Kwantowy Mechanik - Samuel Serwata - ebook

Kwantowy Mechanik ebook

Samuel Serwata

0,0

Opis

Opus 17 autora, co książką jest, powieścią krótką i wszechstronną, do jej połowy pierwszej, jakiej druga jest foto-graficzną trylogią tomów, co na 150 stronach adaptuje, interpretuje, wyjaśnia, gmatwa, rozdrabnia, nic nie wyjaśnia, lecz zakańcza historię jej zawartości, jakiej sens nieznany pozostaje, jak i obecności postaci. Mogą zakończyć treść w dowolnym przez użytkownika książki wyborze, bądź trwać w nieskończoność chaosu nicości nieskończoności abstrakcji od bytu kosmosu po jego odbytu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 263

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Samuel Serwata

Kwantowy Mechanik

© Samuel Serwata, 2022

Opus 17 autora, co książką jest, powieścią krótką i wszechstronną, do jej połowy pierwszej, jakiej druga jest foto-graficzną trylogią tomów, co na 150 stronach adaptuje, interpretuje, wyjaśnia, gmatwa, rozdrabnia, nic nie wyjaśnia, lecz zakańcza historię jej zawartości, jakiej sens nieznany pozostaje, jak i obecności postaci. Mogą zakończyć treść w dowolnym przez użytkownika książki wyborze, bądź trwać w nieskończoność chaosu nicości nieskończoności abstrakcji od bytu kosmosu po jego odbytu.

ISBN 978-83-8273-584-0

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Xsięga I. Z. O. O.

*

Z. O. O. — Spółka z ograniczoną odpowiedzialnością. — LLC (ang. Limited Liability Company) — forma prawna przedsiębiorstwa utworzonego przez jedną lub więcej osób, zwanych wspólnikami, które odpowiadają za zobowiązania przedsiębiorstwa w ograniczonym zakresie; licznie spotykana w krajach Europy. — Dane na podstawie wyników ze strony ujednoznaczniającej, Wikipedia. pl

Zbieżność osób i nazwisk, jest całkowicie przypadkowa.

Przed użyciem wstrząsnąć.

„To nie jest łatwe, to jest skomplikowane. To nie jest proste, to jest powyginane” — Zebra

„Herkulesie! Jaki smród niesie! Byłeś w lesie?” — Ernest Serwata

„Artysta — plastyk, malarz — swastyk.” — Michał Koszykowski

„Być może? Czy nie być może? Oto jest pytanie!” — Grzegorz Resiak

„Są sposoby pierdolenia, bez rodziny powiększenia” — Klaudia Piekarz

W niniejszej książce, wszystkie postacie i zdarzenia są prawdziwe. Jedynie jej autor jest zmyślony. Podziękować pragniemy prywatnemu snajperowi, który to podejmie się zlikwidowania Kwantowego Mechanika

Epizod 1. Niezgodności

…Celem działania mechanizmu, jest wprowadzenie w ruch całości maszyny, zbudowanej z wielu ważnych części, kreatywnych elementów, funkcjonujących sztuką wolności woli nadziei, dla prawdziwej miłości najistotniejszej, najmniejszej, i tylko jednej śrubki — chęci.

Bowiem porażki, budują charakter.

Mechanik Kwantowy. — To specjalistyczny, wielofunkcyjny zawód, powołany przez agencję Planetarium, mającą za cel eksplorację przestrzeni kosmicznej, poznania nieznanych gatunków, i odmiennych form życia. W założeniu takiej ewentualności, określa się o odpowiedzialność ich ochrony. Misją jest zapobieganie przed jakimikolwiek atakami wszelkiego typu destruktywnych czynników, zagrażających istnieniu nieszkodliwych form życia. Również tych, mogących powodować zmiany, i wpływać bezpośrednio na formę struktury rzeczywistości.

Kwantowemu mechanikowi zostaje przydzielony partner, będący kurierem. Odpowiednio wyposażony w sztuczną inteligencję, bądź będący swoistą, żywą istotą, międzygalaktyczny statek. Dodatkowo będzie on wyposażony w specjalne urządzenie, nazywane Enigmatyzmem, dzięki któremu będzie on mógł przetworzyć siłę wyobraźni, w fizyczną, materialną strukturę, bądź wpłynąć na inną, realną strukturę rzeczywistości. Zaleca się używanie tego urządzenia, jedynie w skrajnych przypadkach, takich jak zapoznanie się, z mającym przewagę obiektem lub istotą, zbudowaną z odmiennego rodzaju materii, pochodzącej z innego wymiaru, bądź jakiejkolwiek innej formie, mającą odmienną fizykę budowy i działania jej praw. Przy takiego rodzaju spotkaniu, należy w miarę możliwości uniknąć konfrontacji. Jeśli nie jest Ono wrogo nastawiona, należy próbować nawiązać porozumienie.

Zarówno założyciele agencji, jak i pracownicy firmy, nie biorą w żadnym razie jakiejkolwiek odpowiedzialności, za wynikłe zdarzenia, przypadki, zagrożenia i nieprawidłowości, jakimi mogą zostać dotknięci, potencjalnie testowani i przydzieleni do zawodu kurierzy i mechanicy, bowiem doświadczenia, zdarzenia i sytuacje mogące się wydarzyć, wykraczają poza realną szacunkową skalę nowego typu niezbadanych możliwości, jakie są nie do przewidzenia.

Quantus Mechanicus, Planeta Ziemia, dnia 5. XI. 2020 r.

Epizod 2. Cerberum

Niezależnie od tego, ile się przeżyło, i ile się ma jeszcze czasu. I czy w ogóle tak, jak ja nie mam żadnej potrzeby go mierzyć, czy w ogóle zwracać na niego jakąkolwiek uwagę. Zwłaszcza będąc odizolowanym miejscu, w którym nie mam punktu zaczepienia, w jakimkolwiek kierunku drogowskazów, czy czegokolwiek innego.

Manewrowałem tak w przestrzeni kosmicznej, już niezliczoną ilość lat. I przymierzałem tak bezsensowny bezkres zmieniających się pejzaży za ekranami, monitorami i oknami. Inteligentny autopilot został tak zaprogramowany, by decydować o obraniu kierunku lotu, na podstawie przekazów informacyjnych i fotograficznych z dalekobieżnych bezzałogowych teleskopów podróżniczych, przemieszczających się przez ogromne odległości. Na kilkaset lat świetlnych do przodu, z szybkością w której nie wytrzymałaby żadna istota o fizycznej budowie.

Sztuczna inteligencja autopilota statku kosmicznego Cerberum, którego byłem jedynym pasażerem, w dodatku podwładnym owego niby niezawodnego, i nieomylnego systemu, jakim był owy kapitan. Jego decyzje, jakiejkolwiek, były zdecydowane i niepodważalne. Były one efektem najlepszych decyzji, wykalkulowanych, na podstawie tony napisanych specjalnie możliwych potencjalnych scenariuszy, instrukcji obsługi i danych. Na podstawie których analiz, dokonywane były one ku realizacji celów misji, jedynej w swoim rodzaju. Realizowanej po prawie dwóch dekadach przygotowań i pracy, ku realizacji projektu, do którego wypracowania, przyczyniły się wszystkie instytucje wojskowe i naukowe z całej planety.

Misją była eksploracja przestrzeni kosmicznej, w celu zbierania informacji o obiektach astronomicznych i strukturze wszechświata. Odnajdywania potencjalnych planet i obiektów, na których warunki będą korzystne dla rozwoju jakiejkolwiek formy życia. Jeśli takie odnalezione zostaną, mają zostać pobrane sample do zbadania. Jeżeli okaże się, przy próbie kontaktu, iż do czynienia ma się z formą przedstawiającą świadomą inteligencję, zaleca się nawiązać bezkonfliktowe porozumienie.

Zgłosiłem się w wieku 30 lat. Pomimo tego że byłem pospolitym, przeciętnym, wyróżniającym się jedynym z wielu. Nie mając ani wyższego wykształcenia, ani szczególnego talentu artystycznego, ani specjalnych umiejętności do czegokolwiek. Wówczas, gdy ogłoszono projekt, był on w formie plotki. Jednakże takiej, której się nie bagatelizuje przez szczególny fakt, że główny ośrodek wojskowy i kosmiczny na planecie, ją wypuszcza. Były to wtedy pomysły.

Jeden ogłaszał, iż poszukuje się ochotnika, chcącego wylecieć w próżnię kosmiczną, w celu zbierania informacji i eksploracji. Z jakiej podróży, co określony czas, będzie pisać raporty i wysyłać do centrali. Haczykiem było to, że leciało się z biletem w jedną stronę. Udało się znaleźć odpowiedniego ochotnika, jakim był pisarz po pięćdziesiątce, który zgodzili się, ale pod warunkiem, że jeśli kontakt z nim zostanie zerwany na tyle długo, że Centrala stwierdzi zgon pasażera. Wówczas wszystkie raporty przez niego przesłane, mają zostać pośmiertnie opublikowane, jako jego ostatnia książka.

Drugi projekt, miał rozetrzeć strukturę materii, by dotrzeć do najmniejszej cząsteczki, do molekuły, z której ostatecznie zbudowana jest cała struktura rzeczywistości. Próba określania jej, i wykorzystania wedle własnej woli, wykorzystując ją do wpływania na rzeczywistość materialną, w sensie fizycznym, jak i określeniu możliwości celem wytworzenia w niej czegoś nieistniejącego, w próbie wykreowania nowej, określonej w prawach swej istoty, przez użytkownika.

Trzeci projekt, miał za cel, przeniesienie zawartości mózgu człowieka, czyli świadomości, umysłu i pamięci, do specjalnego komputera. Miał on być uczącą się, świadomą inteligencją, będącą mózgiem sondy lub statku kosmicznego, gotowego i odpornego na wieloletnie przetrwanie w kosmosie. Ja byłem drugą częścią tego projektu. Człowiekiem, jaki niemal całkowicie i kompletnie, został zmieniony z części organicznych, na zastępcze. I tak z przeciętnego obywatela, stałem się niezniszczalnym i nieśmiertelnym cyborgiem, którego przeprogramowano, wgrywając w mój twardy dysk, nie tyle wszystko, co potrzebne mi było, lecz absolut chyba każdego rodzaju wiedzy, jaką wypracowała sobie cała ludzkość od momentu, gdy ta wynalazła pismo.

Tak, czy inaczej, to nie tak, że dyktuje kolejny raport, w którym się żalę temu, co to czytać będzie, po zamianie mowy w tekst. Raczej to gadam sam do siebie. Na głos podsumowując swoje dotychczasowe decyzje, przez które znalazłem się w obecnej sytuacji. Bo z Cerberem nie pogadasz. Ten, jeśli już go coś natchnie w próbie wyrażenia swojego zdania. To jak o tym pomyślę, to już z góry w pewności wolę nie mówić nic. Jego sensem działania i funkcjonowania, jest zaprogramowany cel misji, jakim jest wyszukiwanie dla mnie lokacji, co po przeanalizowaniu przesyłanych danych, na które czeka w napiętym, cierpliwym i milczącym wyczekiwaniu. Ja natomiast mam dokonać dalszych weryfikacji. Ich wynik, niezależnie jaki, wieńczy sprawę, po której pozostaje mi jedynie zrelacjonować opisem podsumowującym raportem, na który czeka armia naukowców w Centralnym ośrodku badań kosmicznych. Pomimo ciekawej pracy, motywującej i pełnej nadziei na zaspokojenie żądzy głodu wiedzy, co posunie cały świat naprzód. Ja natomiast jestem legendą i dumą. Osobliwym produktem geniuszu cywilizacji ludzi. Godnie reprezentującym przedstawicielem mieszkańców całej planety Ziemia.

Ostatecznie podczas wyprawy, członek pierwszego projektu, wpadł w jakiś przeskok i dotarł na planetę, jaka jeszcze do niedawna, była zamieszkała przez rozwiniętą cywilizację. Planeta opustoszała, po części wy eksterminowana przez istoty uzależnione od DMT, produkowane w ludzkim mózgu. A w pozostałości populacji, zdziesiątkowana przez epidemię zakaźnej choroby umysłowej, jaka okazała się nie do zdiagnozowania, ani wyleczenia. Skonstruowane w drugim projekcie urządzenie, przeważyło o przegranym losie planety, i istot wszelkich, zatraconych w szaleństwie. Nie dotknęło one jedynie pasażera, co wrócił po latach. I będąc ostatni, nie mógł zrozumieć, co się właściwie i dlaczego stało. Lecz, pomimo tego wszystkiego, było to nieuniknione.

Po kilku dniach spędzonych na niej, owy pasażer z niedowierzaniem wywnioskował, iż owa odkryta planeta, jest tą, którą opuścił. Nie wyleciał w dalszą podróż, pozostając na niej, jako ostatni człowiek na planecie. I pomimo braku zrozumienia, przez niego, w tym wszystkim, to ostatni raport napisał i wysłał w próżnię. I nie trzeba dodawać, że była to prawdziwie ostatnia rzecz, jaką napisał w swym życiowym dorobku pisarskim.

O czym dowiedziałem się kilka godzin temu.

Z ostatniego raportu z planety Ziemia. Na której 32 lata temu umarł ostatni przedstawiciel gatunku homo sapiens. Gatunku, do którego ja nie mogę się nawet zaliczyć w obecnym stanie. Zatem nie powinno dziwić kogokolwiek, kto rozumie świadomie dzięki inteligencji, że w sytuacji, w jakiej ja się znajduje, można być trochę skołowany. Wpierw szok i niedowierzanie, w strach i rozpacz zamienione kolejno. Bo dla kogo cała moja misja ma być kontynuowana? I nawet, gdybym chciał wrócić, to nie ma po co i dla kogo. Jedynym plusem tego jest to, że ta informacja dotarła potwierdzona po zweryfikowaniu, przez Cerberum, dosłownie wczoraj, 24 godziny temu. I chyba w tym wypadku wolałbym oszczędzić sobie tej wiedzy, skoro miałem za cel, nie wracać. Gdybym miał to w planach umowy, byłoby inaczej. Wrócić w sposób, w jaku wrócił tamten pasażer pierwszego projektu. Nie chcę sobie nawet tego próbować wyobrażać. Tylko w tej jedynej sytuacji zazdroszczę Cerberum. Chciałbym być taki wyrachowany, beznamiętny i zimnokrwisty w swym wykalkulowanym technicznie myśleniu, po zrozumieniu tego, co wynika w ostatecznym wniosku.

I niezależnie od tego, każdego rodzaju rozumienie ze sobą przyniesie. Cerberum już po całej minucie ciszy radiowej, wprowadzał za każdym razem otumaniające zdezorientowanie. Wypowiadając prostą słowną formułę, przez jaką formę i ton, sens prostego zdania, wydaje się być niezrozumiałą abstrakcją.

— ...ale zaktualizowane komunikaty i rozkazy, dalej będą przychodzić, prawda Brian?

Pomimo wszelkich decyzji zależnych od Cerberum, od których jestem niemal zniewolony, nie znaczy to, że nie mam wpływu na jego decyzje. Po przeanalizowaniu podanych przeze mnie wątpliwości i argumentów, ostatecznie będącymi dla niego pewnego rodzaju formą informacji, system musiał przetworzyć na nowo dane, i uświadomić sobie faktyczną problematykę wynikłą w moim obecnym położeniu, mający wpływ na jego priorytety. Bezwzględny w wykonywaniu swoich dyrektyw, odnośnie celów misji, Cerberum pierwszy raz zmienił cel misji, zatem kierunek lotu, jednocześnie przyznając mi rację, lecz tym samym, nie przyznając się do błędu.

I właśnie, w tejże chwili, rozległ się kodowany, głosowy komunikat, o treści poufnej, zmieniający moje priorytety. Nie na długo jednak, bo to coś, za czym goniłem, wynurzy się prędzej, czy później. Nagłe zgłoszenie mogło mnie naprowadzić bliżej moim poszukiwaniom, niż sam mógłbym pomyśleć. Planeta na którą leciałem, była z tych, co wiedziała. Wbrew temu, co wiedziałem ja sam, czyli nic.

W ten oto sposób, według Ziemskiego kalendarza, rozpoczęło się nowe millenium. A jeżeli się nie pomyliłem, był 3001 rok.

Epizod 3. Planetarium

Tkwiąc, w głębokiej przestrzeni kosmicznej, niczym w samym środku rockowej opery, Cerberum zboczył z kursu, namierzając międzygalaktyczną stację kosmiczną, do której lot miał być krótszy, niż do naszego następnego celu. Chciał, po ostatniej wiadomości, zabezpieczyć moją egzystencję, robiąc kopię zapasową, bezpośrednio w instytucie Planetarium. Wycelowaliśmy naszym statkiem, odkrywającym nowe potencjalne życie i planety w naszym, i jeśli to możliwe, w równoległym wymiarze. I za sprawą anty-grawitacyjnego silnika, używanego w zaleceniu, nie częściej niż raz na 30 dni, zaginającego czasoprzestrzeń, w której wytwarzając pewnego rodzaju czarną dziurę, wkroczyliśmy w tunel hiper-przestrzenny.

Znaleźliśmy się na międzygalaktycznej stacji Planetarium. Był to obiekt zakrzywiający czasoprzestrzeń, odpychający resztę struktury wszechświata wiązkami anty-grawitacji, w której antymaterii leżała ona w polu ciemnej materii, zasilana ciemną energią. Osadzona w samym środku czarnej dziury, tkwiła świetlista wirująca konstrukcja. Było to miejsce, skupiające kilka miejsc, prowadząc z różnych galaktyk, czasów i wymiarów, do stałego punktu, będącego poza jakimkolwiek punktem.

Zanim cokolwiek zrobiliśmy, pozwolono nam przekroczyć granice wytyczony przez horyzont zdarzeń. Oscylowaliśmy w jednym miejscu, czekając. Obserwowaliśmy rozłożystą planetę, latające miasto, w którego kierunku lecieliśmy, choć raczej, to ono leciało do nas, bo nasz statek nie poruszał się w ogóle. By po chwili z obserwacji z zewnątrz, ściągając nas w swe wnętrze. W nim, lądując na placu neutralnych gości. I miasto oplotło nas wokół i nad nami, będąc zamiast nieba przestrzenią zamykało się jego odbicie. Lecz one nie było nim, ale otaczającym nas miastem, w centrum którego wylądowaliśmy.

Wysiadłem przywitany przez gości, przedstawicieli gatunków istot rozumnych, z różnych planet, z odległych galaktyk. Ubrani byli, w jednakowe uniformy, określające ich jako jakiegoś rodzaju służbę bezpieczeństwa. Uzbrojeni w nieznanego przeznaczenia aparaturę, a z zachowania przypominali jednostkę militarną lub wojskową. Żaden z nich nie nawiązał bezpośredniego kontaktu słownego, lecz w sposób werbalny, próbowali nakierować nas, i określić w sytuacji. W zamkniętym, ochronnym orszaku prowadząc nas w podziemne przejście.

W podziemiach pod miastem, znajdowało się kolejne miasto, a raczej dwa miasta. Schodziliśmy w dół, podczas gdy na górze, nade mną wisiało odwrócone, do góry nogami, zwisające kolejne. Na dole, stojąc na placu, przed największym z budynków, wieżą będąc, niby osią, co w samym środku miasta tego stała. Oddzielało je wokół na horyzoncie miasto kolejne, co wydawało się w wędrówce chodzić wokół tego, w którym się znalazłem. By zostać poprowadzony, w stronę tej wieży, obracającej się wokół własnej osi, a im byłem jej bliżej, tym zmieniało się jej moje postrzeganie. Z daleka budynkiem będącym, z bliska okazało się być nimi wieloma. Złożonymi w obracającej się śruby spirali, całym miastem będącym, centralną osi punktem. Do którego miasta poprowadzony wszedłem, by w jego wnętrzu już będąc, wskazano mi punkt, leżący w samym jego środku.

Był to budynek, najmniejszy ze wszystkich, będący kulą, lewitująca w bezruchu. Nie miała drzwi, ani okien, i nie prowadziła do niego żadna droga. Patrzyłem w ten centralny punkt miasta, zastanawiając się czy wewnątrz znajduje się następne miasto pełne budynków, czy też jest to tylko osobliwy budynek, a w środku miejsca zamkniętych pokoi. I tak o tym myśląc, znalazłem się wewnątrz. W przedpokoju prowadzącym w korytarz, labiryntu korytarzy ciągnących się we fraktalną nieskończoność, w nich były nieskończenie wiele zamkniętych drzwi, za którymi to otwartymi, były kolejne. Paradoksalny labirynt, bez wejścia i wyjścia, jak budowla hiper-sześcianu, z której niemożliwością jest wydostanie się na zewnątrz, własnego mieszkania, w którym można wchodzić tylko głębiej do wewnątrz. Za każdymi drzwiami, mieścił się pokój, prowadzący do drzwi, które w kolejny, pokój za drzwiami, otwierały nie pokój, a miejsce. Nie wiedziałem przez które drzwi przejść, do którego pokoju, nie wiedząc gdzie w które miejsce, i z czym do kogo iść chciałem, i w ogóle po co?

Byłem, jak uwięziony w stworzonej przez kogoś rzeczywistości, opartej na moich osobistych lękach i fobiach, czy sennych koszmarach, o wizji własnego piekła, trwającego wiecznie bez wyjścia, w swej nieskończoności utkwiony próbowałem się wydostać.

Będąc rozrywany, przez to osobliwe miejsce, na horyzoncie zdarzeń czarnej dziury. W psychodelicznym doświadczeniu. Podczas odlotu dzięki rzeczywistości wirtualnej. W twardej strukturze bezwzględnej, czystej nauki. Podczas badań mojej chemii, dzięki nieinwazyjnej technologii molekularnej socjomedycyny, próbowano mnie poznać, zbadać i ulepszyć, wprowadzając we mnie mikro-maszyny, modyfikujące cielesną strukturę, wytwarzanymi wewnątrz mnie implantami. Leżąc niczym obezwładniony pacjent, na przymusowym zabiegu chirurgii mózgu. Na stole operacyjnym, w kriogenicznym laboratorium. Programowany przez kwantowy komputerowy mózg super sztucznej inteligencji, w jakiej wytworzona jaźń, mogła spłodzić samoistną świadomość. Potomka będącego pierwszym, jedynym w swoim rodzaju bytu przedstawicielem.

Ten twór poddawał mnie najprzeróżniejszym badaniom, by odbudować moje komórki. By skopiować zawartość mojego mózgu, oraz twardego dysku Cerberum. Celem było zabezpieczenie kopii zawartości mojego mózgu, gdyby oryginału nie można było pozyskać, z uszkodzonego lub martwego materiału. Po późniejszych zabiegach chirurgicznych, podniesiono łóżko na którym przypięty do niego, ruchomego, zacząłem się budzić. Leżałem, ale w pionie, frontalnie postawiony, by przed obliczem rady, co zebrała się nieoficjalnie w tym oficjalnym miejscu, co było przypadkowe, tak jak spotkanie w celu rozmowy, której żadna ze stron nie umawiała, ani też nie spotkała się z drugą, nigdy wcześniej.

— Przy kopiowaniu oryginalnego Psyche, co twoja oraz twojego statku, pamięć nie zobrazowała nam faktycznego problemu, w jakiej sytuacji, odnośnie misji i przystosowanego w tym celu specjalnie jego ciała. Skopiowaliśmy wasze umysły, bo także są jedyną, prawdziwą i ostatnią namiastką post homo sapiens, jakiego losu ich, oraz Ziemi, pozostaliście. Zapisane jest to w formie dysku fizycznego, będący starym telewizorem, jaki ktoś wyrzucił w nerwach przez okno. Stał się on specjalnie do tego wytworzonym przedmiotem symbolicznym nośnikiem, jaki nazwaliśmy Koroną Gwieździstą.

Zaszyfruj zapis, kodowaną wiadomością o tym, i wyślij ją prosto do centrali. Szyfr kodu enigmatu, co był zapisany hieroglifami, został rozszyfrowany…

Epizod 4. De Futura

Uwaga! Problemy techniczne. Awaria. Przepraszamy za usterki. Wszelkie dalsze transmisje zostają wstrzymane, z powodu licznych błędów i niezgodności osobistego oprogramowania Auto Play Menu dysku wytworzenia producenta, redaktora i administratora, Pana X. Komplikacje dysku uszkodziły system, co wymuszenie ukończenia pracy serwera. Resetem została sfinalizowana. Dalsza kontynuacja zostaje wstrzymana i niemożliwa w opcji dalej.

Jako psychonauta nowej neuroestetyki, poznawałem arkana nowej magii filozofii futuryzmu. Wspomaganego przez najwspanialsze technologie z granic śnienia futurologii. Dzięki nim stając się pierwszym Techno-mantą, mistrzem Cyberdelizmu. Dzięki owej mocy, uwolnionej przez nowy organ, Trzecie oko, mogłem stworzyć Symulakrum, magiczne miejsce, a w nim urządzenie, wspomagające i określające moją wolę. Pozwalało mi to tworzyć symulację nowych światów, tworząc nową rzeczywistość, lub zamieniać fizykę obecnej, wedle własnej woli. Mogłem przemieszczać się lub kontrolować czas i miejsce, tworząc alternatywne lustrzane odbicia, przez które splątania paradoksów czasu podróżowałem, niczym żywy teleporter. Jak również wytwarzać istoty, przedmioty lub obiekty, sprowadzając je lub odsyłając, przez stworzony portal.

Miałem za cel znaleźć tą istotę, lub istoty, co do wyginięcia mojego gatunku, w liczbie całej populacji, byli odpowiedzialni. Moje trzecie oko, jak i nie narzędzia i umiejętności, miały również być przekazane w formie nauczania przeze mnie tego kogoś, kto w odpowiednim stanie umysłu mógł zostać pewnego rodzaju oświeconym uczniem. W tym momencie wydawało mi się to być nieistotne, bo pewny niemal byłem, że o taką trudno będzie znaleźć i wybrać w decyzji o przekazaniu jej wiedzy tej właściwej. Musiałem brać pod uwagę to, jakiego rodzaju istotą w charakterze, i do jakich celów posłuży takiemu przyswojona wiedza.

Przepowiednie Futuryzmu przedstawiały Post-apokaliptyczny obraz totalnej dystopii. Będąc konsekwencją mitu, koronie gwieździstej, co legendą zmyśloną przez starożytnych astronautów, o końcu świata miał być jedynie przestrogą, stał się magicznie realny. U kresu szczytu rozumu i technologii, przez wiarę w nią i jej prawdziwe istnienie, by ją zdobyć idąc po śladach plotek zmyślonych, doprowadzono do jednej katastrofy. Ta w łańcuchowej reakcji sprowadziła plagę, co powodowała kolejne, trwające aż do rozmiarów biblijnej apokalipsy.

Ziemia w odległej, czarnej wizji przyszłości. Z wykluczeniem jej samej. Opróżniona została, że wszelkich istot ludzkich, co zamieszkiwali ją i zniknęli. Rada, zasiadająca w Loży, powzięła decyzję, o misji z ich strony nadaną. Celem była informacja, odnośnie przypadku, czy też zaplanowanego przez najeźdźcę jednego i tego samego, czy też przez wielu. I czy wspólnego coś mieli, czy nie znali się wzajemnie. W ilu, oraz kim są ci, co doprowadzili całą planetę, czy też, co w innego zupełnie określenia jej kresu w swoim przypadku. Czy są inne podobne planety, lub podobnie działająca z namysłem istota, bądź siła…

Odleciałem w stronę najbliższego celu, jaki była planeta, z którą nie można było nawiązać rutynowego kontaktu, ani w zbadaniu na odległość stanu rzeczy w wyłapaniu określonego typu fal wibrującej świadomości. Jakakolwiek rozwinięta, mimowolnie wysyłała wibracje w przestrzeń wyrzucaną, o podstawowym kodzie, w informacji, że ta istnieje, i wie o tym, jak i także przypuszczalnie wnioskuje, że skoro i ona jest, to i także gdzieś na pewno, oprócz niej, jest jeszcze inna. I rozpyla tylko wokół oznaczenia naprowadzające na nią. Prawda bierna.

By tego dokonać, wpierw poddali mój Symulakr, jeszcze kilkugodzinnym świadomym, we śnie, I w śpiączce, leczeniem, mającym doprowadzić umysł oraz ciało, by ten mógł wykorzystać więcej swoich niepoznanych możliwości.

Świat ogarnął porządek, spokój i ład. I trwał on w marazmie niechęci. Lecz nie narzekał, i nie dzwonił bez powodu. Pomimo pustych miejsc siedzących, większość wolała stać. I to właśnie w czasach najbezpieczniejszych, w dostatku i miłości, najrozsądniejsza przewrotność ciekawych czasów nastąpiła. Wszystko wywracając dosłownie, do góry nogami. Ci zaś, którym utracony skarb odebrany został. I nową prognozą wyjechać do przodu, po uprzednim kopniaku. W ścianę, na której wisiał kalendarz, co trzęsienia ziemi grzmotem strącili, w zasypanym i pozostając w nieruchomości, pogrzebani długiem. Zatrzymani w miejscu, nie tkniętym więcej przez czas. Bo to, co tylko najgorsze się zdarzyć mogło, stało się w czasach, gdy wszystko było w najlepszym porządku.

Epizod 5. Mythopeiac

Wszystko przez mit, opisany w dziele pradawnym, jaki szukano przez wieki ku oświeceniu…

Jest jednym z wielu rozdziałów, należących do zbioru tomów przeklętych Ksiąg Zakazanych. Do nich wchodzą kolejno poznane, jako Xsięga Chaosu, Xsięgą Obłędu, oraz Xsięga Cieni, znana pod wieloma tytułami, takimi jak Biblia Szatana, Necronomicon, Księga zmarłych.

Spisane przez jedynego króla w królestwie Śnienia, zwanego też mistrzem Kłamstw, co Władcą Ciemności, w krainie Nicości, mieszka na Gwieździe Chaosu. W czasach paradoksu, anty-logiki, nieporządku i anarchii. Zebrał i uporządkował w album ruchomych wizji obrazów. W dyktowanych w dzienniku wspomnień dźwiękowych zapisów. I zilustrował rycinami ze snów, co dopełniły ostatecznie to rękodzieło.

Z ciszy kosmosu eksploracji, hałas rozszerzał się coraz głośniejszy. Władza motyli nieporządku anarchii, regresję absurdu logiki, ìtanu, zwanego Abraxasem, zaczęła wibrować wolno wraz z rozbrzmiewającym dźwiękiem OM, czasu trwającego w fali płynącej w pierwotną matrycę, jaka obrastała w fizyczną materię. Z niej, czymkolwiek była, a mówi się o niej, określając rodzajem żeńskim i nadając imię Gaya Eurynome, zwana boginią wszystkiego, co z chaosu powstała, żeby stworzyć kosmos, jakim sama była, w wykreowanym obrazie samej siebie. Ten właśnie chaos nazwali w mitach pradawnych, Łonem Ciemności, z którego wykluło się Kosmiczne Jajo, zawierające w sobie cały świat. Z niego wylęgał się smok imieniem Tiamat Abraxas, którego przeznaczeniem była śmierć w momencie narodzin, co na szczątkach powstawać zaczęły kolejne światy. Z tego pierwotnego stanu egzystencji narodziły się pierwsze fundamentalne pierwiastki, ziemia, woda, ogień i powietrze, oraz z tych żywiołów zrodziły się ich personifikacje, w postaci boskiego triumwiratu, o imionach Eros Nyks, Hemera Eter i Uranos Ereb.

Sabat po przejęciu Nibylandii, krainy czarów i baśni, Imaginatorium, wytworzył miejsce zwane Schizoodelią. Z ogrodów nieurodzaju, kraju Dysharmonium, uciekła Zmiennokształtna istota, Oroburos — Pożerający pejzaże Absorber, przedostatni Annihilator, pasożyt zarażający infekcją wirus, pochłaniający inne istoty, dzięki którym, nieustannie się zmienia. Namiestnik i król ofiarowali, zrodzoną z ostatniego Jaja Mroku, istotę imieniem Shineringen. Dzięki nim wszystkim, wdrożono nowy plan.

Przejęcie kontroli nad piekłem, wraz z Szatanem, po to, by je porzucić ostatecznie, bowiem wówczas, będzie musiał zająć się nim sam zarządca firmy Niebo z. O. O. Gdzie dyrektor Bog Dan, stający się Władcą obu krain. Szatan natomiast, wolny, stał się Władcą Chaosu i Nicości.

Przy zdarzeniach wszelkich, asystowali kolejno: Gwiazda Chaosu Księcia Ciemności Władcy krainy Nicości. Fakir z Tonton Macoute. Królowa Śniegu. Wspólnie wytworzyli Czarne Pudełka, za które odpowiedzialni byli kurier i mechanik, obecni w charakterze świadków, w chwili gdy właścicielka czarnej skrzynki, Pandora Puszkin, udostępniła je swojemu osobistemu testerów, Augiaszowi Stayn, jaki pod pseudonimem Santos Santorini, rolę odgrywał autora scenariusza serialu, w którym udział wzięli sami ich twórcy, Tomasz Pecha i Barbara Poprostu, odgrywając rolę brata i siostry, jak i samych siebie, w roli filmowej, postaci. Imiona własne, zmieniali wielokrotnie, na przestrzeni dziejów. Od początku do końca mający za zadanie pilnować granicy pomiędzy porządkiem a chaosem. Niebem i ziemią. Rzeczywistością a anty-rzeczywistością.

Epizod 6. Imaginatorium

Eksplorujący przestrzeń Psychonauta Brian Caputt, jako trójoki wyznawca boga Samael Santa Sangra. W asyście partnerki, technomantce, dzięki której został kwantowym mechanikiem, przez co doszły do jego obowiązków, min. poszukiwanie obcych form życia, ochrona zagrożonych gatunków, jak i reagowanie na atak obcych na strukturę rzeczywistości, w bezpośrednim kontakcie. Na jaki umożliwiał mu Enigmatyzm, urządzenie mogące przekształcić myśl w rzeczywisty stan.

W towarzystwie inteligentnego komputera Cerberum, określającego trasę, na podstawie informacji dotyczących podobnych zadań. Wyruszają, w wiecznej misji, na poszukiwania istoty, uzależnionej od DMT, będącej w zawartości ludzkiego mózgu, jakich mieszkańców planety Ziemia zaatakował, ostatecznie będąc odpowiedzialny za wyginięcie Homo Sapiens.

Podczas lotu, jego statek ulegając awarii, został uderzony i strącony kolizją z nieznanym obiektem, wybijającą go orbitę nieznanej planety, przez jaką grawitację, stracił panowanie nad statkiem kompletnie. Pomimo podjętej, desperackiej próbie awaryjnego lądowania. Rozpędzał się, spadając coraz szybciej, będąc gotowy na śmierć.

Śmierć to najpewniejsze, co spotyka każdego żyjącego. Mówi o tym, że koniec miał kiedyś początek. Najciekawszym motywem jest każdej jej opowieści. W takiej chwili, w śmierci rodzi się historia nowa. Moja, czegoś, co nie żyje. W świecie, który nie istnieje.

Tam gdzie powinno nie być niczego, rozpoczyna się to, co najistotniejsze do opowiedzenia, lecz nie zawsze opowieść można ująć w słowa, do przekazania tej, potrzeba dodatkowo obrazu, muzyki wyrażeń, uczuć w poezji, przyrody znaków metafor i innych, pisana dla samego siebie, by móc samemu w niej trwać, bez potrzeby obecności widza.

Wzlatuję, jak najwyżej, by się nie podnieść więcej, gdy znów spadnę, na opuszczony świat bezimiennych rozumnych istot, zmiecionych nieznaną siłą, podczas, gdy ja przybyłem za późno…

Obca planeta, była już zaatakowana przez nieznaną istotę. Od pradawnych lat czekali na ich przybycie. Nie ważne to na kogo, skąd, jaki był, i co chciał. Skoro tu byli, to znaczy, że mieli pewność tego. Dla jednych byli kosmitami, dla innych były to anioły. Inni doczekali się demonów od Szatana, był też rój, zaraza i plagi, co przedostały się ze świata śmierci. Przybyszami z krańca wszechświata przyszłości czasu. Kimkolwiek byli, i cokolwiek ich łączyli. I co chcieli, to z pewnością czegoś istotnego. I raczej, jeśli tego nie dostaną, nikt się za nimi nie wstawi.

— Może tylko my możemy im w czymś pomóc?

— Albo tylko my stwarzamy zagrożenie, stając im na drodze.

Nieznany osobnik. W uniformie kuriera. Stał na najwyższym budynku miasta, z całym kartonem wypełnionym licznymi Czarnymi Pudełkami. Mówił głośno w myślach o tym, o czym chciał w wyjaśnieniach potwierdzić dla samego siebie.

— Faktycznie, bezpośrednio, takim potęgą, jak Oni, nie mogłem niczego zrobić. Ale mogłem wykorzystać przeciwko nim, jedną z ich broni. W sposób stawiający ich możliwie w najgorszym położeniu. Bo to była ostatnia zniewaga, jaką kurier mógł znieść.

I anonimowy kurier, rozrzucił zawartość kartonu, w przestrzeń przed sobą. Zawartość, w postaci czarnych pudełek, zaczęła płynąć przez przestrzeń, zmieniając radykalnie wszystko.

Nie minęło czasu tyle, ile zajmuje wypalenie papierosa, przy ulubionym kawałku, podczas spokojnej przerwy, kiedy to się zaczęło.

Pejzaż uniósł się aż po horyzont, pochłaniając przestrzeń planety. W swej ekspansji absorbując wszystko na swej drodze. Stając się decydującym o sobie i swoich celach, inteligentnym pasożytem, płynącym Okrokątnym Okrętem, zwanym Oroburosem. W tym samym momencie, nieszczęście miał pilot statku Cerberum, będąc zmuszony podjąć próbę awaryjnego lądowania.

By nie zostać zasymilowani, uciekaliśmy, pędząc ze wszystkich sił, podczas gdy pasożytujący krajobraz nie zwalniał. Każdy, co uciekał, miał nadzieję, że zostanie choć skrawek lądu, na którym to ustanie, bowiem kończyły się drogi ucieczki, gdziekolwiek, jak i ilość miejsca była ograniczona.

— Zobacz jesteśmy już blisko, krwawiące okna to znak. — Rzekła Viola, przełożona mechanika. — Względnie skoro ktoś to robi, to ma jakiś cel, inaczej nie starałby się tak bardzo, co do wyeliminowania całej populacji planety.

— Oby tylko nasz psychonauta zdążył uciec.

Ma to swój kres w ciele. Wyrywa ego z dominacji monotonnego materializmu, przez doświadczenie osobiste. Uwalnia jaźń na piękno, pozwalając robić cokolwiek tylko zechcesz. Nie można tego kupić, ani sprzedać. Rozwija poprzez powrót do stanu pierwotnego. By najtrudniejsze rzeczy stały się proste, jak kwadrat, i jasne jak słońce. Uwalniając DMT, otwierające trzecie oko, mogące dojrzeć kosmiczne jajo, złożone przez androgenicznego, starodawnego smoka Oroburosa, zjadającego własny ogon, w akcie ekspansji chaosu gwiazdy. W procesie fraktalnego paradoksu nieskończoności. W pustce prowadzącą po horyzoncie zdarzeń, w głąb czarnej dziury. W krąg spirali cyklów życia.

Pożeracz kolorów. Pożerał miasta, kraje, kontynenty. Pochłaniał miejsca, terra-formował krajobraz miasta, zamieniając go w niepojęte miejsce, w którym wszystko zostało zdeformowane. Poddane mutacjom, by po nieuleczalnym czasie, stać się protoplastą, fantazmaniakiem. Tym, co uciekł wraz z całym wielkim, pustym pejzażem natury, skażonego miasta, jakim się stawał, w swym własnym określeniu, nadanym przez siebie. By całość pożartą, wymierzyć wprost proporcjonalnie do zasobów odętej odżywczo pochłoniętej przestrzeni, do wydalonej, w procesie defekacji, swojej stanowczej ekspansji elementów, zatraconych w poprzedniej fizycznego prawa materii, jakiemu mógł nadać własne.

Oroboros z tychże resztek pochłoniętego świata, wytwarzał formę, pomagającą mu się urzeczywistnić ją, jak i siebie, w materialnym bycie. Inteligentnym miastem halucynacji, samowolnie rozwijającym się miastem snów, którego jeszcze nikt nie wymyślił. Świadomym i jedynym w swoim rodzaju organizmem, będącym niedostępną krainą pejzaży, iluzji magii efektów specjalnych fotomontażu, platform wizji oświecenia iluminacji, co po drugiej stronie krainy czarów, niedostępne było dla nikogo.

Tworząc projekcje żyjącego, przekształcającego się projektu makiety miasta, zbudowanego na dzikim pustkowiu. Wypełnianymi budowlami budowanych osiedli z gumowymi domami, a na przeciw blokowisko z budynkami płynnymi. Przecinającymi się równolegle ulicami mirażu i fatamorgany, jakie wykreślił w powiązaniach, nadając nazwę Iluminatorem.

Kwantowy mechanik podejrzewał, że jego celem faktycznie mógł być Oroburos, albo Gwiazda Chaosu. Ostatni z ostatnich, przedstawicieli rasy Anihilatorów, odpowiedzialny za wyginięcie ludzi z jego planety. Mityczny bóg o trzech twarzach, doprowadzający ludzi do obłędu, został przez nieznane moce uwięziony w najbardziej niedostępnym do wydostania się miejscu. Na satelicie okrążającej jedną z martwych planet na granicy galaktyki, gdzie w ciągu dwunastu miesięcy, tylko przez jeden miesiąc zostaje oświetlona przez słońce.

Wewnątrz, próbował się wydostać ze swojego marnego położenia. Zrodzony ponownie, uwolniony z wnętrza, miał plan, trzymany kurczowo w ręce. Było to czarne pudełko, z którego sam się uwolnił, dzięki odebranym oddziaływaniom, będąc w niej zamknięty, aż ostatecznie odebrał kontakt, pozwalający mu je otworzyć. Wygłodniała istota, jaką była, atakowała wszystko, walcząc do ostateczności, do momentu, gdy jeden pożarty zostanie przez drugiego, wytworzy nowy unikalny typ, indywidualnego gatunku istot świadomych, w rozumieniu ostatecznym.

Obserwowałem niesprecyzowany pejzaż, snujący się w oddali, do którego nie pozwalano się zbliżyć, grożąc, iż to wielkie niebezpieczeństwo o nieznanym stopniu. Było to kilka minut temu. Dziś się złamałem, chcąc go dojrzeć wyraźnie, i zrozumieć. Czymkolwiek to było, czy było to wcześniej widziane, czy też jest to tu pierwszy raz, bądź też drugie, inne. Bo jakiekolwiek było teraz, było mi znajome, a nie chcąc, by mi to uciekło, wszedłem tam.

Po wejściu w miasto, zaczęło zmieniać mnie, by dostosować do życia w nim. Ze mnie czyniąc indywidualną istotę nowego pojmowania doświadczeń wyższych. Neutotyzerem, czyniąc mnie w nim, stałem się, Annihilatorami, będącymi nowym rodzajem istot, Stawałem się częścią odpowiedzialną za myślenie, wtopiony w miasto. Obracałem się w nowy świat.

Ledwo, co tu wszedłem, a już się po dziesięciu minutach czułem, jakbym tkwił tu latami.

Miasto myślące, samo decydowało o swoich mieszkańcach i ulicach obszaru skażenia halucynacjami. Stopione, przypadkowe elementy, mutowały zlepione na pustyniach, tworząc makietę miasta. Nieskończone korytarze prowadzące w głąb nowego świata. Zrobione z szachownicy, domina, kości do gry, oraz klawiszy fortepianu, w czerni i bieli.

— Zatem, powiedz mi, jacy byli ci, te co tam u nich tak długo lat byłeś? — Spytał mnie, mój nowo przydzielony z przymusu, etatowy partner. Kurier Planet Express, Zenon Pluskiewski.

— Ludzie? Chodzi ci o nich oraz o ziemię?

— Bardzo mnie ciekawią ci ludzie. Czy oni byli bardzo mądrzy?

— Nie wiem, możliwe. Ale wiem, że jeśli tak, to cechą jest wspólne to, że każdy, nie ważne co ma zrobić, albo jak, i tak potem, zrobi to po swojemu.

— No i co?

— Ano to, że przez to każdy, i też właściwie to nie wiem. Mówiłem tylko coś do misia.

— Nie ściskaj mnie tak teraz, i bez tego mam już oczy wywalone z orbity. Właściwie to, pomimo niezrozumiałego faktu o tym, skąd się wziąłeś?!

— I oto właśnie tylko ludzie pytają i szukają odpowiedzi. My od zawsze fakty oraz niezbite dowody. Zresztą, każdy kto zawierza w coś, musi być gotowy na konsekwencję. Dziś trzeba być całkowicie gotowy na pewnym wszystkiego, a nie można mieć go w ogóle.

I wówczas z zaskoczenia pojawił się on.

— Nie lubię kiedy ludzie się tak na mnie patrzą.

— Czyli jak?

— Założyłem, że ma fart. Mógł być jedynym, co przetrwał w wyludnionym, nieobecnym świecie zmarłym w absencji. Niby pełne pustych klatek ZOO. Miasto widmo, pełne było fatamorgany kolaży i fotomontażu, przeszłości stanu.

— W końcu go trzymałem, mając je użyć. Jednak wolał ożyć sam.

— Ojej, ale o co chodzi?

Obezwładniony, z zaskoczenia zostałem zaatakowany przez drugiego, tego właściwego. Dopadł mnie ten, na którego polowałem. Pożeracz światów, uzależniony od ludzkiego mózgu, którego nie zaskakuje więcej, będąc sprawcą wyginięcia rasy ludzkiej.

Epizod 7. Międzygalaktyczni Kurierzy Planet Express.

Nadeszła kontrola sanepidu i deratyzacja działu dezynfekcji. Przybył sam on, Dick Prick — dyrektor najwyższej izby kontroli działu deratyzacji.

— Nasz numer to 1234#

— Kto się z tego będzie tłumaczył?

— To nie ważne kto.

— Jak zwykle ja, a zważając na fakt, że tylko ja tutaj umiem pisać, jest szczególnie ważne.

— Skoro tutaj jesteśmy, to po co nam ktoś więcej?

— Wszyscy odlatują, nie wiadomo gdzie, ty durna pało.

— Dosięgnie cię kiedyś pięść sprawiedliwości.

— Jaki mam teraz napisać tekst?

— Inteligentny.

— Ale o czym?

— Nieważne, jeśli tekst jest inteligentny, nie ważne jest o czym.

— Jesteś za głupi, żeby nawet bawić się zabawkami.

— Ty tumanie, nie potrafiłbyś tego ani przeczytać, ani zapisać.

— Nawet jako gej bym cię nie chciał.

— Tego roku pożegnałem wielu.

— To może weź przykład z kolegów, dołącz do nich, i z samym sobą byś się pożegnał także.

— I jak ja bym wyglądał? I co na tym zyskał.

— Na pewno dozgonną wdzięczność wszystkich, których znasz.

— Moja mamusia na łożu śmierci powiedziała, że mam najpaskudniejszą mordę, jaką kiedykolwiek widziała. A że to nawet gdy konkursy wygrywałem, to mówiła, że to też dla beki. — Zresztą, jakbym miał to zrobić, to już dawno bym zrobił.

— No w sumie masz rację. — Teraz trzeba mieć na wszystko oko.

— Tak jest.

— I wziąłeś to oko ze sobą tak, jak cię o to prosiłem?

— Wbrew pozorom to mam głowę na karku.

— Ale za to masz gębę jak nocnik.

— Pan w tym czasie niech sobie poprawi podpaskę na czole.

— Jestem robotem, zapierdalam w sobotę.

— Oczywiście sir, w całości się z panem zgadzam.

— Fajna typiara, ale bez pomysłu na życie.

— Czemu?

— Bo chyba jebnięta, inaczej nie łaziłaby goła.

— A o co w zasadzie chodziło?

— Właśnie złapałem muchę językiem, z ręką w kieszeni.

— A widzisz w dole żabę mutanta?

— Ja coś jednak pamiętam.

— Gówno pamiętasz, zamknij się i przestań myśleć, jak ten trzeci…

— Właściwie to nie przypominasz mi kogokolwiek. Jesteś nijaki.

— Czy on powiedział, w toalecie?

I wykorzystując okazję, zaatakowała, z całą zawziętością, trzymając w dłoni Złoty Sierp.

— Czym chcesz mnie zabić? Tym otwieraczem?

— Gdzie teraz?

— W prawo.

— Tak, zawsze chciałam studiować prawo.

— No dobra panie prawnik, jak takiś mądry to policz do dziesięciu!

— Raz… Dwa… BANG!

— Widzisz, kurwa? Nie umiesz doliczyć nawet do trzech!

— Pomimo tego, że był to adwokat z urzędu, to w sumie, to się rozczarowałem. Myślałem, że prawnicy są mądrzejsi.

— Każdego można załatwić, trzeba tylko znać truciznę. Otruć można wszystkim, zależy to tylko od dawki.

Na dywanik firmy kurierskiej, dla której pracował, został poproszony Brian Caputt, sprawujący zwyczajowo funkcję kwantowego mechanika, rozwożącego obecnie przesyłki, wraz od niedawna przydzielonym, na pół etatu kurierem Zenonem Pluskiewskim. Jaki także był obecnym na spotkaniu. Przybyły wraz z nim, po niedawnym, trefnym zadaniu. Szefowa miała dla nich specjalnego rodzaju zadanie.

— Moja pani, od wielu lat, spadało na mnie to, co najgorsze, że zawsze to ja, nawet gdy nie wiadomo skąd lub gdzie, to znowu też i ja. Pomimo tego, że większość była podejrzana, wina to jawnie będąc kogo innego. Jak i nigdy za swoją rękę nie byłem złapany! Nie uraczyła pani żadną karą mnie.

— To proste. Nie dostajesz żadnej uwagi, bo na nią czekasz, a też i to jest karą to, że nie dostaniesz żadnej kary.

I wskazała na to, co miało go czekać. — Uwagę zwróciły i kolorem oplotły drogę do Wzgórza Cierniowego. Rada Triumwiratu przybyła na spotkanie na szczycie. Własnością ich ta wieża jest triady centralny punkt firmy Cyrograf sp z.o.o.

— Do tego, że wielę pani w żartach faktyczny trafia, jednak gdyby pani wiedziała, ile to pracy zajęło, planu aż do ostateczności faktu?

— No, ale po co mi to mówisz, skoro ja to wiem.

— Nie wiem, co tam robicie, żeby nie to by to przegrana jeśli już musi, to niech będzie to chociaż czytelne, nie?

— Ale jak to? Więc dlaczego? I nawet słowe ani inną karą? Nigdy!

— Ojejku, jak zwykle, choć raz w tygodniu, zawsze musisz być taki męczący. To musi być genetyczne. Ale po co ci to wiedzieć zaraz?

— Idziesz czy stoisz?

— Przygniotło mi słowa w płucach przez niego.

— Ale to serio firma mi i dla mnie to wybrała? Mam zasiąść w komisji, na Cierniowym Wzgórzu?

— Nie, sam sobie to wybrałeś. Zobacz co zrobiłeś. W dodatku przez ciebie, wszystko jest nieczytelne. To też pewnie twoja sprawka.

— Nigdy nie było sprecyzowane jednoznacznie, czy była to poważna budowlanka, czy bajka.

— Jaki jest cel pana wizyty?

— Podobno jest tu żona Lucyfera, której nikt nigdy nie widział. Nawet z daleka. Chciałbym być pierwszy. To bardzo dla mnie ważne.

— Prosimy nie zapomnieć o bagażu.

— Firma życzy panu powodzenia. Szczerze.

— Nie powiem, że nie, i choć wciąż nie wiem nic. Przeszedłem piekło od tamtego czasu, i zanim cokolwiek się stanie, najpierw zobaczysz Faka!

— No tak, znów się łudziłem wiarą w to, że Punk w końcu umarł…

— Jest pani bardzo niemiła.

— Ja jestem niemiła? Pomyśl jaka ja muszę być, gdy na prawdę jestem niemiła. Dla ciebie jestem anielsko przemiła miła.

Nigdy nie wiadomo, kiedy patrzysz na coś, czym jest na prawdę. Jest i co widać z różnych stron nowego tego pojęcia innego, pozornego, fałszywego tak, jak znajomy lektor okazujący się być anonimowym narratorem zdarzeń bez sensu, w miejscu, które nie istnieje, a on sam nie wie nic.

Psychonauta i Technomantka rozmawiali. Viola po kwadransie wysłuchiwania całości słownego raportu jej najlepszego kuriera, Zenona P. Spuentowała jego tyradę słowami.

— Jesteś nawiedzony. A przez takie wmawianie, sobie i innym, doczekasz się choroby. Kiedyś powiesz coś nie w czasie i miejscu, i kogoś przekonasz w końcu. Pomyśl, jak bardzo zaniepokojony może być nawet ten, co Cię dobrze zna. I co powiesz?

— Że to nieistotne i że niedługo po mnie przylecą, i zabiorą mnie z powrotem na moją planetę.

— Właśnie o to mi się rozchodzi. Jeśli twoja teoria by zadziałała, to do tego właśnie byś dążył?

— Właściwie to nie. Raczej chciałbym zawładnąć jedyną właściwą mocą. Chaosem.

— Jeszcze lepiej. Dosyć, że dostaniesz kaftan, to do tego na stałe leki. I jak się wywiniesz?

— Powiem, że głosy z telewizora mi kazały.

— Ale przedtem uda się pan ze skierowaniem na elektrowstrząsy. Spectra 5000, niejednego kosmitę opętanego przez szatana, nauczyła jak stać się człowiekiem.

— Jestem na tej planecie już prawie tysiąc lat, więc przy takim obrocie spraw, na prawdę wydaje się to nieistne.

— A może już się z Tobą skontaktowali, tylko siedzą ukryci postacią twoich najbliższych znajomych, by cię poobserwować, i zdecydować, że lepiej będzie, jak tu jednak zostaniesz.

— Tak, bo to, czego pragnę, przyleci tu, specjalnie do mnie. Pod

— Pewnie. A do tego czasu, weź się do roboty. A jak się nudzisz to zrób nowe zdjęcia.

— Czego? Piercingu kompletnego? Tego zaległego?

— Jak chcesz. Możesz fotografować miejsca zbrodni ślą policji, zwłoki przed zapakowaniem w plastikowy worek, albo ruszyć w poszukiwaniu krainy czarów.

— Dobrze, lecę już. Poszukam krainy czarów. Alicję już znalazłem, i mam na wyłączność.

— Spadaj.

I w ten czas, do biura, bez pytania wkroczył on. Jej kolejny podopieczny, oślizgła urzędowa kurwa, imieniem Dick Prick.

— Przez twój długi jęzor, wkrótce wpakujesz nas w kłopoty, z których się nie wyjaśnimy. Czasami mogłabyś się czasem ugryźć w język.

— Wolę ugryźć cię w coś innego, popracować języczkiem, nad pewną częścią twojego ciała. W ramach przeprosin. Wszystko da się naprawić językiem. Gdy będzie trzeba załatwię to nim.

— Trzymaj język za zębami, póki je masz.

— A ja mam nowy aparat na zęby.

— A ja was gdzieś.

— Potrafię ciałem wiele różnych rzeczy. Zdziwiłbyś się. Mogę wszystko się nauczyć i to robić. Moje ciało jest inne. Kiedy dowiem się, co lubisz najbardziej, wtedy sercem, ciałem i duszą będziesz mój.

— Nie kuś mnie, w końcu jestem Diabłem.

— I masz na imię Penis Kutasiński, więc no weź. No nie bądź taki.

— Będę. Teraz wiesz, jak ludzie na ciebie reagują, Pandoro Putin.

— Mam na nazwisko Puszkin. Zmieniłam nazwisko.

— Chuj ci na imię. Nieważne.

— To w zasadzie to po co tu jesteśmy?

— Muszę odwiedzić pewnego artystę.

Epizod 8. Jak tańczyć z Diabłem.

Bez zapowiedzi. — Ósmego dnia bezsenności mojej, gdzie trawiony efektywnie deprywacji snu odmiennościami. Po trzeciej nad ranem postanowił osobiście złożyć mi wizytę. Nie kto inny jak sam najprawdziwszy Szatan. Ukazawszy się mnie, ten to spojrzał na mnie w sposób, wydający się być zniesmaczony, to bardziej niż otoczeniem, niż mną. W zamkniętym i obcym mieszkaniu, na którego wystrój gnijącego bałaganu, nie odezwał się szeptem, pomimo otwartych ust w zachwycie. Pewnie przyszedł żeby sprawdzić mój stan, bo sam pewnie przez ten ostatni czas, mojej niepewnej absencji, w której to tylko odwiedzałem go na jawie, w naszych wspólnych snach. Wydech, co w słowa zamieniony mieć został, przerwałem jak dyrygent dźwięki w ciszę. Rozeźlony zaskoczony był w pewności, co do mojej poufałości.

— Oczywiście bądź sobie niezadowolony bo to nie ja nachodzę innych, wyraz z koszmarem choć mówiłem nieraz żartem, że ten, czyli to chyba ty, nie odważy się tu wejść. No i znowu się myliłem a tym razem jesteś osobiście. I to wszedłeś w środku nocy, bez pukania no i zaproszenia. — I znowu mu przerwałem w geście podnoszenia mojego cienkopisu, który wypisany mu podałem. — To fatum, gdy dwa i w drodze to trzeci wypisuje się w trakcie rysowania, w dodatku to samego Szatana Diabelskiego portretu…

— Jak miło… — przerwać próbował mi.

— … Pamięciowego, który to malunek, jakiego jestem autorem, pragnę pozostawić sobie. I nie odsprzedam, nie zastawię, nie pożyczę, ani nie pokażę. Nikomu. No i nie pamiętam żeby kogoś.. — I tu mi przerwał, na co też czekałem. Oddał mi cienkopis który wziął ode mnie wypisany i ruszył do drzwi by wychodząc powiedzieć mi.

— Mam nadzieję, że będzie zdobił ścianę, a nie ją szpecił.

— To zależy już od ściany, na której każdy będzie mógł go zobaczyć, choć na krótką chwilę.

— Idź się wyśpij! — Sfrustrowany rozczarowaniem ryknął. — Żebym nie musiał to więcej bez potrzeby przychodzić osobiście.

— W porządku teraz i tak mnie nie będzie, bo będę cały tydzień spał, a po takim śnie, to przez następne dni będę nieprzytomny. Do zobaczenia.

— Z całą pewnością! — I wychodząc zatrzasnął za sobą drzwi.

Epizod 9. Skażone ulice Krainy Czarów.

Dorywczo byłem Międzygalaktycznym kurierem Planet Express, będącym zapasowym partnerem kwantowego mechanika, sławnego Brainiaca, podróżującego wraz z Cerberum.

Miasto, niezależnie od swojej wielkości, jak i umiejscowienie na kontynencie, było jedynie zlepkiem przestrzennych figur, wykonanych z kamienia, asfaltu i tlenu. Pomiędzy którymi materiałami, co wynalezione przez człowieka w dobie jego boskości. Snuli się w mniejszych, lub większych skupiskach obcych, samotnych indywidualności. Najczęściej w pojedynkę przemieszczających się pieszo, jak jeszcze bardziej odizolowani w swych pojazdach, dzięki którym szybciej przemieszczali się do celu, jakim było zachowanie swojego czasu, aby zachować tylko i wyłącznie dla siebie, a nie trwonić go na przypadkowe spotkania, w bezpośrednim kontakcie, technologicznego ubezwłasnowolnienia przez wszystkich, przez który to czas, większość z nich spędza sama. Pomimo, iż mobilni rozmawiali, w formie mówionej lub pisanej, z większą ilością ludzi, niż by mogli spotkać na swojej drodze, w życiu przez kilka ładnych lat.

Nieważne czy bogate, czy nowe, czy antyczne miasto. Wszystkie, w tej wielkości, wyglądały identycznie, jak z czarno-białych fotografii, ukazujących, że wszystkiego jest pełno i ciągle jest w ruchu. Pomimo swego zatrzymania. I tak też to było wszędzie, w każdym miejscu, na każdym kroku. Gdzie skupiska ludzi tonęły w pełnym tłumie. I nikt nie zwraca uwagi na to, co robi ktoś inny, bo każdy odizolowany, ze słuchawkami, telefonem, skupiał się tylko na introspekcji własnej. Nie zwracając żadnej uwagi. Na nikogo i na nic.

I nawet ja doszedłem do wniosku, że jestem taki sam, bo za każdym razem, gdy przemieszczam się w miejsca, co na widoku wszystkich są. Odkrywam takie, co wszyscy widzą, ogólnodostępne dla wszystkich. Lecz, gdy ja je odwiedzam, to niewiele osób w ogóle gdzieś wokół mnie jest widoczne. Nikt na nikogo nie zwracał uwagi, a takich miejsc było pełno. Wszyscy je widzieli. Wszyscy o nich mówili, lecz nikogo to, co robił ktoś inny, nie obchodziło. Co gdzie byłem, gdzie chodziłem, gdzie z rzadka kogoś widziałem, szedłem tam, gdzie nie było nikogo.

Nie jestem pewny, czy to przez pogodę. Czy znów wybuchła jakaś epidemia, czy też nie zwracałem uwagi bardziej na to, co się dzieje wokół mnie. Skupiam się na dźwiękowej ścieżce na nausznikach, płynąc przed siebie, przez znajome uliczki, jakie nie będąc pewne, czy miałem, jakieś osoby w drodze, czy też nie, i czy były jakieś wewnątrz domów, co na nich rozmieszczone rozpięte stały. W domach, za oknami, patrzące na obraz za oknem, a uliczki, co podobne szare, jednolite ściany i chodniki nieoznaczone były. W niczym charakterystycznym się nie odznaczając, aż do momentu, gdy odnalazłem jedną, usidlając jej znaczenie wzrokiem.

Jakby miała ogon ruchomy, ta rzecz, co przyciągała wzrok. Tak bardzo będąc, w odmienności wszystkiego, co wokół charakterem sprzecznym, na szarym papieże kreślona bez wyrazu była. Zastanawiając mnie, bez przyczyny, do tego stopnia, że zwolniłem krok. Czy to przez mój jakiś gest, co spontanicznie kiedyś zrobiony. Zapomniany i pozostawiony w takim stanie. By ktoś inny to zrobił, zaczynając naklejanie. Wlepki, co na znaku drogowym czerwono-białym, odznaczała się kolorystycznym wdziękiem, domalowana do czarnej strzałki, wskazując miejsce określone, w jakie udać się powinien ten, co ją dostrzegł.

Wskazywała kierunek, w którym powinienem się udać, za nią może. W czasie, będącym pod kontrolą tego, co na nią patrzy i rozważa. A mógłbym się założyć z każdym,, że odkąd ona wskazuje kierunek, od początku czasu, to jestem pierwszym, co rozważył to, by iść za jej przykładnym staraniem. Zastanawiając się, czy wskazuje jakieś określone miejsce, czy też jest tylko symbolem bez znaczenia.

I choć droga, która wskazywana, była mi podobna, równoległa. Podążyłem za kierunkiem, za nią, by znaleźć następną, na chodniku spostrzegając kolejną. Czarna strzałka prowadziła do przejścia dla pieszych, przecinając miejsce, po którym rzadko przemieszczały się jakieś pojazdy. Mieszcząc zamknięty teren, w uliczce opustoszałej. Zamknięty obiekt, będący tu od kiedy pamiętam. Mieszcząc nieznanego pochodzenia magazyny, należące do anonimowych właścicieli, których nikt nigdy nie poznał. niezidentyfikowani zbudowali je, dla jakiegoś nieznanego celu. Od kiedy ktokolwiek pamiętał, te były opustoszałe, i nigdy nie wypełnione jakimkolwiek towarem, będąc tylko miejscem, co od początku wydawać się było skazane na to, by magazynować pustkę i czas, którego tam nie było dla nikogo.

Pomimo znaków zakazujących wyjście, nie było kłódek, tylko ogrodzenie i ani jednej, żywej duszy, czy to w postaci człowieka, kota, insekta, ptaka, wejściem. Przedostatnia strzałka, jaką podłączyłem, była biała. Na asfalcie namalowana, prowadziła w stronę wjazdu dla dostawców ciężarówek, których nigdy nie widział, zamknięty parking, czy chodnik nie wydeptany. Była tylko droga, ściętą w planach niedokonanych, z myślą wyłożona prosto i równo, dla potencjalnych pracowników, czy kogokolwiek. Prowadząc do głównego wejścia, by bramy można było przekroczyć, tylko za przepustką, do wnętrza indywiduum samotnej próżni.

Stojąc przed nią, tuż pod nogami, była strzała ostatnia. Zastanawiałem się, czy ktoś mnie obserwuje. Czy aby na pewno nikogo tu nie ma. Czy ktoś czeka, że to tylko żart kogoś, kogokolwiek. Pod nogami dalej, na asfalcie zamiast strzałki dalszej, przez całą drogę oddzielną krótkimi pasami, co w poprzek dłuższej, poprawione było czerwoną farbą.

Stanąłem, by odejść nieznacznie, o parę kroków w tył, by w poprzek drugiej, przecięta była namalowanymi nożyczkami, co ścinały przerywaną linię, jakby mówiąc mi, obserwatorowi, że to miejsce jest odcięte, od miejsca w którym byłem. I nadszedł czas, by się zastanowić, czy też odciąć siebie i przekroczyć bramy miejsca przede mną. Magazynu, na które patrzyłem drzwi jedyne, co w połowie uchylone były, zapraszały do wejścia swym kuszeniem ciekawości mojej, niezmierzonej.

W przybudówce bez jednej ściany, co wydawała się być pomieszczeniem, mającym być oddzielone bramą, co już nigdy nie będzie założona, przeszedłem do wnętrza i stanąłem przed jednymi drzwiami, nasłuchując i patrząc na ścianę. Na niej był namalowany panel, jak przy windzie, z dwoma guzikami. W środku panowała ciemność. W korytarzu nieoświetlonym, co prowadził mnie, kilka metrów do drzwi kolejnych, zamkniętych, lecz wyraźnych, pomimo ciemności, co w niej odznaczały się naokoło snopem linii światła, przebijającym się przez szpary wokół. Doszedłem do czarno-białego tunelu. Przy schodach na czerwono, namalowana była kolejna strzałka, co nad nią tylko napis mówił „wchodzisz do krainy czarów. — Bez namysłu chwyciłem za klamkę szybko, chcąc się dowiedzieć, czy to ode mnie jest zależne, w wyborze własnym, nagłym, wejście do niej, czy też ktoś decydował o tym, kto tam wyjdzie.

Wewnątrz było pomieszczenie, małe, oświetlone działającą fotokomórką, ukazującą wnętrze windy. Czystej, nieużywanej i pustej. W niej będąc już, momentalnie za moimi plecami zamknęły się i rozpoczął się powolny rozruch. Cichy szmer nie mogący być namierzony skąd, gdzie i co się dzieje. Czy to sprawka kogoś, czy też mechanizm działał samowolnie, bez kogokolwiek, reagując na każdego, kto do jej wnętrza wejdzie. Zaprogramowany, by z każdym zrobić to samo. Po chwili drzwi się otworzyły i znalazłem się w budynku. W korytarzach wychodzących z korytarzy w następne, pełne drzwi, za którymi były inne pomieszczenia, miejsca i kolejne drwi, do kolejnych miejsc, za którymi były korytarze prowadzące gdzieś, w nieokreślone miejsca, co zamknięte były w pomieszczeniach, co bez okien były, a te prowadziły do drzwi następnych.

Po omacku, bez mapy, nic nie wiedząc o tym miejscu, przemierzałem labirynty, bez celu. Wróciłem do windy i zamknąłem drzwi, uruchamiając przy tym ją automatycznie, by sama zadecydowała, gdzie mnie przemieścić, w następne, kolejne miejsce, korytarze nieskończone. Z pewnością nie będącymi wymarzoną krainą Czarów. Gdybym to ja był projektantem, czy wynalazcą, miałbym w zamierzeniach innego rodzaju barwne wizje. I w tym momencie, drzwi znów się otworzyły, ukazując tylko jeden korytarz, po której stronie lewej, ciągnęły się na białej ścianie okna, a po drugiej drzwi, z których żadne z nich nie miały klamek.- Wszedłem na balkon, chcąc obejrzeć pejzaż, jaki nieokreślony był, w kolorystycznych właściwościach, zatracał formę i kontury. Mogłem dostrzec go, jedna pozbawiony szczegółów, niby obserwowany przez wadliwy wzrok nieostry, przez szyby w oknach, jakich nie można było otworzyć. Za przejściem była kraina Czarów, identyczna jak ta, o której pomyślałem sobie w windzie.

Epizod 10. Psychonacja

Z początku myślałem, że to czysta manipulacja, kogoś z moich, niewielu, znajomych. Żart od Violi, albo nauczka od Brainiaca. Żeby rozwiać wszelkie wątpliwości postanowiłem zadzwonić do Violi, by bez zwłoki upewnić się, czy to przypadkiem nie jakiś wymyślony plan. Jeśli nie, to chciałbym poznać jej reakcję, na mój opis stanu materii rzeczy, jak i usłyszeć zdanie, na ten temat, przed ostatecznym wejściem do krainy czarów, z jakiej cokolwiek, to jest mogę się przecież nie wydostać. Poza tym wdowy ząb w bezpieczeństwie, w moim interesie najlepszym jest poinformowanie przynajmniej jednej osoby, o tym gdzie jestem.

— Spoko, ja się stąd nie ruszam. Na zewnątrz jest niebezpiecznie w sumie tutaj też, ale przynajmniej mam tu jakąś kontrolę, a przynajmniej tak mi się wydaję. — Po rozmowie wiedziałem, że wpierw zadzwoni do Briana, a następnie sama przybędzie.

Wszedłem do groty podziemnej. Jej wnętrze okazało się być potężnym obszarem, odgrodzonym od wszystkiego, wydawało się być miejscem ożywionej magii, tych baśniowych, właściwościach i zamieszkujących przez rzekomo wyimaginowane postacie. Cały obszar odgrodzony był aż po horyzont, potężnymi w postępie torami kolejowymi, co pośrodku, przede mną, otwierały się bramy wnętrza tej krainy. Przy niej, owej ludzkiej wielkości szczury zachodząc mnie pewnie pomyślą, że będę wyżej, tą po prawej stronie od porzuconego BMW.

Szczurowaty człowiek, dwumetrowy, wychudzony i stary próbował wpełzać do swojej szczurzej nory, będącej naprzeciw wejścia, do prawdopodobnie jego mieszkania, był potężny przycisk oznaczony On / Off, ukrywał się w swoim dobytku, z pokaźnym nożem w ręce. Wejście nie miało nawet drzwi, tylko jakąś fajansową firankę, co od mostu ciągnęła się z prawej strony, aż do głębi lasu, tak gęstego, iż chyba żeby przedrzeć się do wnętrza dalej, trzeba było by się poczuć pewnie, jak w dżungli. W dłoni widziałby obecnie najlepiej maczetę.

Z drugiej strony, naprzeciw dżungli, ciągnie się zwinięty, jak metrówka, most, zakręcający aż do groty, prowadzącej przez wnętrze potężnej, jakby ściętej nożem górze Fuji. Z oddali widziałem, jak po torach jedzie zabawkowa, drewniana, automatyczna, zasilana bateriami, normalnych rozmiarów, ciuchcia z trzema wagonami, wyjeżdżającymi z groty tunelu podziemnego.

Szczurzy obserwował mnie, ale nie ważne, jak bardzo byłby napięty i gotowy. Wiedziałem, żen nie spróbuje zrobić nic, by mnie powstrzymać przed przekroczeniem bramy, jaka wydawała się być zamknięta na zawsze. Wrota otwarły się wolno, same resztką sił, zapraszając do wkroczenia w swój świat. Ostatecznie Szczurzym nie powiedział ani słowa i dziwnym, niepewnym wzrokiem, obserwował mnie tak długo, aż zniknąłem wewnątrz krainy.

Przede mną malował się obraz będący spełnieni abstrakcyjnej halucynacji, będącej jak najbardziej rzeczywistą. Nie wiedziałem dlaczego tu jestem, jak i po co kraina, bądź istota, ściągnęła mnie tutaj.

Poczułem się, jakbym był w pokoju zabaw, przeznaczonym dla dzieci. Na horyzoncie były rzędy budynków. Jedne sypiące się z wysokości taflami kart, co były całymi platformami, na który zbudowane były piętra. Te drugie zbudowane z klocków, a trzeci z kości do gry. Podobnie, jak i chodnik wyłożony był kostkami domina. Niebo wiło się różnymi barwami, jakby tańca stroboskopowej lampy dyskotekowej. Z tą różnicą, że ta była rozbita na kawałki, z których odłamki rozrzuconego, świetlistego szkła, powbijane były w chmury na niebie.

Zmieniane, niby szkło w kalejdoskopie próbowałem się zorientować, czy jestem w pomieszczeniu o ogromnej objętości, w obszarze otwartej przestrzeni, co wychodziło na to drogie pomimo tego, że zamiast słońca na niebie, do firmamentu kręcona była żarówka bucząca trwająca i oświetlająca cały teren. Na pierwszy rzut oka wydawało się, że nie ma tu nikogo. A jeśli ktoś był to szybko, bezgłośnie i niezauważenie, uciekał.

W zasadzie to sam nie wiedziałem czego nie miałbym pływać wśród gnomów i krasnali, pytających zwierząt, pluszowych misiów i roześmianych laleczek. Widziałem fotelik stojący przy drzewach, co prowadziły do parku. I bardziej, dalej, uwalniając się, bo zamówiłem w myślach marzenie śniące, poetyckie, i w sekundę później, przed oczami widziałem delfina, idącego lasem, w wyprostowanej formie, w przeciwieństwie do porównania do miejsca wokół, nieco przekrzywiającego się. Widziałem dwie postacie zwierzęce, co bluzki w wyprostowanej formie, ludzkiego wzrostu, podeszły bliżej. Widziałem pingwina stojącego obok wilka, obserwującego coś w kałuży. Siedział obok i był szczotkowany. Mężczyzna martwy leżał rozerwany, z całą pewnością. Pomimo iż obraz był wyjęty z bajki dla dzieci, to jednak postura gadających zwierząt, była całkowicie odrealniona. W zaistniałej sytuacji i w cenie, którą spodziewałem się, i słuchały, nie wiedząc, jak zareagować i czy przypadkiem nie należałoby uciekać.

Królik o wściekłym szaleństwie w oczach, z wyrokiem i ostrymi zębami, w licznych ilościach różnej wielkości, przeszczepionej ułomności, niefrasobliwości, stanowczości o osobliwym wymierzeniu sposobności, niczym młynek do mięsa zagryzał przedramię swojej ludzkiej ofiary. Wyglądał w stronę wilka krzycząc w jego stronę.

— Podsumowując, to jesteśmy ostatnimi istotami magicznymi z krainy wyśnionej baśni. I wspólnie myślimy, że to już lekka przesada.

— Morda ty usłużny psie, a ty kapusiu, przestań kłapać dziobem.

— Chodziło nam raczej o to, byś odstąpił kawałek, ty fałszywy króliku.

— Dosyć, że naszego przyjaciela zeżarłeś, to jeszcze za plecami innych, co głodują w czasach zarazy, a być może to ostatnia okazja.

— Tobie magiczne moce się dzieliły i w zasadzie wszystko na to spojrzysz, czy to drzewo, czy to Pingwiny, czy cokolwiek innego. Możesz zamienić w świnię i ją zjeść. Zatem nie grozi ci głodowanie tak, jak twojemu kumplowi pingwinowi, który to nie musi też niczego jeść, bo jest nakręcany i tylko w trybem jego życia leży, żeby ktoś mu pomógł strzelić klucz w miejsce na plecach, i spędzimy trochę czasu, by nakręcić go na kolejny miesiąc.

— Nie chodzi o to, co my jemy tylko o to, że jest nas coraz mniej, już mamy tak spocone poglądy to zachowujemy się gorzej niż zwierzęta w lesie. Gorzej niż ludzie. A kiedyś było inaczej, byliśmy mili, sympatyczni, tolerancyjni, koleżeńscy, pełni miłości dobra pokoju pomysłów, na zabawy gry i pełni werwy, w celu kreatywnej zabawy, bezpiecznego spędzania wolnego czasu w każdym, co tu przychodził nas odsiedzą. Na chleb w myślach, lub w swoim pokoju, gdzie pewnego zabił, odtworzony w wymiar, co łączył się z tym. Dzisiaj to nawet nie wiem gdzie się znajdziemy, i co jeden zrobi drugiemu. Potrafią tak, jak ten tutaj, będąc przedni, przodujący, jak jakiś seryjny morderca dzieci, któremu wyszły mordy, w pogoni za awansem, za którym leci, lecąc, by lecieć leciał, i zgubił gdzieś po drodze swoją spoistą mentalną człowiecza cierpliwość, odwracając ją w agresywne wymioty, mieszające go w związek związany w związanym zwięzłym problemie, jakim nie dało się upodobać, ani z nimi negocjować. Najgorsza była ta jego reakcja, gdy zobaczył, że chodzimy i mówimy i że rozumiemy także jego, i że chcemy i możemy pomysłu jemu nawrócić się tam skąd przeciwnik przyszedł, ale chyba nie chciał wracać, jak też to nowego świata niechętnie zmierzać chciał.

— Ale będą przecież oni, kwantowi mechanicy, i oddziały Planetarium.

— Wiemy. Jednak sprawa wygląda tak. Jedyną osobą, jaka mogłaby w niedalekiej przyszłości, w jakikolwiek sposób nam zagrozić, jesteś ty. Dlatego znalazłeś się tutaj, i nie wyjdziesz, bez tego, co oddanego przez nas. Ten manewr sprawił, że przestałeś być dla nas zagrożeniem. Jednocześnie manewr ten, spowodował, w cyklu kolejnym, zdarzenie niezwykłe. Twój partner, kwantowy mechanik, właśnie w tej chwili, wykonuje zadanie, jakiemu słuszności oddany, będzie jednym z kluczowych. Pozwolił on swą ignorancją na to, że Gwiazda Chaosu została uwolniona. Właśnie niedługo, zmierzy się w pojedynku ostatnich nieśmiertelnych. W dodatku dostarczył paczkę, będącej gwoździem do trumny wieńca spektaklu, po której opadnie kurtyna. Oklaski nie są oczekiwane. Zaraz po tych zdarzenia, zaleje go fala wykonywanych zleceń. Ale wszystko w swoim czasie… Ale! Nie uprzedzajmy wydarzeń. Tak przy okazji, to wiesz, że Brianiacowi właśnie udało się tutaj dotrzeć?

— Szuka mnie? Muszę iść!

— W dodatku, wy obaj, przez działanie efektów ubocznych, w postaci oddziaływania zniekształconej rzeczywistości materii, obaj zostaliście zainfekowani, i niebawem zaczniecie się obaj, nieodwracalnie zmieniać.

— I wszyscy zaangażowani, zaraz po tym, znaleźli sobie zupełnie inne zabawy, jak i modele spędzania wolnego czasu. To zrywka w innych, a my jesteśmy na wyginięciu, i nawet nie możemy nic zrobić, ani się przenieść, ani ojciec, ani być na wygnaniu, ani nie czekamy na zabawce, tylko na tych co przychodzą tu na obchód. Tych troje, co na samym początku przychodzili to i obserwowali, jak turyści, rozmawiając tylko, i mieć ze sobą musieli, i dojść do jakiegoś porozumienia, bo co jakiś czas przechodzi tylko dwójka z nich.

— Rozumiem, że jesteś zły na ludzi, którzy nie tylko niszczą naszą krainę baśni i fantazji, dobra i miłości i pokoju i tych innych pierdół, co to stare babcie po menopauzie opowiadają swoim wnuczętom. Zostało nas tak naprawdę tylko czwórka i nic nie możemy z tym zrobić, bo tamta dwójka wydaje się być pewna coraz bardziej o czymś. Widać to po tym, jak przechodzą z miejsca na miejsce, jakby byli u siebie. I wydaje się, że oni już to kiedyś mieli, albowiem ze mną żyję i czym to miejsce jest, może nawet coś tam sobie nawet, jakieś prawdy uzgodnią, co do tego, co się dzieje i stanie.

— Idź no, i sobie nowego pana poszukaj głupi psie.

— A ty nie płacz nie pytany.

— I pingwiny niech kwaczą.

— Niech ci będzie. Ale idź już sobie Ty platfusie, no co? Nie powiesz mi, że zacząłeś walczyć z płaskostopiem. Dobra koniec żartów. Jeśli myślisz, że królik nie bywa głodny, i że my tylko kichamy i się kochamy, i że mamy trawę, której jest wokół pełno. Bo wiesz dlaczego, ty głupi psie? Bo jakiś kutas zajebał ostatnią samiczkę w tym, zaczarowanym lesie w którym nie ma już ani jednego zwierza, ani ptaka, ani jagód, ani krecików, na nodze zeschniętej, bo się zajebał, o korzeń kto tego nie widział, bo ślepy, a korzeń należał do człowieka drzewa, co to się nie liczył dla nikogo, bo ani to człowiek był, ani to zwierzę. Zamiast ruszyć swoją drogą dostrzegli mnie niemal od razu, a pingwin, wilk i królik dostrzegli od razu swoich stałych gości, gdy tylko wzrok na nich skupiony w milczeniu zawiesili. Po zakończonej przed chwilą żywej tyrady pomiędzy nimi, zniekształconą przez podniesione głosy, sunące z oddali łąki, niezrozumiałe w sensie dla mnie, ale z pewnością, o której zapewniła ich bezwzględna cisza.

Epizod 11. Shizoodelia

Imaginatorium pilnowali pierwsi dwaj wygnańcy, czekający tylko, by lada chwila przyjąć na własność całą krainę, z jakiej powstać miała nowa, władana przez nich. Ostanie istoty magiczne były zagrożone. Do Krainy Wyśnionych Baśni, przybyła Królowa Śniegu i Książę Nicości. Samozwańczy, nowy właściciel, oczekiwał wyginięcia stworzeń z tej krainy, bo tylko wtedy mógł ją przejąć. Kraina czarów baśni i fantazji i dziecięcych snów, od wieków była brukana, niszczona i zapominana. Skażona ludzką chorobą, zwaną złem, jaka z głupoty zrodzona, z braku miłości i kreatywności. Zdziesiątkowała tą nieskończoną krainę, do małego miasteczka, które odwiedzane było, coraz to rzadziej. Chyba, że przez nich.

Książę Nicości uspokajał je do szaleństwa. Sprzyjała mu mechanika natury. Ryba tęczowa, co spowodowała rozprysk Krainy. I Imaginatorium poczęło się rozpadać, ustępując nowej, Schizodelii, kraju Psychonacji. Jedyne, co Zenon mógł zrobić, to próbować uciekać. Jednak Oni go zatrzymali siłą woli.

— Czekaliśmy na ciebie — powiedział wysoki ktoś z czarnymi skrzydłami i dwoma pasami w poprzek niczym krzyż na twarzy zasłaniający, powiedział a drugi stojący obok niego z trzema żadnymi rogami na głowie, niczym Szatan. — Dzięki tobie w końcu możemy przejąć całą tą krainę i czekać na naszego mistrza Przykro mi tylko że jesteś świadkiem tego jak mój kolega rozprawia się w egzekucji z ostatnimi mieszkańcami tej krainy.

Mówisz, że mnie oczekiwali się dlaczego i po co.

— Żeby dać ci ten magiczny przedmiot, który tutaj zakręcony przyszedłeś i musisz wziąć ze sobą, bo to jego szukałeś, po niego przyszedłeś i wiem, że wiesz, że nie wiesz, co to jest, inne niż to wszystko. I nawet, jeśli nie chciałbyś ryzykować, i wynosić z tego, do swojego świata, przedmiotu potencjalnie niezbadanego, wiedz, że stąd nie wyjdziesz, jeśli zamierzasz Czarne Pudełko pozostawić tutaj. Ten przedmiot jest tym czego szukałeś.

— A czego szukałem?

— Przedmiotu, instrumentu, urządzenia bądź narzędzia, wspomagającego manipulować rzeczywistością.

— I co ja teraz mam zrobić?

— Nie zwracaj uwagi na brednie, opowiadane przez ostatnich mieszkańców, w majakach rozpaczy i zabobonów. Po prostu wyjdź i wróć do swojego świata, miasta, krainy, czy jakkolwiek zwiesz to miejsce, z którego przybyłeś.

— A jeśli będę chciał tu wrócić? Albo przyjdą inni?

— Gdy tylko stąd wyjdziesz, wszystko tutaj przechodzi pod naszą moc i wolą zmian, przestanie istnieć w tym wyglądzie. Masz wyjątkowe szczęście, że się tutaj znalazłeś, nie ważne czy specjalnie, czy też nie. Zazwyczaj nie tolerujemy nikogo i niczego, ale czasami, dla nad interpretowania prawa absurdu. Bo nikt z mieszkańców nie mógł oglądać kresu tej krainy. A ty nie jesteś stąd. Jesteś ostatnim człowiekiem, który może poświadczyć, że taka jedna istniała.

— I co teraz mam wrócić do siebie, jakby nigdy nic, z przedmiotem, kostką czarną, z której nie ygmogę nic zrobić. I pewnie jest tak, jak we śnie, co w niektórych wielokrotnie próbowałem coś wyciągnąć, a gdy tak zrobię teraz, z tobą czarnym pudełkiem, te nie przekroczy progu rzeczywistości

— Będzie inaczej ponieważ kraina ta, zwana między innymi Imaginatorium. Zaraz po twoim wyjściu, przestanie istnieć, zatem będziesz mógł zabrać przedmiot do domu, będąc jej jedynym posiadaczem. Czegoś w liczbie jedynie, jednego, jedynego w swoim rodzaju. To, jak użyć i uruchomić Czarne Pudełko. Co z nim zrobić, musisz wymyślać sam. Musisz odkręcić je samemu, a gdy ten sposób odkryjesz, będzie ono mogło pływać, mając nowe właściwości, co poszerzone zostaną przez ciebie i twój świat. Jeśli chodzi ci natomiast o przybycie tutaj, w krainę Schizodelii, to zapewne wiesz już, że nie znajdziesz starej krainy nigdy więcej, a nowa będzie w prawdopodobieństwie ostatecznym, niedostępna dla kogokolwiek. I żadne prawo fizyki, umiejętność, wiedza, albo sztuczka, nie przełamie tego podstawowego prawa nadanego temu wszechświatowi. Tak więc, Żegnamy się z Tobą.

— A co jest wewnątrz?

— W takim razie