Smycz - Robert Kudus - ebook

Smycz ebook

Robert Kudus

0,0

Opis

Smycz” to powieść drogi. Główny bohater Tomasz Skaza łapie okazję. Kierowcą samochodu okazuje się Artur Michalak. Między podróżnymi nawiązuje się rozmowa. Kierowca twierdzi, że ludzie są sterowani przez tych — jak ich określa — „którzy wchodzą innym na myśli”. Mieli oni też porwać jego córkę, której teraz szuka. Wraz z biegiem wydarzeń poznajemy mroczne historie obu podróżnych. Wspólne przygody podróż odmieni ich obu. Jak i tych, których spotkają. Tylko czy szaleństwie jest zawsze metoda?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 273

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Robert Kudus

Smycz

FotografKrzysztof Wójcik

KorektorAgata Wójcik

Projektant okładkiKrzysztof Wójcik

Autor Copyright© Krzysztof Wójcik, 2021

© Robert Kudus, 2021

© Krzysztof Wójcik, fotografie, 2021

© Krzysztof Wójcik, projekt okładki, 2021

„Smycz” to powieść drogi. Główny bohater Tomasz Skaza łapie okazję. Kierowcą samochodu okazuje się Artur Michalak. Między podróżnymi nawiązuje się rozmowa. Kierowca twierdzi, że ludzie są sterowani przez tych — jak ich określa — „którzy wchodzą innym na myśli”. Mieli oni też porwać jego córkę, której teraz szuka. Wraz z biegiem wydarzeń poznajemy mroczne historie obu podróżnych. Wspólne przygody podróż odmieni ich obu. Jak i tych, których spotkają. Tylko czy szaleństwie jest zawsze metoda?

ISBN 978-83-8273-380-8

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Rozdział 1

2009 r., wschodnia Polska, gdzieś w drodze…

Było naprawdę zimno. Nie wiem, co mnie podkusiło, by wybrać się w podróż w taką pogodę. Zakrawało to trochę na głupotę albo osobliwą próbę samobójstwa. A śnieg nie zamierzał odpuścić. Sypało mocno i okolicę okryła ogromna śniegowa czapa. Stałem od godziny i już powoli zacząłem przypominać wielkiego, przydrożnego bałwana. Tym bardziej że igiełki mrozu tak skuły mój nos, aż w swej czerwoności zamienił się w dorodną marchewkę.

W mojej zaiste marnej sytuacji ogólnej raczej nikt nie starał się pomóc. Zdecydowanie nie kierowcy. Co chwilę moim oczom ukazywał się ten sam wymowny gest. Kap, kap — kapiący kranik, jak w myślach zacząłem go nazywać. Co rusz ich palce wskazujące naśladowały kapiące z kranu krople. Miało to oznaczać tylko jedno — ich cel podróży był bardzo blisko. Albo — po prostu, że jest im nie po drodze.

Co jakiś czas robiłem kilka podskoków. To tak, by pobudzić krążenie i nie zamarznąć. Fakt, moje ciało coraz bardziej kostniało z zimna. Nie pomagała nawet podszyta kożuszkiem wojskowa kurtka. Zabawne, mówili, że materiał, z którego jest zrobiona, przetrzymać może nawet syberyjskie mrozy. Nie ma to jak chwyt marketingowy.

W końcu się zatrzymał. Na oko facet miał z sześćdziesiąt kilka wiosen na karku. Zdradzał go pokaźny brzuszek, który ledwo zmieścił za kierownicą, tak samo jak coraz bardziej postępująca łysinka. Niemniej sprawiał wrażenie sympatycznego starszego pana.

— A dokąd tak pan gna w taki mróz? — spytał na powitanie przez uchyloną szybę po stronie pasażera.

— A wie pan, tak przed siebie. Jedzie pan może do Warszawy? — odpowiedziałem, jednocześnie strzepując część śniegu zalegającego mi na karku, tuż przy szwie kaptura kurtki.

— Zgadł pan — przyznał kierowca. — Może pana podrzucę?

— Byłbym bardzo wdzięczny — uradowany sięgnąłem za klamkę drzwi.

— Ech, niech się pan z nimi tak nie siłuje — pouczył mnie kierowca, jednocześnie otworzył swoje drzwi i wyszedł na zewnątrz. Po chwili jego lekko zwalista sylwetka stanęła obok mojej skromnej osoby.

W wielkiej futrzanej szubie, będącej kiedyś zimowym płaszczem z materiału dość dobrego gatunku, wyglądał jak podróbka niedźwiedzia. Facet był dość postawny. Może nie koszykarz, ale z krasnalem też nie można było go pomylić.

— Zawsze się zacina. Trzeba umieć odpowiednio tę klamkę wcisnąć — tłumaczył, targając za nią raz po raz. — Ja dwa miesiące się uczyłem.

Gdy w końcu otworzył, w kierunku mojej twarzy uderzyła fala przyjemnego ciepła. Różnica temperatur była tak duża, że moja skóra od razu zareagowała gęsią skórką. Wsiadłem do środka i już bez większych ceregieli, ruszyliśmy w drogę.

Wnętrze samochodu robiło dość miłe wrażenie. Mój kierowca zdawał się być religijnym człowiekiem. Tu i ówdzie jakieś proporczyki, jeden z wizerunkiem św. Krzysztofa, przy lusterku wisiał za to nawinięty na nie różaniec.

— Mam nadzieję, że nie czekał pan długo — litował się kierowca. — W taką pogodę, to nawet psa żal wyganiać.

Przytaknąłem.

— Wie pan, ja to nie mam serca tak przejść obok kogoś, gdy ten potrzebuje pomocy. Nawet jak jakiegoś ptaka z gniazda wyrzuci wyrodna matka, to nie mogę go tak zostawić w potrzebie, by zdechł. Z takiej to już mnie gliny ulepiono. Jak starzy dobrzy rycerze, wie pan? — zagaił kierowca, wymijając ciągnik smętnie snujący się po szosie. — Jak tak pana zobaczyłem, jak pan marznie, to nie mogłem… Musiałem się zatrzymać. Poza tym dobrze panu z oczu patrzy, sympatyczny się pan wydaje.

— Dziękuję — odburknąłem cicho.

— A co właściwie tak pana gna do tej naszej stolicy? — dopytywał kierowca, pewnie manewrując kierownicą. — Studia? Praca?

— Nie, tak naprawdę, to w sprawach osobistych — stwierdziłem, jednocześnie spoglądając, gdzieś w dal ponad mijanymi polami i lasami.

Kierowca tymczasem wyminął kolejny samochód. Tym razem jakiegoś Clio na niemieckich rejestracjach. Trzeba było przyznać dziadkowi, jak się już rozbujał, to jeździł pewnie i bez problemu próbował wyprzedzać nawet na trzeciego, czwartego.

— Osobistych? Problemy w rodzinie? — dociekał dziadek. Widocznie, nie lubił jeździć w milczeniu. Za przejażdżkę pieniędzy nie brał, to pewnie przynajmniej chciał mieć do kogo gębę otworzyć.

Uśmiechnąłem się tylko i przytaknąłem.

— Poważne jakieś? — nie dawał za wygraną kierowca, ale mnie raczej nie chciało się drążyć tematu.

— Ja też kiedyś tak skrywałem swoje problemy i widzi pan, nic dobrego z tego nie wynikło. A pan, z jakich okolic pochodzi?

— Lubelszczyzna — odpowiedziałem.

Kierowca pokiwał głową.

— Czyli można powiedzieć, że pan miejscowy — podsumował, mijając kolejny zajazd. — Nie jest pan głodny? Tu jest taka jedna gospoda, może byśmy skoczyli? Dobre schabowe tu podają.

— Może i tak. Wszystko jedno… — zbyłem pytanie obojętnie.

— Ach, gbur ze mnie! Nawet się nie przedstawiłem! Wybaczy pan! — przeprosił grzecznie kierowca. — Artur Michalak, miło mi.

— Tomasz Skaza. Mnie również.

Po tej wymianie uprzejmości jechaliśmy w milczeniu. Michalak zdawał się być pochłonięty drogą. Prowadził w skupieniu. Przyglądałem się tylko, jak przetacza się obok nas zimowy krajobraz. Mroźna pani królowała niepodzielnie, ciskając co chwilę w swych malutkich poddanych kolejne płaty śniegu. Mijaliśmy zapomniane przez wszystkich małe mieściny, przytulone kurczowo do trasy ekspresowej wiodącej do wielkiej stolicy. Strzyżowice, Moszczanka — małe punkty na pustej trasie. Gdzieś w szczerym polu majaczyły jakieś wydłużone zajęcze uszy albo inna sympatyczna mordka — sarny, jelenia. Może nawet i jakieś dziki buszowały na obrzeżach okolicznych lasów i obserwowały bacznie kolejne przemykające bezkarnie pojazdy.

Nudę dłużącej się podróży i towarzyszącej jej monotonii krajobrazu zabijaliśmy słuchaniem radia. Niestety, grało muzykę niezbyt wysokich lotów. Przy kolejnej przeżywającej swoje wielkie egzystencjalne problemy wokalistce, chciałem prosić o kubeł — czułem, że zaraz zwrócę…

Gdy przekroczyliśmy most na Wieprzu, mój kierowca zlitował się i rozpoczął szukanie nowej stacji. W końcu trafił na jakieś wiadomości. Tradycyjnie dziennikarz wymienił rzeczowym głosem kolejne afery rządowe, ujawnione złodziejskie machlojki i inne rewelacje.

— Widzi pan, co to się porobiło? — zagaił Michalak, który tymczasem postanowił zjechać bliżej pobocza. Nie miałem pojęcia, na co liczył… Chciał zaryć w piętrzącą się niebezpiecznie zaspę na poboczu i w ten sposób zakończyć naszą podróż?

— Te ręce, które ściskają kierownicę, pracowały całe życie. Wiązano je, łamano im palce, próbowano wyrywać paznokcie. Ten grzbiet — Michalak wskazał na stosowne miejsce kciukiem — pałowało ZOMO, SB, a później zdarzało się, że i policja. Po tylu latach, gdy patrzę na to co się dzieje… Jak się tu żyje, sam nie wiem, czy było warto…

Znak przy drodze informował, że zbliżamy się do Ryk.

— To musiał mieć pan dość ciekawe życie… — zauważyłem od niechcenia, by podtrzymać rozmowę. O dziwo sprowokowało to mojego rozmówcę do dalszych zwierzeń.

— Ciekawe… Tak, sądzę, że to dobre określenie. — Pokiwał głową. Sprawiał wrażenie osoby zatopionej w myślach. Jakby badał odmęty swoich wspomnień. — Widzi pan, wiele podróżowałem, wiele widziałem, niemało przeżyłem. Proszę, niech pan weźmie.

Michalak pogrzebał w schowku i po chwili dumnie wyciągnął z niego swoje znalezisko. Był nim mały na wpół plastikowy kartonik.

„A. Michalak. Budowy” — przeczytałem w myślach napis wydrukowany na froncie. Pod spodem widniały dane kontaktowe biura.

— W swoich najlepszych czasach to nawet w Egipcie pracowałem. Pan sobie wyobrazi –Michalak zrobił dramatyczną pauzę, a jego głos przeszedł w murmurando. — Upał. Leje się z człowieka, tak, że czasem nic nie może zobaczyć, bo pot szczypie go w oczy. Koszula przykleja się do pleców jak gorąca blacha. No, mówię Panu, jak w piekle! — przełknął głośno ślinę. Przez chwilę miałem wrażenie, że uleje mu się jak małemu dziecku. I jeszcze zapaskudzi swój nienagannie zawiązany krawat dumnie wystający spod rozpiętego palta…

— Robiliśmy drogę — kontynuował swoją opowieść kierowca. — Niby pustynia, ale czasem, jak trafiliśmy na kamienne podłoże, to najlepsze wiertła łamały się jak patyki. A tu nie było, że nie da się zrobić! Kontrakt był i koniec, kropka.

— Egipt? — zdziwiłem się. — To musiał pan niezły kawał świata zobaczyć.

— O tak — zgodził się Michalak — Egipt, Kambodżę… Rosję całą zjeździłem. Poza tym Francja, Niemcy, Hiszpania, Kanada, Alaska, dużo tego było… Ta ręka — pokazał swoją prawą dłoń, unosząc ją wysoko ponad głowę. Śmiesznie to wyglądało, jakby salutował albo składał ślubowanie dobrego ucznia lub harcerza. — Ta ręka witała się z wielkimi tego świata. Niech pan spojrzy. Tę spinkę dostałem od królowej angielskiej. Potraktowała mnie jak swojego kawalera, żołnierza. To wielka duma i zaszczyt. Chciała mi nawet nadać tytuł szlachecki, ale z różnych powodów, niestety, nie doszło do tego.

— A to czemu? — zainteresowałem się. Przecież nie co dzień ma się sposobność podróży z niedoszłym hrabią albo baronem. — Podpadł pan komuś?

Michalak uśmiechnął się pobłażliwie. Jego twarz przybrała taki wyraz, jakby tłumaczył coś kilkuletniemu dziecku.

— Panie Tomaszu, to nie wie pan, jak to jest na tym świecie? — odpowiedział sentencjonalnie. — Wszędzie przecież tylko człowiek człowiekowi jak wilk. Albo lepiej — wąż. Czyha. Knuje. Tylko czeka, by zatopić w kimś swoje jadowite kły. Wielu takich ludzi spotkałem na swojej drodze i powiem panu, że wszędzie są tacy. Czy to maluczcy, czy wielcy tego świata. Nie ma wyjątków.

Tymczasem naszym oczom ukazała się wielka ciężarówka przewożąca bydło. Śmierdziało nawet przez zamknięte szyby samochodu. Był to prawdziwy test na wytrzymałość dla naszych nozdrzy.

— Zobaczy pan! Jedzie taki, wiezie zwierzęta biedne. Pewnie na rzeź…

Może i na rzeź. Tak czy siak, gdy wyprzedzaliśmy, smród był nie do zniesienia. Swoją drogą, kto wie, jak mój własny organizm zareagowałby na takie zamknięcie… Jak na złość, wyprzedzenie tej bomby gazowej niewiele nam dało. Michalak manewrował swoim samochodem dość niezdarnie. Na szczęście, jakimś cudem udało mu się zjechać z pasa jadącemu z naprzeciwka oplowi. I całe szczęście, bo jeszcze kilka sekund i zostałaby z nas mokra plama. Nawet wdychając smród — tym razem gnojówki, dymiącej z jadącego przed nami traktora z naczepą — odetchnąłem z ulgą.

— Ech, to nie jest cywilizowany kraj… — biadolił Michalak. — Żeby tak podróżować, w takich warunkach! W jakimś innym kraju Europy czy w Stanach byłoby to nie do pomyślenia! Ktoś, kto porównuje rozwój Polski z Afryką, ma naprawdę świętą rację. Jesteśmy lata świetlne za nią!

Uśmiechnąłem się pod nosem. Mój kierowca miał zdecydowanie radykalne poglądy.

— Tak, tak. — Kiwał energicznie głową Michalak. — A pan tak niewiele o sobie mówi… — zauważył. Chyba chciał nawiązać za mną lepszy kontakt niż patrzenie na moje przytakiwanie.

— Ja już tak mam — odpowiedziałem.

— No wie pan, czasem jednak warto się otworzyć przed innymi — przekonywał Michalak. — Życie ludzkie to relacje! Wspomni pan te słowa, gdy będzie pan w moim wieku. Wtedy naprawdę dostrzega się, co jest tak naprawdę ważne.

Jechaliśmy dalej. Zawsze to kilka kilometrów bliżej celu. O ile czekał mnie tam jakiś cel.

— Panie Tomaszu, a pan to właściwie skąd pochodzi? — dopytywał Michalak.

— Już mówiłem. Ze wschodu. Z Lubelszczyzny — przypomniałem mu. Co to? Czyżby dopadała go powoli demencja?

— Wschód… — zamyślił się Michalak. — To my krajanie, w gruncie rzeczy! — wykrzyknął z wielkim, nie wiedzieć czemu, uradowaniem.

— Doprawdy? — rzuciłem tylko. Nie miałem pojęcia, w jaki sposób ten fakt miałby wpłynąć na moje życie i postrzeganie świata.

— Tak, tak — podniecał się Michalak. — Chłopy Michalaki rozeszli się po całym świecie. Wszędzie ich można spotkać. To obrotne ludzie i nigdy nie boją się wyzwań i pracy.

Odpowiedziało mu tylko moje milczące spojrzenie.

— Pan nie dowierza pewnie… Ale widzę, że pan musi też pochodzić z takich rejonów. Ma pan to w oczach… To coś… Jak ci wszyscy ludzie wschodu…

— „Czy tu się głowy ścina?” — zanuciłem stary dobry kawałek Siekiery.

— Słucham?

— Nie, nic…

— A wie pan, naprawdę pana lubię! — Michalak poklepał mnie po ramieniu. Miły gest, ale wolałbym, aby facet trzymał ręce przy sobie. Zwłaszcza że kierował przecież samochodem! — Niech mi pan da swój numer telefonu, to byśmy kiedyś się zgadali i może poszli gdzieś pobawić na salonach. Ja mogę panu nawet załatwić wstęp na bal do Belwederu!

„Taa… już to widzę” — pomyślałem z przekąsem, ale podałem mu ten numer. A co mi tam… Najwyżej bym nie odebrał.

— Dziękuję. — Michalak, patrząc to na ekran komórki, to na drogę, próbował wklepać podany numer do pamięci telefonu. W końcu nacisnął przycisk „zadzwoń,” a moja komórka ożyła, wysyłając niezbyt przyjemne wibracje tuż przy moim udzie. Trzymałem ją tradycyjnie w kieszeni. Tak przynajmniej mogłem ją szybko namierzyć. — Teraz i pan ma mój numer. W razie czego zawsze możemy być w kontakcie.

„Jasne” — pomyślałem, jednocześnie zapisując kontakt pod krótką nazwą: „Michalak.”

Nie przywykłem do ignorowania nowych znajomości. W końcu, kto może wiedzieć, z kim go kiedyś los złączy… I co z tego wyniknie… Poza tym Michalak zaczął opowiadać naprawdę niestworzone historie.

— W sumie dobrze, że wiozę takiego młodego człowieka. Pan ma jeszcze świeży umysł, niezniszczony przez lata pracy, rozczarowań, rozterek. Jeszcze może się pan uratować!

Spojrzałem zaintrygowany na mojego kierowcę.

— Uratować? — spytałem. — Przed czym?

— To pan nie wie… Nie wie! — z troską w głosie stwierdził Michalak, jakby się o mnie martwił.

— Nie wiem o czym?

— Żal mi pana — wypalił na to.

Nie wiedziałem, czy czuć się bardziej oburzonym. Czy po prostu zdziwionym…

— Jak to? — odparłem.

— Nawet pan nie wie, jak pana kontrolują! Śledzą! Wszędzie jest pan namierzany, kierowany. Kierują pana myślami, pana każdym ruchem. Narzucają panu drogę życia, karmią najgorszym świństwem. A pan nawet tego nie widzi!

— Ech, świat jest, jaki jest. Korporacje to korporacje… A żyć jakoś trzeba — stwierdziłem niezbyt odkrywczo.

— Ale to nie tylko korporacje! — dramatyzował Michalak. — Jeszcze panu wszystko wyjaśnię. Jeszcze wszystko stanie się dla pana oczywiste.

— Co ma pan na myśli? — zaciekawiłem się. W końcu chciałem tylko dojechać do stolicy. A tu co? Groźby?

— Niech pan będzie cierpliwy. Jeśli pan chce się dowiedzieć, niech się pan mnie trzyma…

Miałem trochę inne plany… Raczej nie było mi po drodze odkrywanie niecnych planów tajnych organizacji mających na celu zniewolenie ludzkości…

— Tak w ogóle to, po co pan jedzie do tej Warszawy? — spytałem. — Chyba nie po to, by głosić swoje poglądy…

Michalak wyglądał na urażonego.

— Panie Tomaszu! — zganił mnie. — Mam się poddać? Mam wyrzec się tego, w co wierzę? O nie!

— To co? Nawraca pan na ulicy? — dopytywałem.

— Nawraca… — zadumał się Michalak. — To złe słowo. To nie religia. Raczej wysyłanie pewnych przestróg.

— Aha.

— Widzę, że nie potrafię tego dobrze panu zobrazować… — strapił się kierowca. — Niech pan zajrzy więc do schowka.

Zajrzałem. Pod stertą zmiętych stron gazet, kawałkami mapy drogowej Polski, oraz jakimiś szmatkami, nie wiadomo co tutaj robiącymi klockami LEGO, leżały zgrabnie związane gumką równo wycięte papierowe fiszki. Przez chwilę przyszło mi nawet na myśl, że to notatki jakiegoś profesora zbierającego informacje do swojej nowej pracy naukowej. Jednak myliłem się.

Każda z nich zapełniona była dość starannym i odrobinę finezyjnym pismem, nie znalazłem za to, żadnych odnośników bibliograficznych. Zamiast tego rzucił mi się w oczy taki oto tekst:

„Oni wchodzą nam na myśli. Przewracają każdy ład i tworzą swój porządek. Mój sąsiad, on też zmienia twarz. Raz jest ciemna, a raz jasna. To zależy od pory dnia i roku. Nigdy nie można być pewnym. Mój sąsiad, on ma kobietę. Ona patrzy i czeka codziennie rano w oknie na nasze podwórko, to jest tak, że bawią się tam dzieci i nie można nic zrobić. Bo się nie cofnie tego, bo się nie da. Mnie też zabrali moją małą. Weszli jej na myśli i mojej żonie też. I one już są z nimi. A właściwie to ta pierwsza, bo druga jeszcze się nie przebiła na ich stronę i można ją jeszcze wyratować”.

Tu przerwałem dalsze czytanie tych wywodów. Były tam jeszcze jakieś odniesienia do polityki, padały nawet jakieś nazwiska, ale średnio mnie to już interesowało.

— Czy choć trochę stało się dla pana jasne to, co mnie dręczy? — Michalak patrzył w moje oczy, jakby szukał tam potwierdzenia.

— Hm — wydukałem tylko, bo co miałem niby powiedzieć?

— Idziemy ku zagładzie… — z przejęciem stwierdził Michalak. — I to w tempie niesamowitym. Sami siebie pozabijamy, a potem pozjadamy, bo nie będzie już co jeść. Świat, nasza cywilizacja już od dawna jest na krawędzi. Montowanie chipów w czaszce, kodowanie danych biometrycznych. Wszystko po to, by nas łatwiej namierzyć i co za tym idzie — łatwiej kontrolować. Myśli pan, że to dla naszej wygody i bezpieczeństwa? Nic bardziej mylnego!

— To dość skrajna teoria…

— Teoria?! Teoria?! — uniósł się Michalak. Wydawało mi się, że przy okazji jego samochód jakby przyspieszył. — To samo życie! Te kartki, które pan trzyma to właśnie moja przestroga dla naszych współczesnych. Niech pan weźmie, proszę. I niech pan rozda to wszystkim! Komu tylko się da! Ludzie muszą wiedzieć!

Mój wzrok powędrował znów w kierunku fiszek.

„Ta kobieta jest zła. Tuczy swe ciało w dzień i w nocy, które wyhodowała na śmieciach i tłustej kiełbasie kupionej za rogiem w sklepie u Gienka, to pomiot, zło wcielone w czystej postaci. Co dnia zmienia się w tłustą krowę. Spasioną i ciężką, a dziś to karaluch chodził po moim łóżku. Powiedziałem już im, że to plugastwo. Ale próbują się dostać do mojej głowy. Wejść mi na myśli!”

Zmarszczyłem brwi.

— Co miał pan na myśli pisząc, że ktoś próbuje panu „wejść na myśli?”.

Michalak wyglądał na zdziwionego.

— Oj biedny pan jest… Może już panu wchodzą na myśli, a pan nawet o tym nie wie… — litował się nade mną kierowca. — Wielu już takich znałem. Nawet na moje próbowali wejść. O tak, oskarżali o różne takie straszne rzeczy…

— Jakie straszne rzeczy? — wyrwałem się z przyjemnego letargu. Monotonny głos kierowcy sprzyjał zapadnięciu w podobne stany…

Poza tym dzień chylił się ku końcowi. Trzeba było pomyśleć o jakimś noclegu. Ewentualnie o podróży dalej. Choć raczej wolałem tę pierwszą opcję. Strasznie już byłem śpiący.

— O proszę pana… Zarzucali mi, że ja z siekierą biegałem za moją żoną, że terroryzowałem moją rodzinę. A tak naprawdę to przecież wszystko oni! Weszli mi na myśli! Próbowali je zniszczyć! Tak jak moją rodzinę! — Teraz kierowca wręcz się darł, a nie mówił.

W duchu zacząłem się modlić, by cało dojechać do tej Warszawy.

— Nawet moją biedną córkę — kontynuował. — Nawet jej to nie ominęło…

— Ale co takiego? Porwał ją ktoś?

— Porwał? Porwał? — jąkał się Michalak. — Gorzej! O wiele gorzej! Jej też weszli na myśli! Oskarżała mnie o najgorsze! Moja biedna córeczka, moja biedna córeczka… Była tak młoda, ledwie trzynaście lat… Odeszła z nimi, odeszła.

— To znaczy z kim? Bo nie rozumiem…

Michalak jednak nie odpowiedział. Tylko zwiesił smutno głowę i z posępnym wzrokiem patrzył na jezdnię.

— Nie chcę o tym mówić — wyjęczał, więc temat się urwał. Dodał tylko po chwili: — Ale ja ją znajdę, jestem tego pewien!

Postanowiłem nie wnikać… Wyraźnie jednak, niechcący, dotknąłem jakiejś drażliwej kwestii, bo Michalak sam wrócił do sprawy, w dość… dziwaczny sposób.

— Ona miała takie piękne zęby. Idealne — rozmarzył się we wspomnieniach. — Jakby ktoś wyciął je z książki medycznej jako model ludzkiego uzębienia. A tak w ogóle to zna pan jakiegoś dobrego dentystę w Warszawie?

Podążanie za biegiem myśli Michalaka mogło spowodować niezłą zadyszkę.

— Bo wie pan — kontynuował gonitwę — ja niewielu takich znam. W Lublinie jest bardzo dobry, ale w Warszawie to nie ma ani jednego. Nikomu, komu można zaufać. Wyobraża sobie pan? W cywilizowanym kraju, w środku Europy! Pan wie, ile czasu zajęło mi kiedyś zrobienie mojej dolnej szczęki? Pół roku! Przecież to skandal!

— No dobrze, ale co z tą pana córką? — próbowałem wrócić do tematu.

— Z córką? — Michalak chyba dość wolno wracał na właściwy tor. — A, z córką… No właśnie, nie wiem. Gdzieś zaginęła, a teraz próbuję ją odnaleźć. Pan sobie wyobrazi, że już tak trzeci rok jej szukam nieustannie. Jeżdżę, pytam, próbuję się czegoś wywiedzieć. I nic! Każdy ślad, na jaki natrafiam, okazuje się mylny. Każda droga, którą podążam, jest ślepa. Powoli już naprawdę tracę wiarę, że ją odnajdę. A przecież ona tak bliska była mojemu sercu. Mówię panu…

Żal mi się zrobiło kierowcy.

— Niech się pan nie poddaje — pocieszałem go. — Trzeba szukać, próbować!

— Ja wiem, ja wiem… — Michalak kiwał z zapałem głową — ale wie pan, to nie zawsze już są siły na to i chęci. Poza tym to już tyle lat minęło…

Patrzyłem za szybę. Ściemniało się. Ostatnie promienie dziennego światła znikały za horyzontem. Cały świat zapadał w sen. Samochód Michalaka pruł prosto przed siebie, przecinając stopniowo gęstniejący mrok, rozkładający się leniwie na drodze. Myślałem o tym, co zostało za mną. Oddalało się przecież coraz bardziej. Inne życie, inny czas…

— Poza tym, nie wiem, czy ona w ogóle będzie chciała ze mną rozmawiać — dodał smutno Michalak, wyrywając mnie z mojego przyjemnego zawieszenia. Chyba balansowałem już na granicy snu. Niebezpieczny omen. Lepiej było trzymać się jawy.

— A czemu miałaby nie chcieć? — wyrwało mi się.

Michalak wyprzedził jakiś samochód i westchnął.

— Wie pan, zmienili jej myśli. Weszli jej na nie… — powiedział to takim tonem, jakby to była sprawa oczywista i dziwił się, że jeszcze tego nie pojąłem. — Czyli… jakby to powiedzieć… to, co do mnie mówiła — to nie była ona! Zmienili ją w kogoś innego, opętali, stworzyli z niej mojego wroga.

— Wroga?

— Tak. — Kiwnął głową Michalak. — W sądzie oskarżali mnie o takie rzeczy…

— O co jeszcze? — spytałem. Uniosłem mimowolnie brew. Jakby wieść o tym, że mój nowy znajomy biegał za kimś z siekierą to było za mało. Wydawało mi się, że Michalak się zmieszał.

— Nie lubię o tym mówić, bo to wszystko brednie — wymawiał się.

Odpowiedziało mu tylko moje pytające milczenie. W końcu się przełamał.

— No dobrze. Nie wiem czemu, ale jakoś ufam panu. Pan wygląda na takiego poczciwego, jakby jeszcze nikt panu nie wszedł na myśli.

— O dziękuję za wyrazy szacunku — rzuciłem z lekkim zdziwieniem i chyba jednak ironicznie.

— Tak, tak, wiem, co mówię… Ja naprawdę dobrze znam się na ludziach, dobrze — mówił z przekonaniem Michalak. — Gdy patrzę na pana, to widzę taką samotność… Pan to chyba raczej stroni od ludzi, prawda?

Milczałem. To powinno wystarczyć za odpowiedź.

— To niedobrze być samemu — dokręcał śrubę pan Artur. — Człowiek bez ludzi to jak roślina bez wody.

— Pewnie ma pan rację… — Ton mojego głosu był suchy niczym piasek pustyni.

— Mam! A jakże! Ja życie znam i to od każdej jego strony. — Za to w głosie kierowcy czaił się jakiś mrok. — Człowiek musi czasem chodzić po różnych ścieżkach. Boskich i diabelskich czasem też.

— Chyba nie rozumiem…

— Może i dobrze… — urwał krótko temat kierowca. Następnie skręcił po raz kolejny. W mroku nie potrafiłem już rozróżnić szczegółów na drodze. Gdzieś mignęła mi jakaś stacja benzynowa, a to jakiś motel lub zajazd.

— Nie wiemy, dokąd może dotrzeć nasza świadomość — kontynuował. — Może nasze zdolności percepcji są po prostu niezmierzone? Tylko nie zdajemy sobie sprawy z tego, jak bardzo? Nie umiemy stawiać sobie granic. Krępują nas nasze kodeksy, nasze opory do kwestionowania pewnych ogólnie obowiązujących prawd, uznanych przez nieokreślony ogół za objawione i fundamentalne. A przecież to wszystko to tylko pewna umowa społeczna. Nic więcej. — Kierowca wzruszył ramionami, a mnie coraz bardziej zastanawiało, dokąd właściwie jedziemy. Dokoła nas pojawiało się coraz więcej drzew, a droga wydawała się opuszczona.

— Ale nie sądzi pan, że to „nic więcej” jednak jest konieczne? — pozwoliłem sobie się sprzeciwić.

— Konieczne? Czemu coś, co krępuje wolność człowieka, ma być czymś lepszym?

— No wie pan. Wolność musi mieć jakieś granice. Inaczej zamieniłaby się w kompletną anarchię. Wszyscy byśmy się powybijali. Może i chcę wierzyć w wewnętrzną ludzką dobroć, ale jakoś nie wydaje mi się, by w pewnych warunkach mogłaby ona powstrzymać ciemną stronę ludzkiej natury.

— Pan jest filozofem?

Zaśmiałem się donośnie.

— Nie — zaprzeczyłem. — Jeśli już, to raczej takim domorosłym.

Michalak rozluźnił się. Po chwili zaparkował. Stanęliśmy gdzieś pośrodku niczego, na zapomnianym odludziu. Dokoła panowała noc. Pan Artur wyciągnął się, poprawił się na siedzeniu, po czym rozpostarł ramiona.

— Oj, czuję, że muszę siusiu.

Po tym stwierdzeniu wyszedł na zewnątrz, stanął w niedalekiej odległości od samochodu i wypuścił z siebie potężny strumień moczu.

Ja czekałem na to, co dalej. Tak naprawdę, nie miałem pojęcia, gdzie jestem. Dokoła były tylko drzewa, mrok i nie wiadomo jak groźne potwory czające się w lesie.

Ogólnie nie podobała mi się tutejsza atmosfera. Zajrzałem do swojej komórki. Nie miałem żadnych nowych wiadomości. Nie zdziwiło mnie to jakoś szczególnie. Spojrzałem jeszcze raz na nowy numer, który zapisałem. Michalak, Michalak… Zamyśliłem się na moment. Wcisnąłem przycisk „edytuj” i wykasowałem nazwę. Po chwili wpisałem nową: „Hm… Świr?”

Rozdział 2

Podróż przebiegała spokojnie. Michalak odpalił w międzyczasie fajkę i tworzył z wydychanego dymu różne fantazyjne kółeczka. Jechał bardzo szybko, nie zważając na coraz bardziej pogarszające się warunki na drodze. Głównie — śnieg i gołoledź. Dopiero gdzieś kilkadziesiąt kilometrów przed Warszawą zwolnił. Postanowił, że zatrzymamy się na postój.

Wybór padł na jakiś zajazd, na pierwszy rzut oka — stylizowany był na góralski. Jego nazwa była stosunkowo malownicza — „Pod Psem”. Właściwie przypominał starą wiejską chatę, a nie jakikolwiek przybytek gastronomiczny. Swoją drogą — górale w środku Polski, to lekko groteskowy widok.

Wystrój był przyjemny i zachęcał do dłuższego posiedzenia. Na ścianach wisiały jakieś posępne trofea w postaci wypchanych łbów dzika i jelenia. W dalekim kącie wisiała nawet imitacja szlacheckiej szabli i rozpięta skóra niedźwiedzia. W palenisku paliły się drwa, a przyjemne ciepło ogarniało w swoje objęcia całą salę.

Nie było tłoczno, ale z kilkanaście osób dało się naliczyć. Kilku smutnych facetów przy barze popijało piwo, a barman słuchał wynurzeń jakiegoś gościa.

— Bo widzi pan, to ciężkie czasy teraz nastały — żalił się lekko garbaty facet w średnim wieku. Brakowało mu jedynki, więc jego uśmiech był naprawdę uroczy. — Człowiek haruje jak ten głupi i co ma z tego? Co ma z tego, się pytam? Dwadzieścia lat jeżdżę ciężarówką. Dzień i noc, dzień i noc. Dzieci to już mnie tylko z fotografii będą niedługo znać. Psu w dupę takie życie…

Usiedliśmy sobie z Michalakiem przy stoliku w kącie. Miła kelnerka przyjęła od nas zamówienie. Na razie tylko samo picie.

Rozejrzałem się po wnętrzu. Nie za bardzo rozumiałem intencje dekoratora. Z jednej strony miała to być góralska chata, ale z drugiej jakieś drogie obrusy na stołach, myśliwskie dodatki jak w jakimś dworku. Ciężko było to pojąć.

— Dobrze się tak na chwilę zatrzymać — wyrwał mnie z moich rozmyślań pan Artur, rozpościerając cielsko na oparciu krzesła.

Przytaknąłem.

Czekając na zamówienie, dostrzegłem jakieś pudełko zapałek leżące na stole. Pamiętały chyba jeszcze czasy poprzedniej dekady, bo nadruk na ich opakowaniu od razu przypomniał mi dzieciństwo. Czarny kocur — Fabryka z Czechowic-Dziedzic. Tak, mnóstwo tego typu szmelcu leżało w moim rodzinnym domu. Robiłem potem z nich barykady dla żołnierzyków. Były niemymi świadkami wielu plastikowych rzezi i tragedii.

Wyjąłem jedną z zapałek. Złamałem łepek z siarką i to, co otrzymałem, wytarłem chusteczką. Voilà! — własnoręcznie wykonana wykałaczka.

— Wie Pan, jakie dania dają w ambasadzie Francji? — spytał niespodziewanie Michalak.

Spojrzałem na niego z lekkim zażenowaniem. Skąd, ja biedny, miałem niby wiedzieć?

— Podają kawior, do tego najdroższy szampan, coś niesamowitego! I bawią się do samego rana. Jeszcze kilka lat temu bywało się na takich przyjęciach, że ho, ho.

Uśmiechnąłem się. Tymczasem pojawiło się nasze zamówienie — Michalak wziął herbatę, ja wolałem soczek porzeczkowy.

— Piękna kobieta… — rozmarzył się pan Artur, gdy rzeczywiście urocza dwudziestoparoletnia kelnerka znikła za barem.

— To prawda — przytaknąłem, szybciej obracając zapałką między palcami. W końcu złamałem ją w pół.

— Pozwoli pan, że zapalę? — spytał Michalak, jakby trzask łamanego drewna przypomniał mu o jego nałogu. Wzruszyłem rękami. Nie on pierwszy próbował mnie tak podtruć.

Mój kierowca wyciągnął paczkę papierosów; nie wyglądały na jakieś strasznie drogie. Zwykłe śmierdziuchy. Odpalił to siano i zaciągnął się teatralnie. Po chwili zaczął puszczać fantazyjne kółeczka z dymu. Mój wzrok szybko poszybował na małą tabliczkę tuż nad barem. Postanowiłem zwrócić na nią uwagę Michalakowi.

— Jak to nie można palić? — zdziwił się kierowca. — Jak to nie można?

Pozostali goście zaczęli się na nas gapić. Do tego zwrócił na nas swoją uwagę właściciel zajazdu. Po chwili już stał przy nas.

— Przepraszam, czy panom coś się nie podoba? — spytał poważnym, lekko ponurym głosem.

— Hm — żachnął się Michalak.

— Nie, wszystko w porządku — odpowiedziałem spokojnie, starając się załagodzić sytuację.

— Rozumiem — przytaknął poważny facet. — Jestem właścicielem tego zajazdu. Czy mógłbym więc prosić o niepalenie, to po pierwsze — spojrzał groźnie w stronę mojego kierowcy — jak również troszkę bardziej odpowiednie zachowanie?

— Dobrze — odparłem, podczas gdy Michalak, wyraźnie zdegustowany tym upomnieniem, zgasił papierosa. Momentalnie wszedł mi w słowa właściciel tego przybytku.

— W innym razie będą musieli się panowie liczyć z opuszczeniem naszego zajazdu.

Wymownym gestem wskazał na drzwi. Faktycznie, stało tam dwóch smutnych panów, raczej niepośledniej postury. Biorąc pod uwagę ich gabaryty i zapewne umiejętności, nie mieliśmy z Michalakiem zbyt wielkiego pola manewru w tej wymianie zdań.

— Dobrze, już się uspokajamy — powiedziałem. — Nie chcemy problemów.

— W porządku. — Właściciel kiwnął głową ochroniarzom i odwróciwszy się na pięcie, odszedł w kierunku baru.

Michalak wyglądał na wzburzonego.

— Oburzające! — stwierdził na cały głos.

— Niech pan da spokój — powiedziałem, kończąc swój soczek. — Ludzie to tylko ludzie. Jakby pan zapuścił długie włosy, od razu by pan zmienił perspektywę patrzenia na tę sytuację.

Uśmiechnąłem się do niego, przeczesując jakiś niesforny kosmyk, próbujący za wszelką cenę wleźć mi do ust.

— Ale to nie może tak być! — upierał się Michalak. — Ja nie mogę na to pozwolić, by tak nas potraktowano.

— Niech pan da spokój — powtórzyłem, starając się go uspokoić. Poza tym nie chciałem, by wybuchła z tego jakaś chryja. Na szczęście uratował mnie całkiem nieznany mi osobnik.

Niedaleko od nas siedział jakiś chłopak, na oko dwudziestoletni. Sączył smutno piwo i gapił się przed siebie lekko tępym wzrokiem. Wyglądało na to, że trunek średnio mu smakował, gdyż po każdym łyku krzywił się jakby pił pomyje. W pewnym momencie przechwycił chyba mój wzrok. Spojrzał na nas wymownie, aż w końcu nie wytrzymał. Wstał, po czym wyraźnie chwiejąc się na wszystkie strony, podszedł do naszego stolika.

Nie wyglądał za ciekawie. Przypominał mi trochę te wszystkie modelki z pokazów mody, niekiedy pogardliwie nazywane „wieszakami na ubrania”. Przez cienką kurtkę, którą chłopak miał na sobie i z jego twarzy można było od razu wyczytać, że jego ciało to właściwie tylko skóra i kości.

Miał na imię Arek. Obecnym jego miejscem zamieszkania była trasa Lublin — nie wiadomo gdzie. Jechał przed siebie, łapiąc stopa. Przynajmniej tyle nam powiedział na powitanie.

— Może jednak wróciłby pan? — sugerował Michalak, gdy spoufalili się na dobre. Chyba nie mógł już patrzeć na zniszczone, brudne ciuchy Arka, jego posklejane tłuste włosy i ubytki w uzębieniu. — Pewnie pańska rodzina martwi się o pana?

Odpowiedział mu tylko śmiech chłopaka.

— Może jednak? — Kierowca nie dawał za wygraną.

Chłopak tylko machnął ręką. Spojrzałem na Michalaka. Jego wzrok wyrażał tylko wielką troskę. Jakby zapomniał nagle o swoich problemach i całą uwagę starał się teraz skupić na chłopaku.

— Wie pan, znam kilka osób, które naprawdę potrafią udzielić pomocy w tak trudnych przypadkach. To dobrzy psycholodzy, wolontariusze. Wiele widzieli, mogą posłużyć radą, pomocą…

Dalszy wywód przerwał mu wybuch śmiechu.

— No, co ty powiesz — odciął się ćpun. — Wolontariusze… radą… pomocą. Coś wam powiem. Tułałem się po nieskończonej ilości ośrodków i wiecie co? Nic z tego. Albo są jakieś nawiedzone i chcą zbawiać świat, albo mają takie wymagania, że ho, ho. A ci cali ich wolontariusze to głupie, bogate smarkacze. Przychodzą tylko, siedzą i udają, że rozumieją moje problemy. Chuja tam rozumieją…

— Ale na pewno nie wszyscy… — próbował się nie zgodzić Michalak.

— Taa, jasne — powątpiewał Arek. — Uwierzę, jak zobaczę. Przez cały czas jak się bujałem po tych dziurach, najczęściej spotykałem tylko jakieś niewyżyte panny, które z braku innego zajęcia postanowiły pomagać biednym. A w ich oczach — po prostu gorszym od nich samych. Albo jeszcze lepiej — takie co to tylko uciekają od swoich problemów, by się paplać w moich. Rzeczywiście — profesjonalna i rzeczowa pomoc.

Zamilkliśmy. Michalak wyglądał na coraz bardziej zatroskanego.

— Ale tak nie można… Wszystkich do jednego wora — oponował. — Poza tym, ile można tak żyć?

— Zdziwilibyście się.

Jakby na potwierdzenie tych słów, gdzieś na zewnątrz wiatr zawył mocniej, a śnieg jeszcze bardziej zakłębił się w swym szaleńczym wirze. Chłopak upił znów odrobinę z kufla.

— Wiecie, nienawidzę zimy… — Arek zmienił temat.

— Ja też — zgodziłem się.

— Zawsze mi się kojarzy tylko z jednym. Z białym proszkiem.

W odpowiedzi tylko westchnąłem. Potem Arek uraczył nas piękną historią o tym, jak jego rodzina wyżywała się na nim psychicznie i już po prostu nie dawał sobie rady.

— A kim są twoi rodzice? — spytałem.

— Lekarzami od siedmiu boleści.

Nie miałem więcej pytań.

— Wie pan, ja i tak sądzę, że on kłamie — zasądziłem z góry.

— Jak to?

— Ostatnią osobą, której można ufać to ćpun.

— O przepraszam bardzo, tylko nie ćpun! — zaprotestował gwałtownie Arek.

— No wiesz, wyglądasz na uzależnionego i tyle — powiedziałem. — Sądząc po stanie twojego uzębienia, na pewno ładowałeś herę.

Chłopak, przestraszony, szybko zamknął usta, jakby chciał ukryć faktyczny stan swojej szczęki. Niechcący potwierdził moje domysły.

— Nic nie wiecie — powiedział tylko. — Oceniacie to, co widzicie. A w ogóle mnie nie znacie!

— Tak? — zainteresowałem się.

— A żebyś wiedział. Patrzycie i widzicie ćpuna, brudasa, włóczęgę. — Chłopak miał wyjątkowo smutny głos… Przy okazji puścił strasznie smrodliwego bąka. Myślałem, że zwrócę kolację natychmiast. Swąd był nie do wytrzymania.

— Weź, gościu się opanuj — skrytykowałem. — Chcesz nas potruć?!

— Przepraszam. — Arek nie wyglądał na speszonego. — To od leków. Poza tym mam rozwaloną wątrobę.

— Aha.

— Wiecie, ja nie jestem jak taki zwykły ćpun, co ładuje w żyłę, ile wlezie — usprawiedliwiał się. — Ja jestem artystą!

— O, a co pan tworzy? — Tym razem zainteresował się Michalak. — Uwielbiam artystów. Wiecie panowie, ja mam taką artystyczną duszę. Kiedyś w oświeceniu istniał ideał, kultywowany do tej pory na różnych dworach i w ambasadach wielu krajów europejskich. Pełno było tam przecież dyletantów, osób wszechstronnych. Tak dążyć do doskonalenia samego siebie… Jednostka ponad tłumem… Tak… Bardzo ciekawe…

— Widzę, że pan mnie poniekąd rozumie — cieszył się Arek. — Widzicie, ja jestem muzykiem. Gram na gitarze, uwielbiam to.

— To pasjonujące… Można gdzieś pana usłyszeć? — spytał z zaciekawieniem Michalak.

— Na razie nie… — Nasz muzyk pokręcił głową. — Mam problemy ze składem swojego zespołu, ostatnio mamy dość nieregularne próby — tłumaczył. — Poza tym, ja nie mogę tak grać na zawołanie, a muszę coś przeżyć, coś odczuć. Wtedy zamieniam to w dźwięki. To jak dotykanie niebiańskich strun, boskiej harmonii…

— O tak, wiem, do czego pan zmierza — gorliwie mu zawtórował Michalak. — To tak jak z Bachem. Gdy go słucham, to tak jakbym kroczył po tęczy…

— Dokładnie, to tak jak z… seksem. — Musiałem przyznać, że Michalak z Arkiem dobrali się w porównaniach idealnie. — Człowiek zbliża się przez to do boskiej ekstazy, niebotycznego uniesienia. Niewielu potrafi zrozumieć jaki ładunek niesamowitych emocji niesie ze sobą muzyka! Jak może odmieniać człowieka… Cały świat! Hippisi nie na darmo mówili, że muzyka ma szczególną moc i wpływ. Ta prawda zaklęta w dźwiękach naprawdę potrafi dotykać ludzkiej duszy…

— Albo Beethoven, coś fantastycznego — rozmarzył się Michalak. — Jakie cierpienie, ale i jakie piękno jest zawarte w tych dźwiękach. Jaka moc!

— Tak, tak — Arek rozbudził się już na całego i rzucił w wir tej dyskusji. — Zauważcie, że muzyka potrafi otworzyć przed człowiekiem o wiele szerszą perspektywę. Jim Morrison śpiewał, by próbować „przebić się na drugą stronę”. Przebijał się tam, był! Jego marzeniem, ideałem był człowiek Nietzschego. Tak jak moim. Tylko że on przeoczył ludzkie uczucia, ich siłę. Nie można być nadczłowiekiem, nie potrafiąc ich okiełznać. A ja mogę to zrobić, przebić się na drugą stronę. Tak jak Morrison. On widział. Wielu ma środki, ale nie potrafi z nich korzystać. Ten, kto zrozumie i pójdzie za głosem, który się odzywa czasem gdzieś w każdym człowieku, zrozumie wszystko. I będzie mógł wszystko.

— Być może zbliża to nas do boskiej harmonii, prawdziwej komunii, tworzy z nas bóstwa, już tu na ziemi — zauważył Michalak.

Słuchając ich, czułem, jak moja prawa brew coraz bardziej się podnosi.

— Może jakaś próbka twórczości? — włączyłem się do dyskusji.

— Ale tak… Teraz? — zdziwił się Arek.

— Tak. — Pokiwałem głową, zachęcając go. — Mała ta nasza publiczność, ale zamieniam się w słuch.

Arek wyglądał na speszonego. Jakby nie do końca ufał temu, co usłyszał. Jakby nie dopuszczał myśli o tym, że ktoś może być zainteresowany jego talentem artystycznym.

— No dobrze… — zgodził się w końcu. — Lekko spuścił głowę, zamknął oczy i wychrypiał coś pod nosem. Brzmiało to mniej więcej tak: — Arghhh.

Michalak się skrzywił, jakby ktoś rzucił w nim zgniłym pomidorem. Choć znając jego gust i ogólne obycie w świecie… Pewnie i tak porównałby to do jakiejś aborygeńskiej maniery śpiewaczej, którą usłyszał gdzieś na końcu świata, w zapadłych i zapomnianych przez ludzi pustkowiach Australii.

„Wódka, kobieta i religia/ Jak daleko wszystko to Arghhh” — tekst leciał mniej więcej tak. Każdą linijkę akcentował jakiś niezrozumiały charkot. Michalak jakby się zasłuchał, a chłopak nucił coś o jakichś „ucieczkach z odludzia, od ludzi i bezsensu ludzkości”. Tak. Mnie za to dobił tekst: „Wyrzucę cię przez okno, zejdź mi z oczu, to nie ja, to ty, jesteś jak brudne psy”.

Nie komentowałem. Cały czas bowiem zakrywałem usta, byle tylko nie parsknąć śmiechem. Jednak nie chciałem tego robić, bo jeszcze chłopak by to źle odebrał. Miał prawo do wyrażania swoich uczuć. A że wywoływało to u mnie taką reakcję, to już inna sprawa…

Sytuacji nie poprawiały też warunki wokalne śpiewaka. Okres ostrego grzania, które najwyraźniej chłopak miał za sobą, zostawiły już chyba nieodwracalne zmiany w jego strunach głosowych. Momentami wydawało mi się, że słyszę jakąś starą babcię zawodzącą pieśni maryjne gdzieś w zaciszu wiejskiego kościółka. Żeby było śmieszniej, to było nawet gorsze. Babcie miały więcej charyzmy i uroku.

Gdy chłopak skończył wyć, zapadła krępująca cisza. Michalak próbował zapewne rozgryźć jakąś trudną kwestię, bo zmarszczył brwi i z pewnym zacięciem obserwował to, co działo się przy barze. Ten wchodził, ten wychodził, tamta płaci… I tak dalej.

— Czy miał pan kiedyś uczucie, jakby ktoś wchodził panu na myśli? — zwrócił się w końcu do naszego artysty. Dyskretnie schowałem twarz pod kurtkę i zdusiłem dławiący mnie spazm śmiechu.

Artysta chyba nie dosłyszał.

— Wie pan, przydałby się panu jakiś menadżer — spytał więc całkiem poważnie Michalak. — Proszę to moja wizytówka.

Chłopak wziął kartonik i przeczytał to samo, co ja całkiem niedawno.

— Hm… Jak to? Przecież pan jest budowlańcem — zdziwił się Arek.

— Nieważne, nieważne — przekonywał go Michalak. — Z niejednego pieca się jadło chleb, niejedno się widziało. Zajmowałem się już patronatem takich młodych utalentowanych ludzi. Niech się pan do mnie zgłosi kiedyś.

Chłopak wzruszył ramionami i schował kartonik do kieszeni dżinsów.

— Może się odezwę…

— Musi pan, musi! — zachęcał gorliwie pan Artur.

Arek pokiwał tylko głową.

— Dobrze, dobrze, a nie macie może jakichś drobnych?

Michalak coś tam wygrzebał, ja tylko westchnąłem i zabrałem się za przeglądanie karty dań. Zignorowałem kompletnie żebrzącą rękę ćpuna, który bezczelnie podsunął mi ją prawie pod sam nos. Niestety, przeliczył się i napotkał tylko mój kompletnie zimny wzrok. Skulił się jak pies i odszedł niesmaczny.

Pan Artur spojrzał na mnie z pewnym niezrozumieniem.

— O co chodzi, panie Tomaszu? — Kierowca ściszył głos do szeptu, zwracając się tylko do mnie.

— O nic, czasem trzeba odpuścić — powiedziałem tylko, spoglądając za okno.

— Nie rozumiem — Michalak wyglądał na zdezorientowanego.

— Nic. Po prostu niech pan odpuści — powtórzyłem. — Jeśli ktoś się chce zabić, nic go nie odwiedzie od tego zamiaru.

Michalak chyba długo trawił moje słowa. Ja tymczasem obserwowałem nieznajomego ćpuna, który zaczął tym razem nękać następnych ludzi. Chyba miał fart, bo w pewnym momencie przysiadł się do kogoś i znów zaczął głośno opowiadać swoją historię.

Pomyślałem, że chyba nie wszyscy są stworzeni do zbawiania świata. Szczególnie jeśli sami siebie nie potrafią zbawić…

Rozdział 3

Gdy tylko zjedliśmy, nienagabywani już przez nikogo, ruszyliśmy dalej. Wyglądało na to, że tej nocy moje ciało nie zazna rozkoszy spania w ciepłym, wygodnym łóżku. Zapowiadało się na kulenie się w siedzeniu pasażera. Najgorsze było w tym wszystkim to, że powieki same mi się kleiły. Niestety nie dało się spać w samochodzie Michalaka. Gdy próbowałem przysnąć, moja głowa lądowała tuż przy mroźnej szybie. W dodatku odbijała się od niej nieprzyjemnie niczym piłka od betonowej ściany. Innymi słowy, byłem na najlepszej drodze do nabicia sobie guza.

Tymczasem Michalak był jakiś zamyślony. A może właściwie — zasmucony. Miałem bowiem wrażenie, że coś go naprawdę gnębi. Jechał jakiś taki nieobecny, niby wpatrzony w drogę, ale tak naprawdę bujający gdzieś w obłokach. Wyglądał jak człowiek, który nie może sobie poradzić z jakimś ciężkim problemem. Jakby go coś próbowało dopaść z odmętów jego pamięci i wspomnień, a on nie potrafił się przed tym obronić w żaden inny sposób niż ucieczką.

Krajobraz za szybą raczej sprzyjał takim rozmyślaniom. Tym bardziej że znów zaczął sypać śnieg. I to ostro. Momentami nie dało się jechać szybciej niż kilkanaście kilometrów na godzinę. Zacząłem się już zastanawiać, czy tej nocy w ogóle uda nam się dotrzeć na miejsce. Zwłaszcza że warunki na drodze jakoś wcale nie miały zamiaru się poprawić. Najgorsze było to, że nikt naszej trasy nie odśnieżał. Wielkie płaty śniegu mogły swobodnie spadać sobie na ziemię i zalegać na każdym centymetrze kwadratowym asfaltu. O ile wcześniej jechaliśmy po trakcie wyznaczonym przez dwa czarne paski zostawione po kołach samochodów, to teraz znikły już one na dobre. Koła michalakowego golfa taplały się w śniegu na całego.

Otaczała nas kompletna głusza. Dokoła była tylko czerń nocy i biel śniegu. Natomiast sznurek samochodów podążających w żółwim tempie po tym zasypanym trakcie przypominał bardziej zmotoryzowany kondukt żałobny niż trasę ekspresowego ruchu.

Jedyny plus tej sytuacji był taki, że na szczęście ogrzewanie w samochodzie Michalaka stanęło na wysokości zadania. Pomimo że na dworze srożył się mróz, to moje kości mogły choć trochę zaznać ulgi w powiewach ciepłego powietrza padającego na moją twarz i nogi.

Teoretycznie mogliśmy się zatrzymać gdzieś na poboczu i przespać, ale biorąc pod uwagę, że śnieg nie miał zamiaru odpuścić, wątpię, czy udałoby nam się odkopać rano spod zaspy. Woleliśmy nie próbować, na pewno nie w szczerym polu, w jakim się obecnie znaleźliśmy.

Szczere pola. Zabawne, patrzyłem na umykające mi przed oczami przydrożne pachołki. Jeden, drugi, trzeci — liczyłem je w myślach, jak kolejne postawione kroki. Byłem coraz dalej. Odjeżdżałem. Odchodziłem. Gdzieś za mną była cała noc… Nic więcej, co warto byłoby zachować. A na pewno nie to, co miałem w sercu, na pewno nie to…

W pewnym momencie Michalak jakby znowu zauważył moją obecność. Odwrócił się w moją stronę.

— Pamięta pan, jak opowiadałem panu o mojej córce?

— Pamiętam…

— Wie pan, czasem jak człowiek spojrzy, co zrobił kiedyś… — zawiesił głos. — To tak straszne, że nic tylko chce o tym zapomnieć. Wymazać. Moja córka, moja piękna córka — biadolił. — Już od tak dawna nie miałem jej w moich ramionach. Ile bym dał, żeby móc znowu usłyszeć jej piękny śmiech… Czy pan wie, jaki to może stanowić balsam dla ducha? Jakie ukojenie bólu życia na tym świecie, codziennych trosk? Zanim mi ją zabrali, zanim to wszystko się stało. Była dla mnie wyjątkową osobą na świecie. Mógłbym za nią życie oddać. I wtedy to się stało. Wtedy przyszli i ją zabrali. I ja nic nie mogłem zrobić!

— Ale właściwie, kto ją zabrał? — próbowałem dociekać.

— Ci, co wchodzą na myśli! To oni! To wszystko ich wina! — ekscytował się Michalak. — Pan myśli pewnie, że ja odpuściłem. Że jej nie broniłem tak, jak powinienem bronić swojej rodziny każdy mężczyzna. Ale to tak nie było! Czy pan kiedyś przeżył coś takiego? Gdy ktoś tak krępuje, że nie potrafi pan nic zrobić… Nawet jeśli ktoś krzywdzi pana rodzinę? I pan to widzi. Pan wie, że zarzucili panu jakąś barierę na oczy i nie może pan się przez nią przebić. Krzywdzą kogoś, a pan musi na to patrzeć i nie może pan odwrócić wzroku! Albo każą ci to uczynić własnymi rękami? Wyobraża pan to sobie? Jak można dalej normalnie żyć? Po czymś takim? Jak?

Zamilkłem na chwilę, próbując rozgryźć ten swoisty monolog Michalaka. O ile dobrze odczytywałem to, co miał mi do przekazania, jego rodzinę spotkało jakieś straszne nieszczęście. Nie byłem tylko pewien jakie. I kto, tak naprawdę, odpowiadał za nie.

— Może mi pan jeszcze coś powiedzieć? — spytałem.

— Co takiego?

— Nie wiem, czy mogę o to spytać… — Wahałem się. — Jakoś mi głupio…

— Niech pan się nie krępuje — zachęcał mnie Michalak.

W końcu stwierdziłem, że może jednak warto wiedzieć…

— Czy kiedyś próbowano pana… hm… wyizolować?

Jakoś mi przeszło przez gardło to pytanie. Ledwo. Zapadła ciężka, przygniatająca barki cisza. Bałem się teraz jakiejś eksplozji ze strony kierowcy. Jednak zamiast tego — tylko się uśmiechnął.

— Wielokrotnie — odpowiedział jakoś tak smutno. — Wielokrotnie.

Noc królowała w pełni. Ślimacze tempo, w jakim poruszaliśmy się do przodu, już lekko działało mi na nerwy. Poza tym Michalak, po moim niedyskretnym pytaniu, znów zaszył się w sobie. Jedyną moją rozrywką było teraz tylko radio. Ruskim targiem dogadałem się z kierowcą, że posłuchamy jakiejś stacji grającej starego, melodyjnego rocka. On nie mógł znieść moich upodobań do krzyczących punkowych wokalistów, ja nie mogłem znieść jego jazzowo-barowych smutków. Więc stanęło gdzieś pośrodku.

W końcu dowlekliśmy się do jakiejś stacji benzynowej. Ucieszyłem się i to z dość prostego powodu. Od przeszło godziny bowiem mój pęcherz protestował przed wstrzymywaniem przeze mnie zbędnego balastu. A tu za bardzo nie było gdzie go zrzucić. Nie uśmiechało mi się wystawiać moich rodzinnych klejnotów i mojej skromnej bladej pupy na działanie porywistych syberyjskich wiatrów. Kto wie, może jeszcze kiedyś chciałem spłodzić potomka? Poza tym ból nerek do najprzyjemniejszych na świecie doznań nie należy.

Tak więc widok stacji benzynowej wzbudził mój szczególny zachwyt. W dodatku pojawiła się też szansa na ukojenie strasznego pragnienia, które od pewnego momentu zaczęło wysuszać mi gardło. Nic dziwnego, że gdy tylko skręciliśmy na podjazd stacji, moje serce było całe w skowronkach. Michalak podjechał powoli pod dystrybutor, a gdy tylko się zatrzymał, wybiegłem w te pędy w poszukiwaniu najbliższego kibla.

Znalazłem go na rogu. Na szczęście nie był zamknięty, nie trzeba było się udać do sprzedawcy na stacji po specjalny kod. Swoją drogą ten, kto wymyślił podobne „udogodnienia”, był albo sadystą, albo człowiekiem pozbawionym pęcherza i się mścił. No bo jak można… Tu człowiek ledwo już może wystać, a tu figa, nie dla psa kiełbasa. Trzeba iść do jakiegoś gościa, kajać się przed nim! Prosić o życzliwe rozpatrzenie prośby o to, by móc się wysrać w jego obejściu. Nie ma co — szczyt przyjemności dla jednej i drugiej strony.

Niestety — jak się okazało — znów miała zadziałać stara zasada życiowa — „nie ma nic za darmo”.

Kibel okazał się tak obskurny i śmierdzący, w dodatku — papieru brak.

— Kurde, to czym ja mam się podetrzeć? Ręką? — pożaliłem się sobie i chyba wszystkim tym zarazkom latającym w powietrzu. Jakoś nie czułem się wysłuchany. Przypomniało mi się za to moje dzieciństwo. Pod pewnymi względami to były piękne czasy. Tym bardziej że wychowywałem się na wsi. Tam załatwianie potrzeb fizjologicznych nie nastręczało aż tak dużych problemów. Wystarczyło ustronne miejsce, najlepiej w krzakach, i jakiś liść do podtarcia. Niestety, to już chyba nigdy nie wróci…

Gdy wypuściłem z siebie całe zalegające we mnie gówno, od razu poczułem się jak nowo narodzony. Podziałało to na mnie lepiej niż wszelki możliwy balsam dostępny na tej planecie. Problem z podtarciem rozwiązałem w bardzo prosty sposób. Na szczęście miałem pewną przypadłość z gromadzeniem wszelkich możliwych papierków, jakie wpadły mi w ręce. Po kieszeniach spodni, w kurtce, w portfelu, wszędzie, gdzie się dało, zawsze miałem poupychane jakieś stare paragony, bilety albo inne ulotki. Właściwie nie wiem, po co mi było to całe barachło. Miałem po prostu jakiś taki nawyk. Może to z szacunku do papieru, na który wycinano tyle drzewek? W każdym razie byłem czasem niczym chodzący skład makulatury. O ile wielu to zastanawiało, jak dla mnie miało to często wyraz czysto praktyczny. Na przykład wtedy, w tej ubikacji na stacji benzynowej.

Okazało się, że wystarczy tylko kilka ulotek, koniecznie na szarym papierze, nie sprawdzały się te bardziej plastikowe, drukowane na śliskim. Do tego kilka paragonów i już! Można było bezpiecznie wychodzić z ubikacji.

Wtedy już zostaje zwykle problem nieumytych rąk. Ale to już całkiem inna historia…

Tymczasem Michalak znowu chciał jeść. Nie mogłem wyjść z podziwu, ile ten człowiek może w siebie wcisnąć żarcia. Co postój — to micha. Sprawiał czasem wrażenie, że bez posiłku, w dość regularnych, aczkolwiek krótkich okresach czasu, nie potrafi normalnie funkcjonować! Jakby życie było dla niego zbyt wyczerpujące, by mógł pozwolić sobie na takie ubytki energii.

Jeszcze nie zdążyłem wytrzeć rąk po umyciu ich w śniegu z odrobiną znalezionego w schowku michalakowego samochodu mydła, gdy kierowca chwycił mnie za rękę i już prowadził mnie w kierunku bistro znajdującego się na stacji.

Kupił hot doga. Zastanowiło mnie to o tyle, że zazwyczaj wybitnie dbał o swoje podniebienie. Przy okazji nie mogłem się nadziwić temu, jak wybierał potrawę, którą chce pochłonąć.

— Ale jak może istnieć na świecie coś takiego jak parówka o smaku bekonu z serem? — Nie potrafiłem rozgryźć tego problemu. — Czy tylko mnie wydaje się to jakieś dziwne?

— Oj, panie Tomaszu… — Z dobrodusznym uśmiechem uspokajał mnie Michalak. — Są na świecie o wiele dziwniejsze potrawy!

— Naprawdę? A jadł je pan?

— Oczywiście — zapewnił kierowca. — Jadł pan może smażone ozorki psa? Albo pieczonego węża? Naprawdę ciekawe smaki!

— Jedyne w swoim rodzaju… — skomentowałem z ironią.

— O tak, tak –Michalak przytaknął. — A gdyby pan wiedział, jak niesamowicie smakuje pieczony mózg małpy! Kiedyś dane mi było go zjeść w pewnym afrykańskim kraju… Palce lizać! W porównaniu z tym, co ładują do tych naszych parówek, to naprawdę zdrowe i pożywne jedzenie.

Spojrzałem na moją opiekaną parówkę. Jeszcze dymiła…

— Wie pan co — powiedziałem. — Chyba poproszę o dokładkę…