, by przylgnął do mnie szok.

W rzeczywistości niektórych rzeczy nie da się opisać słowami. Choćby wystrzałów rozbrzmiewających w nocy. Krwi cieknącej po plecach cienkich uniformów. Dzieci leżących twarzą do ziemi, powoli przysłanianych przez śnieg sypiący z ciemnego nieba. Uczucia dławiącej nadziei pojawiającej się w tej samej chwili, w której ucieka się przez ogrodzenie i zostawia innych na pewną śmierć.

Przez kilka kolejnych dni byłam po prostu… zmęczona. Niepewna. Słyszałam pytania i kiwałam głową. Kręciłam nią. Wymagało to ode mnie mnóstwa energii. Bałam się, że z ciemności panującej w mojej głowie wybiorę niewłaściwe słowa. Nie chciałam powiedzieć czegoś, co nie spodobałoby się chłopakom, którzy mnie uratowali.

W niemal każdej chwili, jaką spędzałam w ich vanie, wyobrażałam sobie jedną scenę. Otóż mówię im, że jestem głodna, zziębnięta lub ranna, a oni uznają mnie za ciężar, tak jak kiedyś zrobili to rodzice. A następnie się mnie pozbywają. Decydują się na to tak szybko jak w noc mojej ucieczki, kiedy uznali, że należy zabrać mnie ze sobą.

Ostatecznie nigdy mnie nie porzucili i po jakimś czasie zdałam sobie sprawę, że tego nie zrobią. Ale wtedy czułam się już komfortowo, biorąc do ręki wspólny zeszyt i dobierając w myślach słowa. Mogłam napisać dokładnie taką odpowiedź, jaką chciałam, bez niepotrzebnych błędów. Mogłam wybrać, co i kiedy chcę powiedzieć. Miałam kontrolę nad swoim życiem.

Problem polegał na tym, że stale wybierałam milczenie. Ciągle pozwalałam sobie na bezpieczne zanurzanie się w jego odmętach. Bolesne rzeczy ukrywałam, dzięki czemu nie musiałam ich omawiać i starać się, by mnie zrozumieli. Przeszłość nie wracała, żeby mnie zranić, bo o niej nie mówiłam. Wspomnienie śniegu, krwi i krzyków nie chwytało mojego serca w mroźny uścisk i nie grzebało w ciemnościach. Nie musiałam przyznawać się do strachu, głodu czy wyczerpania i martwić tym innych. Moje milczenie stało się rodzajem tarczy.

Czymś, czego mogłam użyć, żeby się chronić.

Czymś, za czym mogłam się ukryć.

To było lata temu. Świat poznał mnie jako osobę mówiącą, a nie jako cichą dziewczynkę z ogoloną głową i w zbyt dużych rękawiczkach. Pojawiałam się na ekranach telewizorów i występowałam przed tłumami. Moja poprzednia wersja stała się duchem zagubionym we wspomnieniach, których nie chciałam już pamiętać.

Słowa wydostające się z moich ust wydawały się brzmieć ciężej niż w ustach innych ludzi. Zbyt łatwo było wślizgnąć się z powrotem do tych wygodnych głębin wewnątrz mnie, w których panowała cisza. Zwłaszcza w dzień taki jak ten, kiedy dawka adrenaliny sprawiała, że nie mogłam doczekać się wystąpienia.

Teraz jednak nie potrafiłam się na niczym skupić, i to bez względu na to, jak bardzo się starałam. Stojący przede mną ludzie – ponad dwadzieścia rzędów – stali się niewyraźną mgiełką powoli poruszających się kolorów. Pogubiłam się też w tym, co mówił szpakowaty dziekan do spraw rekrutacji Penn State, tak jak wcześniej nie byłam w stanie nadążyć za grupą, którą oprowadzał po kampusie. Nawet jego ciemna skóra i niebieski garnitur rozmazywały się gdzieś na krawędzi mojego wzroku.

Stuknęłam jednym obcasem, uniosłam drugi, stuknęłam nim i podniosłam ten pierwszy, odreagowując w ten sposób nerwy związane z podróżą. Zamknęłam oczy w ciepłych promieniach słońca, ale równie szybko je otworzyłam, gdyż ujrzałam w myślach wściekłą twarz tamtej starej kobiety.

Powietrze było przesiąknięte wilgocią późnego lata, tak gęstą, że przysłoniła niebo jedwabistą powłoką. Włosy buntowały się, pęczniały pod spinkami, próbując wyślizgnąć się ze starannie ułożonego koka. Kropla potu spłynęła mi wzdłuż kręgosłupa, przyklejając bluzkę do skóry.

Mel chwyciła mnie za ramię, przy czym wbiła paznokcie w skórę. Momentalnie się ocknęłam i poderwałam na nogi, a świat wokół mnie ożył.

Nieliczne oklaski nie były nawet na tyle głośne, żeby odbić się echem od kolumn dużego budynku za nami, tego, który dziekan nazwał Dawnym Głównym. Nie był to dobry znak, jeśli chodzi o poziom zainteresowania publiczności, ale mogłam ją jeszcze do siebie przekonać. Bycie dziwolągiem oznaczało, że ludzie przez chwilę gapili się na ciebie z zaciekawieniem.

Przeszłam przez cień rzucany przez wieżę zegarową. Odchyliłam ramiona do tyłu, oblizałam zęby, aby usunąć z nich ewentualne ślady szminki, po czym uniosłam dłoń i pomachałam do zebranych.

Dziekan odsunął się od podium, które stanęło wraz z mównicą na tymczasowej platformie zbudowanej nad schodami prowadzącymi na duży trawnik. Kiwnął na mnie, okraszając ten gest zachęcającym uśmiechem. Zmusiłam się, by go odwzajemnić.

Nie potrzebowałam zachęty. Byłam przecież w pracy.

Skromne oklaski ucichły na rzecz muzyki, która gruchnęła z głośników stojących na trawie po obu stronach zejścia – domyśliłam się, że był to jakiś rodzaj pieśni bojowej. Czekając, aż słowa przemówienia załadują się na teleprompter, rzuciłam okiem na widownię. Upewniłam się, że nie patrzę bezpośrednio na grupę kamer telewizji informacyjnych ustawionych po prawej stronie schodów.

– Dzień dobry państwu – powiedziałam, chwytając dłońmi mównicę. Nienawidziłam swojego głosu, który w głośnikach brzmiał, jakby należał do małej dziewczynki. – To wielki zaszczyt być tu dzisiaj z wami. Dziękuję, dziekanie Harrison, za możliwość przekazania paru słów nowemu, niesamowitemu rocznikowi i zaproszenie mnie na święto związane z ponownym otwarciem tego wspaniałego uniwersytetu.

Szczerze wątpię, by chciał mnie tu widzieć. Mel organizowała takie wydarzenia na podstawie modeli populacji i wysyłała mnie tam, gdzie jej zdaniem mogliśmy uzyskać największy rozgłos medialny. Wyglądało na to, że zawsze wiedziała, w jaki sposób zagrozić komuś, by gromkie „nie” magicznie zamieniło się w „tak”.

Każde przemówienie starannie modyfikowano, aby pasowało do miejsca wygłoszenia. Te drobne poprawki na początku i końcu tekstu były jedynymi zmianami. Kiedy tylko poczułam się pewniej, przestałam trzymać się tak mocno mównicy. Przesunęłam wzrokiem po twarzach zebranych, próbując ocenić reakcje tłumu. Za rzędem reporterów, którzy bazgrali coś w notatnikach lub chowali się za telefonami, używanymi do robienia zdjęć, znajdowała się olbrzymia grupa ludzi reprezentująca niemal pełny przekrój wiekowy.

Rodziny i znajomi uczniów wypełnili tylne rzędy. Przed nimi siedzieli ludzie o dekadę starsi od typowych studentów pierwszego roku. Wszyscy próbowali zdobyć wykształcenie, z którego musieli zrezygnować, gdy większość uniwersytetów w szczytowym momencie paniki zbankrutowała.

Dostrzegłam też ludzi w moim wieku, a nawet trochę młodszych. Siedzieli tuż za reporterami, w koszulach z plakietkami wielkości kciuka, które przez cały czas musieliśmy nosić na wierzchu. Wiele zielonych, nieco mniej niebieskich, a jeszcze mniej żółtych, takich jak moja. I do tego, gdzieś pomiędzy nimi, białe.

Spojrzałam na mównicę, przerywając na chwilę przemowę, żeby zaczerpnąć powietrza. „Pustaki”. To słowo przemknęło mi przez myśl, równie niechciane, jak brzydkie. To byli ci, którzy wybrali – sami lub za namową rodziców – procedurę „leczenia”. To właśnie oni zdecydowali się na implanty chirurgiczne, aby wyłączyć i skutecznie zneutralizować zdolności, które nabyli na skutek OMNI.

– Naprawdę jesteśmy szczęściarzami – kontynuowałam. – Przetrwaliśmy wszystkie próby, jakie nasz kraj przechodził w ostatniej dekadzie. Zjednoczyły nas w sposób, którego nie dało się przewidzieć. Oczywiście sporo musieliśmy poświęcić. Jednak walczyliśmy i dzięki temu wiele się nauczyliśmy. Choćby tego, jak sobie ufać i jak wierzyć w przyszłość tego narodu.

Z lewego końca pierwszego rzędu rozległo się głośne, ostre kaszlnięcie. Było wystarczająco wyraźne, żeby przyciągnąć mój wzrok. Pociągnęłam łyk wody z oszronionej szklanki, którą postawiono przede mną.

Tuż za stojącym policjantem siedziało dwoje nastolatków. Dziewczyna o brązowej skórze wyciągnęła przed siebie długie nogi, częściowo ukryte pod żółtą jedwabną sukienką. Skrzyżowała je w kostkach, tuż nad sandałami na rzemyczkach. Przechyliła głowę na bok, a długi kucyk spleciony z kręconych czarnych włosów rozsypał się jej na ramieniu. Kocie okulary w metalicznej oprawce opadły na grzbiet nosa, odsłaniając rysy twarzy: gęste brwi i wysokie, ukośne kości policzkowe. Miała też, jak przypuszczałam, szeroko rozstawione oczy, ale nie byłam tego pewna, gdyż swoim przemówieniem skłoniłam ją do drzemki.

Poczułam irytację, kiedy jej usta rozchyliły się i wydmuchnęła powietrze.

Czy ja ci nie przeszkadzam?

Siedzący obok niej chłopak również mógł być w moim wieku. Stanowił takie studium kontrastów, że zatrzymałam na nim wzrok dobrą sekundę dłużej. Kasztanowe włosy wyróżniała garść dzikich, ledwo okiełznanych loków, zyskujących w ostrym słońcu rudawy odcień. Twarz miał co prawda szczupłą, ale rysy mocne, a linie tak wyraźne, że uwierzyłabym każdemu, kto powiedziałby mi, że zaprojektował tę twarz w swoim szkicowniku. Opalenizna barwiąca bladą skórę sprawiała, że oczy wydawały się płonąć jeszcze jaśniej. Spojrzał mi prosto w twarz, a jego niewiele mówiąca mina nie zmieniła się, dopóki kąciki ust nie opadły nagle w dół.

Wyprostowałam się i odwróciłam wzrok.

– Zdaję sobie sprawę, że wymagamy od Psi naprawdę wiele, ale musimy wyznaczać jakieś granice tym, którzy wydają się nieograniczeni. Społeczeństwo funkcjonuje tylko dzięki tym zasadom i dlatego wciąż musimy pracować nad znalezieniem drogi powrotnej na jego łono i nie naciskać zbyt mocno na rozwiązania, które mogą ten proces zakłócić.

Ta dziewczyna mogła już dawno wstać i wyjść, skoro była znudzona rozmową o swojej przyszłości. Mimo to ponownie spojrzałam w jej stronę. Miała na sobie zieloną plakietkę, a chłopak – żółtą.

Skupiłam całą uwagę na przemówieniu. Powoli docierałam już do końca. Tę część lubiłam najmniej: prosiłam w niej Psi o cierpliwość wobec tych, którzy się nas boją, a tych, którzy się nas boją, o próbę zrozumienia terroru, z którym mierzyliśmy się od pierwszych przypadków OMNI. To nie było uczciwe zestawienie, ale przygotowali je profesjonaliści. Co ja tam wiem?

Zająknęłam się, gdy na ekranie pojawiły się nieznane mi słowa.

– A kiedy zaczynamy wszystko od nowa, naprawdę ważne staje się docenienie przeszłości. Musimy uhonorować amerykańskie wartości.

To były te poprawki, o którym Mel wspomniała w samochodzie. Teleprompter zwolnił, dostosowując się do mojego tempa.

– Obejmuje to – przeczytałam – poszanowanie naszej konstytucji, podstawowego fundamentu wiary i wymogów obywatelskich naszej demokracji…

Słowa przewijały się, choć utknęły gdzieś w moim gardle.

Rząd tymczasowy przegłosował dziś i zatwierdził ustawę, która tymczasowo usuwa z list wyborczych wszystkich Psi, w tym osoby pełnoletnie. Ma to na celu zapewnienie im czasu niezbędnego do wyleczenia się z traumatycznych doświadczeń przed podjęciem niezwykle ważnych decyzji związanych z oddawaniem głosów. Chodzi również o to, aby mogli lepiej zrozumieć wagę i znaczenie tego świętego obywatelskiego obowiązku. To tylko środek tymczasowy, a sprawa zostanie ponownie rozpatrzona po listopadowych wyborach, tuż po zaprzysiężeniu nowego składu Kongresu.

Ramiona zaczęły mi drżeć, choć dłonie ponownie zacisnęły się na błyszczącej, drewnianej mównicy. Cisza przeciągała się, przerwana wyłapanym przez mikrofon stłumionym westchnieniem wiatru. Publiczność zaczęła się wiercić. Kobieta w drugim rzędzie w końcu przestała wachlować się programem wydarzenia i pochyliła do przodu, rzucając mi zaciekawione spojrzenie.

To nie mogła być prawda. Chciałam spojrzeć na Mel, aby zasygnalizować jej, że załadowano niewłaściwy tekst. Ktokolwiek uznał to za zabawny żart, zasłużył na łomot.

Słowa przewinęły się z powrotem. Były strasznie natarczywe.

Nie, to przecież… Psi zostali objęci bardzo rygorystycznymi przepisami dotyczącymi dowodów tożsamości. Musieliśmy również czekać do ukończenia dwudziestego pierwszego roku życia, by móc ubiegać się o prawo jazdy. Wygłosiłam wówczas przemówienie o tym, że warto na to zaczekać i jak ekscytujący będzie dzień, w którym wreszcie zostaniemy zarejestrowani jako wyborcy. Ja swój wniosek wypełniłam lata temu, razem z Pulpetem i Vidą. Nie chciałam zostać pominięta.

Ta zmiana musiała… Musiała mu jakoś umknąć. Jemu i innym Psi zasiadającym w radzie stworzonej przez tymczasową prezydent Cruz. Prawdopodobnie już to oprotestowali.

Poza tym, czy Mel nie powiedziała, że poprawki pochodzą bezpośrednio od szefa sztabu? Dlaczego wysłali je bez żadnego wyjaśnienia czy choćby słowa ostrzeżenia?

Ponieważ wiedzą, że ogłosisz to bez względu na wszystko, szepnął mały głosik w moim umyśle. Tak jak klepałaś wszystko, co do tej pory ci podsuwali.

Albo… ponieważ Rada Psi odmówiła ogłoszenia tej decyzji.

Tym razem obejrzałam się przez ramię. Tłum zaczął szemrać, wyraźnie zastanawiając się, co się dzieje. Mel nie podniosła się z krzesła, nie zdjęła okularów przeciwsłonecznych. Poruszyła rękami, żeby zachęcić mnie do odwrócenia się w stronę publiczności. Chciała, żebym kontynuowała.

Chłopak w pierwszym rzędzie, ten, którego obserwowałam wcześniej, zmrużył oczy i przechylił głowę na bok. Jego ciało napięło się w sposób, który sprawił, że zaczęłam się zastanawiać, czy przypadkiem nie udało mu się dostrzec słów widocznych na teleprompterze. A może po prostu usłyszał, jak serce wali mi w piersi?

Po prostu to powiedz, pomyślałam, obserwując słowa ponownie płynące po ekranie, a następnie zatrzymujące się. Obiecałam rządowi swoje wsparcie. Niezależnie od tego, czego będzie dotyczyć. Nie tylko się na to zgodziłam, ale też dlatego tutaj przyjechałam.

Powiedz to wreszcie!

To tymczasowe rozwiązanie. Obiecali przecież. Jedne wybory. Moglibyśmy im je darować. Sprawiedliwość wymagała czasu i poświęcenia, ale – jak dowiodły reparacje – najlepiej ją wywalczyć na drodze współpracy. Pracowaliśmy na rzecz przyszłości wszystkich Psi, a nie tylko tego jednego roku.

Paliło mnie gardło. Mównica drżała pod naciskiem moich dłoni. Nie rozumiałam, dlaczego to się stało. Dlaczego teraz – dlaczego akurat to ogłoszenie, a nie inne?

Po prostu to powiedz…

Mała dziewczynka – duch z przeszłości – powróciła, a jej dłonie w rękawiczkach owinęły się wokół mojej szyi.

Nie mogę. Nie tym razem. Nie to!

– Dziękuję za poświęcony mi czas – wykrztusiłam. – To był dla mnie zaszczyt przemawiać dzisiaj do was. Oczywiście życzę wam powodzenia, bo przecież rozpoczynacie nowy rozdział życia i…

Ekran telepromptera zgasł. Sekundę później pojawiła się pojedyncza linijka tekstu.

Ktoś chce cię zabić!

3

Roześmiałam się.

Oto wstrząsający koniec niedokończonej myśli, chwilowo zagłuszający uporczywy szum otaczających mnie głośników i elektroniki. Zszokowany chichot zwielokrotnił się, odbijając się od filarów Dawnego Głównego niczym pojedynczy pocisk pociągający za sobą grad kul.

Zaskoczenie rozeszło się po tłumie; widziałam to na ich twarzach, słyszałam w szeptach. Fale gniewu i rozgoryczenia nie pozwoliły mi ruszyć się z miejsca, a im dłużej tam stałam, bezużyteczna i milcząca, tym głębiej czułam się upokorzona.

Z pewnością ktoś żywiący urazę do Psi załadował fałszywy tekst do telepromptera zamiast przekazanego przez Mel nowego materiału.

Powiedz coś. Zareaguj.

Powinnam zdać sobie z tego sprawę w momencie, gdy na ekranie pojawił się komunikat dotyczący praw wyborczych. Wtedy jeszcze mogłam zakończyć wystąpienie w sposób możliwie naturalny. Zamiast tego zastygłam jak zupełny nowicjusz i naraziłam się na spekulacje nocnych programów informacyjnych. Niemal słyszałam, jak analizują moje milczenie, w kółko odtwarzają ten moment, pytają, czy na pewno wszystko ze mną w porządku.

Pochyliłam się do przodu.

– Jeszcze raz dziękuję. Miłego dnia! – wydusiłam z siebie.

Moje słowa, zamiast uspokoić tłum, tylko go wzburzyły. Nawet ta przysypiająca dziewczyna nagle usiadła, podwijając nogi pod siebie, i spojrzała na towarzyszącego jej ciemnowłosego chłopaka.

Dziekan ponownie podszedł do mikrofonu. Rzucił mi nerwowe spojrzenie.

– Cóż… dziękuję wszystkim. Zapraszam na słońce i poczęstunek.

Te trzydzieści sekund ciągnęło się dobre trzydzieści minut. Zagrożenie fałszywe czy prawdziwe, to nie miało znaczenia: koła zamachowe protokołu bezpieczeństwa zaczęły się kręcić. Agent Cooper szedł już w moją stronę, jego krawat trzepotał przy każdym szybkim kroku. Słowa na teleprompterze odbijały się w srebrnych soczewkach jego okularów przeciwsłonecznych, aż w końcu ktoś odciął zasilanie i wyłączył ekran.

Mężczyzna objął mnie ramieniem. Dla każdego, kto nas obserwował, wyglądało to tak, jakby po prostu wyprowadzał mnie ze sceny. Można było nie zauważyć, że agent Cooper przytulił mnie mocno do swojego boku, a wolną rękę trzymał zaledwie kilka centymetrów od kabury pistoletu. Słońce padało na rękaw jego ciemnego garnituru i parzyło wszędzie tam, gdzie mnie omiotło.

– Wszystko w porządku. Wszystko w porządku – powtarzał bez końca, gdy policjanci odwrócili się do pracowników uniwersytetu i zagrodzili im drogę na schody Dawnego Głównego.

Większość studentów i ich rodzin podniosła się już z krzeseł i krążyła dookoła, rozmawiając ze sobą lub szukając drogi do stołu z poczęstunkiem.

– Wiem – odpowiedziałam stanowczo, po czym trafiłam obcasem w dziurę w starej płytce chodnikowej, zapadając się w nią.

Zamiast pozwolić mi się uwolnić, agent Cooper szarpnął mną do przodu, przez co uszkodził mi but i zmusił do kuśtykania w stronę Mel.

– Zaczekaj tutaj – zadecydował. – Przyjdzie po ciebie Martinez. Ja skoczę po samochód.

To był element naszego protokołu bezpieczeństwa: ukrycie się w bezpiecznym miejscu do czasu zapewnienia transportu. Skinęłam głową, a agent Cooper ruszył w stronę parkingu, na którym zostawiliśmy wóz pod opieką reaktywowanej policji stanowej Pensylwanii i nowych federalnych sił policyjnych ONZ, tak zwanych Obrońców.

W niewielkiej odległości zauważyłam Martineza. Nie zmierzał w moim kierunku, za to przesłuchiwał wzruszającą ramionami pracownicę kabiny technicznej.

Za mną rozległ się głos Mel, co wyrwało mnie z odrętwienia.

– To niedopuszczalne! Poprosiłam cię o zapewnienie nam bezpieczeństwa, a ty co zrobiłeś?

Moje obcasy zastukały o chodnik, gdy obróciłam się i ruszyłam w jej stronę. Mel stała przy bladym pracowniku uniwersytetu, który bez końca kiwał głową, po prostu chłonąc jej słowa. Na twarzy kobiety malował się ledwo tłumiony gniew.

Ze względu na swoją pracę Mel nauczyła się akceptować pilne zmiany i przełączać między wieloma zadaniami w zależności od tego, z kim przebywała lub co robiła. Przy mnie odgrywała rolę trenerki, obrończyni, przewodniczki i opiekunki. Niekompetencja, zwłaszcza w kwestiach bezpieczeństwa, zawsze ją irytowała. Ta wpadka, w połączeniu z incydentem podczas podróży, wyprowadziła ją więc z równowagi.

– Wszystko w porządku – zapewniłam ją. – Po prostu ktoś szuka dymu…

– Nic nie jest w porządku! – warknęła Mel, a jej dłoń zacisnęła się na moim ramieniu. Zaciągnęła mnie za najbliższy filar, poza zasięg kamer. – Miałaś ogłosić zmiany dotyczące głosowania w wyborach! Właśnie dlatego nagrałam to wydarzenie prasie!

Cofnęłam się o krok, rozchylając wargi w poszukiwaniu odpowiednich słów.

– Powiedziałam im, że jesteś gotowa na przekazywanie ważnych informacji, ale jeśli tak nie jest… – zaczęła.

– Jestem! – Jakimś cudem otrząsnęłam się z szoku, który eksplodował w mojej głowie. – Serio, jestem gotowa. Po prostu to nie wyglądało jak… to nie było…

Racja.

Widząc rozczarowanie Mel, nie potrafiłam wykrztusić słowa. Upał tego dnia był koszmarny, ale ona zionęła lodem.

– To przyszło bezpośrednio z biura tymczasowej prezydent. Wybrali cię do ogłoszenia tego – wyjaśniła Mel.

– Dlaczego?

Wpatrywała się we mnie, jakbym mówiła w obcym języku.

Nie odwróciłam wzroku.

– Dlaczego wybrali akurat mnie? – sprecyzowałam.

Ktoś dotknął mojego łokcia, czym pozbawił mnie szans na uzyskanie odpowiedzi.

– Proszę pani? Tędy.

Mundury Obrońców wydawały się tak czyste i nowe jak sama formacja. Szara kurtka szczelnie przylegała do ciała, pozwalając na noszenie czarnego pasa z bronią prewencyjną i innymi elementami wyposażenia, w tym charakterystycznymi pałkami z hasłem wytłoczonym srebrnymi literami: „Dla wspólnego bezpieczeństwa”. Czerwona skórzana szarfa biegła od lewego ramienia do biodra, umocowana nad sercem za pomocą srebrnej odznaki.

Pracowałam w grupie fokusowej, która pomogła wybrać te mundury. Siedziałam właśnie obok szefa sztabu Cruz, kiedy model biorący udział w badaniu – prezentujący trzecią z pięciu opcji – wszedł do sali konferencyjnej. W mgnieniu oka znalazłam się przy drzwiach wyjściowych. Nadal nie rozumiałam, dlaczego widok tego konkretnego munduru tak na mnie zadziałał. To był dobry mundur. Wręcz fantastyczny. Nie było w nim nic złego, nawet jeśli kolory były…

Wzięłam głęboki oddech, spojrzałam na trzymającą mnie za łokieć Obrończynię i skinęłam głową. Podczas badania straszliwie się zawstydziłam, kiedy szef sztabu zapytał mnie o przyczynę takiej reakcji. Potem poczułam się totalnie zażenowana, gdy projektant wyjaśnił swoją koncepcję. Śmiałość karmazynu na tle szarości symbolizowała nadzieję na silniejszą, spokojniejszą przyszłość w kontraście do ponurej przeszłości.

Mundur był w porządku, podobnie jak ja, co potwierdziłam, głosując właśnie na to rozwiązanie.

Obrończyni ukryła pod hełmem schludny warkocz, miała też spaloną słońcem białą skórę i sztywną postawę. Wyglądała, jakby wcześniej służyła w jednostkach bojowych. Zapewne po dokonaniu oceny psychologicznej przeszła szkolenie z siłami pokojowymi ONZ. Teraz prowadziła nas naprzód z kontrolowaną pewnością kogoś, kto jest przyzwyczajony do wydawania rozkazów, a przynajmniej do ich wykonywania.

– Zaczekaj – zawołałam, próbując uwolnić rękę. Obrończyni zacieśniła uścisk, prowadząc mnie z powrotem w stronę Dawnego Głównego, po schodach i w kierunku głośników oraz podium. Wiedziałam, że Mel podąża za mną tylko dlatego, że słyszałam stukanie jej obcasów. – Agent Cooper powiedział…

– Nie teraz – uciszyła mnie ostrym tonem Mel, zatrzymując się obok.

Pomachała w stronę grupy Obrońców stojących wzdłuż krawędzi prowizorycznej sceny, usiłujących powstrzymać napór namolnych uczestników spotkania, którzy próbowali zrobić nam zdjęcia, oraz kilku reporterów wykrzykujących kolejne pytania.

– Co tymczasowa prezydent sądzi o zbliżających się wyborach? Czy widziała najnowsze sondaże?

– Mel, co możesz nam powiedzieć o plotkach dotyczących ponownego otwarcia siedziby Zgromadzenia Ogólnego ONZ na Manhattanie?

– Mel! Mel!

Zdając sobie sprawę, jak to mogło wyglądać, zbliżyłam się do Obrończyni. Starałam się zignorować natarczywe brzęczenie w mojej głowie. Głośniki wciąż szumiały przepływającym przez nie prądem, szepcząc coś, czego nie mogłam dosłyszeć.

Za to Mel usłyszałam aż nazbyt wyraźnie.

– Uśmiechnij się – wysyczała zza przyklejonego do twarzy uśmiechu.

Nie byłam w stanie.

Za zniecierpliwionymi, przepychającymi się ludźmi wykrzykującymi kolejne pytania wyłapałam spojrzenie chłopaka, którego widziałam wcześniej. Nie ruszył się z miejsca. Wciąż znajdował się przy swoim krześle i poczułam się, jakbym i ja zastygła w bezruchu. Zmarszczył brwi, gdy jego spojrzenie oderwało się ode mnie i skupiło na wysokim Obrońcy przedzierającym się przez tłum.

Towarzysząca mi kobieta pociągnęła mnie w dół schodów. Nie do tyłu, lecz w stronę tłumu.

– Dlaczego tam idziemy? – zapytałam.

Szybciej byłoby ruszyć w przeciwnym kierunku, podążając tą samą drogą, którą agent Cooper ruszył za Dawny Główny.

– Zmienił się protokół bezpieczeństwa – mruknęła.

Jej ciemny warkocz lśnił od wilgoci.

W każdym człowieku kryje się coś, co nagle ożywa – budzi się, jak sądzę – kiedy ten staje twarzą w twarz ze śmiercią i ledwo jej unika. Nagle ma się wrażenie, że jakiś nieuświadomiony system alarmowy włączył się w umyśle. Nie dzwoni jednak jak szalony, gdy zauważy zagrożenie. Nie zawsze przyśpiesza bicie serca. Czasami nie ma na to czasu.

Można nazwać to instynktem, intuicją lub dowolnie inaczej, ale kiedy zaczyna działać, już nigdy się nie wyłącza. A kiedy zaczyna bić na alarm, czujesz jakby warstwę ładunku elektrostatycznego sunącego po skórze.

Powinnam to wiedzieć. Znałam to uczucie od dnia, w którym na środku autostrady I-495 przypadkowo uszkodziłam samochód należący do mojej rodziny. Od momentu, w którym rozpędzona ciężarówka wjechała w nasz wóz od strony pasażera. Ten alarm uratował mnie jeszcze wielokrotnie. Na tyle często, bym nie pozwalała sobie na jego zignorowanie. Jak zawsze powtarzała Vida, są chwile, w których trzeba posłuchać przeczucia i powiedzieć zwykłej beztrosce, żeby się odpieprzyła.

Tyle że niełatwo jest zrobić to przy włączonych kamerach. Nie chciałam dać nikomu satysfakcji, pokazać, że się czegoś boję. Nie miałam zamiaru choćby się wzdrygnąć.

Ale… nie chodziło tylko o uczucie niepokoju. Nowe, jeszcze słabe wibracje przeszyły powietrze, łaskocząc krawędzie mojego ucha, jęcząc i paląc.

W chaotycznym tłumie poruszającym się wokół mnie dostrzegłam dziewczynę w nagietkowej sukience. Wyciągnęła rękę i chwyciła chłopaka za ramię, żeby wskazać na coś za mną.

Obejrzałam się za siebie w poszukiwaniu tego, na co patrzyli. Wibracje przybrały na sile, wtapiając się w szum głośników.

– Powinniśmy pójść inną drogą – szepnęła Mel do kobiety. – Unikać tłumu.

Tak, powinniśmy. Uczestnicy spotkania zablokowali wejście, a tym samym wyjście prowadzące poza barierki. Upał zaś przyniósł smród potu i skoszonego trawnika, pozostawiając palący posmak w moich ustach.

Odwróciłam się ponownie w poszukiwaniu drogi prowadzącej w stronę Dawnego Głównego, a także agenta Martineza, który gdzieś zniknął. Ale gdy tłum się przerzedził, tylko jedna postać wciąż zmierzała w naszą stronę. Obrońca, którego mundur wydawał się nieco zbyt ciasno opinać szerokie ramiona. Pot lśnił na jego jasnej twarzy i choć opuścił głowę, to wciąż na mnie patrzył. Skupił wzrok o sekundę za długo. Zanim zdążyłam go wskazać, był już przy mnie.

Wystarczająco blisko, żebym mogła zobaczyć swoją twarz odbitą w jego błyszczącej odznace.

Wystarczająco blisko, żebym mogła zobaczyć brak srebrnych liter na jego pałce.

Wystarczająco blisko, żebym mogła zobaczyć wolną rękę wsuwającą się do kieszeni munduru. Śmiercionośny kształt broni, po którą właśnie sięgał.

Nie myślałam. Nie krzyczałam. Starsza kobieta z autostrady, zwłaszcza jej twarz, przemknęła mi przez myśl i moje ramię błyskawicznie się uniosło, a palce wystrzeliły do przodu. Znalazły się na tyle blisko mężczyzny, że niemal dotknęły końca jego pałki. Zacisnął zęby, a jego oczy zwęziły się z nienawiści. Wyciągnął pistolet z kieszeni i skierował w stronę mojego serca.

Wystrzeliłam pierwsza.

Sięgnęłam po energię z szumiących prądów w powietrzu, wiążąc ją w pojedynczą nić elektryczności i wyrzucając przed siebie. Wycelowałam w jego klatkę piersiową, chcąc nadać uderzeniu wystarczającą siłę, by zwalić go z nóg, ale…

– Nie! – rozległ się czyjś okrzyk, a Obrońca, kimkolwiek był, uniósł pałkę, by zasłonić się przed ładunkiem.

Była drewniana, a przynajmniej powinna być drewniana, jednak nitka światła otoczyła ją trzeszczącą aureolą i eksplodowała, więżąc faceta w pułapce wściekłej mocy.

– Co ty zrobiłaś? – krzyknęła Mel. – O Boże, co ty…

Ale nawet jej głos zaginął w ryku głośników, które wybuchły falą grzmotów i ognia.

4

Zapanowała cisza. I wszędzie unosił się dym.

Wszedł głęboko w moje płuca, wypychając z nich powietrze. Żar ugrzązł we mnie, kłębiąc się, aż byłam pewna, że oddzieli skórę od mięśni, a mięśnie od kości.

Następnie pojawił się ból.

Panika rozkwitła w mojej czaszce. Rozgrzane do białości powietrze i olbrzymie ciśnienie zwaliły mnie z nóg w chwili, gdy Obrońca zniknął w strumieniu spalonego plastiku i metalu. Ogień objął mu mundur i włosy, oklejając go niczym druga skóra. Pochłonął go w całości. A ja odlatywałam – pękała mi głowa, a przed oczami zrobiło się ciemno, tak ciemno, tak bardzo ciemno.

Nie byłam w stanie zaczerpnąć kolejnego oddechu, którego desperacko pragnęła klatka piersiowa. Nie mogłam się ruszyć. Nerwy wyły, krzyczały i szarpały się, ale ciśnienie, to paskudne ciśnienie przygniatające do ostrego, nierównego bruku, próbowało mnie zmiażdżyć.

Wszędzie unosił się dym. Jego wstęgi rozlewały się nade mną, omiatając otwarte rany na ramionach i klatce piersiowej. Prawe ramię utknęło pod blachą, która spadła gdzieś z góry. Próbowałam podciągnąć rękę do siebie, ale zahaczyłam nadgarstkiem o coś ostrego. Stłumiłam szloch.

Myśl… Myśl!

Mel. Gdzie stała Mel?

Wykręciłam się najdalej, jak się dało, choć metalowa krawędź wgryzała się w skórę. Nie mogę tu zostać… Nie powinnam tu zostać…

Ktoś chce cię zabić.

Ktoś chce cię zabić.

Bomba.

– Przestań – wydusiłam z siebie. – Przestań!

Takie zachowanie było sprzeczne z każdym podszeptem instynktu, każdym głosem w mojej głowie. Krzyczał on, żebym czym prędzej się uwolniła, żebym walczyła, żebym oddychała, tymczasem zrezygnowałam z szamotaniny z blachą. Zmusiłam się, by wciągnąć płonące powietrze do płuc, zaczerpnąć każdy bolesny haust, jaki mogłam zaczerpnąć. Spróbować się uspokoić.

Nie udało się. Obrońcy, Mel, chłopak, teleprompter, zielona trawa, wszystko to wirowało mi przed oczyma. Próbowałam połamanymi paznokciami podważyć blachę, która przytrzymywała mnie w miejscu. Oddychałam, żyłam – a kiedy ciemność próbowała mnie dopaść, wyrwałam się jej. W końcu udało mi się przed nią uciec. Nie mogłam tu umrzeć. Musiałam żyć.

Trzeba im pomóc.

Jęcząc głośno, wygięłam plecy w łuk i wsunęłam kolana pod ciężar, który na mnie spadł. Następnie spróbowałam odepchnąć go nogami.

Dopiero gdy poczułam szorstki dywan ocierający się o policzek, zdałam sobie sprawę, co to było: fragment sceny, którą ustawili na potrzeby mojego wystąpienia.

Podważyłam ją ponownie i tym razem zsunęła się ze schodka, zostawiając mi wystarczająco dużo miejsca, bym podciągnęła obie ręce do klatki piersiowej. Potem z powrotem na mnie runęła.

Po chwili zaś wszystko naraz – ciśnienie, ciężar, ciemność – ustąpiło.

Blacha zadrżała, gdyż ktoś próbował ją podnieść. Widziałam tylko sylwetkę, ale kiedy światło słoneczne na chwilę przygasło, dostrzegłam również twarz.

To był ten ciemnowłosy chłopak.

Gdy tylko ucisk ciężaru zelżał, odczołgałam się do tyłu. Z wyraźną ulgą chłopak opuścił metalowy podest z powrotem na schody, wzbijając w powietrze kolejną chmurę kurzu.

Krew napłynęła mi do uszu i poczułam ból w zdrętwiałych nogach. Przetarłam dłonią piekące oczy. Popiół zawirował w powietrzu jak gwałtowna burza śnieżna i przez sekundę nic nie widziałam – jakbym znajdowała się w jakimś innym miejscu, przerażona, wychłodzona, słaba.

Krzyk uwiązł mi w gardle.

Chłopak z błyszczącymi oczyma objął mnie ramieniem i pomógł wstać, zanim jeszcze zdążyłam poczuć nogi. Trzymał mnie jednak na tyle mocno, że gdy kolana się pode mną ugięły, ledwie pochyliłam się do przodu. Potrząsnął mną słabo, zapewne próbując zwrócić moją uwagę na siebie.

Ale patrzyłam za niego.

Mel.

Wyglądały jak buciki lalki rozrzucone po pokoju w wyniku dziecięcego napadu złości. Jeden stał na stopniu pode mną, jakby po prostu go zsunęła, zanim ogarnął ją żar eksplozji. Obrońcy – kobieta, która nas prowadziła, oraz mężczyzna z bronią – leżeli martwi tuż obok, a szary materiał ich mundurów wciąż jeszcze się tlił.

Wybuch zerwał trawę, pozostawiając po sobie wzburzoną ziemię i cegły. Kilku pracowników uniwersytetu i reporterów, najwyraźniej ciężko rannych, próbowało wyczołgać się z terenu ogarniętego ogniem. Mieli zwęglone nie tylko ubrania, ale i skórę.

Podskoczyłam, gdy jakaś postać przedarła się przez zasłonę dymu, przeskakując przez zniszczone ogrodzenie. Potknęła się po paru krokach. Miała podartą sukienkę i krew spływającą po podudziach, twarz zaś pustą, jakby eksplozja spaliła wszystkie jej myśli. Nie pojawił się na niej żaden grymas, gdy spojrzała na odcięte ramię, które trzymała w drugiej ręce.

Ludzie uciekali w chaotycznej masie, tratując rozbite kamery i cudem tylko unikając rozdeptania ciał, a także wpadnięcia na rannych i tych, którzy udzielali im pomocy. Leżący na ziemi, nawoływali i pokrzykiwali. Dzieci. Rodzice. Dziadkowie. Policja. Obrońcy. Krew, wszędzie krew. I dym – tak dużo dymu.

To była tylko jedna iskra.

Zwykłe uderzenie mocy. Nie mogło tak urosnąć ani przeskoczyć do głośników, bo zbyt dobrze panowałam nad swoimi umiejętnościami. Odwróciłam się w stronę miejsca, w którym powinna znajdować się kabina techniczna. Tam gdzie widziałam agenta Martineza.

Poczułam jakiś ciężar na ramionach. Moje oczy zalały się łzami, gdy chłopak zasłonił mi widok. Jego usta poruszały się, ale nie byłam w stanie zrozumieć słów. Dobiegały z daleka, jakby krzyczał do mnie pod wodą.

– Cofnij… rozumiesz…?

Zdał sobie sprawę, że go nie słyszę, kiedy wreszcie go usłyszałam. Wzdrygnęłam się, próbując się cofnąć. Serce waliło mi tak mocno i szybko, że wzrok zaszedł mgłą. Chwycił mnie, tym razem muskając ręką moją twarz i zmuszając do ponownego spojrzenia w swoją stronę.

Szalejące w moim umyśle uczucie paniki i strachu osłabło tylko na chwilę. Chłopak znów coś powiedział. Dwa słowa. Nie mogłam stwierdzić, czy rzeczywiście go słyszę, czy też wyobraziłam sobie ten głęboki i chrypiący głos:

– W porządku? Wszystko OK?

Nie straciłam słuchu, ale jego słowa zagłuszał jęk dochodzący zewsząd i znikąd.

– W porządku? – krzyknął centymetry od mojego ucha. – Nic ci nie jest?

Przytaknęłam, bo żyłam. Skinęłam głową, ponieważ był to jedyny ruch, na jaki zgodziło się moje ciało. Nic nie było w porządku.

Nie mogłam nawet zacząć płakać: z oczu już dawno płynęły gorące łzy, oczyszczając twarz z piasku i popiołu. Mój mózg nie był w stanie pogrążyć się w smutku.

Ponownie złapał mnie na ramię i pociągnął za sobą po schodach. W stronę ciał.

Próbowałam się zatrzymać, wrócić do bezpieczeństwa oferowanego przez Dawny Główny. Nic tu nie miało sensu. Eksplozja. Obrońcy. Ten nieznajomy – od dziecka unikałam nieznajomych, więc dlaczego jemu zaufałam? Mógł być w to zamieszany! Mógł… mógł wywołać tę eksplozję.

Ty to zrobiłaś, szepnął głos. Straciłaś nad sobą kontrolę.

Potrząsnęłam głową, by go zagłuszyć. Nie udało mi się, choć dobrze znałam swoje możliwości.

Uświadomienie sobie tego nieco mnie uspokoiło, wprowadzając spokój w umyśle. No właśnie. Znam swoją moc.

Nie ja spowodowałam ten wybuch. Wpadnięcie w panikę i rozważanie tej przerażającej ewentualności nie przyniesie mi niczego dobrego. Zacisnęłam szczęki, by zapanować nad drżącymi rękami.

Plan: Dotrzeć do samochodu. Znaleźć Coopera. Odjechać stąd, zabierając każdego, kto potrzebuje pomocy.

Skup się!

Chłopak puścił mnie, gdy poczuł, że się szarpię. Wyprostowałam się i spojrzałam na niego.

– Tam nie jest bezpiecznie! – krzyknął.

– Bez jaj! – odparłam. Wskazałam kierunek, w którym znajdował się parking, gdzie zostawiliśmy SUV-a. – Samochód!

Jego przybrudzona sadzą twarz zmieniła się, intensywne spojrzenie ustąpiło miejsca zaskoczeniu. Szybko się z niego otrząsnął i pozwolił powrócić minie pełnej determinacji. Skinął głową i gestem zachęcił, abym przejęła prowadzenie.

Odwróciłam się. Dziewczyna, którą widziałam z nim wcześniej, pojawiła się znikąd, jej żółta sukienka jaśniała wśród dymu. Miała poparzone prawe przedramię, jakby podniosła je, żeby osłonić się przed wybuchem. Krzyknęła coś do chłopaka, który odwrócił się za siebie.

W kierunku miejsca eksplozji zbliżała się grupa umundurowanych policjantów i przerażonych gapiów. Niektórzy z ocalałych padli na kolana, unosząc ręce; inni rzucili się na oślep do przodu, w kierunku karabinów niesionych przez gliniarzy. Znajdujący się wśród nich Obrońcy wyciągnęli pałki, ale większość próbowała zająć się rannymi.

Pierwsza kula trafiła w tlące się szczątki głośnika na kilka milisekund przed tym, jak trzask wystrzału rozerwał powietrze.

Dziewczyna w żółtej sukience uskoczyła w prawo. Chłopak sięgnął do tylnej części dżinsów, lecz zdał sobie sprawę, że to, czego tam szukał, zniknęło. Bez słowa odwrócił się bokiem i gestem nakazał mi zrobić to samo.

Przez chwilę myślałam, że próbuje pokierować mój wzrok, ale nie – znałam tę sztuczkę. Vida nauczyła mnie jej lata temu, zanim nowy rząd przejął władzę w kraju.

Odwróć się bokiem, żeby napastnikowi trudniej było cię trafić.

W oddali błysnęło po raz kolejny. Tym razem kula trafiła tuż obok mojej stopy, odłupując kawałek chodnika. Odłamek przeciął mi skórę goleni, przez co prawie upadłam.

Chłopak rozejrzał się po schodach, aż jego wzrok padł na inny, mniejszy fragment sceny, który również wyleciał w powietrze podczas eksplozji.

Rzucił się w jego kierunku i płynnym ruchem podniósł, żeby zasłonić się przed kolejnym pociskiem.

To przez dym. Nie wiedzieli… nie widzieli, do kogo strzelają.

– Stójcie! – krzyknęłam. To słowo po opuszczeniu mojego zachrypniętego gardła zabrzmiało niezwykle surowo. – Nie strzelać! Nie strzelać!

Strzały rozbłysły wśród dymu. Ostatni głośnik eksplodował, zamieniając się w deszcz czarnych odłamków, które spadły na mnie i pocięły moje ciało. Szybko i głęboko.

– To ja! – zawołałam. – Suzume!

Chłopak pchnął mnie na ziemię i jęknął, gdy blacha przyjęła siłę uderzenia kolejnych pocisków. Wyginała się w naszą stronę, aż znalazła się o włos od jego twarzy.

– Oni nie wiedzą – powiedziałam, siłując się z nim. – Myślą, że to zamachowiec. Że wziął mnie za zakładnika.

Nieznajomy najwyraźniej mnie nie zrozumiał, dlatego uznałam, że powinniśmy jak najszybciej znaleźć Coopera lub Martineza.

– Wiedzą, że to ty! – huknął nagle, jakby chciał mieć pewność, że go usłyszę.

Pokręciłam głową, a krew eksplodowała mi w ustach. Najwyraźniej ugryzłam się w język. Oddychał ciężko, kilka centymetrów od mojej twarzy; na każde jego sapnięcie odpowiadałam własnym. Nie napierał na mnie, ale czułam jego ciepło. Kropelki potu, nie wiem czyje, spływały po mojej klatce piersiowej.

On się myli, pomyślałam. On nie rozumie…

– Ufasz mi?! – krzyknął. – Możesz biec?

Co mówił na ten temat protokół? Jak postąpiłaby Mel?

– Powinniśmy zaczekać! – odpowiedziałam. – Zaraz sobie uświadomią, że nie stanowimy zagrożenia.

– Nie ma mowy! – ryknął mi do ucha. – Nie chcę tu umrzeć! A ty?

Też nie.

Nie wiem, skąd pojawił się ten głos, ten sam, który wyszeptał ostrzeżenie z telepromptera wewnątrz mojej głowy: Ktoś chce cię zabić. W ciągu zaledwie kilku sekund zmieniło się ono w zupełnie inne słowa, wijąc się i szeleszcząc jak wąż zrzucający skórę. Oni cię zabiją.

Ktoś próbował to zrobić i nie miałam zamiaru bezczynnie czekać, aż spróbuje po raz kolejny. Nie planowałam zginąć przez czyjąś pomyłkę.

Chcesz tu umrzeć?

Spojrzałam na chłopaka.

Ścisnął moje ramię, jakby mnie zrozumiał. Potem pobiegliśmy w stronę samochodu.

Kanonada huczała za nami jak fala oceanu próbująca dopaść nasze nogi. Dziewczyna w żółtej sukience pojawiła się wśród dymu i na nasz widok otworzyła szeroko oczy. Dała znak, żebyśmy ruszyli za nią, krzycząc coś, czego nie usłyszałam, ale chłopak owszem. Spojrzał na mnie, po czym skinął w jej kierunku głową.

Odwzajemniłam skinienie i podążyłam drogą, którą nam utorowała, przepychając się przez przerażonych świadków eksplozji i pracowników uniwersytetu, stojących na górnych schodach. Dopiero wtedy przestali do nas strzelać. Chłopak porzucił powyginany płat metalu, którym nas osłaniał.

Co się dzieje?

Jakaś ręka wyciągnęła się, by mnie złapać, ale ześlizgnęła się po piasku i sadzy pokrywających moje ramię.

Co się dzieje?

– …ój! Zatrzymaj się… ume!

Samochody policyjne i wozy strażackie wpadły na trawnik przed Dawnym Głównym, ich światła migały. W ciągu paru chwil otoczyły strefę zniszczeń.

Przyjechały, żeby pomóc. Spróbują zapanować nad sytuacją. Wreszcie jakiś protokół zadziałał. Przeszukają teren, upewnią się, że nic nam nie grozi. Pomogą rannym. Znajdą odpowiedzialnego za tę tragedię.

To musiała być bomba. Zniszczyła głośniki po obu stronach sceny i rozwaliła kabinę techniczną. Uświadomiłam sobie, że to nie była jedna eksplozja. To były trzy wybuchy oddzielone od siebie o nie więcej niż kilka sekund.

Trzy detonacje, ten sam mroczny głos szepnął mi do ucha. A może potężny ładunek prądu elektrycznego przepływający przez przewodnik?

Mój żołądek zaburczał, zabuzowała w nim żółć. Teraz, gdy służby przybyły z odsieczą, jest tylko kwestią czasu, byśmy dowiedzieli się, kto stał za tym wszystkim – i czy miało to związek z ostrzeżeniem na teleprompterze.

Ruszyliśmy za falą uciekających gości oraz przerażonego personelu aż do punktu, w którym zderzali się z linią Obrońców wyłapujących ich i odprowadzających w bezpieczne miejsce. Odetchnęłam na ich widok i poczułam lekką ulgę.

Jednak zamiast podążać w kierunku linii bezpieczeństwa tworzonej przez ludzi w szarych mundurach, moi towarzysze skręcili za róg Dawnego Głównego i popędzili ku jego przeciwnej stronie.

Zwolniłam kroku, choć ludzie trącali mnie ze wszystkich stron. Dziewczyna jako pierwsza zauważyła, że zostałam w tyle, i kazała chłopakowi iść dalej, po czym wróciła po mnie. Na jej umazanej sadzą twarzy malowało się niedowierzanie.

– Serio?! – krzyknęła. – Mam cię nieść?

Obrońcy przybyli, żeby nam pomóc. Spojrzałam na nią, a potem na nich. Najwyraźniej kilku z nich nas zauważyło, bo coś wskazywali i krzyczeli w naszym kierunku.

Obrońcy przybyli, żeby pomóc.

Srebrne, lśniące słowa. Obietnica, a zarazem przysięga, którą złożyli. Dla wspólnego bezpieczeństwa.

Ale to Obrońca poprowadził mnie wraz z Mel w stronę głośników. To Obrońca wyciągnął pistolet z kieszeni, choć zakazano im noszenia broni.

Nie miałam czasu się zastanawiać. Po prostu ruszyłam za dziewczyną. Długie nogi pozwoliły jej mnie wyprzedzić i po chwili dogoniła swojego przyjaciela. Przycisnęłam podbródek do klatki piersiowej i kulejąc, sunęłam za nimi tak szybko, jak tylko byłam w stanie.

Fontanna znajdująca się na tyłach Dawnego Głównego, przebudowana i dedykowana pamięci Utraconego Pokolenia, tryskała wesoło wodą, jakby nic się nie stało. Ta strona budynku wydawała się pusta. Samochody, które zapychały niewielkich rozmiarów parking, stały porzucone, choć w kilku z nich pracowały silniki, a drzwi stały otworem. Z jednym wyjątkiem.

Może powinno mnie to zaalarmować, ale poczułam zbyt wielką ulgę, żeby się nad tym zastanawiać. Ruszyłam w stronę naszego SUV-a, zauważając przy okazji, że w wyniku ataku tamtej starszej kobiety straciliśmy przednie reflektory, a kołpaki się stopiły.

Chłopak próbował złapać mnie za ramię, ale się uchyliłam. Puls przyspieszył, gdy prawie uderzyłam w bok wozu. Przez przyciemniane szyby dostrzegłam agenta Coopera.

Zaczęłam walić w szybę od strony pasażera, żeby zwrócić jego uwagę.

– Cooper! – krzyknęłam. To nie było do niego podobne. Przez wszystkie lata nigdy nie widziałam, by siedział aż tak nieruchomo. – Agencie Cooper!

Przeszywający wizg w moich uszach stawał się coraz głośniejszy, rosnąc wraz z pulsem. Obiegłam samochód dookoła. Przez rozbitą szybę po stronie kierowcy i dziurę w przedniej szybie zobaczyłam odbicie moich towarzyszy, a dopiero potem agenta Coopera. Wisiał na zapiętym pasie bezpieczeństwa, a krew wciąż kapała mu z czoła i zbierała się w miejscu, w którym okulary przeciwsłoneczne zsunęły mu się na kolana. Jedno ze szkieł było roztrzaskane.

Sięgnęłam do środka, kalecząc sobie ręce o postrzępione szczątki szyby. Chwyciłam go za ramię i krawat, po czym odskoczyłam, gdy poczułam ciepłą krew. Lewa strona jego czaszki rozpadła się, odsłaniając białą kość i różowe plamki tkanki miękkiej.

Ostatnia iskierka mojego opanowania zgasła i ponownie otoczyła mnie ciemność. Błyskawicznie zalała umysł i oczy. Wiedziałam, że krzyczę, bo czułam ból w gardle. Potem na środku dłoni zebrało się ciepło, a silnik samochodu ożył. Ocalały reflektor rozbłysnął, oświetlając asfalt przed sobą. Głuchy, tępy dźwięk klaksonu w końcu przebił się przez wycie przeszywające moje uszy.

Co tu się, do cholery, dzieje?

Powietrze za mną zadrżało. Odwróciłam się i machnęłam łokciem, próbując trafić chłopaka w klatkę piersiową. Nie mogłam pozwolić sobie na czyjś dotyk, nie z ładunkiem z akumulatora przepływającym przez moje zmysły, dającym mi moc i kontrolę nad sytuacją, której jeszcze przed chwilą nie miałam.

Czyjaś ręka chwyciła mnie za głowę i odciągnęła od samochodu. Zahaczyłam stopą o nierówną nawierzchnię i się zachwiałam. Gumowa rękawica wplątała się w moje włosy i boleśnie przesunęła po skórze głowy.

Wrzasnęłam ponownie, uderzając w osobę stojącą za mną. Ładunek zakręcił się nad moimi knykciami, wystrzelił spomiędzy palców i przeszył powietrze. Trafił napastnika prosto w grubą płytę piersiową czarnego kombinezonu. Wszystko, od hełmu po podeszwy butów, było pokryte grubą gumową powłoką, przypominającą oponę.

Impuls rozbłysnął na biało, gdy napotkał opór pancerza i rozszedł się w powietrzu w poszukiwaniu kolejnego przewodnika.

Cholera. Nie miał na sobie niczego elektrycznego, co mogłabym wykorzystać, nawet komunikatora w uchu. Cholera!

Moje ciało szybciej od umysłu zorientowało się, co powinnam zrobić. Zwiotczałam, jakbym właśnie zemdlała. Asfalt ocierał się o moje nogi, szarpiąc łydki, ale szok wywołany tym jednym ruchem wystarczył, żeby mężczyzna rozluźnił uchwyt.

Zamachnęłam się nogą tak, że trafiłam go stopą w kostkę. Na granicy mojego wzroku pojawił się chłopak. Wyłonił się z boku samochodu z małym pistoletem w garści. Napastnik stracił równowagę, a wtedy pochyliłam się i uderzyłam go pięścią raz, dwa, trzy razy w gardło.

– Padnij!

Rzuciłam się w lewo, gdy rozległ się pierwszy strzał. Gość cofnął się, przyciskając dłoń do miejsca, w którym jego gumowa kamizelka przyjęła kulę. Twarz chłopaka była całkowicie pozbawiona emocji, gdy przesunął lufę o nie więcej niż kilka centymetrów i wystrzelił ponownie.

Co tu się dzieje, do diabła?