Laleczki z Green Mill - Sergiusz Urbanowicz - ebook

Laleczki z Green Mill ebook

Sergiusz Urbanowicz

0,0

Opis

Lekki kryminał z nutą angielskiego humoru, którego akcja rozgrywa się w malowniczej miejscowości Green Mill, położonej na wysokim klifowym wybrzeżu, gdzieś w wyimaginowanej rzeczywistości, miejscu i czasie. Zdarzyło się, że małe miasteczko, którego mieszkańcy doskonale się znają, nagle staje się areną dramatycznych wydarzeń, wywracających ich ustabilizowane i proste życie do góry nogami! Pojawia się mroczna i okrutna siła, siejąca postrach i śmierć. Czy mieszkańcy będą w stanie jej sprostać?…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 404

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Sergiusz Jan Urbanowicz

Laleczki z Green Mill

Projektant okładkiMateusz Urbanowicz

© Sergiusz Jan Urbanowicz, 2021

© Mateusz Urbanowicz, projekt okładki, 2021

Lekki kryminał z nutą angielskiego humoru, którego akcja rozgrywa się w malowniczej miejscowości Green Mill, położonej na wysokim klifowym wybrzeżu, gdzieś w wyimaginowanej rzeczywistości, miejscu i czasie. Zdarzyło się, że małe miasteczko, którego mieszkańcy doskonale się znają, nagle staje się areną dramatycznych wydarzeń, wywracających ich ustabilizowane i proste życie do góry nogami! Pojawia się mroczna i okrutna siła, siejąca postrach i śmierć. Czy mieszkańcy będą w stanie jej sprostać?…

ISBN 978-83-8273-267-2

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

1

Zdezelowany bateryjny Renault’Bat5 w kolorze rozwodnionej zielonej herbaty, zjechał po stromym bruku ulicy Pochyłej, zatrzymując się tuż pod oklejoną kolorowymi reklamami szybą baru o wdzięcznej nazwie: „Dwie foczki na piasku”.

Kierowca wyłączył silnik i zaciągnął ze zgrzytem ręczny hamulec. Padał rzęsisty drobny deszczyk, tak gęsty i dokuczliwy iż miało się wrażenie, że woda była wszędzie, wciskając się w każdą szparkę wolną od okrycia i zalania.

Maksymilian Wallace wyszedł z autka, sięgnął na tylne siedzenie, a potem nogą zatrzasnął drzwi. Musiał tak zrobić, bo ręce miał zajęte trzymaniem sporego pakunku. Obiegł autko truchtem i popychając drzwi baru tylną — mniej szlachetną z nazwy — częścią ciała, przepchnął się do środka. Postawił pokrytą szarym papierem paczkę wprost na szerokim blacie baru i podskakując usiłował strząsnąć z kurtki kropelki wody.

— Też coś!… — zawołał wąsaty tęgi jegomość koło pięćdziesiątki, przepasany fartuchem, stojący po drugiej stronie szynkwasu. — No, gdzieżeś to uwalił Maks! Zabieraj pudło, bo mi szklanice na piwo potłuczesz albo jeszcze co innego!

Popatrzył groźnie na przybyłego, nie przerywając wycierania białą ściereczką wysokiego pokala na piwo.

— Dobra Dinky, zaraz — sapnął ten w kurtce. — Niech będzie: „albo jeszcze co innego”, a do tego dwa duże Ale.

Wreszcie udało mu się zdjąć mokrą kapotę i rzucić ją na oparcie barowego krzesła. Oparł się o blat i z uśmiechem nieschodzącym z ust, powiedział:

— Przywiozłem twoje zamówienie Dinky! Wreszcie to dla ciebie zrobiłem!

Poklepał się po klatce piersiowej niczym jakiś górski goryl. Dobrze, że przy tym nie zaczął się wydzierać podobnie tym strasznym zwierzakom.

Zaciekawieni stali bywalcy baru „Dwie foczki”, jak pieszczotliwie i w skrócie nazywali bar Dinky’ego, oderwali wzrok od wielu istotnych spraw, którymi akurat w tym momencie się zajmowali. A było to: smętne patrzenie w deszcz, intensywne obserwowanie opadającej piany w kuflu, a co za tym idzie poziomu piwa, przeglądanie wczorajszej gazety z wynikami drużyn młodzieżowych krykieta w hrabstwie Akstonshire, czy też patrzenie przez mokrą szybę okna na konstabla Evansa Morrisa, gramolącego swoje grube dupsko z mikrego zielonego radiowozu, który potem usiłował zejść do portu po mokrym bruku, nie łamiąc sobie przy tym nóg.

Ci sami stali bywalcy, wykazując przy tym duże poświęcenie, pozostawili wszystkie te ważkie zajęcia i przenieśli całe swoje zainteresowanie na Maksa Wallace’a oraz jego pakę. Czyli przedmiot, który miał zawierać „to”, co udało mu się wreszcie zrobić! A, że Wallace’owi — młodemu i utalentowanemu wynalazcy — faktycznie od czasu do czasu, udawało się wymyślić lub stworzyć coś bardzo dziwnego, ich ciekawość była w pełni uzasadniona.

Pierwsza odezwała się ciotka Meg, skrzekliwym głosem starej przekupki:

— Maks, drogi chłopcze! A czy przypadkiem w tej paczce nie znajduje się coś niebezpiecznego? Wiesz mój drogi, nie chciałabym się niepotrzebnie narażać na jakieś przykre i nieoczekiwane z twojej strony zdarzenie, które mogłoby wywrzeć zły wpływ na mą skołataną duszę i, co nie daj Boże, wypaczyłoby charakter słodkiego i bezbronnego Mikiego!

W tym momencie wiekowa dama pogłaskała po łepku, siedzącego na jej rękach małego pieska rasyy… Mniejsza z tym, jakiej był rasy. Wystarczyło powiedzieć, że był brzydki jak jesienna deszczowa noc, co wynikało z dwu rzeczy, a mianowicie: z mocno wytrzeszczonych zezowatych ślepi i wystających do przodu górnych kłów, którymi potrafił dotkliwie i znienacka ukąsić.

Ciotka Meg, kochała to wredne stworzenie całym sercem i tam gdzie była ona, zawsze musiał być jej ukochany piesek! Karmiła Mikiego frykasami w postaci gotowanych bristolskich kiełbasek i czesała pupila pieczołowicie, zawiązując mu na główce małego kucyka, przewiązywanego kokardką w kolorze, jak mawiała: lazurowego włoskiego nieba.

A może przez ten kucyk to stworzenie było tak wredne?…

Zresztą, według teorii ciotki Meg; Mikuś musiał pochodzić właśnie z tego słonecznego i pięknego południowego kraju, bo w jego wybałuszonych ślepiach, przynajmniej ona, widziała włoski błękit, a w charakterze — temperament południowca. Ale, to było wyłącznie jej zdanie, bo reszta miasteczka omijała kundla z daleka i najchętniej utopiłaby Mikusia w malowniczej zatoce Trzech Świnek, wyprawiając mu potem wspaniały pogrzeb, co byłoby powodem do niemałej popijawy w barze Dinky’ego.

Po słowach wątpliwości, co do umiejętności Maksa, Meghan Tilt mocniej przytuliła psa do chudej piersi, co najwyraźniej bardzo mu się nie spodobało, bo wyszczerzył górne kły i zaczął warczeć niebezpiecznie, jeszcze bardziej wybałuszając ślipia.

*

Obawy barowej damy, co do wynalazków Maksa nie były bezzasadne. Wszyscy przecież pamiętają, jak — bodajże dwa lata temu — Maksymilian Wallace zaprosił całe miasteczko na pokaz najnowszego wynalazku, mającego uniezależnić miasteczko Green Mill od dostaw prądu z elektrowni West Electric & Co. Wynalazek ów miał pozwolić każdemu z mieszkańców na posiadanie w domu własnej prywatnej minielektrowni, która zaspokajałaby potrzeby energetyczne gospodarstwa z nawiązką.

W tym dniu zebrali się prawie wszyscy na łące Toma Thorthona w pobliżu klifowego wybrzeża, tuż nad zatoką Trzech Świnek albo „Świńską Zatoką” — jak mawiano powszechnie. Ciekawi cudownego wynalazku ludzie, przynieśli ze sobą krzesełka, kocyki, foteliki, jadło, napitki i muzykę, a że pogoda była zacna, wkrótce na łące było prawie całe Green Mill oraz mniej więcej połowa, sąsiedniego i o wiele mniejszego Małego Green Mill.

Zaczął się piknik!

Dlaczego przyszła tylko połowa ludności Małego Green Mill? Z tego prostego powodu, że Wallace mieszkał i tworzył swoje „dzieła” właśnie w Małym Green Mill — satelicie „dużego” Zielonego Młyna. Współmieszkańcy doskonale znali wynalazcę i wiedzieli, a wręcz podejrzewali z opcją pewności, jak może się skończyć pokaz kolejnego wynalazku Maksa Wallace’a. Woleli więc nie ryzykować, a na pokaz przyszli tylko najodważniejsi reprezentanci oraz najbliżsi sąsiedzi. Ci drudzy zapewne w nadziei, że wreszcie przydarzy mu się coś strasznego i będą mieć z nim święty spokój.

Kiedy piknik trwał w najlepsze, na łąkę zajechał wóz pana Thorthona — właściciela łąki i miejscowego farmera, hodującego znane i cenione w okolicy konie i bydło — zaprzęgnięty w potężne perszerony. Na wozie znajdowało się dziwne i tajemnicze czarne pudło.

Była to spora sześcienna paka z dwoma wystającymi od góry metalowymi „wąsami”, owiniętymi ceramicznymi izolatorami oraz wetkniętą w jeden z boków wielką korbą. Pudło wielkością dorównywało kuchennemu piecowi olejowemu z trzema albo czterema palnikami, a nawet — gdyby się dobrze przyjrzeć — było odrobinę większe, a na pewno wyższe z uwagi na cztery solidne metalowe nogi. Najdziwniejsza w tej konstrukcji była korba, której uchwyt był tak długi, że swobodnie mogło przy nim stanąć trzech mężczyzn.

Tom Thorthon zajechał z gracją i po chwili „wąsate” pudło, dzięki pomocy męskiej części uczestników pikniku oraz samego Maksa Wallace’a, znalazło się na drewnianym postumencie ustawionym w trawie. Ciężkie musiało być ustrojstwo, bo chłopy ostro się nastękały i naklęły nim je ustawili gdzie trzeba, a na dodatek w miarę równo.

Na koniec Maks zdjął z wozu spory zwój kabla do którego, co kilka metrów, podpięte były żarówki. Końcówki kabla przymocował do odstających „wąsów”, a sam przewód rozwiesił — podobnie do sznura na pranie — na kilku wbitych w trawę żerdziach. Wreszcie wynalazca zdjął z wozu długą rurę kominową, którą nasadził na niewidoczny dla patrzących z boku, otwór.

Ludzie z wyobraźnią powiedzieliby, że od tej chwili na łące stała; wielka kataryna z gigantyczną korbą, kominem i dwoma izolatorami elektrycznymi, rozcapierzonymi w kształt litery „V”! Niczym znak zwycięstwa — Victory!

Może właśnie dlatego, co poniektórzy wołali:

— Hurra, będzie prąd!

— Albo i, nie będzie… — pomrukiwali z powątpiewaniem mieszkańcy Małego Green Mill.

Wallac’e stanął na skrzynce po piwie, podstawionej mu usłużnie przez Dinky’ego (wszak z odkrywcą tak wiekopomnego wynalazku trzeba mieć dobre układy) i zaczął opowiadać zgromadzonym, co trzeba zrobić, żeby popłynął prąd i… dlaczego tak się dzieje.

Wykład oczywiście był nudny i — co tu dużo gadać — niezrozumiały dla prawie stu procent zgromadzonych, no może za wyjątkiem dwóch osób: panny Pippy Pursuit — nauczycielki fizyki i matematyki w miejscowym gimnazjum, wpatrującej się w Maksa jak w obrazek oraz dla niejakiego Trevora Mailsa — przysadzistego i przedwcześnie łysiejącego mężczyzny z rzadką zaczeską przez całą głowę. Elektryka z West Electric & Co., obsługującego miejską rozdzielnię wysokiego i niskiego napięcia oraz stację pomp dla całego miasta Green Mill.

Trzeba tutaj zaznaczyć, że; kiedy spojrzenie rzucane na Maksa przez pannę Pippę było dlań pełne uwielbienia i dozgonnej miłości, tak wzrok wbity w Wallace’a ze strony elektryka Mailsa był z tych, co to nie wróżą zbyt długiego życia obserwowanemu. No, ale kiedy ktoś chce cię pozbawić pracy, a co za tym idzie środków do życia i opierunku, nie będziesz do niego pałał uczuciem miłości i uwielbienia, jak to czyniła panna Pursuit.

Jak już powiedzieliśmy, bez mała sto procent zgromadzonych traktowała wykład Wallace’a niczym kazanie wielebnego Bailey’a na niedzielnej mszy. Dlatego po kilkunastu zdaniach, odezwały się głosy, że Maks ma się zamknąć i wreszcie pokazać, czy skrzynia faktycznie daje prąd!

Młody wynalazca dał za wygraną i wybrał ze zgromadzonych trzech ochotników, ustawiając ich przy korbie. Dał ręką znak, a wtedy mężczyźni, nie bez wysiłku zresztą, zaczęli obracać wajchą. Kiedy nabrali wprawy, a mechanizm w środku maszynerii „rozruszał” się, obracanie poszło im całkiem dobrze, a korba kręciła się żwawiej. Maszyna zaczęła wydawać dziwne buczące dźwięki, co Wallace skwitował krótkim:

— Tak ma być! Spokojnie!

Po kilku chwilach dał znak kręcącym, żeby przestali obracać, a wtedy z kominka buchnął siwy dym, zaś Maks krzyknął, że:

— Zaraz maszyna będzie dawać prąd! Dym z rury jest rzeczą normalną i po chwili sam zaniknie! Ludzie, tak ma być! Spokojnie!

Wallace uważnie obserwował wskaźniki i zegary umieszczone w ściance paki tuż nad korbą. Miał skupiony wyraz twarzy i widać po nim było, że jest przejęty pokazem, bo zapewne chciałby, żeby wszystko poszło jak trzeba. Maszyna z cichego buczenia, przeszła na wyższy poziom i na dodatek zaczęła jakoś tak dziwnie grzechotać. Widać faktycznie tak miało być, bo Maks tego nie komentował, a tylko podniósł rękę i zawołał:

— A teraz uwaga ludziska, bo to będzie cud! Elektryczność z niczego! Prąd z pudła! Za zupełną darmochę!

Złapał małą dźwignię i mocno pociągnął ją w dół. Zawieszone na drucie żarówki — niczym pranie na sznurze — mrugnęły kilka razy, a potem zajaśniały równym jasnym blaskiem, co w zapadającym zmierzchu dało piękny efekt!

— Hurra! Brawo! Cudowna maszyna! — wołali zachwyceni piknikowicze.

No, może za wyjątkiem Trevora Mails’a, który — gdyby tylko mógł — zniszczyłby maszynę jednym uderzeniem młota albo kopnięciem, alboo… W każdym razie zniszczyłby, i już.

Jednak, jak to często bywało w takich opowieściach, wynalazek Wallace’a w rezultacie spowodował totalną katastrofę, a nie spektakularny sukces. Los zadecydował, że coś poszło nie tak.

W pewnej chwili czarna paka, a’la wiejska kuchenka olejowa, zaczęła drgać i niesamowicie wyć! Jakby w jej trzewiach wszystkie te koła, zębatki, śruby, sprężyny i czort wie co jeszcze, nagle rozpędziły się do niesamowitych prędkości! Z rury komina buchnął gęsty czarny dym, a zaraz po tym, wycie zamieniło się w przeraźliwy gwizd!

Marzenie Trevora zaczęło się spełniać i mała elektrownia Wallace’a najwyraźniej w świecie zaczęła szwankować!

Kiedy ludzie — po chwilowym niedowierzaniu i, jak to bywa w takich wypadkach, chwilowym zacięciu się na swoich miejscach, pojęli wreszcie co się święci, zaczęli z krzykiem uciekać z Maksem na czele! Ten zaś, darł się, żeby wiać w stronę miasta, a nie w stronę klifu!

Na całe szczęście, zdążyli!

Gdy dotarli do pierwszych zabudowań miasteczka, nastąpiło to, co nastąpić musiało!

Wybuch był tak potężny, że zdmuchnęło do morza pół łąki Thorthona i urwało kawałek klifu! A szczątki maszyny razem z zawartością koszy piknikowych, znajdowano potem na okolicznych łąkach i polach kukurydzy zaraz za Green Mill. Jak niosła plotka; jeden rolnik, znalazł na swoim polu nietknięty i zakręcony słoik ze słynną konfiturą różaną pani Hilarii Grimmond, podpisany na wieczku, z określoną datą spożycia!

Zresztą, nie mówimy tutaj o pani Hilarii bez powodu. O czym przekonacie się niebawem.

Na szczęście po wybuchu, oprócz zniszczonego pola trawy i urwanego klifu, nikt nie ucierpiał. Nawet konie Toma Thorthona wyszły z katastrofy bez szwanku. Maksymilian Wallace spędził dwa dni za kratami miejscowego posterunku do czasu, aż panna Pippa — w swej miłości do chłopaka — była uprzejma wpłacić kaucję za naukowego nieudacznika. Na szczęście burmistrz Green Mill — Jack Kubrick, nie wniósł oskarżenia, bo suma summarum, miasto jednak zyskało na tym nieoczekiwanym pokazie fajerwerków.

W jaki sposób? Ano w taki, że odłamany kawałek klifu odsłonił i ujawnił największego skamieniałego trylobita, jakiego widziały oczy naukowców tego świata! Widok nadzwyczaj wielkiego, prehistorycznego cudu natury oraz oczywiście legenda, jak owo „odkrycie” nastąpiło, spowodowały, że Green Mill, stało się nagle sławne i znane na całym świecie!

A jak wiadomo, kiedy coś jest sławne, to musi być oglądane!

Od tego dnia w tym małym i sennym miasteczku, zaczęła się nowa epoka i nastąpił cud gospodarczy, czyli czas prosperity i masowego trylobito-turyzmu!

Na razie jednak, nikt jeszcze nie wiedział; czym się skończy cała ta awantura, ale był to właśnie ten czas, który zaczął do miasta napędzać ludzi z zewnątrz.

Jak widać z powyższej opowieści, nie ma się co dziwić iż ciotka Meg, była pełna obaw, co do umiejętności, „naukowości”, fachowości i zachowania środków bezpieczeństwa w wynalezionych przez Maksa urządzeniach.

*

Wallace oderwał papier od paczki i wyjął urządzenie z pudełka, zbliżone wielkością do lampowego radia. Obudowa ustrojstwa błyszczała niklowaną blachą. Ostrożnie postawił dziwną skrzynkę na kontuarze.

— Mój Boże! — odezwał sięł Dinky, przestając wycierać szklany pokal do piwa. — Cóż to jest znowu za diabelski wynalazek, Maks?! — spytał, patrząc podejrzliwie na blaszaną puszkę.

Bywalcy pubu stanęli w pobliżu, oglądając blaszane cudo ze wszystkich stron.

— Sam mi kiedyś mówiłeś Dinky, że przydałaby się pomoc w kuchni! Tom ci taką pomoc wymyślił! — zawołał Wallace z dumą. — Przedstawiam wam, a tobie w szczególności — automatycznego podsmażacza grzanek!

— Podsmażacza grzanek? — żachnął się Mały Robb, czyli Robin Mały.

Cwany gostek i znany w mieście złodziejaszek drobnych kwot z samotnych kas sklepowych. Obecnie nawrócony, jak sam mówił: na „dobrą drogę” przez Pana Jedynego w Niebiesiech, który wskazał mu, gdzie jest jego miejsce. A stało się tak po tym, gdy nowoczesna i sprytna szuflada kasy w sklepie kolonialnym pana Mackintosha, ucięła mu dwa palce lewej dłoni.

Dodajmy, że były to owe najważniejsze dwa palce w tej co trzeba ręce, której od tego momentu Robby nie mógł już w swoim fachu używać. Przez co, chcąc nie chcąc, ponoć przestał kraść, a za to teraz często przesiadywał w pubie u Dinky’ego, gdzie było jego ulubione miejsce. Z czego Robby żył? Czort jeden wiedział! O pardon… — wiedział ten Jedyny na Wysokościach! Wszak było wiadomo, że Robin Mały miał jeszcze w zapasie pozostałych osiem, niezwykle sprawnych palców!

— Ale głupia nazwa — podsumował złodziejaszek. — Podsmażacz, srażacz… A, co to ma w ogóle robić, Matt?

— No chyba, że smażyć, idioto… — mruknął, poprawiając okulary, emerytowany księgowy John Jetkinson — zasłużony i wieloletni kasjer w East Bank of Joint Stock Company. — Grzanki smażyć. Prawda, Maks? — spytał nie patrząc na wynalazcę, ale za to skrupulatnie lustrując urządzenie. — Automatycznie… — dokończył za niego.

— Ma pan zupełną rację, panie Jetkinson! Dokładnie tak jest, jak pan mówi! To jest właśnie automat do smażenia grzanek!

— Och!… — krzyknęła Meg, ale bynajmniej nie z zachwytu nad wiekopomnym wynalazkiem Wallace’a, a raczej z bólu po ukąszeniu Mikiego w palec, który nie wytrzymywał ściskania i panującego wokół napięcia.

No, mały wredziol musiał się na kimś wyładować! Musiał!

— Pokażesz nam Maks, jak ten twój cały podsmażacz działa? — spytał grzecznie Dinky, chociaż przecież doskonale wiedział, że Maksymilian po to go tutaj przytargał.

Po tych słowach twarz Wallace’a pojaśniała.

— No wreszcie! — zawołał. — A już myślałem, że mi nie pozwolisz! Potrzebne mi jest gniazdko prądowe i chleb! Nic więcej!

Twarz wynalazcy wyrażała pełnię szczęścia, coś jak gęba lorda Kingsburry’ego, który to oczywiście przez zupełną pomyłkę, miast dzika zastrzelił na polowaniu swoją teściową.

Barman zniknął w kuchni za sznurkową zasłonką, mamrocząc:

— Chleb, gniazdko, przynieś, podaj, i co jeszcze. Sam se przynieś. Będzie mi tu wybuchać bar! Mój ukochany pub! Wszystko mu przynieś i podaj. A piwa to ustrojstwo czasami nie podgrzewa, co? — mruczał. — Mojej mamusi wystarczyła patelnia i masło, a jej grzanki były najlepsze i najpyszniejsze pod słońcem! Po co komu jakieś tam — „podsmażacze”? A w ogóle, co to za głupia nazwa? Mógł przecież nazwać toto, nazwaaać… — zastanawiał się. — O! Na przykład — „grzankowiec” albo, „pieczywek”, czy coś takiego.

Wyjął z blaszanego pudła jeden z bochenków chleba, z którym wrócił do baru. Wallace właśnie przeciągał długi kabel do gniazdka za kontuarem.

— A korki wytrzymają? Wiesz ten dom już swoje lata ma — spytał, patrząc podejrzliwie na zabiegi Maksa.

— Pewnie, że tak! Co to ma, siedemset watt wszystkiego? Bezpiecznikom nic nie będzie.

Wallace sapał głośno, usiłując trafić wtyczką w ukryte, poniżej półki z alkoholami, gniazdko.

— Zresztą sami zaraz zobaczycie!

Podniósł się z klęczek i otrzepał dłonie z kurzu. Po chwili stanął obok podsmażacza i wziął w ręce chleb przyniesiony przez Dinky’ego.

— A nie masz może, takiego kwadratowego bochenka z foremki? — spytał. — A widząc głupią minę barmana, dodał:

— A dobra, jak dasz nóż, to zaraz zrobię kwadratowe kromki!

— Kwadratowe kromki?

Zdziwiony i zaniepokojony Dinky patrzył, jak Maks kroi pajdy chleba, usiłując wykroić z owalu prawie idealne kwadraty. Kiedy uciął nierówno i był niezadowolony z efektu, odrzucał taką kromkę na bok. W ten sposób z całego bochenka powstało kilkanaście nieudanych pajd pokruszonego chleba i… te dwie idealne, które zyskały aprobatę wynalazcy.

Wallace wziął obie kromki w ręce, a potem z pietyzmem wsadził do maszynki między dwie druciane rynienki. Nacisnął w dół, wystającą z boku skrzynki wajchę i chleb zniknął w trzewiach urządzenia. Przekręcił dużą gałkę, a na koniec nacisnął duży okrągły guzik.

Maszyneria zaczęła lekko buczeć, a stojący przy barze zauważyli, jak druty w środku rozjarzyły się pomarańczowym blaskiem. Po chwili można było wyczuć idące od blachy ciepło oraz zapach przypiekanego pieczywa. Na dodatek do ich uszu dotarł teraz dźwięk, którego wcześniej nie słyszeli, a było to coś podobnego do tykania budzika! Faktycznie po jakichś trzech, może czterech minutach, budzik głośno zadzwonił!

Obserwatorzy zgromadzeni przy „podsmażaczu” byli tak zaskoczeni niespodziewanym dźwiękiem, że aż podskoczyli! Tym bardziej, że równo z dzwonkiem odbiła w górę wajcha, naciśnięta wcześniej przez Wallace’a! Druciane rynienki z chlebem wystrzeliły w górę i kromki zostały dosłownie wyrzucone w powietrze na wysokość dwóch stóp! Maks zgrabnie złapał je w locie i dmuchając na gorący chleb, odłożył obie na talerz. Nabrał nożem masła i posmarował rumiane kwadraty, a potem pokroił je na mniejsze cząstki.

— Bieżcie! Częstujcie się!… — zachęcał, podając każdemu kawałek gorącego pieczywa.

Wąchając i dmuchając na gorący chleb oraz przyglądając się nieufnie dziełu blaszanej maszynki ze wszystkich stron, zaczęli ostrożnie kosztować grzanek.

— I, co? I, jak? — dopytywał Maks. — Dobre?

— Noo… — pierwsza odezwała się ciotka Meg — Niezłe. Nawet Mikiemu zasmakowało. — Wpychała palcem podpieczone pieczywo między odstające kły psa, który kłapiąc zębiskami łapczywie pochłaniał grzankę, warcząc przy tym przeciągle i piskliwie.

Pan Jetkinson, jak to miał w zwyczaju, najpierw delikatnie zlizał językiem masło z kromki, a potem, kiedy już przełknął pierwszy kęs, popijając go piwem, powiedział:

— Jak dla mnie, może być. Całkiem całkiem, mimo, że nie smażona na patelni, bez mleka i jajek. Może być, w sumie…

Zaś Robby, nie przejmując się wypchanymi chlebem ustami, seplenił:

— Mosze… bysz… ussmaszsz… je-sze…

Degustatorzy pierwszych w historii tostów, pochodzących z pierwszego w historii tostera, nie wiedzieli nawet o tym, że to jest — toster właśnie! Ale, to już jest zupełnie inna historia.

W każdym razie, tak im zasmakowało pieczone z automatu pieczywo, że postanowili pokroić kolejny bochenek chleba, zamieniając go w sześcienny bloczek, a potem z kolei za pomocą „podsmażacza” zmienić w podpieczone kromki. W tym czasie na nabrzeżu działy się nie mniej interesujące wydarzenia, dla których pojawił się tam konstabl Evans Morris, nazywany przez miejscowych „Bułką”.

*

Wspomnieć tutaj trzeba raz jeszcze o zakręconym i podpisanym słoiczku z różanymi konfiturami pani Hilarii Grimmond, znalezionym po wybuchu maszynerii Maksa Wallace’a na polu kukurydzy. Otóż, to właśnie owa pani Hilaria stała za niespodziewanym przyjazdem konstabla Morrisa na rybackie nadbrzeże Green Mill.

Niejaki Gustaw Mol, znany w mieście drobny pijaczek i notoryczny kłamczuch, a z zawodu poławiacz homarów i krewetek, zadzwonił o świcie z telefonu portowego na miejscowy posterunek informując, że:

— Ja żem tu znalazł paniom Hilary. Jak dla mnie, to ona jest trup. Siedzi se spokojnie na skrzynkach po whisky i trzyma w rękach tako, mało laleczke, która wypisz wymaluj wygląda jak ona sama. Gapi się w morze i nie dycha. Nawet kapelusik z kwiatkami ma na głowie! Przyjeżdżajcie tu zaraz, bo ja jej cały dzień pilnować nie bede.

Po tych słowach Gustaw odłożył słuchawkę na widełki i wrócił do pani Grimmond. Przykucnął na przeciw siedzącej i zaczął się jej uważnie przyglądać. Zdobył się nawet na to, że dotknął palcem zimnej dłoni kobiety, w której faktycznie trzymała małą laleczkę wyglądającą kubek w kubek, czyli dokładnie tak samo, jak ona sama. Kapelusz, płaszczyk, trzewiki, kwiecista sukienka, torebka… wszystko było takie samo. Hilaria miała otwarte oczy i spoglądała mętnym już wzrokiem w dal, a jej skóra była zimna i sina.

Gustaw Mol nie jedno widział w swoim długim i niebezpiecznym życiu rybaka, ale takiego dziwu, to jeszcze nie. No może za wyjątkiem dwugłowego halibuta.

Dyżurny policjant, który na posterunku odebrał zgłoszenie Mola, specjalnie się nie przejął głupią gadką, znanego mu z nie jednej interwencji pijaczka. Uznał widać, że rybak znowu za dużo wypił dżinu na tej swojej łajbie, a przez to ma pijacie zwidy. Nikt inny bowiem nie widział szanowanej i powszechnie lubianej pani Grimmond o tak wczesnej porze na nabrzeżu i to na dodatek, siedzącej na skrzynkach po whisky! Idiota!…

Konstabl Morris właśnie przyjechał na swoim wysłużonym rowerze do pracy. Porzucił, jak to miał w zwyczaju, mocno zdezelowany pojazd zaraz przy schodach posterunku, czym doprowadzał do szału przełożonego od detektywów — sierżanta detektywa Toma Wintersa.

Evans Morris wszedł do środka, a potem z przyzwyczajenia oraz obowiązku, zapytał dyżurnego:

— Co tam po nocy, Johnjohn? Spokój?

Pytając, połykał kolejny kęs cieplutkiej jeszcze drożdżowej bułeczki z rodzynkami, którą — jak co dzień i od zawsze — dostawał na rynku w cukierni „U Eda i Eddy’ego”.

— Były jakieś zgłoszenia? Kogoś okradli albo może wreszcie coś komuś ukradli?

Stał oparty o ladę oddzielającą wejście od pakamery i zaglądał przez blat w służbowy zeszyt, w którym posterunkowy prowadził zapiski z nocnej służby dla szefowej komisariatu.

Młody policjant z wyraźnym obrzydzeniem zmiótł, a w zasadzie strącił z biurka okruchy ciastka, które wyleciały Evansowi z ust. Ostentacyjnie zamknął kajet, podniósł głowę i spojrzał znudzonym wzrokiem na konstabla. W tym momencie Bułka (tak wszyscy nazywali konstabla) stwierdził z satysfakcją, że przez noc na gębie posterunkowego pojawiły się nowe syfki, a jeden z nich — ten na samym środku czoła — był wręcz rozmiarów wulkanu!

— No, posterunkowy. Gadaj… — warknął połykając ostatni kęs — muszę wszystko wiedzieć nim przyjedzie szefowa.

— Nic nie było, konstablu. No, może poza głupim telefonem od tego wiecznie pijanego rybaka — Gustawa Mola. Powiedział, że na nabrzeżu na skrzynkach po gorzale siedzi sobie pani Grimmond i chyba jest nieżywa. Zanim zdążyłem go zwyzywać, odłożył słuchawkę. Wszystko.

Posterunkowy John Johnny odwrócił się na obrotowym krzesełku i kompletnie ignorując konstabla, zajął się niwelacją „wulkanu” z czoła.

Bułka tylko prychnął na tak jawne lekceważenie, bo nie chciało mu się dzisiaj kłócić z pyskatym posterunkowym. Już miał pójść do siebie, kiedy zadzwonił telefon. Nim Johnjohn zdążył się odwrócić, Evans trzymał słuchawkę przy uchu.

— Komisariat w Green Mill. Konstabl Evans Morris przy telefonie… — przedstawił się. — Słucham?

W słuchawce usłyszał wysoki głos znanej mu lekarki z pogotowia, panny Judy Hils.

Czasem się spotykali przy różnych służbowych okazjach, gdzie karetka i policja musiały być na miejscu. Tak po cichu, to Evans smalił cholewki do smukłej panny Hils, ale ona miała już innego mężczyznę „na celowniku” i traktowała zalety konstabla, jak naprzykrzanie się natrętnego owada, niż przyjemny flirt wart jakiejkolwiek uwagi.

— Dzień dobry, panno Judy. W czym mogę pomóc? — odezwał się najłagodniejszym i najcieplejszym głosem na jaki było go stać, zaraz po przełknięciu suchej bułki.

— Jak to, czym! — Usłyszał ostry głos lekarki po drugiej stronie kabla.

— Dzwonił już przecież do was Gustaw Mol! Ten rybak! Mamy tutaj trupa! Trupa pani Grimmond! A na moje lekarskie oko, to jest wielce podejrzany trup! Na szczęście byłam w okolicy, bo chciałam kupić świeże krewetki! Gapie zaczynają się już zbierać. Weźcie w końcu swoje tyłki i wsadźcie w jakieś auto! Karetka już jedzie, konstablu! Dzwoniłam też po koronera! Mam nadzieję, że przyjedziecie szybciej niż łapiduchy!

Evans zdążył jedynie powiedzieć:

— Już jedziemy, panno… — kiedy połączenie zostało przerwane.

Sięgnął po karafkę z wodą, nalał sobie pół szklanki i wypił do dna.

— Johnjohn, idioto! Mamy chyba morderstwo, a na pewno, mamy trupa!!! — ryknął. — Dzwoń do sierżanta Wintersa, bo na Loco nie ma co liczyć, widać znowu pociąg mu się spóźnił! No i do szefowej zadzwoń, niech od razu przyjedzie na nabrzeże! Ja już tam jadę!

Kiedy wybiegał z budynku, obejrzał się jeszcze na posterunkowego i popukał w czoło, wołając:

— Pijak dzwonił!… Idiota! Zabieram radiowóz!

Zbiegł po schodach o mało co wpadając na swój porzucony przy stopniach, rower i klnąc pod nosem na własną głupotę, pognał galopem na tyły posterunku. Gdzieś w połowie drogi zawrócił jednak, ruszając z powrotem. Pokonał schody raz jeszcze i wpadł do środka.

Johnjohn — z głupim uśmieszkiem na gębie — stał za blatem, trzymając w ręku kluczyki do auta. Bułka wyrwał mu je z ręki i dalej klnąc jak szewc, pobiegł na podwórze.

Czarny, bateryjnyConsul’Bat z potężnym elektrycznym silnikiem i nie mniej wielkim niebieskim kogutem na dachu, stał sobie zaraz przy bramie. Niestety oba przednie koła miał zdjęte i trwał na dwóch „kozłach”, czekając na wymianę klocków hamulcowych.

Widząc to, konstabl doskoczył do malutkiego zielonego dziwadła, podobnego do słynnej kiedyś Isetty 300. Mini-autko wyposażono w mikroskopijny „kogucik”, ustawiony na maleńkim daszku. Poruszała się nim posterunkowa Mergi Hunt, ścigając niesubordynowanych kierowców, stawiających swoje pojazdy i zaprzęgi konne byle gdzie i byle jak. Jej maleńki bateryjniak policyjny miał tylko jedne drzwi i to otwierane od przodu jak klapa bagażnika, ale nie z tej strony co trzeba.

Na szczęście były one na tyle szerokie, że okrągły Bułka jakoś zdołał wtłoczyć się do środka. Resory jęknęły ostrzegawczo, uginając się mocno. Wiedział, że Mergi zawsze zostawiała kluczyki w stacyjce. Malutki silniczek zaszumiał miarowo i zielone autko wyskoczyło na ulicę.

*

Mały Robb stanął ze swoją grzanką tuż przy oknie baru i stwierdził ze zdziwieniem, że w czasie kiedy oni pastwili się nad nowym wynalazkiem Matta, na nabrzeżu mimo deszczu i kiepskiej pogody zgromadził się spory tłumek miejscowych. Na dodatek, tuż przy policyjnym autku, którym jeździła posterunkowa Hunt, a z którego niedawno wygramolił się Evans Morris, teraz z piskiem opon i metalicznym brzękiem dzwonka alarmowego, zatrzymał się ambulans z miejskiego szpitala.

Co się tam u diabła dzieje? — zastanawiał się, przegryzając chrupiące pieczywo. — No, najwyraźniej coś się musiało wydarzyć! Trzeba tam zaraz iść! — postanowił.

Wsadził niezjedzoną grzankę w usta i ruszył po kapotę, wiszącą na wieszaku tuż przy wejściu do baru.

— A ty gdzie?! — zawołał Dinky. — Dwa piwa i dwie grzanki. Razem będzie sześć pensów!

Robb zatrzymał się w drzwiach. Pogrzebał w kieszeni i rzucił na szynkwas cztery pensy.

— Dwa piwa po dwa pensy! A grzanki, to była degustacja, Dinky! Za frajer! — krzyknął, wyskakując z baru.

Zaciekawiona Ciotka Meg też podeszła do okna.

— Słuchajcie, coś się stało na nabrzeżu! Jest policja i pogotowie! Miki, idziemy! — Teraz ona ruszyła do wieszaka i zdjęła płaszcz.

— Meg! Trzy tosty, dwie szarlotki, a do tego herbata i obszczana noga od stołu przez twojego kundla! Trzy pensy się należy!

— Ach, Dinky, nie truj! Dopisz do rachunku! — wrzasnęła i już jej nie było.

Na nabrzeżu był już spory tłum. Nieszczęsna pani Hilaria Grimmond siedziała sobie spokojnie na dwóch skrzynkach po whisky i miało się wrażenie, że było jej zupełnie obojętnym, co się wokół niej działo. Konstabl Evans Morris właśnie odsunął gapiów na bezpieczną odległość, zostawiając jedynie miejsce dla coronera i innych policjantów, którzy właśnie dojechali na miejsce: sierżanta detektywa Toma Wintersa oraz komendantki posterunku policji w Green Mill — komisarz Eleonor Mozzley, nazywanej po cichu przez swoich podwładnych (w zależności od okoliczności) Szefową lub Przepraszam Mozzley.

Szefowa podeszła do coronera. Krępego i lekko łysiejącego mężczyzny z nasadzonymi na czubku nosa, okrągłymi rogowymi okularkami o grubości denka od butelki, ubranego w wyświechtaną tweedową marynarkę, w której rękawy na łokciach nie jedno już widziały. Matthew Kurgan dokładnie oglądał siedzącą panią Grimmond ze wszystkich stron i na razie jej nie dotykał.

Wreszcie sięgnął do torby, skąd wyjął gumowe rękawiczki. Odchylił głowę Hilarii w bok i czemuś się dokładnie przyglądał. W tym momencie, tłumek gapiów lekko zafalował i było słychać szmery licznych komentarzy.

Technik, który przyjechał razem z coronerem, chodził wokół denatki i na jego oraz sierżanta Wintersa polecenia, robił zdjęcia, strzelając co chwila lampą błyskową.

— Przepraszam, Matt… — odezwała się komisarz, kiedy ten poprawiał lateks rękawiczek na palcach rąk. — Możesz już coś powiedzieć?

Coroner spojrzał na Mozzley znad okularów. Przyklęknął przed biedną panią Hilarią, co wyglądało tak, jakby ją prosił o rękę i powiedział:

— Niewątpliwie, kobieta ta nie żyje…

Przez tłum przeszło westchnienie:

— Och! Nie żyje! Biedna pani Grimmond!

— Niewątpliwie, kobieta nie żyje od dłuższego już czasu — kontynuował, a tłum powtórzył głośno:

— Od dłuższego już czasu! Biedna pani Grimmond!…

— A cicho mi tu, bo wszystkich każę wygonić aż pod bar Dinky’ego! — wrzasnął Evans, a Kurgan kontynuował:

— Niewątpliwie, kobieta nie zmarła w osób naturalny…

— Ooch! — podsumował, ale już teraz cichutko, tłum.

— Aha… — Przepraszam Mozzley pokiwała głową ze zrozumieniem. — Przepraszam doktorze, to znaczy, żee…

Kurgan powstał z klęczek i machnął ręką na technika.

— Niewątpliwie, odeszła z tego świata, bo ktoś jej w tym pomógł.

— Ktoś pomógł odejść biednej pani Grimmond!… — zaszemrał nieśmiało, ale już nieco głośniej przerażony tłumek.

— Tak więc — kontynuował — niewątpliwie mamy tutaj do czynienia z morderstwem! Niewątpliwie, wszystko opiszę po szczegółowej autopsji. Dopiero po pierwszych oględzinach ciała, będę mógł powiedzieć coś więcej, ale teraz wystarczy, że powiem iż: niewątpliwie, ktoś zadał jej mocny cios w szyję ostrym, cienkim i długim narzędziem. Może to być na przykład szpikulec, niewątpliwie… — zastanowił się chwilę — tak, jakiś szpikulec albo cienki długi śrubokręt — powtórzył, oglądając po raz kolejny szyję biednej pani Grimmond.

— A, ta laleczka, doktorze Kurgan? — spytał sierżant Winters, drapiąc się w mokre od deszczu czoło, przesuwając przy tym na tył głowy małego i bardzo eleganckiego stetsona.

— Niewątpliwie, kobieta nie umarła od tej laleczki. Na palcach nie ma żadnych ran i innych śladów. A, ta laleczka… — zastanowił się — niewątpliwie, jest bardzo podobna do denatki!

Taa… — pomyślał sobie konstabl Evans — nie-wąt-pli-wie, mamy tutaj trupa biednej pani Grimmond. Widać komuś nie smakowały jej powidła i chutney’e.

*

Maks Wallace był wyraźnie poruszony. Minę miał ponurą, a usta zamieniły się w cienką kreskę. Stał w tłumie gapiów, obserwując uważnie pracę policji i coronera. Jednak jego myśli nie krążyły — podobnie innym mieszkańcom z miasta — wokół biednej pani Hilarii Grimmond. Maks zastanawiał się; kto i dlaczego mógł być tak straszną bestią, by zabić tę dobrą i nikomu nie wadzącą kobitkę. Jego wyobraźnia błądziła wokół tego, co tu się mogło wydarzyć skoro świt, a jednocześnie — z czego Wallace nie zdawał sobie jeszcze sprawy tak do końca — w jego głowie zaczął się rodzić pomysł, żeby za wszelką cenę wyjaśnić tę makabryczną zbrodnię i złapać mordercę! Sprawny i ścisły umysł wynalazcy oraz intuicja połączona z wyobraźnią marzyciela, snuły w głowie Wallace’a plany; co powinien zrobić i jak się do tego zabrać, co będzie potrzebne w sprawie, a co będzie trzeba wymyślić.

Powrócił myślami do rzeczywistości, spojrzał na siedzącą panią Hilarię i nagle zdał sobie sprawę, że już nigdy więcej nie kupi od niej różanej konfitury!

Kilkanaście lat temu jej ukochany mąż Teodor wypłynął, jak zawsze, na połów halibuta i homarów. Miał wrócić po tygodniu. Nie wrócił. Znaleziono jedynie szczątki kutra. Hilaria została sama, bo dzieci nie mieli. Załamała się po śmierci męża i nieco zdziwaczała. Zaczęła nosić kwieciste ubrania i kapelusze, ozdobione niejednokrotnie żywymi łąkowymi kwiatkami. Jedyne, co nie było kolorowe w jej odzieniu, to szary płaszczyk, który nosiła niezmiennie od kilku lat. Ten sam w którym stała na nabrzeżu, kiedy Teodor odpływał w ostatni rejs. Pani Grimmond dokarmiała wszystkie okoliczne koty oraz inne bezpańskie stworzenia. Po jakimś czasie zajęła się wytwarzaniem wszelkiego rodzaju przetworów z owoców i warzyw. Na szczęście kuter i Teodor byli ubezpieczeni, dlatego mogła sobie pozwolić na kupno małego domku z ogrodem na peryferiach Green Mill. Te środki pozwoliły jej na rozpoczęcie większej „produkcji” domowych konfitur, dżemów i sosów, bez specjalnego nadszarpywania domowego budżetu. A, że jej produkty były wyśmienite i znane w miasteczku oraz wielce cenione przez smakoszy, nie miała specjalnie problemów ze zbytem.

Hilaria Grimmond miała jeszcze jeden zwyczaj, który kultywowała od dnia wypłynięcia męża w ostatni rejs. Mianowicie; wczesnym rankiem i zawsze o tej samej porze, przychodziła na nabrzeże, skąd Teddy, jak pieszczotliwie nazywała męża, wypłynął. Siadała wtedy na stojących tam skrzynkach albo ławce i przez mniej więcej pół godziny z tęsknotą patrzyła w morze. Potem łapała za uchwyt wielkiej torby na ramię — pomalowanej oczywiście w kwiatki — i szła roznieść ludziom słoiki z przetworami, które wcześniej u niej zamówili.

Ten zwyczaj pani Grimmond był znany niektórym mieszkańcom Green Mill i zdarzało się czasem, że żeby jej ulżyć — wszak lata leciały i zdrowie już było nie te, co kiedyś — sami przychodzili na nabrzeże, zabierając zamówione słoiczki i miseczki.

Sierżant Tom Winters stał z rękami w kieszeniach na przeciwko biednej pani Hilarii i widać było, że mocno się nad czymś zastanawia. Wreszcie kiwnął na Evansa i spytał:

— Powiedz mi Bułka, nie zauważyłeś tu czegoś dziwnego?

Konstabl stanął obok detektywa i podrapał się po głowie.

— Hmm… coś dziwnego — mruknął. — Mówisz o tej lalce, Tom?

— Nie, nie o lalce. Jest jeszcze coś, z czego dopiero teraz zdałem sobie sprawę.

— Noo, nie wiem o co ci chodzi. — Bułka był wyraźnie skonfundowany pytaniem Wintersa. — Powiesz wreszcie?

— Powiedz mi, konstablu Morris, gdzie się podziała nieodłączna, kwiecista torba z konfiturami pani Grimmond?

Winters mocniej wcisnął kapelusz na głowę, poprawił kołnierz w płaszczu i ruszył w górę brukowanej portowej uliczki.

* * *

Trevora Mailsa, jak większość mieszkańców Green Mill, zelektryzowała wiadomość o odnalezieniu na nabrzeżu zwłok biednej Hilarii Grimmond. Kiedy przestało padać, wyszedł z budynku elektrowni i stanął przed solidnymi, butelkowo-zielonymi drzwiami. Sprawdził, czy mimo deszczu posadzone w donicach pelargonie miały dosyć wilgoci. Z niezadowoleniem pokręcił głową, sięgając za jedną z donic, skąd wyciągnął dużą metalową konewkę. Podlał rośliny. Potem delikatnie oblał wodą obie dłonie i wytarł je białą szmatką, którą nosił w przedniej, największej kieszeni swoich drelichowych spodni roboczych. Ukrył konewkę i znowu sięgnął głębiej za donicę. Teraz wyjął parciany pokrowiec na długim pasku. Na razie odłożył przedmiot na parapet okna. Zrobił parę kroków do przodu, odwrócił się i podpierając się pod boki, zlustrował fasadę budynku.

Stał przodem do frontu budynku, który mieścił w sobie miejscową małą elektrownię, pompy wodociągów oraz stację transformatorów wysokiego i niskiego napięcia. Wszystko to należało do West Electric & Co. i miasta Green Mill o czym świadczył elegancki szyld, przypięty tuż nad drzwiami.

Dach budowli z patynowanej miedzi, nabrał szlachetnego szmaragdowego odcienia. Pasując do koloru fasady.

Ponoć kiedyś, dawno temu działał w tym miejscu młyn. Jego dach i nieistniejące już śmigi wiatraka od zawsze malowano na zielono. To stąd wzięła się nazwa miejscowości — Zielony Młyn.

Trzeba zaznaczyć, że prócz typowych użytkowych funkcji elektrowni, miała ona jeszcze jedno przeznaczenie, mianowicie zawsze służyła jako dom i mieszkanie dla obsługi, którą obecnie był elektryk kompanii — Trevor Mails.

Samotnik i zakompleksiony stary kawaler z szeregiem uprzedzeń i dziwactw, jakimi obdarzał zarówno ludzi, jak i samego siebie. Trzeba jednak powiedzieć, że prócz tej przywary, Mails był doskonałym fachowcem w tym co robił, skrupulatnym i nad wyraz dokładnym. Dlatego za jego „panowania” elektrownia i stacja pomp lśniły czystością i działały bez zarzutów z czego był bardzo zadowolony zarząd spółki West Electric & Co.

Dla Trevora Mailsa mieszkanie i praca w dawnym młynie, miały jedną niezaprzeczalną zaletę; usytuowanie budynku na wysokim skalistym klifie tuż nad samym portem i miasteczkiem, co pozwalało lokatorowi elektrowni na patrzenie na wszystkich z góry. Dlatego Mails wykorzystywał tę sytuację i często oglądał Green Mill przez szkła lornetki.

Nie inaczej było i teraz. Trevor wyjął lornetę z pokrowca i przyłożył okulary do oczu. Od razu skierował szkła na nabrzeże portu. Spokojnie obserwował, jak właśnie w tym momencie dwaj ludzie z zakładu pogrzebowego układają ciało pani Grimmond na noszach, przykrywając je czarnym suknem, a towarzyszą im policjanci: Evans Morris i Jonathan Bazy.

Bateryjniak coronera właśnie mijał bar „Dwie foczki” i pomknął w stronę Małego Green Mill. Odjechała też już komisarz Mozzley razem z sierżantem Wintersem, wioząc na tylnym siedzeniu Gustawa Mola i doktor Judy Hils. Na zgrabnej sylwetce panny Hils — w momencie gdy wsiadała do samochodu — szkła lornetki Trevora zatrzymały się na dłużej. Podziwiał jej zgrabne kształty do momentu aż całkiem zniknęła pod dachem samochodu. Omiótł lornetką nabrzeże portu. Ludzie już się powoli rozchodzili, stojąc tu i tam w małych grupkach i dyskutując.

— O, jest Mały Robb i stara skrzekliwa Meg ze swoim wrednym kundlem… — mruknął. — Co ta baba nosi na głowie? Listonosz też przyjechał. Dokonał jakichś zmian w tym swoim super rowerze? — Podkręcił okulary i westchnął z ulgą. — Nie. Jest, jak było. A ten cały Dinky z baru? Coraz grubszy. Co ten chłop żre? — Pytał sam siebie. — O, i sam pan burmistrz się pojawił. Za to pan Kubrick jest coraz chudszy. Trenuje dla nowej kochanki. Ale se buty obstalował. Hi, hi… — zaśmiał się krótko na widok szpiczastych lakierków burmistrza Green Mill — Jacka Kubrick’a, nazywanego przez mieszkańców Tyczką.

Przesunął szkła w stronę baru, a tam przy starym zielonym bateryjniaku dostrzegł Maksa Wallace’a. Wynalazca stał oparty o bagażnik autka i patrzył w jego stronę.

— O, panie Wallace. Widzi mnie pan, prawda? — mruknął, uśmiechając się krzywo.

Coś mu kazało, by podnieść rękę i pomachać, na co Wallace tylko wzruszył ramionami i zaraz wsiadł do auta. Nagle jego uwagę przykuł jakiś ruch albo szczegół, bo znowu przeniósł szkła lornety na kamienne nabrzeże, gdzie do niedawna siedziała na skrzynkach po Danielsie, biedna pani Hilaria Grimmond, a teraz pozostał tylko konstabl Evans, trzymający coś w ręku.

— No tak, przecież to jest… — mruknął zdziwiony, widząc w foliowym woreczku małą, może sześciocalową laleczkę, która była kubek w kubek podobna do denatki, a co najważniejsze identyczna z tą, jaką, którą…

— Hmm… — był wyraźnie skonsternowany.

Brwi poszły mu w górę, jakby zobaczył najdziwniejszą albo najbardziej zaskakującą rzecz w swoim życiu.

— To wszystko, co zostaje po człowieku?

Odjął lornetkę od oczu i zamyślony wsadził ją z powrotem do futerału, a potem ukrył w schowku za doniczką. Odwrócił się na pięcie i wszedł do elektrowni, zamykając drzwi.

*

Zszedł po kilku schodkach, stukając butami na metalowych stopniach i zatrzymał się przed solidnymi i obitymi blachą drzwiami. Z bocznej kieszeni spodni wyjął spory pęk kluczy. Wybrał jeden z nich i wsadził w solidny zamek, przekręcając dwa razy. Wszedł, przekręcił kontakt, a wtedy rozbłysnęło kilka okrągłych przemysłowych lamp wiszących u sufitu, wydobywając z ciemności sporych rozmiarów prostokątną i niezbyt wysoką salę. Po lewej i po prawej stronie od wejścia w dwóch rzędach stały pod ścianami wysokie regały z półkami, pomalowane, jak zresztą całe pomieszczenie, na zielono. Na środku znajdował się wielki kwadratowy stół, nad którym wisiały kolejne lampy, podobne do tych, jakich używa się nad stołem do bilarda. W jedną ze ścian wmurowano kolejne metalowe drzwi, które teraz były zamknięte.

Podszedł do stołu i pociągnął za zwisające pod lampami sznurki. Żarówki rozświetliły się trupiobladym ostrym światłem, które oblało cały blat. Przed jego oczami ukazał się ten sam widok, który przed chwilą elektryk Mails oglądał przez szkła lornetki, ale w zupełnie innej skali!

Potężna makieta Green Mill pyszniła się kolorami i znajomymi kształtami domów, ulic, chodników, ogródków, kościołów, pubów i wszelkich innych budowli. Jakby ktoś wyjął je z rzeczywistości i zmniejszył w jakiś czarodziejski sposób do rozmiarów domków dla lalek!

Dość powiedzieć, że przy każdym z nich — tam gdzie trzeba — był miniaturowy ogródek, na szczycie klifu „rosła” zielona łąka, a przy ulicach stały miniatury drzew, krzewów, latarni i wszelkiego innego miejskiego wystroju. Na domach widać było każdy szczegół fasady, dachu, czy nawet przydomowych dobudówek albo komórek ogrodowych. Można było podziwiać dokładność odwzorowania widoku całej posesji od płotu i furtki aż po sam budynek, czy też przydomowy ogródek. Kto znał Green Mill, ten mógł podziwiać rzeczywiste szczegóły; od koloru farby na elewacjach, po dokładnie takie same, jak w rzeczywistości, firanki w oknach i doniczki z kwiatkami przed drzwiami.

Jednak nie tylko budynki, ulice, czy też trawa albo drzewa, decydowały o prawie idealnym złudzeniu iż jest to zminiaturyzowane miasteczko Green Mill. Największe wrażenie robiła obecność w każdym miejscu makiety, figurek ludzi, zwierząt, a nawet ptaków!

Stanął po drugiej stronie planszy, sięgnął do kieszeni roboczych spodni, skąd wyjął jakiś przedmiot. Pochylił się nad stołem i przez kilka minut przyglądał się malutkiemu uroczemu domkowi, postawionemu na obrzeżach miasta. Domek tonął w kwiatach i miał piękny wypielęgnowany ogródek. Na ostatnim schodku ganku „siedziała” figurka pani Hilarii Grimmond! Identyczna do tej, którą biedna kobieta trzymała w dłoniach na nabrzeżu! Pochylił się nad makietą i przed furtką postawił kolejną laleczkę, przedstawiającą tym razem postać mężczyzny, ubranego w strój rybaka — żółtą, obszerną podgumowaną kurtkę z kapturem oraz szerokie portki i wysokie gumowce.

Delikatnie dotknął palcem laleczki pani Grimmond i cichym, wręcz pieszczotliwym głosem powiedział:

— Zobacz Hilario! Twój ukochany Teddy właśnie powrócił z morza! Znowu jesteście razem! Czyż to nie jest szczęście?

Uśmiechnął się, a potem sięgnął do drugiej kieszeni spodni. Obszedł makietę i dotarł do miejsca, gdzie znajdował się ryneczek w Green Mill. Tam ponownie się pochylił, tym razem nad budynkiem Królewskiego Urzędu Poczty i postawił przed nim śliczny malutki rower! Dokładnie taki sam, jakim codziennie poruszał się listonosz Edward Stent.

Znowu się uśmiechnął, widząc efekt swojej pracy.

— No, panie poczmistrzu! Rower gotowy do drogi! Czas ruszać z pocztą!…

Odsunął się nieco od blatu i z takiej perspektywy podziwiał swoje kolejne cacuszko, dzieło wielu dni ciężkiej mozolnej pracy.

Wtedy na makietę wskoczył rudy pręgowany kocur, który usiadł na samym brzeżku miniaturowego miasta, akurat w miejscu gdzie znajdował się port i stały zacumowane kutry. Zaczął sobie czyścić futerko. Widząc to, głośno na niego fuknął:

— Pfuuj!… Gdzieś mi tu wlazł grubasie! A poszedł mi stąd, bo dam po łbie! Wiesz dobrze, że tutaj nie masz prawa wskakiwać!

Kot zeskoczył wyraźnie urażony i zły na takie traktowanie, a świadczył o tym, bijący na boki gruby ogon.

O czym sobie pomyślał rudy Bazyl, po tak ostrym potraktowaniu i jawnej obeldze? Może o tym, że: przyjdzie czas, a ci jeszcze odpłacę za tego „grubasa”?

* * *

Panna Pippa Pursuit, nauczycielka od fizyki i matematyki w miejscowym gimnazjum imienia Króla Jerzego Piętnastego, zasuwała pełnym gazem na swoim skuterze marki Wasp „626”, drogą numer „33”, prosto w stronę Małego Green Mill.

Cel jej podróży, przynajmniej dla niej samej, był jasny i określony. Jechała mianowicie do Maksa Wallace’a, żebyyy… No, po prostu, żeby się z nim spotkać i skłonić go wreszcie do jakichś konkretnych działań, co do jej skromnej osoby. Bo, jak do tej pory, ten „słodki, ale roztrzepany chłopak”, jak nazywała Maksymiliana, jakoś nie mógł zajarzyć w tak zwanych stosunkach damsko-męskich.

To właśnie z tego powodu panna Pippa jechała drogą nr „33”, delektując się pięknym słonecznym dniem, barwnymi wiejskimi widokami, szybkością i pędem wiatru, rozwiewającym jej gęste blond włosy. Mówiąc szczerze, może i panna Pursuit była nauczycielką fizyki i matematyki, czyli przedmiotów dla umysłów ścisłych i analitycznych, ale jej dusza należała do marzycielki, szukającej romantycznych przygód i takich w związku z tym doznań.

W pewnym momencie przyhamowała z gracją, wpadając w lekki, ale kontrolowany poślizg, skręcając prosto w polną drogę, prowadzącą do uroczego małego domku, skrytego pośród wysokich drzew. Obok budyneczku stała potężna kamienna i bardzo solidna stodoła, chyba dwa razy większa od samego domu.

Zaparkowała skuter przed gankiem. Co dziwne, Pippa nawet nie zwróciła uwagi na dom, a od razu skierowała swoje kroki do stodoły.

— Maks?! — zawołała, poprawiając palcami rozwiane włosy. — Maksymilianie Wallac’e, jesteś tam?! Widziałam samochód przed domem! — Zaznaczyła, dając tym samym znać iż doskonale wie o tym, że Wallace jest w domu. Złapała za kółko uchwytu skobla i pociągnęła mocno drewniane drzwi, wkomponowane w potężne dwuskrzydłowe wrota stodoły. Zajrzała do środka.

Zwykle w jasno oświetlonym — we dnie i w nocy — wnętrzu warsztatu Maksa, teraz było ciemno, no i — co było bardzo dziwne — nie było w nim samego wynalazcy!

— Maks?!… — krzyknęła w ciemność z nadzieją, ale odpowiedziała cisza.

Czyżby go jednak nie było albo był w domu? — pomyślała i wyszła ze stodoły. Na ganku stanęła przed drzwiami i przyłożyła dłoń do szybki, zaglądając przez zakurzone szkło do środka. Zapukała, ale tylko dla zasady i od razu złapała za klamkę. Znalazła się w dużym stylowym pokoju. Nigdy tutaj nie była, więc rozejrzała się uważnie po obszernym, choć może zbyt mrocznym salonie z kominkiem. Na półce nad paleniskiem stał piękny zegar, pamiętający czasy królowej Wioli albo jakiegoś innego, jeszcze starszego króla. W pomieszczeniu stała wielka skórzana kanapa i dwa fotele, przed którymi postawiono stylowy okrągły stolik do herbaty. Na ścianach wisiały obrazy przedstawiające portrety jakichś ludzi, zresztą, nie wyróżniające się zbytnio na tle wzorzystej tapety. Całości wystroju dopełniał wielki perski dywan i ciężkie ciemne zasłony. Małe okienka dawały niewiele światła, a na dodatek, tę nikłą jasność z okien zabierały osadzone na suficie grube drewniane belki oraz idący gdzieś w głąb domu mroczny korytarzyk, czy znajdujące się po drugiej stronie pomieszczenia solidne dębowe schody, wspinające się na piętro.

W tym momencie zdała sobie sprawę, że co prawda była u Wallace’a już kilka razy, ale tak faktycznie, to nigdy nie była w jego domu! Zawsze z nim rozmawiała na dworze albo od razu wchodziła do stodoły, gdzie znajdował się warsztat wynalazcy. Bo w istocie, to stodoła była faktycznym „domem” Maksa. To tam pracował, odpoczywał i szukał pomysłów, no i tam też spał, czy jadł.

W pokoju panowała kompletna cisza, nie licząc głośnego tykania kominkowego zegara. Chociaż, chwila… wstrzymała oddech, nasłuchując. Wydało się jej w pewnej chwili, że na górze usłyszała jakieś szmery.

— Maks?! Maksymilianie Wallace?! — krzyknęła, czekając w ciszy na odzew.

Na piętrze coś zgrzytnęło i stuknęło, a po chwili doszły do niej ciężkie kroki na deskach piętra.

— Kto tam?!… — usłyszała głos Maksa.

— No, wreszcie — odetchnęła z ulgą. — Szukam cię i wołam, a ty się gdzieś ukrywasz! — krzyknęła, widząc chłopaka schodzącego po schodach. — Dzień dobry! Miałam dzisiaj wolny dzień i postanowiłam cię odwiedzić Maksymilianie Wallace!

(Koniecznie trzeba w tym miejscu nadmienić, że panna Pippa Pursuit bardzo lubiła nazywać Maksa pełnym imieniem i nazwiskiem. Nie wiadomo z czego się wzięła ta maniera, ale prawdopodobnie była wynikiem lektury tych wszystkich romansideł z epoki, przeczytanych w niejedną samotną noc, a w których to nadobne i bogate panny w taki właśnie sposób odzywały się do swoich adoratorów.)

Zdjęła torebkę z ramienia, odkładając ją na stolik.

— Dyrektor Samuelson ogłosił dzisiaj dzień wolny dla uczniów i nauczycieli, a to wszystko w związku z tragiczną śmiercią biednej pani Grimmond. W ten sposób szkoła chciała uczcić pamięć tej dobrej kobiety — powiedziała.

Maks podszedł bliżej.

— To bardzo miło z jego… — poprawił się — z waszej strony. Dzień dobry, Pippo… — uścisnęli sobie dłonie. — Och, siadaj! A może napijesz się czegoś, co? Herbaty? — spytał nagle, jakby mu się przypomniało coś bardzo ważnego.

— O tej godzinie, Maksymilianie? — spojrzała na niego zdziwiona, siadając w fotelu. — Dziękuję, wystarczy lemoniada albo jakiś chłodny napój gazowany.

Maks podrapał się w głowę, a potem machnął ręką i pobiegł gdzieś ciemnym korytarzykiem. Prawdopodobnie po jego drugiej stronie znajdowała się w tym domu kuchnia. Po chwili wrócił z tacą, niosąc dwie szklanki i karafkę z wodą. Postawił szkło na stoliku i usiadł w drugim fotelu.

— Wybacz, ale nie spodziewałem się dzisiaj gości, więc… więc mam tylko to. Wodę.

Na szczęście w pokoju nie było zbyt dużo światła, więc Pippa nie mogła dostrzec, że szklanki może i były czyste, ale powiedzmy sobie… nie tak całkiem dokładnie wytarte. Nalała nieco do jednej i umoczyła usta. Tak z grzeczności. Zerkała na wszystkie strony, myśląc jednocześnie: tak, tak. W tym domu konieczna jest kobieca ręka! Zaś do Maksa odezwała się w te słowa:

— Wiesz, Maksymilianie? Może i dobrze się stało, że pan Samuelson ogłosił dzisiaj żałobę w szkole. Dzień jest piękny, świeci słońce i wieje lekki wiaterek. Może wybralibyśmy się na jakiś spacer? Ty byś mi opowiedział o swoich wynalazkach, a ja snułabym straszne historie o matematyce. Potem, zjedlibyśmy jakiś lunch na łonie natury? Co ty na to?… — spytała i zatrzepotała długimi rzęsami, śmiesznie przekrzywiając głowę.

Maks zdziwionym wzrokiem spojrzał na Pippę, a potem… a potem wybuchnął gromkim śmiechem.

— Panno Pursuit! Moja droga Pippo! Przestań się wygłupiać i gadaj mi tu zaraz, co cię do mnie sprowadza!

— No wiesz, Maksymilianie? — Pippa wydęła policzki. — Nie ma w tobie ni krzty romantyzmu. Jak możesz się tak zwracać do damy! A, jak mi jeszcze powiesz, że dzisiaj, jak zawsze, masz na obiad tylko parówki, to… — westchnęła — to skłonna jestem przyjąć zaproszenie, panie Maksymilianie Wallace. Pod warunkiem jednakże, że masz świeżą musztardę! A, tak po prawdzie. — Oparła się wygodnie. — Przyjechałam, bo oczywiście chciałam się z tobą spotkać i pogadać o bardzo ważnych sprawach! — Spojrzała wymownie na Maksa, a jej wzrok i mina, miały mu powiedzieć, że: wpadłam, by podzielić się czymś, co od śmierci pani Hilarii nie daje mi spokoju!

Na te słowa i gesty, Wallace niespokojnie poruszył się w fotelu, a potem nagle wstał, wyciągnął w jej stronę rękę i powiedział:

— Przepraszam, nic więcej nie mów Pippo. Chodź, to coś ci pokażę.

Bez ceregieli złapał ją za dłóń i pociągną w stronę schodów.

*

Na piętrze minęli dwoje zamkniętych drzwi, by wejść w te ostatnie, uchylone, mieszczące się na końcu korytarzyka. Znajdował się tam maleńki pokój, w którym stało biurko, dwa drewniane krzesła oraz etażerka z powtykanymi na otwartych półkach, bez ładu i składu, książkami i czasopismami. Światło z jedynego okna oświetlało pomieszczenie w sposób wystarczający, tym bardziej, że przecież w tym dniu panowała słoneczna pogoda. Mimo to, Wallace zapalił lampę stojącą na biurku, której klosz skierowany był na ścianę.

Posadził Pippę na krześle, a sam stanął przodem do ściany znajdującej się tuż za drzwiami. Tkwiła na niej duża korkowa tablica — wielkości szkolnej — do której było przypiętych kilka zapisanych kartek. Jedna — ta największa — tkwiła na samym środku z wypisanym na niej dużymi literami, imieniem i nazwiskiem Hilarii Grimmond. Od tej kartki, biegło kilka nitek przypiętych pinezkami. Jedna prowadziła do następnej z rysunkiem laleczki, trzymanej w dłoniach przez denatkę oraz listą ewentualnych narzędzi zbrodni. Druga do fiszki z wielkim znakiem zapytania. Trzecia do papieru zapisanego nazwiskami ewentualnych świadków zdarzenia, czyli, jak na razie: Judy Hils i Gustawa Mola. Czwarta połączona była z nazwiskiem Małego Robba i resztą ludzi z baru. Ostatnia nitka łączyła zapisek, tkwiący w lewym górnym rogu tablicy. Na nim Maks umieścił wielki znak zapytania z podpisem: „Morderca”.

Pippa długo i bez słowa patrzyła na dzieło Wallace’a, a potem odwróciła się do niego, pytając:

— Dlaczego? Skąd wiedziałeś?

— Dlaczego? — odpowiedział pytaniem. — Bo jestem to winien biednej pani Hilarii, chociażby za te wszystkie znakomite konfitury i jej dobre serce. A skąd wiedziałem, że po to przyjechałaś, Pippo?… — ponownie spytał.

Kiwnęła głową, a on uśmiechnął się pod nosem, mówiąc:

— Boo… przecież nadajemy na tych samych częstotliwościach, prawda? Stąd wiedziałem. — Podszedł do krzesła i usiadł ciężko. — Coś mi mówi, że to jeszcze nie koniec. Jakiś wewnętrzny głos ostrzega mnie, że ten potwór dopiero zaczął mordować. A najbardziej martwi mnie ta laleczka… Ona ma być wskazówką, jakimś znakiem, ale jednocześnie też ostrzeżeniem. Sporo ostatnio na ten temat czytałem. W ten sposób robią seryjni mordercy albo szaleńcy. Dlatego muszę pomóc odnaleźć go nim będzie za późno. Nie wiem… — podrapał się w głowę. — Takie mam jakieś przeczucie, że mam obowiązek włączyć się w poszukiwania, mimo wszystko. Mimo, że to przecież może być niebezpieczne, a ja nie mam zielonego pojęcia, jak się szuka przestępców, a co dopiero mówić o sztuce dedukcji… — umilkł zakłopotany.

Pippa przesiadła się na krzesło obok, stojące bliżej tablicy.

— Masz rację, ale nie będziesz tego robić sam, bo to my musimy, Maks. My, musimy — powtórzyła z naciskiem. — Jak już tak postanowiłeś, to ja ci we wszystkim pomogę… — westchnęła. — A policja? Co z nimi? Może zostawmy im tę sprawę i nie mieszajmy się? W końcu, jak powiedziałeś, zabójca nie jest zwykłym złodziejaszkiem, jak Mały Robb, a groźnym mor-der-cą, Maksymilianie! A policja wie co ma robić, w końcu łapanie bandytów jest ich zajęciem, profesją i chlebem powszednim.

Spojrzał na dziewczynę, ale nic nie powiedział. Za to sięgnął do szafki biurka, skąd wyjął słoik z wsadzoną doń łyżeczką. Nabrał galaretowatej, żółtawo-czerwonej masy i bez ceregieli wsadził Pippie w rozchylone usta.

Różana konfitura pani Hilarii! Jeezu, jakież to… pyszne! — rozkoszowała się smakiem.

— Mmm… — mlasnęła — masz rację, Maksymilianie Wallace — oblizała usta — trzeba odnaleźć sukinsyna i wsadzić za kraty do końca jego parszywego żywota! Za to, że drań pozbawił ją życia, a nas odciął od takich niebiańskich delicji!

Uśmiechnął się od ucha do ucha.

— Panno Pursuit, ja cię faktycznie nie poznaję! Ale, właśnie dokładnie o to mi chodzi!

* * *

Sierżant-detektyw Tom Winters, siedział za biurkiem i paląc papierosa czytał dopiero co przyniesione dokumenty z autopsji zwłok pani Grimmond. Uważnie studiował każde słowo, jakie napisał doktor Kurgan, pomijając oczywiście każde słowo: „niewątpliwie”, które tamten bezwiednie używał tak często, jak to tylko było możliwe. Kiedy skończył oddał papiery konstablowi.

— Czytaj Bułka. Tu jest wszystko, co trzeba.

Wstał i podszedł do sporej tablicy poglądowej, na której detektyw Jonathan Bazy — „Loco”, poprzypinał zdjęcia z miejsca ujawnienia zwłok pani Grimmond oraz kilka tych najważniejszych z sekcji. Wziął do ręki kredę i na tablicy obok zaczął wypisywać nazwiska i imiona osób. Jedne, po lewej stronie, to byli „Świadkowie”. Kolejne, te po prawej stronie tablicy, to były osoby „Do przesłuchania/Sugestie”. Zaś na środku, pod podkreślonym tytułem: „Podejrzani”, było niestety pusto.

— Przeczytałeś Evans? — spytał, patrząc na swoje dzieło z kciukami założonymi za szerokie szelki.

— Tak. Doktorek, jak zawsze, opisał wszystko ze szczegółami. Prócz tego ukłucia, które zadano z dużą siłą, penetrując ciało od podstawy czaszki aż po mózg, pani Hilaria nie miała żadnych innych obrażeń. Jedynie drobne otarcia na palcach, ale to były starsze obrażenia, niż sama rana kłuta. Jedno precyzyjne uderzenie — mruknął zamyślony Bułka. — Według mnie, musiał je zadać jakiś praworęczny i silny mężczyzna. No chyba, że narzędzie było bardzo ostre, jak na przykład szpikulec do lodu. Wtedy mogła też zadać cios kobieta. Ale z drugiej strony, z tego co napisał koroner: koniec narzędzia nie był zbyt mocno zaostrzony w szpic. Wynikałoby więc, że narzędziem mógł być na przykład śrubokręt. Końcówka i tutaj nie pasuje. Dlatego, według mnie jest to coś, co zabójca sam wykonał tylko do tego celu. Do zabójstwa… — westchnął Morris.

— A co powiesz o opiłkach metalu na końcu rany? Skąd się wzięły?

— Może niedokładnie wyczyścił pręt? — zastanawiał się konstabl. — Z drugiej strony widać, że sprawca jest jakimś cholernym pedancikiem, bo nie zostawił żadnych śladów. Dlaczego więc nie wyczyścił narzędzia z resztek metalu?

— No właśnie — mruknął Winters. — I, coś jeszcze?

Konstabl wzruszył ramionami.

— Sierżant usiadł za biurkiem i położył nogi na blacie, wpatrując się w tablice. Kiwał się niebezpiecznie na krześle i sięgnął po papierosa. Zapalił jednego, a wypuszczając dym, powiedział:

— Weź kredę i napisz pod „Podejrzani” — Wszyscy bliscy znajomi pani Grimmond.

— A dlaczego? — spytał Evans.

— Boo… — Tom wydmuchnął dym. — Zabójca musiał stać bardzo blisko pani Hilarii i to przodem do niej, zaś cios zadał od tyłu i lekko od dołu. Dobrze zauważyłeś, jest praworęczny. Leworęczny nie mógłby tego zrobić od tej strony i w ten sposób. Tak więc, drogi konstablu, wszyscy bliscy znajomi i to praworęczni są, jak na razie, naszymi podejrzanymi. Bo kto inny stanąłby tak blisko pani Hilarii, bez jej zgody? Jak czytałeś, nie miała żadnych obrażeń.

— Masz rację, Tom — zgodził się Evans. — Powiedz mi jeszcze, jak mam to napisać — prawie wszyscy mieszkańcy Green Mill?

— Te, Bułka nie bądź taki prześmiewny. — Zgasił peta w popielniczce. — Zaczniemy od tych, co nie mają alibi, i tak dalej. Eliminacja. Lista na pewno się zmniejszy o ileś tam osób. Weźmiesz Johnjohna i zrobisz wstępną selekcję. Loco wam pomoże. Ja jadę do burmistrza, bo muszę coś wyjaśnić.

Zatrzymał się jeszcze w drzwiach i nakładając marynarkę rzucił:

— Tę laleczkę, to trzeba dokładnie obejrzeć i sprawdzić w niej dosłownie wszytko. Od materiału, po klej, szwy i nici. Wszystko. Niech Bazy zawiezie ją do hrabstwa, do laboratorium. Chcę mieć wyniki za dwa dni. A po wszystkim, lalka ma być cała!

Nasadził stetsona na głowę i poszedł, trzaskając drzwiami, ale po chwili znowu wrócił i przez uchylone drzwi, zawołał:

— Powiedzcie Szefowej, że ja sam się zajmę sprawą przeszukiwania miasta za torbą pani Grimmond! Do roboty!

*

Tomasz Winters wpadł jak burza do sekretariatu burmistrza. Od wejścia — rzucając krótkie: cześć! — skierował się prosto w stronę gabinetu Jacka Kibricka. Już wyciągał rękę do klamki drzwi, by wejść, kiedy tuż przed nim wyrosła — niczym opoka nie do przejścia, a tym bardziej ominięcia — osobista sekretarka burmistrza — panna Priscilla Conte. Krępa kobitka koło pięćdziesiątki o kruczoczarnych włosach i karnacji skóry, świadczącej o południowych korzeniach.

Biała bluzka opinała się na jej pełnym biuście, który teraz bohatersko wypięty, wspierał się o marynarkę Wintersa, będąc pierwszą barierą i opoką, broniącą dostępu do gabinetu burmistrza. Podniosła okulary na czubek głowy i gulgocząc niczym tokujący indyk, powiedziała:

— A pan gdzie, sierżancie Winters, co?! — Dla lepszego zatarasowania drzwi, wsparła rękę o framugę. — Pan burmistrz jest teraz bardzo zajęty! Narada!…

— No, co ty, kotku? — Winters popatrzył zdziwiony na sekretarkę. — Wczoraj Tommy, a dzisiaj — „sierżancie Winters”? Byłem umówiony! Pilna sprawa służbowa! Puszczaj, Scilla! — Naparł na nią, przyciskając do drzwi.

— Ani mi się śni!…

Scilla Conte nie dawała się podejść detektywowi, ani na czułe słówka, ani tym bardziej na tak zwane; „sprawy służbowe”! A już w ogóle jej nie ruszało łakome zerkanie Toma w głąb rozchylonego dekoltu! Bo kiedy jej pryncypał mówił, że: jest zajęty, to choćby się waliło i paliło, nikt nie miał prawa wejść do gabinetu szefa, i basta!

— No dobra. — Winters wreszcie ustąpił. — Chwilę mogę poczekać. Pogadamy sobie.

Zdjął kapelusz i odsunął się nieco od drzwi.

Jednak panna Conte doskonale znała podobne zagrania i nie takie numery w zawodowym „życiu” sekretarki widziała. Niby to się jeden z drugim odsunie, niby zrezygnuje i przeprosi, a jak ona straci czujność, wtedy ruszy z kopyta i wpadnie do gabinetu, jak nic!

— Nie ma głupich! — Dalej trwała w drzwiach. — Siadaj Tom na fotelu i grzecznie poczekaj! Inaczej, ja się stąd nie ruszę!

Winters podniósł do góry ręce pokazując, że dał za wygraną i cofnął się do stojących przy ścianie foteli dla petentów. Kiedy panna Conte upewniła się, że jest bezpiecznie, wróciła za biurko. Nawet się do niego uśmiechnęła i już miała coś powiedzieć miłego Tommy’emu, kiedy odezwał się jeden z ustawionych na biurku telefonów.

Podniosła słuchawkę.

— A, witam pastora… Tak, jest. Ale w tej chwili pan Kubrick jest bardzo zajęty. Rozumie pastor — narada. No, nie wiem, wolałabym raczej ustalić jakiś wolny termin… Ja wiem, że dzwoni pastor w sprawie pogrzebu pani Hila…

Wystarczyło, że tylko na krótką chwilę odwróciła wzrok od Wintersa, zaglądając w położony przed nią terminarz. I to był poważny błąd!

Detektyw nałożył na głowę kapelusz i wystartował z fotela niczym jakaś kosmiczna rakieta! Dopadł do drzwi gabinetu burmistrza w mgnieniu oka, w którym sekretarka zdążyła jedynie krzyknąć:

— Tom, co ty wyrabiasz do cholery!…

Winters już jednak jej krzyku nie usłyszał, bo był w środku! Trzasnął drzwiami, które zaraz mocno przytrzymał za klamkę, żeby broń Boże Scilla nie mogła ich otworzyć od swojej strony.

Burmistrz był tak zaskoczony nagłym wtargnięciem sierżanta do gabinetu, że z wrażenia miast wlać sobie kawę do ust, wylał ją sobie za koszulę i na garnitur. Gorzej! Trzymane na biurku nogi uniósł zbyt mocno w górę, co spowodowało, że niebezpiecznie przechylił się do tyłu na obrotowym krześle. Kółka nóżek odjechały i chudy Jack Kubrick zwalił się na podłogę, wylewając resztę — na szczęście zimnej już — kawy na głowę!

Jak to najczęściej bywa w takich sytuacjach, w tym momencie nastąpiła kompletna cisza i kilkusekundowe wstrzymanie akcji, po którym odezwał się Winters:

— Witaj Jack! Byliśmy umówieni, pamiętasz?! — Sapnął głośno, odpierając mocne ataki panny Conte na klamkę oraz przekrzykując jej głośne obietnice, mówiące: co ona zrobi, kiedy go tylko dorwie. — Ponoć miałeś mieć naradę!… — stękał — ale ja cię znam! Znam takie numery jeszcze z college’u! Zawsze… zawsze się dekowałeś, kiedy trzeba było nadstawić dupy za kumpli. Nie ze mną, takie numery, Jack!

Wreszcie, zmęczony walką, puścił klamkę i odskoczył od drzwi. W tym czasie Jack Kubrick wygramolił się zza biurka, a do gabinetu wpadła czerwona jak piwonia Scilla.

— Sierżancie Winters jesteś, jesteś… draniem!!! — wrzasnęła. — Tom, ja cię chyba zamorrrduję! — Umilkła, widząc pryncypała w stanie gorzej niż opłakanym.

Już otwierała usta, żeby wyrazić swój gniew, kiedy burmistrz podniósł rękę, mówiąc:

— Już dobrze, panno Conte. — Schylił się i podniósł przewrócone krzesło. — Już dobrze. Proszę wrócić do siebie. Nic się nie stało.

Sekretarka wydęła policzki, prychnęła jak obrażona kotka, spojrzała na Wintersa wzrokiem, który mógłby zabijać, wypuściła z sykiem powietrze z płuc i wyszła zamykając drzwi.

— No. Nie trzeba tak było od razu? Teraz garnitur i koszula do prania. — Detektyw podszedł do biurka oblanego kawą, wyjął ze stojącego na nim pudełka kilka chusteczek i ścierając wylany płyn z blatu, mówił:

— Naradę, sobie wymyślił! A mnie tu czas goni, bo morderca jest na wolności, a ludzi w komisariacie jak na lekarstwo. Nie mówiła ci komisarz, że nie ma kim robić? Po coś nam fundusze poobcinał burmistrzu, co? Tylko nie pieprz mi tutaj, że zarząd miasta tak postanowił, bo w ostatnich latach przestępczość spadła. No, to właśnie spadła, a teraz masz… zabójstwo. — Wrzucił mokre chusteczki do kosza i nie dając dojść do słowa Kubrick’owi, gadał dalej. — Niestety Jack. Muszę ci powiedzieć, że to chyba nie będzie koniec. I jak szybko nie złapiemy drania, na zabójstwie biednej pani Hilarii się nie skończy, cholera.

Mina burmistrza po ostatnich słowach Wintersa mówiła jedno: żartujesz?

— Nie patrz tak… — mruknął Tom i usiadł na krześle przystawionym do biurka. — Wszystkie znaki na ziemi i na niebie mówią o tym, że mamy do czynienia, w najlepszym wypadku z jakimś świrem, a w najgorszym, z seryjnym zabójcą. A nawet może być i tak, że z jednym oraz drugim do kupy. To dlatego Jack nie mamy czasu! Potrzebni mi są twoi ludzie! I to zaraz! Mozzley pojechała do hrabstwa na dywanik, ale nie sądzę, żeby prócz powiedzmy; niezbyt mądrych rad, przywiozła coś więcej. O nowych ludziach do pomocy nie wspomnę. Już widzę nadkomisarza Kiliana, jak sepleni spod tych swoich wielgachnych wąchali: „jedno zabójstwo i wy sobie nie poradzicie? Pani komisarz, zabójstwo to teraz nic nadzwyczajnego! Szukajcie, szukajcie! My wam oczywiście udzielimy wszelkiej pomocy, ale widzi pani jaki mamy nawał pracy i braki kadrowe!”

Wstał z krzesła i wyjął papierosa. Zapalił, wypuszczając głośno dym.

— A ty, burmistrzu? Razem z twoimi przydupasami z rady obciąłeś nam fundusze, zwalniając pięciu ludzi. Dlatego od dzisiaj cała, powtarzam: cała twoja dziadowska straż municypalna, będzie pracować tylko dla nas! I będzie robić, to co im każemy! — krzyknął. — Bo jak nie?

— No właśnie… — Kubrick po wcześniejszym szoku, wreszcie odzyskał rezon. — Bo jak nie? To co, sierżancie-detektywie, Winters?

Wrzucony do kubka po wylanej kawie pet zasyczał cicho. Tom uśmiechnął się pod nosem.

— Bo jak nie, to tylko sam Pan Bóg i ten skurwiel wiedzą, kto będzie następny. Wchodzisz w to, burmistrzu? Myślisz, że kamienny trylobit z klifu wygra ci po raz kolejny najbliższe wybory? Wiesz co będzie, kiedy ludzie z miasta stwierdzą, że już nie dajesz sobie rady? Za co wtedy będziesz posuwać…

— Tom!!! — wrzasnął Kubrick. — Nie pozwalaj sobie! — Uderzył ręką w blat biurka, co spowodowało ponowne wejście do biura panny Conte. — Powiedziałem nie wchodzić, do cholery!

Usiadł wściekły jak diabli. Chciał dopić resztkę kawy, bo mu widać w gębie z nerwów zaschło, gdy w ostatniej chwili dostrzegł pływającego w niej kiepa. Zastanawiał się.

— Dobra… — warknął. — Dam ci straż. Ostatni raz i tylko na tydzień. Nie dłużej!!! — wrzasnął. — Za tydzień, ten sukinsyn ma być złapany! Bo jak nie! To wystąpię do hrabstwa, żeby cię stąd wreszcie zabrali w diabły, Winters! Mam już ciebie, a także tych twoich wariackich pomysłów oraz teorii spiskowych po dziurki w nosie!

Ciekawe o co mogło chodzić burmistrzowi Green Mill?

Czyżby o to, że według Toma, Matt Wallace był ukrytym przemysłowym terrorystą? A może o to, że Gustaw Mol był członkiem zorganizowanej grupy przemytników whisky? Ale najpewniej o to, że nowa i kolejna przyjaciółka burmistrza, młodziutka Terry „Kwiatek” Hill, według Wintersa tak na prawdę czyhała na majątek Jacka i niebawem wyśle go w zaświaty, zapewne w jakiś perfidny i wyrafinowany sposób, zostając młodą bogatą wdową!

*

Posterunkowy Johnny stał przed komisariatem na ostatnim stopniu schodów i patrzył z góry na kilkuosobową grupkę strażników municypalnych. W większości byli to panowie, można powiedzieć: w sile wieku. Ubrani przepisowo w mundurki i kamizelki, czekali cierpliwie, co też im ten młody pryszczaty „policjancik” powie.

Johnjohn chrząknął, poprawiając zaciągnięty pod szyją pasek służbowego czaka. Otwarł gruby notes i niby to w niego patrząc, powiedział:

— Pani komisarz Mozzley poleciła mi, żebym wam przekazał zadania na dzisiejszy dzień. Zapisujcie w notatnikach wszystko co powiem!

Poczekał, aż w ręku każdego ze strażników pojawi się pióro i notes, a potem oznajmił:

— Począwszy od rynku, rozejdziecie się po wszystkich ulicach, każdy na swojej. Tu jest lista z przypisanymi nazwiskami do ulic. — Podał wykaz pierwszemu z brzegu. — Macie szukać w koszach na śmieci, jakichś zakamarkach i innych podejrzanych miejscach, torby biednej pani Grimmond. — Spojrzał na stojących przed nim ludzi. — Sprawdzicie wszędzie tam, gdzie morderca mógłby ją wyrzucić lub schować. Wiecie chyba, jak wyglądała ta torba. Ale dla pewności, przypomnę. Zrobiona z materiału z przymocowanym do niej długim uchem. Pomalowana w różne kolorowe kwiatki. Kiedy znajdziecie coś takiego, macie natychmiast dać znać na posterunek, ale broń Boże niczego nie ruszać! Tak tu mam napisane! Nie ruszać!… — powtórzył z naciskiem. — To wszystko, możecie już iść, bo nie ma czasu! Każdy z was zapisze w notatniku, którą ulicę sprawdził i pod jakie numery domów wchodził. Do roboty panowie!

Posterunkowy odwrócił się na pięcie i już miał odejść, kiedy jeszcze zatrzymał się na chwilę, dodając:

— Aha! Kiedy sprawdzicie już wszystko, macie sporządzić z obchodu notatki, a potem przekazać je sierżantowi Wintersowi albo konstablowi Morrisowi. No, albo temu policjantowi, który akurat będzie na posterunku. Bez tego zapisku będziemy uważać, że dalej jesteście w rejonie. Nabrzeże i wybrzeże w świńskiej zatoce sprawdzimy sami. Więc tam się nie zapuszczajcie. Jak poleciła pani komisarz, wy macie dokonać penetracji w mieście, a jak się wam coś wyda podejrzane, to zaraz macie dać znać.

Posterunkowy John Johnn oczywiście nie powiedział, że tym, który ma „przekopać” nabrzeże portowe i ewentualnie sprawdzić plażę krótkiego wybrzeża po lewej i prawej stronie portu, był nie kto inny, jak on sam we własnej osobie.

*

Przydreptał do portu i usiadł na jakiejś pace. Już był zmęczony, a co dopiero mówić o zabraniu się do jakiejś roboty. Zdjął czako z głowy i sięgnął po papierosa do kieszonki munduru. Kiedy wypuszczał dym w powietrze, jego uwagę przykuł niezwykły widok; dwoje ludzi, mężczyzna i kobieta, łazili w woderach po kolana w błocie, między osiadłymi i położonymi na bok z powodu odpływu, dwoma kutrami rybackimi oraz kilkoma mniejszymi łódkami mieszkańców.

Zaintrygowany wstał ze skrzyni i podszedł do wysokiego kamiennego brzegu.

A to, co za jedni? — Wytężał wzrok. — Cholera! Toż to panna nauczycielka z gimnazjum i Maksymilian Wallace! Czy ich już całkiem pogięło?

— Hej, wy tam! Tu policja! Wyłazić z błota! — krzyknął zdenerwowany.

Rzucił peta, złapał za gwizdek i ile sił w płucach zaczął gwizdać.

Wallace usłyszał gwizdek i odwrócił się w stronę nabrzeża, rozkładając na boki ręce.

— No, czego! — Usłyszał posterunkowy z oddali. — Jeszcze jest czas, woda daleko! Czego chcesz chłopie, nie wolno chodzić po plaży?!

— Wyłazić stamtąd! — wrzasnął. — To jest miejsce przestępstwa!

— A ja, mam to gdzieś! — krzyknął Maks. — Miejsce przestępstwa, jest tam u ciebie, a nie tutaj, w morskim błocie i piachu!

— A co wy tam w ogóle robicie, co?! — krzyknął Johnjohn, schodząc z nabrzeża po kamiennych schodach.

Teraz panna Pursiut odkrzyknęła do niego, trzymając przy ustach ręce zabezpieczone gumowymi rękawicami, długimi aż po łokcie.

— Małże sobie zbieramy! A co, nie wolno?!

Posterunkowy Johnn, mimo młodego wieku, a przez to nikłej wiedzy na temat małży i innych morskich stworzeń, zdębiał i zabrakło mu języka w gębie, bo nigdy wcześniej czegoś takiego w porcie zatoki Trzech Świnek nie widział.

— Małże? — Usłyszał nagle obok siebie. — Tutaj, w porcie? Zgłupieli? No chyba, że takie na ropę i śmieci, to tak. Jakby tu były małże, to po cholerę ja, rybak w czwartym pokoleniu, wypływałbym po nie na środek morza! — ględził Gustaw Mol. — Głupota, panie posterunkowy! Niech Maks lepiej powie prawdę, po co tam polazł i tyle!

— Cholera, a już myślałem, że jakoś się nam uda przeszukać ten kawałek wybrzeża bez wścibskich oczu — mruknął Maks. — Widzisz tego gliniarza na nabrzeżu? Znasz go?

— A jakże, znam. Młody Johnn, synek doktora Johnn’a, co to żadnej szkoły ukończyć nie potrafił aż wreszcie trafił pod skrzydła policji i pani komisarz Mozzley. U niej ma jak u Pana Boga za piecem, wysilać się specjalnie nie musi, pensyjka leci, a Przepraszam Mozzley pilnuje, żeby mu się żadna krzywda nie stała.

Przejechała czubkiem gumowca po małej górce błota, które wzbudzało nadzieję, że może właśnie tam znajdzie się, owo „coś” czego tak naprawdę szukał Wallace.

Niestety prócz wystraszonego małego kraba, nic się nie znalazło.

— Bo nie wiem, czy wiesz Maksymilianie, że zanim panna Mozzley została panią Mozzley, mogło i tak się wydarzyć, że zostałaby panią doktorową Johnn.

Wallace popatrzył na nią z głupią miną.

— Komisarz Mozzley miała być panią doktorową?

— Ech, Maks, jaki ty jesteś naiwny. A niby dlaczegoż to, zgodziła się wziąć pod swoje skrzydła tego młodego bubka, co? Bo taki urodziwy i mądry? Ani urodziwy, bo syfki ma na całej gębie, ani tym bardziej mądry. Mało było innych kandydatów? Mało było tych, co ich burmistrz zwolnił? Lepszych i bardziej doświadczonych? A ten cały Johnjohn jest sobie, i trwa w najlepsze.

Maks przeszedł parę kroków dalej, zupełnie ignorując krzyki i gwizdki policjanta. Machał tylko ręką na odczepnego, żeby tamten dał sobie spokój i wreszcie się zamknął, a najlepiej poszedł w diabły.

— Nie wiedziałem, że ty Pippo interesujesz się takimi… takimi miejskimi plotkami — podsumował słowa nauczycielki. — Zawsze mi się wydawało, że jesteś ponad to! A tu? Masz…

— Maksymilianie, ja może i mam ścisły umysł, może dla mnie matematyka i fizyka, to są królowe nauk, a tropienie mordercy jest marzeniem o którym śniłam od urodzenia. Jednak przede wszystkim Maksymilianie, jestem kobietą, i sprawy damsko męskie interesują mnie na tym samym poziomie, co twierdzenie Pitagorasa i dwumian Newtona.

Poprawiła długaśne wodery, sięgające jej prawie do biustu, a które w tym momencie i okolicznościach, wyraźnie nie dodawały jej owej kobiecości. Potem przesunęła palcami po włosach, zapominając, że przecież na dłoniach miała długie gumowe rękawice, na dodatek upaprane błockiem nie mniej niż wodery. Efekt wizualny tych zabiegów można było sobie wyobrazić.

Wallace już miał w związku z tym coś powiedzieć, ale może i dobrze, że tego nie zrobił, bo właśnie potknął się o jakiś kamień albo coś, co dosyć mocno wystawało z gliniasto-błotnistego dna. Schylił się, wyciągając z gruntu długi i cienki pręt z trzonkiem, mierzący jakieś dziesięć cali! Olśniło go! Jest! Znalazł narzędzie zbrodni! Miał rację!…

— Pippo! Znalazłem! Popatrz!… To jest właśnie to, o czym mówił dzisiaj rano Bułka w barze u Diky’ego! Długie i ostre narzędzie!

Podekscytowany człapał przez błoto do stojącej nieopodal nauczycielki, i wtedy go zamurowało. Bowiem po opłukaniu w, z wolna podnoszącej się wodzie przypływu, stwierdził, że trzyma w dłoni nietypowy rodzaj śrubokrętu, który przecież on sam dopiero co wymyślił!

Nazwał narzędzie śrubokrętem „krzyżykowym” z uwagi na kształt końcówki, pasującej z kolei do specjalnego rodzaju wkrętów i śrub o naciętych w ten sam sposób „łbach”. Niewątpliwą zaletą tego typu wkrętaka było to, że w jaki sposób by się przyłożyło narzędzie do „główki” śruby, jego końcówka zawsze wskoczyła w krzyżyk i można było swobodnie ją wkręcać lub wykręcać.

O tym śrubokręcie wiedziało tylko kilka, no może kilkanaście osób! Włosy na głowie stanęły mu dęba.

To by znaczyło, że… To by znaczyło, żee… — myślał gorączkowo. — Gdzie ja byłem dwa dni temu o świcie?

— Maks, wracamy, bo woda się szybko podnosi! — wołała Pippa. — Rusz się wreszcie!

Wallace oprzytomniał. Złapał nauczycielkę za rękę i brnąc w mule, ruszyli w stronę schodów nabrzeża. Na szczęście w tym rejonie i o tej porze roku, przypływ nie był gwałtowny. Zanurzeni w wodzie już prawie po pas, dotarli wreszcie do pierwszego stopnia. Kiedy z trudem wdrapali się na górę nabrzeża, napatoczyli się oczywiście na posterunkowego Johnn’a, który zatarasował im wyjście.

— Udało się wam — warknął. — A już myślałem, że będzie jakaś fajna akcja ratunkowa.

— Odsuń się synek, bo drogę blokujesz.

Wallace już miał przepchnąć posterunkowego, kiedy na całe szczęście interweniowała Pippa Pursuit.

— Daj spokój Maks, przecież pan policjant jest tutaj na służbie, prawda? — Przekrzywiła kokieteryjnie głowę. — Przepraszamy za nasz wybryk, ale faktycznie chcieliśmy sprawdzić, czy w zatoce są małże. Poprosiłam pana Wallace’a, żeby pomógł w tym niewielkim i jakże prostym eksperymencie naukowym, bo ta wiedza jest mi potrzebna do szkoły, do pracy oraz dla uczniów. Wie pan przecież, jakie dzieci potrafią być ciekawskie. Czy naruszyliśmy jakieś przepisy? A może, zrobiliśmy jakąś szkodę?

Przez cały czas mówiła jak nakręcona, idąc jednocześnie do przodu, czym wymuszała cofanie się skonsternowanego posterunkowego, co zaraz wykorzystał Wallace. Minął plecy Pippy i stanął bezpieczny nieco dalej na nabrzeżu, gdzie się odwrócił się i zaczął zdejmować rybackie gumowce.

— Witaj Maks, dobrze cię widzieć… — usłyszał za sobą.

Kilka kroków za nim stał z rękami w kieszeniach sierżant Winters. Machnął ręką na posterunkowego, a kiedy ten podszedł, coś tam sobie powiedzieli na ucho, wyraźnie w tym czasie zerkając w ich stronę. Wynikało z tego, że wymieniane uwagi musiały dotyczyć ich skromnych osób. Po wymianie zdań, Johnn zrobił w tył zwrot i poszedł w kierunku końca nabrzeża, wykonywać „obowiązki służbowe”, polegające na szukaniu na plaży zaginionej torby pani Grimmond.

— Dzień dobry, panno Pursuit. — Winters skinął uprzejmie głową, mając do ust przyklejony krzywy uśmieszek. — Jak zawsze, wygląda panna uroczo. — Rzucił komplementem. — To co. Powiecie, co naprawdę robiliście w tym błocie? Czy pogadamy sobie na komisariacie?

Pippa właśnie pozbyła się woderów z nóg i mrucząc pod nosem coś na kształt „dzień dobry”, sięgnęła po lusterko. Kiedy zobaczyła swoją twarz i włosy umazane błotem, jęknęła z przerażenia i szybko zaczęła doprowadzać się do porządku.

— Utrudnianie śledztwa, to poważne przestępstwo — mruknął detektyw.

— A skąd wiesz Tom, że my w ogóle coś utrudniamy? — odparł Wallace patrząc, jak Pippa dzielnie walczy z doprowadzaniem ubłoconych włosów do jako takiego stanu. — Panna Pursuit poprosiła mnie bym jej pomógł przy pewnym szkolnym projekcie. A, że się przyjaźnimy, nie odmówiłem i tyle… — wzruszył ramionami.

— Tak? — Winters sięgnął po papierosa i zapalił. — To na pewno nic nie będziesz mieć przeciwko, jak zajrzę do twojej torby. Co, Maks?

Wallace zbladł, a panna Pursuit przerwała poprawianie makijażu.

— Noo… nie będę, Tom.

— No, to pokaż — Winters westchnął i zdjął torbę z ramienia Wallace’a.

Nawet nie musiał szukać. Od razu sięgnął po leżący na wierzchu, i dopiero co wyjęty z błota śrubokręt.

— Taa… — mruknął, oglądając uważnie narzędzie, trzymając je przez chusteczkę. — Dziwny, ten twój „małż” Maksymilianie Wallace. Jak mówił Gustaw: chyba pędzony na ropie i śmieciach. I wiesz co, Maks? Coś mi mówi, że ten „małż” będzie dokładnie pasować — jak klucz do dziurki w zamku — do otworu w szyi biednej pani Grimmond. Jednak pójdziemy na komisariat. A tam sobie pogadamy na temat szkolnego projektu panny Pippy, dziwnych portowych małży oraz… nie mniej dziwnych i wcześniej nigdy niewidzianych przeze mnie śrubokrętów. Bo to chyba śrubokręt, co? I to, twój śrubokręt…

*

Całą scenę, prócz kilku ciekawskich gapiów stojących za górnym płotkiem oraz na samym nabrzeżu, obserwowała jeszcze jedna osoba — Trevor Mails. Jak zawsze i co dnia, z samego rana stanął sobie przed drzwiami do swojej elektrowni, żeby popatrzyć przez ulubioną lornetkę na miasto. Wtedy to właśnie zobaczył, co Maks Wallace robił z Pippą w błocie wybrzeża i był wściekły jak diabli! Tak wściekły, że aż poczerwieniała mu łysina pod rzadką zaczeską! Tak wściekły, że mógłby… Opanował się jakoś i zaczął się gorączkowo zastanawiać, co ma teraz zrobić.

Jak on w ogóle śmiał! Jak on w ogóle mógł tak postąpić i narażać pannę Pursuit. Nie, nie daruję mu tego!

Sapał wściekły i chyba troszeczkę wystraszony obserwując, jak oboje uciekali przed podnoszącą się wodą. Na szczęście zdążyli przed przypływem i teraz już bezpieczni, wdrapywali się po schodach na nabrzeże. A tam pojawił się sam sierżant Winters, który zabrał coś z torby Wallace’a. Owo „coś”, to było to, co chwilę wcześniej Maks znalazł w błocie obok kutra Dana Hokelsby’ego. Wallace był wyraźnie przestraszony, a nawet można by rzec — przerażony tym, co Tom Winters wyjął z torby.

— Taak… — mruknął. — Co tam miałeś takiego, że ci dupa ścierpła, Maksymilianie? Co znalazł detektyw, i co się teraz z tobą stanie, panie wynalazco z Koziej Wólki?

Uśmiechał się pod nosem patrząc, jak Pippa i Wallace idą ze spuszczonymi głowami przed detektywem, prosto w stronę posterunku.

— Dzień dobry, panie Mails! — usłyszał czyjś głos od strony bramy. Odwrócił się. Po drugiej stronie parkanu stał strażnik municypalny, którego znał z widzenia, ale tak po prawdzie nie wiedział, jak się gość nazywa.

— A, dzień dobry! — zawołał. — Co sprowadza władze miasta w moje skromne progi?!

Schował lornetę do pokrowca i odłożył na swoje miejsce za donicą z pelargoniami. Otarł ręce i podszedł do bramy.

— Ach, panie Mails! — Strażnik machnął ręką, ocierając chusteczką czoło spocone pod czapką. — Dzisiaj robota zlecona przez policję! Kazali szukać torby biednej pani Grimmond. Dlatego zmuszony jestem przeszukać wszystkie śmietniki i zakamarki w wyznaczonym mi rejonie! No i wychodzi na to, że te na pańskiej posesji też będę musiał przejrzeć… — sapnął. — Już sprawdziłem pojemniki, co stoją na zewnątrz, ale mam jeszcze obowiązek przeszukać te przy samym domu. Przykro mi panie Mails.

— Och, nic nie szkodzi! — odezwał się Trevor. — Służba, to służba! Niech pan sobie ogląda, co pan chce, paniee…

— Hubert Hugens, starszy strażnik Straży Municypalnej Miasta Green Mill.

— No więc, panie starszy strażniku Hugens, szukaj pan sobie gdzie chcesz i co chcesz. Za wyjątkiem samej elektrowni i stacji transformatorów, bo to jest teren spółki i osoby postronne, a tym bardziej w niej nie zatrudnione, nie mają tam prawa wstępu o czym przestrzega napis na tej tablicy. Odwrócił się i pokazał palcem na dużą żółtą tablicę wiszącą przy wejściu.

— No się rozumie panie Mails. Mnie, to się nawet nie chce już oglądać kolejnego śmietnika albo kolejnej komórki, ale wie pan, trzeba być dokładnym i uczciwym w tym, co się robi, prawda? Dlatego zajrzę tam gdzie będę mógł i już mnie nie ma.

— Rób pan, co do pana należy, panie Hugens — powiedział Mails. — A propos?… — zagaił. — Hugens, to nazwisko pochodzące chyba gdzieś z Niderlandów. Nie mylę się?

— Dokładnie, panie Mails! Mój prapradziadek pochodził z Amsterdamu.

— Świetnie! — ucieszył się elektryk. — Proszę wybaczyć moją ciekawość, ale szukanie powiązań i tropów, wskazujących w nazwiskach na pochodzenie ludzi których poznałem, to takie moje małe dziwactwo.

— Nic nie szkodzi, panie Mails! — odpowiedział Hugens. — No nic, zagadaliśmy się, a czas leci! To, gdzie mogę zajrzeć? — spytał.

— Jeszcze jedno… — Mails podszedł bliżej do strażnika. — Czy widział pan może dzisiaj poczmistrza Stenta? Urząd pocztowy jest otwarty?

— Tak. Rano kiedy szedłem do roboty widziałem, jak Edward jechał do siebie na tym swoim super rowerku.

*

Maksymilian Wallace siedział na sali detektywów przy biurku Wintersa i chusteczką wycierał dłonie, usiłując pozbyć się czarnego tuszu z opuszków palców obu rąk. Po drugiej stronie blatu, sierżant-detektyw Winters wsparł łokcie o rant biurka i trzymając w dłoniach śrubokręt Maksa, dokładnie go oglądał ze wszystkich stron.

— To mówisz, że to jest twój śrubokręt? I, że to ty coś takiego wymyśliłeś?

— Nie, Tom. Ja mowię, że: to ja wymyśliłem taki właśnie śrubokręt „krzyżykowy”. Zaś ten, który trzymasz, nie jest moim narzędziem, tylko. No, po prostu widać ktoś musiał podpatrzyć mój projekt i go ukradł! Potem zrobił podobny. Wobec tego, to jest mój śrubokręt jako pomysł, ale nie jako rzecz. — Skończył przydługawy wywód.

— Czyli pan wynalazca twierdzi, że: wynalazł śrubokręt do śrub, którego do tej pory nikt nie widział na oczy, a ten wynalazek ktoś mu skradł tylko po to, żeby potem go wbić w szyję biednej pani Hilarii. Potem, ten tajemniczy ktoś, wyrzucił śrubokręt do morza. — Uśmiechnął się krzywo i z politowaniem popatrzył na Wallace’a. — A ty, powszechnie znany i ceniony detektyw amator, doszedłeś do wniosku, że zabójca zapewne wyrzucił narzędzie zbrodni do wody! I tak się stało jakimś cudem, że znalazłeś w błocie odpływu, swój niby skradziony śrubokręt! Co by znaczyło, żee… — Tom wyjął kolejnego już papierosa, zapalił i wydmuchnął dym pod sufit.

— Nie mój! Powtarzam, że: to nie jest mój śrubokręt! Tylko pomysł był mój! — krzyczał roztrzęsiony Wallace. — Ktoś zrobił taki sam, bo widział taki u mnie w warsztacie! Nie wiem kto! Mogę jedynie przypuszczać… — sapnął.

— Nie drzyj się, Wallace — warknął Winters. — Osoby podejrzewane, a tym bardziej podejrzewane o morderstwo, nie mają tutaj prawa podnosić głosu. I nie przerywaj mi więcej, bo się to źle dla ciebie skończy, panie Wallace.

— Taak? Nagle, „panie Wallace”? Już zapomniałeś, jak mam na imię?

— Zapomniałem i tobie też radzę zapomnieć, jak brzmi moje. Od teraz jesteś: Maksymilian Wallace — podejrzany.

— Pić mi się chce — powiedział Maks, blady jak ściana.

Winters odwrócił się do siedzącego przy swoim biurku Morrisa.

— Konstablu, daj mu wody, bo nam tu jeszcze biedak zejdzie z tego świata. To jeszcze raz. Twierdzisz pan, Maksymilianie Wallace, że: dwa dni temu wczesnym rankiem byłeś, jak zawsze, w swoim warsztacie, gdzie pracujesz, a nawet śpisz. Czego oczywiście nikt nie może potwierdzić. Wcześniej… — wziął do ręki protokół z przesłuchania — przez całą noc pracowałeś, żeby dokończyć wynalazek nazywany „podsmażaczem”, a który już gotowy, około ósmej rano zawiozłeś swoim bateryjniakiem do baru „Dwie foczki na piasku”, będącego własnością Dinky’ego Foki. Tam właśnie robiłeś prezentację owego dziwadła, kiedy to, niejaki Robin Mały zwany „Małym Robbem” — złodziejaszek i oszust — razem z panną Megan Tilt, znaną jako „Ciotka Meg”, dali znać reszcie ludzi obecnych w barze, że: w porcie coś się musiało stać! Wtedy wybiegliście z baru i od innych gapiów dowiedzieliście, że ktoś… — podkreślił — że ktoś, zamordował biedną panią Hilarię Grimmond… — przerwał i zgasił kiepa w popielniczce.

Maks