Wrota Otchłani - Krystyna Serdeczna - ebook

Wrota Otchłani ebook

Krystyna Serdeczna

0,0

Opis

Wrota Otchłani — to fantastyczna powieść o naukowcach, którzy prowadzą badania z inżynierii genetycznej i chcą stworzyć cudowny lek dla chorego syna. Akcja trwa we współczesnym świecie, na wyspach oceanu Spokojnego, na dworze władcy Ipros, częściowo w Anglii i w Polsce. Ciekawa fabuła, wartka akcja i dobre dialogi sprawiają, że książkę czyta się z zapartym tchem, jak wszystkie książki tej autorki.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 549

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Krystyna Wanda Serdeczna

Wrota otchłani

© Krystyna Wanda Serdeczna, 2022

Wrota otchłani — to fantastyczna powieść o naukowcach, którzy prowadzą badania z inżynierii genetycznej i chcą stworzyć cudowny lek dla chorego syna. Akcja trwa we współczesnym świecie, na wyspach oceanu Spokojnego, na dworze władcy Ipros, częściowo w Anglii i w Polsce. Ciekawa fabuła, wartka akcja i dobre dialogi sprawiają, że książkę czyta się z zapartym tchem jak wszystkie powieści tej autorki.

ISBN 978-83-8273-821-6

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Wszystkim Naukowcom i Fantastom, którzy pragną

ulepszyć świat i ludzi

Rozdział 1

Wyspa Ipros leżała na oceanie Spokojnym i była jedną z dziesięciu wysp, którymi władał Sheikan, władca, który słynął z mądrości i dobroci dla swoich poddanych. Był najstarszym synem ostatniego władcy i jemu przypadła własność dziedziczenia. Jego bracia wyjechali za granicę, nie posiadali żadnych tytułów, dlatego wiedli proste życie, a że byli wykształceni, zajmowali prestiżowe stanowiska w firmach za granicami swego kraju.

Sheikan wiódł samotne życie, ubolewał, że bogowie nie obdarzyli go potomstwem. Dlatego kochał dzieci swoich współbraci i co roku w dzień święta Odrodzenia Wysp, które przypadało na letnią porę, urządzał dla nich zabawę. Zatrudniał najzdolniejszych fachowców, którzy tworzyli wymyślne urządzenia, zamki, fosy i praszczury, które podczas zabawy ożywały i były dla dzieci postrachem. Każdego roku przybywało wymyślnych figur dzikich zwierząt i postaci, które nie przypominały zwyczajnych ludzi lecz roboty, maszyny, które poruszały się i mówiły jak ludzie. Wyspy słynęły nie tylko z bogactw naturalnych, ale i roślin, które miały cudowne właściwości lecznicze. Dlatego ze wszystkich stron świata przyjeżdżali na wyspy naukowcy, badacze flory i robili z nich mikstury, które okazały się cudownymi lekami na różne dolegliwości dla ludzi i zwierząt. Jedni opuszczali wyspę, drudzy zostawali za pozwoleniem władcy.

Sheikan nie miał nic naprzeciw, że jego wyspy zamieszkiwała ludność z różnych stron świata, rozsławiając przy tym jego imię. Byli wśród nich biali, Azjaci i rzemieślnicy o skórze w kolorze hebanu, ale też naukowcy i lekarze. Ci, co zostali ku zadowoleniu władcy, żenili się z mieszkankami wysp i dochowywali licznego potomstwa.

Pewnego dnia przybył na wyspę naukowiec, który badał DNA i geny roślin. Był pierwszym botanikiem, który zajmował się nauką, która dla świata była jeszcze w zalążku, choć był XX wiek dla zwyczajnych ludzi była całkiem niezrozumiała. Sheikana zainteresowała pasja młodego naukowca. Zanim wezwał go do siebie, kazał zaufanemu słudze zrobić o nim wywiad. I tym sposobem dowiedział się, że przybył z Europy, niewielkiego kraju, leżącego nad morzem Bałtyckim. Nazywał się Jan Rokita — Sabros, był Polakiem. Przybył na wyspę w towarzystwie pięknej żony Gai, która z pochodzenia była Greczynką i synem Kenanem. Kenan Rokita — Sabros, był ich jedynym dzieckiem. I to rodzice zaszczepili w Kenanie poznawanie świata zewnętrznego i wewnętrznego. W tym pierwszym pomagał mu ojciec, rozwojem świata duchowego zajęła się matka. Był pilnym uczniem. Zawsze był nad wiek wyrośnięty i mądry. Rodzice nie posyłali go do szkół, nauki pobierał w domu. Języków obcych uczył się pod ich kierownictwem, a potem sam, używając do tego programu, który zainstalował mu ojciec w jego komórce. Nauka nie sprawiała mu żadnych trudności a wręcz przeciwnie, przykładał się do każdego przedmiotu z zapałem, jakby sprawiało mu to ogromną przyjemność. Pochłaniał wiedzę jak gąbka. W wieku osiemnastu lat zrobił doktorat z biologii i chemii. Uzyskał kilka certyfikatów z języków obcych. Był wszechstronnie uzdolniony, ale najbardziej pociągała go natura człowieka, szczególnie ta strona duchowa. Dlatego lubił przebywać wśród ludzi, obserwował ich i słuchał z wytężoną uwagą. Wystarczyło, że spojrzał na drugiego człowieka, a w parę minut wiedział o nim wszystko, odgadując po kolorze aury, jakim jest człowiekiem, a po zachowaniu i wymowie, dobrym czy złym, mądrym czy głupim. Z latami wyrobił sobie opinię El-Hakima, bo swoimi umiejętnościami przewyższył swojego ojca. Dlatego rodzice zajęli się badaniem wyodrębnienia genów z DNA ludzi, a synowi zostawili leczenie chorych. Jego umiejętności odbiły się szerokim echem na wyspach i daleko poza nimi.

Sheikan był pod wielkim wrażeniem zasłyszanymi wiadomościami. Postanowił zająć się dalszą jego edukacją, ale przedtem musiał porozmawiać z jego rodzicami. Wezwał do siebie ambitnego badacza i przedstawił mu plan budowy laboratorium, w którym przeprowadzaliby badania wspólnie z małżonką. Oboje byli światłymi ludźmi, podobnie jak jego ojciec, przywiązywał wielką wagę do tradycji i rozwoju nauki. Był dumny, że na jego wyspach były szkoły dla dzieci, zarówno dla chłopców jak i dziewczynek. Sam był wykształconym człowiekiem i cenił wiedzę u innych.

— To łaskawe z twojej strony panie, ale jestem dopiero na progu moich doświadczeń i wiele jeszcze przede mną prób — powiedział uczciwie. — Bardziej przydałbym się jako lekarz niż naukowiec. Jestem z zawodu lekarzem i dlatego ludzie z twojego plemienia nazywali mnie El-Hakimem.

— Słyszałem o tym. Nic nie stoi temu na przeszkodzie, abyś robił jedno i drugie. Przemyśl moje słowa i daj mi odpowiedź za kilka dni.

Jan, ojciec Kenana, zgodził się pracować jako naukowiec. Zamieszkał z rodziną w wielkim zamku, który otrzymał od władcy w darze i kontynuował z żoną pracę badawczą nad oddzieleniem genów DNA roślin i ludzi. Interesowała go każda zasłyszana informacja na ten temat. Wiedział, że już w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku rozpoczęły się badania nad fragmentami DNA i wyodrębnianiem genów. Naukowcy wycinali określone fragmenty DNA, w których przewidywano, że mogą występować geny funkcjonalnie i te geny wprowadzano do organizmów innych gatunków. Jednak przy niewielkiej wiedzy na temat budowy chemicznej DNA wyodrębnianie genów robiono na ślepo bez większego doświadczenia. Naukowcy jako pierwsi zwrócili uwagę, że manipulacje genetyczne mogą być niebezpieczne dla człowieka. Dlatego nie próbował eksperymentować niesprawdzone geny na sobie. Nie chciał być człowiekiem, który różniłby się nie tylko mocą fizyczną, ale i wyglądem. I przestrzegał przed tym swojego syna.

Kenan został lekarzem. Innym w tej dziedzinie zajęłoby to siedem lat, on ukończył medycynę w trzy lata.

W ciągu tych lat badania nad roślinami uprawnymi dały pozytywne rezultaty. Zmutowane zboże szybciej rosło i miało większe ziarna od zwykłego zboża, podobnie było z owocami i warzywami oraz krzyżówkami zwierząt. Chłopi się wzbogacali, kraj Sheikana rósł w potęgę. Był zadowolony, że jego poddani żyją zdrowo pod okiem wielkiego medyka, a ich spiżarnie wypełnione były po brzegi owocami pracy jego rodziców.

Lata mijały niepostrzeżenie. Sheikan zestarzał się jak wszyscy jego poddani, ale nie tym się martwił. Od pewnego czasu zaczął słabnąć i odczuwać boleści brzucha. Nie zdarzało mu się to wcześniej. Cierpiał katusze, które próbował zagłuszyć opium, ale i ono z czasem przestało pomagać. Jego życie stało się koszmarem. Kiedy nie mógł już wytrzymać bólu, wezwał swojego nadwornego lekarza. Minęło wiele godzin, które dla chorego człowieka były wiecznością. Wreszcie jego rozmyślania przerwało przybycie jego sługi, Alkana, który był również jego wychowawcą od kołyski i wiernym powiernikiem, tylko on znał problem swego pana.

— Przyszedł El-Hakim, panie — zaanonsował gościa.

— Wprowadź go do środka. Niech nikt nie zakłóci naszego spotkania.

— Dopilnuję tego, panie — odparł sługa, po czym cicho się oddalił.

Przed Sheikanem stanął wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna, o złocistej karnacji, ciemnych włosach i piwnych oczach, które patrzyły na niego z widocznym zrozumieniem i szczerym współczuciem. Bardzo przypominał swojego ojca sprzed laty.

— Jeśli mnie uzdrowisz, dam ci to, o co tylko poprosisz — powiedział Sheikan bez żadnego wstępu, obrzucając El-Hakima badawczym spojrzeniem.

— Zrobię wszystko, co w mojej mocy, ale nie gwarantuję panie, że wyzdrowiejesz — odparł Kenan otwarcie.

— Dlaczego masz wątpliwości? — zdziwił się Sheikan. — Słyszałem, że dzięki miksturom twojej matki wyzdrowiało wielu chorych.

— Nie jestem Bogiem, jeśli On postanowił, że ma pan odejść, nawet cudowne zioła mojej matki pana nie uleczą — odparł uczciwie Kenan.

Sheikan siedział na przeciwko gościa, na obszernym pufie i patrzył na niego przenikliwie, ale młody mężczyzna przetrzymał jego spojrzenie, które zdawałoby się sięgać dna jego duszy, choć nie było to konieczne, bo wystarczyło spojrzeć na władcę, na jego pożółkłą skórę, zapadnięte policzki i głębokie bruzdy wokoło kształtnych ust, aby stwierdzić, że jest bardzo chory. Jego ciemne oczy o azjatyckim kształcie zmatowiały a worki pod oczami jeszcze bardziej podkreślały jego wystające kości policzkowe. Włosy niegdyś czarne i gęste, zmatowiały, przy skroniach były szpakowate, a przecież nie był starym człowiekiem, miał zaledwie sześćdziesiąt lat. Jego rodzice, dziadowie i pradziadowie żyli po sto i więcej lat.

— Kiedy zauważył pan pierwsze objawy choroby? — zapytał Kenan, wyrywając władcę z zamyślenia.

— Kilka miesięcy temu. Najpierw odczułem dolegliwości żołądkowe, byłem pewny, że zjadłem coś niestrawnego, ale bóle nasilały się coraz częściej. Doszły do tego migreny i rwanie w stawach, co utrudnia mi chodzenie.

— Proszę spakować swoje najpotrzebniejsze rzeczy osobiste i przyjechać do szpitala. Musimy konieczne zrobić badania, a potem zastanowimy się nad sposobem leczenia — odparł El- Hakim stanowczym głosem.

— To dobrze, bo nie jestem w stanie swobodnie się poruszać. Czy mogę zostać już dzisiaj na obserwacji?

— Oczywiście. Jak może pan o to pytać. Przecież to wszystko należy do pana — zareagował szybko Kenan, obrzucając władcę ciepłym spojrzeniem.

— Już nie. Kilkanaście lat temu przepisałem ziemię wraz zamkiem twoim rodzicom.

— Prawdę mówiąc, nie wiedziałem. Rzadko kiedy mówimy o dobrach materialnych tego świata. Wszystko, co wydaje nam się drogie naszemu sercu, musimy zostawić, zabieramy ze sobą tylko miłość do naszych najbliższych i dobre o nich wspomnienia.

— Widzę, że rodzice nie tylko dbają o zamek, budynki gospodarcze, o prace w polu i sadach, ale przede wszystkim o ludzi, których zatrudniają i dobrze ich wynagradzają. To dobrze o nich świadczy. A ciebie wychowali na porządnego i mądrego człowieka — powiedział ciepłym tonem władca.

— Na polach i ogrodzie jest mnóstwo pracy, rodzice nie daliby sobie rady z pracami polowymi i jednocześnie badaniami w laboratorium. Są na to zbyt praktyczni, zajmują się tym, na czym się dobrze znają — odparł Kenan zgodnie z prawdą.

— Rozumiem. To dobre rozwiązanie. Widać że twoi rodzice są dobrymi ludźmi, bo dbają o innych i myślą perspektywicznie. Mam na myśli prace badawcze w laboratorium. Po wielu latach ich nauka nie poszła na marne, ich praca daje pozytywne plony, a moi poddani dzięki temu się wzbogacają.

— Wszystko, co robią moi rodzice, robią z myślą o innych. Ojcu marzy się świetlana przyszłość, w której nie ma chorób i przemocy. Jest idealistą, podobnie jak moja matka.

— Twój tata wierzy w cuda… — zaśmiał się cicho Sheikan.

Tego samego dnia Kenan zabrał Sheikana do pałacu, do skrzydła, w którym znajdował się gabinet lekarski i mała izolatka. Minęło kilka dni, kiedy Sheikan po żelaznej diecie lepiej się poczuł. Wieczorami spacerowali z Janem po plaży i rozmawiali o wszystkich sprawach dotyczących wyspy i pracy w laboratorium, a tymczasem Gaja przygotowywała mikstury ze świeżo uzbieranych ziół. Odkąd odkryła w sobie pasję badawczą nad roślinami, poświęcała temu cały swój wolny czas. Prozaicznymi zajęciami, jak gotowanie, sprzątanie i praniem zajmowała się wynajęta służba, która otrzymywała za to solidne wynagrodzenie. Kiedy leżeli już z mężem w łóżkach, zmęczeni po całym dniu pracy, dzieliła się z nim swoimi innowacyjnymi pomysłami.

— Wiesz, kiedy przebywam w oranżerii, przychodzą mi do głowy zwariowane pomysły. A gdyby tak rozszczepić DNA rośliny na poszczególne geny i połączyć je z genami zwierząt albo ludzi. Co by z tej mieszanki wyszło? Jak myślisz?

Jan często zastanawiał się nad taką możliwością, ale nie chciał wtajemniczać żony w te mało znane tematy. Tym bardziej że nikt na świecie nie zdołał wynaleźć czegoś takiego, jeszcze nie.

— Wszystko jest możliwe lecz badania wymagają cierpliwości i nakładów finansowych. Potrzebowalibyśmy zwierząt do badań, dodatkowych pomieszczeń, klatek i ludzi do opieki nad nimi, aby utrzymać to wszystko w należytym porządku. — Na razie nie chciał poruszać tematu niebezpieczeństwa mieszania genów DNA roślin lub zwierząt na ludziach. Musiał to przemyśleć i porozmawiać z władcą, co o tym myśli. A poza tym, musiał mieć chętne osoby, które poddałyby się tym doświadczeniom.

*

Kenan spojrzał na Aleksandra przenikliwym spojrzeniem, ale na przyjacielu nie zrobiło to żadnego wrażenia, choć znał ten nieprzejednany wyraz twarzy.

— Rzucasz mi wyzwanie? — zapytał z ironicznym spojrzeniem, mrużąc przy tym błękitne, zimne oczy. Zdjął z twarzy maskę i rozsunął biały kombinezon, który zbyt mocno przywierał do ciała i ranił jego delikatną skórę.

— Nie wiesz, w co się pakujesz, stary! — prawie wykrzyczał mu Kenan, zrywając się zza obszernego biurka, zrzucając na białą posadzkę kilka teczek z ich ostatnimi wynikami badań, które zlecił im jego ojciec.

Aleksander zbył przyjaciela milczeniem. Długo się zastanawiał, jak dotrzeć do Kenana, aby ten zmienił zdanie. Ale zbyt długo się znali, bo od dzieciństwa, kiedy ich rodzice przyjechali na wyspę tym samym statkiem, aby wiedzieć, że Kenan nie zmienia raz danego słowa. Musiałby stać się cud, coś niezwykłego, co przekonałoby go o prawdzie istoty rzeczy, coś namacalnego, aby mógł to zobaczyć, dotknąć i udowodnić, że to nie tylko teza, ale namacalna i realna rzeczywistość.

— Nie rozumiesz, że zmienimy i ulepszymy przez to świat! — krzyknął rozgorączkowany, idąc do przebieralni.

— Świat? Chcesz zrobić z ludzi robotów, które zaprogramujesz jak maszynę? Pod wpływem tych cudownych medykamentów będą tak oszołomieni, że zrobią wszystko, co im karzesz, mogą nawet zabić — odparł Kenan, starając się zapanować nad nerwami, które były już i tak nadszarpnięte.

— Choćby po to, aby wykonywali pracę, która jest ponad siły przeciętnego człowieka. Mam na myśli więźniów czy choćby robotników budowlanych pracujących na wysokościach.

— Kiedy zwyczajni ludzie o tym się dowiedzą, będą również chcieli zmienić siebie na lepszych, silniejszych i mądrzejszych.

— Chciałeś powiedzieć doskonałych?

— Przyznaję, że nasze panaceum zabije chore komórki, przez co przedłużymy niejedno życie. Ale czy to etyczne? Zapomniałeś dodać, że człowiek pod wpływem tego magicznego środka z pewnością zmieni swój wygląd. Nie wiadomo, kogo będzie przypominał, zwierzę czy bardziej egzotyczną roślinę?

— Nie chciałbyś przez chwilę stać się pięknym, egzotycznym kwiatem, który żywiłby się jedynie kiełkami roślin? — zapytał Aleks z ironią.

— A jeśli nie byłaby to tylko chwila, tylko cały proces przetwarzania ciągłego cyklu, aż do całkowitej przemiany? I być może już nieodwracalnej? — zapytał Kenan rozdrażniony i spojrzał na przyjaciela nieprzejednanym wzrokiem.

Aleksander w przeciwieństwie do przyjaciela, był szczupłej budowy ciała i średniego wzrostu, i przypominał bardziej albinosa. Miał jasną karnację skóry, jasne włosy i jasne, niebieskie oczy.

Kenan był wysokim, barczystym brunetem o smagłej cerze i ciemnych jak noc oczach po matce, żachnął się rozgniewany. Jego oczy zmieniały barwę na miodową ze złotymi iskierkami, kiedy był czymś podniecony, wtedy jego aura jaśniała, była prawie świetlista. Kiedy był rozzłoszczony, rzucał czym popadło na ścianę, dawał upust dzikiej naturze. Mało brakowało, aby rzucił ciężkim, ołowianym kałamarzem prosto w głowę przyjaciela, w porę się zreflektował. Zacisnął prawą rękę na twardym przedmiocie i zacisnął zęby. Ostatnio Aleksander zbyt często wyprowadzał go z równowagi.

— Zawsze byłeś impulsywny. Co cię teraz powstrzymało? — zapytał z ironią Aleksander.

— Zauważyłem, że im dłużej przebywamy w swoim towarzystwie, działasz mi na nerwy — wyrzucił z siebie Kenan.

Aleksander zrzucił z siebie biały kitel, dając Kenanowi do zrozumienia, że na dzisiaj skończył swoją pracę.

— Będę na przystani — oznajmił i wyszedł.

— Przemyśl to, zanim wdrożysz swój pomysł w życie! — rzucił za nim Kenan. On również zamierzał wyjść na świeże powietrze, którego brakowało w laboratorium. Wyłączył aparaturę, dzięki której wszystkie pomieszczenia pomimo wentylatorów chłodzących, szybko się nagrzewały. W Europie było pewnie już zimno, typowa plucha jak to w listopadzie.

Tu było zawsze ciepło, słonecznie i zielono. Po zmroku lepiej było jednak nie wychodzić, bowiem w gęstwinach wysokich drzew, krzewów i kwiatów, których rozłożyste płatki przypominały skrzydła kolorowych motyli, czaiły się dzikie zwierzęta, które wychodziły głodne na żer. Wolał im wtedy nie wchodzić w drogę.

Jego ulubionym miejscem zza dnia był brzeg morza i grota, do której czasem wchodził, kryjąc się przed ulewnym deszczem. Miejsce to było oddalone od zamku kilka kilometrów. Aleksander był zbyt leniwy na długie spacery. On zdecydowanie wolał swoją samotnię, mógł tu swobodnie w ciszy, przerywanej czasem krzykiem ptaków, wsłuchać się w siebie. Analizował i rozkładał swoje życie na czynniki proste, przed i po zamieszkaniu na wyspie Ipros, małej wyspie na oceanie Spokojnym, która nie widniała nawet na mapie. Genetyczne badania tak pochłonęły rodziców, że stracili ze sobą codzienny kontakt. Rozmawiali jedynie przez komórkę i dzielili się nowymi odkryciami. Obecnie pracowali nad wynalezieniem leku na raka jelita grubego i badali przyczyny chorób układu pokarmowego.

Kenan przebywał na tej wyspie od dzieciństwa. Znał każdy jej zakątek. Przestrzegano go tylko przed skupiskiem skał magmowych, które tworzyły potężny masyw górski, który rozciągał się kilkadziesiąt kilometrów wzdłuż morza. Były w nim pieczary i głębokie jary, w których mieszkały duchy wyspy. Kto tam wszedł, mógł już nie wyjść, przestrzegali go najstarsi mieszkańcy wyspy. Ponieważ był posłusznym synem, przestrzegał tej zasady, choć czasem ciekawość zżerała go i niewiele brakowało, aby wszedł w głąb najwyższej góry, ale powstrzymywał się w ostatniej chwili, w końcu nikt nie wiedział, gdzie przebywał. Znowu zwyciężyła rozwaga i roztropność, jego pozytywne cechy.

Pewnego dnia po długim spacerze postanowił odpocząć. Usiadł na pobliskim głazie i rozejrzał się wokoło. Wtedy po raz pierwszy zobaczył siedzącego na kamieniu przy znajomej grocie staruszka. Był miejscowy i wyglądał znajomo. Miał żółtą karnację, skośne, czarne oczy i wystające kości policzkowe jak większość mieszkańców wyspy. Zaczął rozmawiać z nim w dialekcie, którym posługiwali się również i Maorysi, mieszkający na sąsiedniej wyspie. Miał na imię Nikolas, ale kazał na siebie mówić po prostu Niko. Dowiedział się od niego wielu ciekawych rzeczy, choćby o syrenach, które mieszkały w pobliskich wodach oceanu i zwabiały go swoim śpiewem i duchach gór, które wystraszyły niejednego śmiałka, który zakłócił im spokój.

Wtedy mu nie uwierzył, był pewny, że staruszek opowiedział mu miejscową legendę. Dopiero w kilka miesięcy potem wyszedł na spacer, aby przemyśleć pomysł Aleksandra, który upierał się, aby robili doświadczenia na sobie. Kenan nie wyraził zgody, nie chciał zrobić z siebie królika doświadczalnego. Było za duże ryzyko i odtąd ich stosunki ochłodziły się, rozmawiali ze sobą wyłącznie na tematy służbowe, choć czasem brakowało Kenanowi żartów przyjaciela.

Z pomocą matki Kenana stworzyli kilka gatunków kwiatów, które przypominały bardziej krzewy, a niektóre sięgały nawet do drzew. Ich intensywne zapachy doprowadzały go do bólu głowy. W najwyższym ich kwitnieniu, zrywali płatki kwiatów i suszyli, aby uzyskać z nich maść lub środek do aromatoterapii w postaci olejków do kąpieli i masażu, które wykonywało drugie laboratorium. Z tych samych drzew, zrywali korę, korzenie i robili to samo z kwiatami. Miały duże zastosowanie nie tylko w lecznictwie, ale i w przemyśle kosmetycznym.

Ale im to nie wystarczało, chcieli więcej. Pragnęli, aby preparaty zrobione przez nich, miały zastosowanie w medycynie i służyły nie tylko ludziom, ale i zwierzętom na różnego rodzaju dolegliwości.

Tego dnia Kenan poszedł na długi spacer do znajomej groty. Nie zastał przy niej starca, usiadł więc na kamieniu i wpatrywał się w mieniącą wodę oceanu, w której przeglądało się gasnące słońce. Teraz powoli schylało się ku widnokręgowi, który zmieniał swoje barwy z błękitnej na fioletową z domieszką purpury i dojrzałej pomarańczy, aż w końcu szary zmrok otulił wszystko czarną zasłoną. A po chwili na niebie błysnęły gwiazdy i zaświecił blady księżyc. Postanowił wrócić do domu. Robiło się niebezpiecznie. Ucichł odgłos wrzaskliwych ptaków, nawet fale oceanu łagodniej pluskały o brzeg kamienistej plaży. Gdy tylko się podniósł, usłyszał za sobą cichy pomruk zwierzęcia, pumy albo innego dużego kota. Nie zastanawiając się dłużej, podniósł się ostrożnie z kamienia i poszukał czegoś do obrony. Nie znalazł żadnego konara, więc podniósł niewielki kamień. Kurczowo ściskał go w dłoni, jakby się obawiał, że wypadnie mu z rąk podczas biegu. Co jakiś czas odwracał głowę i spoglądał za siebie, sprawdzając czy spłoszone zwierzę nie podąża za nim. Wrócił do domu oblany potem. Nawet nie wziął prysznica, tylko padł na łóżko zmęczony. Od tego razu postanowił nie wychodzić na spacer o tak późnej porze i bez żadnej broni. Nie przyznał się nikomu ze swojej obawy, która na samo wspomnienie owej nocy napawała go lękiem, choć z natury był odważny, przynajmniej takim go wszyscy postrzegali.

Rozdział 2

Sheikan po trzymiesięcznej terapii ziołowej, odzyskał zdrowie, ale zanim opuścił lecznicę, Kenan dał mu listę potraw, których powinien unikać.

— Przedłożę listę mojemu kucharzowi. Nie obawiaj się Kenanie, nie zepsuję twojej ciężkiej pracy. Obiecałem ci nagrodę za uzdrowienie. Moja propozycja jest wciąż aktualna. Słucham…

Kenan stał przed władcą ze spuszczoną głową i myślał, aż w końcu przyszła mu do głowy myśl.

— Uratowałem ci panie życie, może kiedyś i ty uratujesz moje w rewanżu — powiedział z uśmiechem.

— Niech ci będzie, skoro tego chcesz. Nic nigdy nie wiadomo, co możemy spotkać na drodze naszego życia. Ale może to trochę potrwać… — Sheikan uśmiechnął się powściągliwie.

— Nic nie szkodzi. Trzymam cię za słowo, panie.

Kiedy władca opuścił zamek, Kenan miał więcej czasu dla siebie. Postanowił przełamać lody z przyjacielem, który chodził naburmuszony, jakby ktoś nadepnął mu na odcisk. Łatwo się domyślił, że on jest tego powodem. Zdecydował się odwiedzić przyjaciela następnego dnia.

— Cześć, Aleks. Jak się masz? — zapytał Kenan, wchodząc do laboratorium. Aleksander siedział przy swoim stanowisku i zawzięcie mieszał jakąś miksturę w szklanym naczyniu, które służyło im do hydrolizy i mineralizacji próbek.

— W porządku. A co nowego u ciebie? — zapytał Aleksander, bacznie obserwując przyjaciela.

— Chciałbym, abyś poszedł ze mną do jaskini.

— Do twojej samotni?

— Skąd wiesz, że to moje ulubione miejsce na wyspie?

— Za często i na długo znikałeś. Postanowiłem cię śledzić.

— Ładnie to tak?

— Przyznaję, że zżerała mnie ciekawość.

— I co? Twoja ciekawość została zaspokojona?

— Poniekąd tak. Stwierdziłem, że potrzebowałeś samotności. Każdy czasem jej potrzebuje. Ja wolę popływać i zmęczyć ciało do tego stopnia, że kiedy już kładę się do łóżka, zasypiam niczym niemowlę.

— Nie przyszło ci na myśl, że pływanie w nocy może być niebezpieczne?

— Zbyt dobrze pływam i nie oddalam się zbyt daleko od brzegu. Bez obawy, umiem zadbać o swoje bezpieczeństwo.

— Dajmy już temu spokój. Chciałem, abyś poszedł ze mną do jaskini. Oczywiście, jeśli masz na to ochotę. Nie chcę cię do niczego zmuszać. Może być niebezpiecznie.

— Dlaczego? Przecież tam nie ma żadnych zwierząt z tego, co wiem.

— Kiedy ostatnio tam byłem, wystraszył mnie ryk dużego zwierzęcia. Nie wiem, co to mogło być. Chciałbym to sprawdzić.

— Miałeś przy sobie jakąś broń?

— Nie przyszło mi nawet na myśl, aby wziąć ze sobą maczetę czy pistolet.

— Rozmawiałeś z kimś o tym?

— Nie. Nikolasa nie widziałem od kilku dni.

— To ten staruszek, o którym kiedyś wspomniałeś?

— Tak. To on mi opowiedział kilka legend, które krążą po wyspach.

— Każdy kraj ma swoje legendy i bohaterów. Dałeś się nabrać. — Aleksander wybuchnął rubasznym śmiechem.

Kenan spojrzał na przyjaciela zdawkowym wzrokiem, zaczął już żałować, że poprosił go o pomoc.

— Widzę, że potraktowałeś poważnie jego słowa. Ok. Pójdę z tobą do tej jaskini — powiedział z poważnym wyrazem twarzy.

— Dzisiaj?

— Możemy wyruszyć zaraz po kolacji.

— To za późno. Możemy podjechać motorówką, będzie szybciej. Wiesz, jak szybko robi się ciemno po zachodzie słońca. Nie możemy ryzykować.

— Ok. Masz rację. Czy zamierzasz jeszcze kogoś poinformować o naszym wypadzie?

— Niby kogo? Ojca, matkę?

— Przecież znasz zasady obowiązujące na wyspie. Tu chodzi o nasze bezpieczeństwo. Tyle razy słyszałem od swoich i twoich starych, że gdy oddalamy się od domu, musimy zostawiać wiadomość, dokąd się udajemy. Czyżbyś już zapomniał?

— Niech ci będzie. Poinformuję o tym Leę.

— Widzę, że Lea przypadła ci do serca?

— Dlaczego tak sądzisz?

— Często na twoich ustach gości jej imię. Lea to, Lea tamto… — mówiąc to, Aleksander wybuchnął głośnym śmiechem.

— Przestań, bo jeszcze ktoś usłyszy.

— Mówiłeś, że musimy się pospieszyć. To na co jeszcze czekasz? Idź ją uprzedź i weź ze sobą coś na obronę. Ja wezmę maczetę.

Kenan przez całą drogę zastanawiał się, co zastaną w grocie. Szybko dotarł do bramy niewielkiego domu. Z daleka zauważył, że Lea siedzi zamyślona na ławce pod kuchennym oknem. Jej długie i czarne włosy sięgały do pasa i otulały w tej chwili całą twarz. Jej szczupłe ramiona okrywał cienki szal.

— Lea, co robisz o tak późnej porze przed domem? — zapytał, podchodząc do dziewczyny, która na jego widok pomknęła do domu jak strzała.

— Lea? — Kenan stanął za drzwiami kuchni i cicho w nie zastukał, aby nie zbudzić jej rodziców.

— Otwórz, proszę. Chciałem ci tylko powiedzieć, że wychodzimy z Aleksem do groty. Informuję cię o tym tak na wszelki wypadek, gdyby ktoś o nas pytał.

Po chwili Kenan usłyszał, że przekręciła klucz w zamku.

— Czy słyszałaś, co powiedziałem?

— Po co tam idziecie o tak późnej porze? — zdziwiła się.

— Z ciekawości. Kiedy byłem ostatnio w jaskiniach, usłyszałem niepokojące dźwięki, jakby jakieś duże zwierzę znalazło sobie tam schronienie.

— To jest zbyt niebezpieczne. A jeśli naprawdę tam znalazło sobie legowisko jakieś zwierzę, co wtedy zrobicie? Przegonicie je? Prędzej ono was stamtąd przegoni albo pożre.

— Naprawdę mi tego życzysz? — zapytał rozbawiony.

— No coś ty? Tak mi się powiedziało — szybko się poprawiła.

— Zmykaj do domu. Jest późno. Za dwie lub trzy godziny powinniśmy wrócić.

Lea odwróciła się na pięcie i pobiegła do domu, Kenan był już za bramą. Przy tylnej furtce zamku, gdzie miała swoje pokoje służba, czekał na niego już Aleksander. Przez ramię miał przewieszony łuk a w prawej ręce trzymał maczetę.

— No, nareszcie.

— Lea mi odradzała, abyśmy tam szli. Niepotrzebnie wspomniałem jej o dzikim lokatorze w jaskini.

— Porozmawiasz z nią później, skoro ci na tym tak zależy.

— Traktuję ją jak siostrę. Przecież wychowała się na naszych oczach. Oprócz sympatii, nic więcej do niej nie czuję. Nie wyobrażaj sobie Bóg wie czego.

— Mów sobie a ja wiem swoje.

Szli w milczeniu wzdłuż kamienistej plaży, drobny żwir chrzęścił im pod nogami, księżyc i gwiazdy oświetlały im drogę. Łagodny szum fal obmywał kamienie cichym pluskiem. Częściowo zanurzone w wodzie wyglądały jak rozciągnięte na brzegu foki, ale fok nigdy tu nie było, wolały nieco zimniejsze wody. Gdyby nie niepokój, który nie opuszczał go ani na chwilę od wczorajszego dnia, byłby to miły spacer z przyjacielem. Kiedy doszli do skał, usiedli na pobliskich kamieniach i nasłuchiwali, ale z groty nie dochodziły żadne odgłosy. — Wchodzimy? — zapytał Aleksander.

— Gdyby coś podejrzanego się działo, wypadamy?

— Najszybciej jak się da.

Weszli do groty, która zawsze robiła na nich olbrzymie wrażenie, szczególnie, kiedy byli jeszcze dzieciakami. Jej sklepienie sięgało do najwyższych drzew rosnących na wyspie. Kamienie wystające z podłoża ziemi były wilgotne. Było ciemno, ale nie zapalali jeszcze latarek. Światło wpadające z zewnątrz oświetlało ją częściowo. Starali się zachowywać cicho. Kiedy uszli trzydzieści metrów, ciemność była już tak wielka, że nie widzieli się nawzajem, więc Kenan włączył latarkę. Szli obok siebie, patrząc uważnie pod nogi. Czasem musieli przeskoczyć niewielkie bajoro, które powstało w niewielkiej rozpadlinie. Stąpali, unosząc wysoko nogi w obawie, że natkną się na wystający kamień. Zatrzymali się dopiero przed wysoką ścianą, która połyskiwała srebrzyście.

— To była nasza granica, której nigdy nie przekraczaliśmy. Mamy jeszcze szansę na wycofanie się. Co ty na to, Aleks?

— Przyznaję, że choć roznosi mnie adrenalina, mam obawy. Ale chyba nasza determinacja już sięgnęła szczytu.

— Raz kozie śmierć. Chodźmy.

Choć duszę mieli na ramieniu, szli naprzód. Kenan, co jakiś czas spoglądał na zegarek. Minęła pierwsza godzina, odkąd minęli pierwszy tunel, za sobą mieli już trzy. Każdy z nich zwężał się a sklepienie mieli prawie nad głową. Choć temperatura obniżała się, czuli, jak pot spływał im po plecach.

— Pospieszmy się, czas szybko upływa. Kiedy nie wrócimy za trzy godziny, Lea postawi wszystkich na nogi.

U wylotu następnego tunelu było widoczne rozwidlenie. Zatrzymali się niepewni, w którą stronę mają ruszyć.

— No i klops. Co teraz?

Kenan spojrzał pod nogi. Zauważył, że jedna ze ścieżek była bardziej udeptana.

— Spójrz. Wygląda na to, że ta była bardziej uczęszczana.

Zanim ruszyli dalej, usłyszeli dźwięk, który przypominał muzykę relaksującą przy użyciu dzwonków koshi, symbolizujące cztery żywioły. Często je słyszeli w domach tutejszych mieszkańców. Zaskoczeni nasłuchiwali jej w milczeniu. Poczuli się raźniej i bez zastanowienia ruszyli naprzód.

— Co o tym myślisz?

— Jestem pewny, że jesteśmy blisko odkrycia czyjejś tajemnicy.

Przyspieszyli kroku. Napięcie i determinacja dodawały im otuchy, i muzyka, która była coraz głośniejsza. Zatrzymali się dopiero na środku kamiennej polany, na ścianach wetknięte pochodnie oświetlały wszystko dookoła. Z tego, co było widać, nie było wyjścia. Sklepienie było tu niższe, a ściany gładsze i suche. Na jednej ze ścian, na wystającym drążku zawieszone dzwonki wydawały dźwięk, które pomogły im tu dotrzeć. Nawet teraz wydawały niepowtarzalne dźwięki, jakby wiatr poruszał nimi delikatnie.

— To niemożliwe, aby to był koniec naszych poszukiwań. — Aleksander rozglądał się wokoło mocno zawiedziony.

— Musi być stąd jakieś wyjście. Musimy je tylko poszukać.

— Tak myślisz?

— Spójrz na te dzwonki. Wciąż wydają dźwięki, jakby poruszał nimi wiatr.

— W takim razie, ty idź na lewo, ja na prawo. Może w którejś ze ścian będzie wejście — zaproponował Aleks.

Kenan spojrzał na zegarek. Minęły trzy godziny, odkąd weszli do jaskini.

— Zajmie to nam więcej czasu, niż przewidzieliśmy. Wracajmy do domu, bo Lea będzie się o nas niepokoić. Musimy porozmawiać ze starszyzną, bo czegoś nam nie mówią.

— Jak na pierwszy raz, nasz spacer po jaskiniach dał nam jako takie wyobrażenie.

— Niby jakie? Przecież nie znaleźliśmy nic ciekawego.

— Jak to nie? Poszliśmy utartą ścieżką do ostatniej groty. A pochodnie? Jaskinie ktoś odwiedza. Tylko po co?

— No, właśnie, jaki ma w tym cel?

— Nie mamy co gdybać. Wracajmy do domu, zrobiło się zbyt późno.

Wrócili tą samą drogą, którą przyszli i gdzie zacumowali łódź. Prawie już świtało. Przy furtce z tyłu zamieszkałego budynku natknęli się na Leę, która siedziała na schodach. Podkurczyła nogi i oparła głowę na kolanach. Sprawiała wrażenie, jakby spała.

— Lea… — Kenan lekko dotknął jej ramienia.

Dziewczyna się wzdrygnęła i natychmiast uniosła głowę, a po chwili wstała, machinalnie otrzepując niewidzialny kurz z sukienki.

— Nareszcie. Długo was nie było. Co wy tam robiliście? Diamentów szukaliście? — zapytała z ironią.

— Popatrz, popatrz, jaka nasza Lea zrobiła się złośliwa — zagadnął Aleksander, obrzucając dziewczynę kpiarskim spojrzeniem.

Kenan zbył milczeniem uwagę przyjaciela i spojrzał na dziewczynę uważnie.

— Leo, mam nadzieję, że nikt o nas nie pytał? — zagadnął.

— Mój ojciec domyślił się, że poszliście do jaskiń, bardzo się zdenerwował.

— Coś powiedział?

— Tylko tyle, że powinniście sami go o to zapytać.

— Dlaczego? Przez tyle lat chodzę do groty i nigdy nie pytałem nikogo o pozwolenie.

— Właśnie. Wchodziliście tylko do groty, ale nie wałęsaliście się po jaskiniach. Tam jest zbyt niebezpiecznie.

— Pod jakim względem? Przecież to nie wapienne skały, tylko granit. Nie groziło nam zawalenie.

— Nie chodzi o skały, tylko o niebezpieczeństwo, które tam istnieje. Nic więcej wam nie powiem. Musicie porozmawiać z moim ojcem. Już on was uświadomi w tej kwestii. Przynajmniej mam taką nadzieję — powiedziała z przekąsem i weszła do domu.

— Mówiła poważnie?

— O czym?

— O niebezpieczeństwie, które na nas tam czyhało.

— Z pewnością coś takiego istnieje. Tylko nie mam pojęcia, co to może być. Jutro, nie, już dzisiaj, postaram się porozmawiać z jej ojcem. A teraz chodźmy spać. Niewiele zostało nam czasu do rana. Dzisiaj czeka nas dużo pracy. Po obiedzie porozmawiamy z nim.

*

Ojciec Lei, Logen, miał czterdzieści lat i zajmował się uprawą kukurydzy, pszenicą i żytem oraz warzywami, które służyły rodzinie Sabros i jej pracownikom. Jego żona, matka Lei, Maria, była wyśmienitą kucharką. Miała do pomocy kilka osób, w tym pomywaczy i piekarza, który zajmował się wyłącznie wypiekami, począwszy od różnego rodzaju chlebków po wyśmienite ciasta, które przesyłano władcy do sąsiedniego zamku, bo tak mu smakowały, choć Sheikan miał swojego kucharza, ale tylko ten potrafił go zadowolić. Starsza siostra Lei, Izabela, również służyła w pałacu. Sprzątała i zajmowała się garderobą, a ponadto umiała szyć i projektować odzież. Nauczyła się tego w szkole u sióstr zakonnych, gdzie przebywała pięć lat. Tego ranka Logen sam pofatygował się do Kenana. W laboratorium nie było jeszcze Aleksandra.

— Witaj, Kenanie — przywitał uprzejmym tonem młodego mężczyznę.

— Dzień dobry, panu. Zamierzałem pójść do was, ale dopiero po pracy.

— Usiądź. Musimy pogadać. Teraz — spojrzał znacząco na Kenana.

— Domyślam się, o czym chce pan ze mną rozmawiać.

— Przedtem chcę ci powiedzieć, że twój ojciec upoważnił mnie do tej rozmowy.

— Dlaczego sam tego nie zrobił?

— W tym sęk, że nie może.

— Z tego, co wiem, nie zamierzał nigdzie wyjeżdżać.

— Bo nie wyjechał, ale jest bardzo zajęty w swoim laboratorium.

— Rozumiem. Słucham więc uważnie.

— Poszukajmy jakiegoś ustronnego miejsca. Tu jest za dużo ludzi. — Logen obejrzał się wokoło. Obok stały dzieciaki i bawiły się wesoło. Ich głośny śmiech rozchodził się po okolicy. Obok nich stała niania Kenana, która obecnie miała pieczę nad młodszymi dziećmi.

— Może przejdźmy się po plaży? — zaproponował Kenan.

— Masz rację, tam nikt nas nie usłyszy. Chodźmy.

Kenan długo spoglądał na milczącego przyjaciela jego ojca. Odkąd pamiętał ojciec zawsze wypowiadał się o nim w samych superlatywach. Widać było, że miał teraz problem z podzieleniem się swoją wiedzą, jakby nie wiedział od czego ma zacząć.

— O co chodzi?

— Wszystko, co teraz ci powiem, zatrzymasz dla siebie — zaczął powoli.

— A co z Aleksem? Nie ufasz mu?

— Nieważne czy mu ufam. Ta sprawa dotyczy wyłącznie twojego ojca Kenanie i twojej matki.

— Rozumiem. Co z moimi rodzicami?

— Jak sam wiesz, twoi rodzice zajmują się rozszczepianiem DNA na poszczególne geny. Nie chcieli ryzykować naszym zdrowiem, więc postanowili przeprowadzać eksperymenty na sobie. Obecnie są w laboratorium, które znajduje się w jednej z pieczar, wysoko w górach.

— Czy trzymają również tam zwierzęta?

— Tylko kilka gatunków, ale mają tam również ogród i wszystkie nasze rośliny, które od wieków są dla nas źródłem zdrowia i długowieczności. Twoi rodzice bardzo zaangażowali się w te badania i nic, ani nikt nie jest w stanie ich od tego powstrzymać. Aż boję się pomyśleć, co z tego może wyniknąć — westchnął cicho Logen.

— Pewnego wieczoru, przechadzałem się po plaży i usłyszałem ryk zwierzęcia. Nie przeczę, że zaintrygował mnie i nieco przestraszył, bo nigdy nie było tu dzikich zwierząt.

— To prawda, do tej pory nie było, ale teraz wszystko może się zmienić, jeśli stracimy nad tym kontrolę. Twój ojciec zajął się hodowlą dzikich kotów — dodał z uśmiechem.

— Co dokładnie ci powiedział?

— Nic, czego bym już nie wiedział, bo wszyscy mieszkańcy o tym mówią. Twój ojciec zaadoptował małego lwa, którego matka zdechła postrzelona przez kłusowników na jednej z naszych wysp. Osłabiona wpadła do głębokiego dołu i zdechła z głodu. Małe lwiątko przez kilkanaście dni walczyło o życie. Usłyszeli go przypadkowi turyści, zawiadomili miejscowe władze i tym sposobem lwiątko znalazło się u Sheikana, który z kolei podarował je twojemu ojcu.

— Kiedy to było?

— Prawie dwa tygodnie temu. Dlaczego pytasz?

— Byłem w jaskini, kiedy usłyszałem a potem zobaczyłem dorosłego lwa. To musiał być jego ojciec, który jakimś cudem je odnalazł. Musimy go oddać albo komuś stanie się krzywda. Trzeba natychmiast powiadomić ojca.

— Zadzwoń do niego i opowiedz mu o swoich obawach — zaproponował Logen.

— A co z naszą wcześniejszą rozmową?

— Bezpieczeństwo mieszkańców wyspy jest teraz najważniejsza! Skontaktuj się ze swoim ojcem, Kenanie.

— A jeśli nie odbierze?

— Wtedy spróbuj porozmawiać ze swoją matką.

— Ok. Pójdę po telefon. A ty ostrzeż nianię, aby dzieci nie wychodziły poza zamkowe ogrodzenie. Lew może być gdzieś w pobliżu, w gęstych zaroślach, których tu nie brakuje.

Rozeszli się, każdy w swoją stronę. Kenan nie mógł się już doczekać, aby porozmawiać z ojcem. Historia małego lwa bardzo go zaintrygowała.

Rozdział 3

Kenan dodzwonił się do ojca wczesnym rankiem, umówili się na spotkanie dopiero wieczorem. Jan zaproponował, aby syn przyszedł do groty sam. Poinstruował go, jak ma pokonać wejścia do korytarzy. Kenan wyszedł z zamku przed zmrokiem. Czuł się niczym złodziej, który zakrada się po kryjomu do domu sąsiada. A jeszcze bardziej czuł niesmak, bo nie powiedział o tym przyjacielowi. Wybrał motorówkę, którą wziął bez pytania z magazynu. Na miejscu był w niecały kwadrans. Zakotwiczył łódź za skałą, a sam ostrożnie wśliznął się do pieczary. Za każdym razem oglądał się za siebie, w obawie, że ktoś mógł go śledzić. Mimo woli ciarki przeszły mu po plecach. Nawet nie mógł sobie wyobrazić, że mógłby wdrapać się na szczyt góry pod groźną, dziką eskortą. Minął pierwszy korytarz, przezornie schował się za najbliższym wyłomem wysokiej skały, ale nic się nie działo, wiec szedł dalej i szybciej. Kiedy zatrzymał się w pieczarze, w której byli ostatnio z Aleksem, podszedł do skały, która różniła się od innych, bo miała wystający ponad metr od ziemi płaski blok. Z łatwością przesunął go w prawo i skała bez problemu odkryła drugi korytarz, kiedy znalazł się już po drugiej stronie, zrobił podobnie jak z pierwszym blokiem. W ten sposób minął kilka długich korytarzy. Następne tunele pięły się w górę, wystające w podłożu drobne kamienie sprawiały mu trudność, ale piął się dalej, choć powietrze było tu cięższe i oddychał z trudnością. Nie miał innego wyjścia jak iść naprzód. Kiedy pokonał dziesiąty tunel, ujrzał światło. Promienie zachodzącego słońca zawisło między skałami. Zrobiło mu się raźniej na sercu, przyspieszył kroku i tym sposobem znalazł się na samym szczycie góry. Kiedy wspiął się po kilku kamiennych blokach, zobaczył w oddali oszkloną budowlę. Było to zapewne laboratorium rodziców. Prawie biegiem dopadł do drzwi, nad którymi wysoko umieszczona była kamera. Ojciec musiał go już zauważyć. Mimo to sięgnął do dzwonka, ale drzwi same przed nim się otworzyły na oścież. Kenan uśmiechnął się mimo woli, bo ojciec dawniej nie cierpiał elektroniki. Dzisiaj otoczony był kamerami i komórką w drzwiach wejściowych. Przekroczył próg i dopiero teraz zauważył w szklanej ścianie, że wygląda bardzo niechlujnie, a spocona koszula przylgnęła mu do ciała, jakby była przezroczysta.

— Już się obawiałem, że zabłądziłeś, synu — zaśmiał się ojciec na jego widok.

— Ładnie tak śmiać się z syna? — Kenan spojrzał na ojca z udawaną naganą.

— Witaj, synku. Miło znowu cię widzieć — przywitała go matka, która niezauważona przez nich wyszła z sąsiedniej sali w białym kitlu z szerokim uśmiechem na pięknej twarzy.

Kenan rzadko teraz widział rodziców, bo byli zbyt pochłonięci swoim badaniami naukowymi, ale zauważył, że nadal są sobie bliscy.

— Widzę, że spociłeś się jak mysz. Idź do łazienki i weź prysznic — poradziła na wstępie. Jak zawsze była rzeczowa i bezpośrednia, ale rozczuliła się na jego widok. Pogłaskała go po twarzy a potem pocałowała w policzek.

— Nie mam nic do przebrania. Nie myślałem, że droga będzie taka wyboista — odparł Kenan. — Muszę mamuś wracać, bo zostawiłem łódź na plaży za skałami.

— Nie ma mowy. Zostaniesz na noc. Matka dobrze mówi, weź prysznic, a przy kolacji porozmawiamy — zaproponował ojciec. — Bez obawy, nikt ci jej nie ukradnie, wszyscy mieszkańcy wiedzą do kogo należy łódź.

— Nie w tym rzecz, po prostu nie chciałbym, aby Aleks dowiedział się, że poszedłem do groty sam.

— Chyba nie po raz pierwszy?

— Skąd wiesz?

— W każdej grocie zainstalowane są kamery. Nic nie umknie naszej uwadze.

— Kiedyś nie tolerowałeś elektroniki, twierdziłeś, że zbytnio cię rozprasza. Teraz ci nie przeszkadza?

— Obecnie prowadzimy bardzo ważne badania genetyczne. Widzisz, że pracujemy sami. Jest z pewnością trudniej, ale przynajmniej zachowujemy pełną dyskrecję. Poprosił nas o to sam Sheikan. Nie chce, aby dowiedzieli się o tym wścibscy dziennikarze a konkurencja też nie śpi.

— Możesz mi krótko streścić nad czym konkretnie pracujecie?

— Rozszczepiamy ludzkie DNA i mieszamy je ze zwierzęcymi i roślinnymi.

Kenan zamarł w bezruchu. Patrzył na ojca przenikliwym spojrzeniem. Dopiero teraz spostrzegł, że wzrostem są już jednakowi, nawet posturę mieli podobną. Ojciec mimo zbliżającej się pięćdziesiątki, nadal był przystojnym mężczyzną, podobnie jak matka, która była piękną kobietą. Oboje mieli czarne włosy i ciemną oprawę oczu. Matka milczała, zajęta przelewaniem z jednej próbówki do drugiej zielonego płynu, który przypominał konsystencją sok owocowo-warzywny.

— Jesteście pewni, że dobrze robicie? — zapytał mocno zaniepokojony.

— Synu, wcześniej czy później ktoś inny zrobiłby to za nas. Pracujemy dla nauki, aby zapobiec groźnym chorobom. To nasza myśl przewodnia. Dotychczasowa praca nad właściwościami roślin bardzo nam w tym pomogła.

— Do tej pory posługiwaliście się naparami roślinnymi, które pomagały wielu ludziom, nawet samemu Sheikanowi, kiedy podrażnił sobie trzustkę i wątrobę. Byłem pewny, że genetyka miała służyć tylko w uprawach zbóż i hodowli zwierząt.

— Wiesz, synu, marzenia są zawsze częścią spełnionych ambicji. Mozolna praca nad nimi jest najlepszym dowodem, że każde jedno marzenie może się spełnić, jeśli tego bardzo pragniemy. Tak było z odkrytymi wieki temu różnymi wynalazkami. Wszyscy naukowcy, którzy je wynaleźli, nie byli do końca rozumiani, a często nawet wyszydzani przez swoich kolegów. Podobnie jest teraz z genetyką. Do końca jest niezbadana. Nie tylko polscy naukowcy pracują nad rozszczepianiem genów DNA ludzi i zwierząt. Na całym świecie są laboratoria, które badają możliwości genetyczne. Narazie próbujemy na sobie i nad kilkoma gatunkami zwierząt. Mama przeprowadza badania na roślinach. Co z tego wyniknie, zobaczymy w przyszłości — wyjaśnił ojciec, chcąc przybliżyć synowi temat ich pracy.

Kenan stał w milczeniu i nie wiedział, co ma powiedzieć. Nie był do końca przekonany o słuszności rozszczepianiu genów DNA. Myślał o zmianie, która może zajść podczas badań u obojga rodziców. Czy będą one odwracalne? Czy mogą uleczyć chorego człowieka czy zwierzę? Nie mógł tego wiedzieć. Oni również tego nie wiedzieli.

*

— Dowiedziałem się od Logena o twoich przypuszczeniach na temat lwiątka. Mam do ciebie prośbę, abyś go jeszcze dzisiaj wyniósł z laboratorium albo ja to zrobię. Jego miejsce jest w dżungli. To zbyt niebezpieczne dla was i mieszkańców wyspy, aby pozostał w laboratorium. Jego ojciec wciąż go szuka. Pewnego dnia sam natknąłem się na niego. Przyznaję, miałem niezłego pietra.

— Masz rację — przytaknął ojciec i wskazał na legowisko, na którym leżał opuszczony przez matkę lew. Przed nim leżała szmaciana zabawka, którą zaborczo trzymał w łapkach. Patrzył na nich uważnym spojrzeniem, zabawnie przekrzywiał łepek w jedną stronę a potem w drugą, jakby rozumiał, że o nim była mowa.

— Mogę do niego podejść? — Kenan powoli zbliżył się do małego lwa. — Nie odgryzie mi ręki? — zapytał ze śmiechem.

— Pod warunkiem, że nie odbierzesz mu jego ulubionej szmacianej zabawki, którą sobie bardzo upodobał — odparł ojciec z rozbawieniem.

Kenan od najmłodszych lat przystawał ze zwierzętami. Lubił je a one jego. Potrafił opiekować się nimi. Nigdy nie zdarzyło się, aby jakieś zwierzę go ugryzło.

— Uważaj, to jest jednak nieudomowiony, dziki kot — zauważył ojciec, podchodząc bliżej do legowiska.

— Brałeś go już na ręce?

— Owszem, nawet dał się pogłaskać — mruknął ojciec z uśmiechem.

Kenan podszedł do zwierzaka, na wszelki wypadek obwiązał rękę ręcznikiem i wyciągnął ją do lwiątka. Najpierw go obwąchał a potem liznął szorstkim językiem po drugiej ręce, którą wsparł na kolanie. Postanowił porozmawiać z nim, jak kiedyś, gdy spotkał jakieś zbłąkane zwierzątko.

— Nie jesteś jednak taki zły, tylko trochę zdezorientowany. Prawda, kociaku? — Odrzucił ręcznik na bok i podstawił mu obie ręce do obwąchania. Chyba spodobał mu się jego zapach, bo nie zamierzał go kąsać ani chwytać za odzież, nawet wypuścił z łap szmacianą piłkę i rzucił mu pod nogi.

— Chcesz się bawić? Proszę bardzo… — Kenan kopnął ją w stronę zaskoczonego ojca, ale ten w porę się zreflektował i kopnął w stronę syna. Lew rzucił się na nią, zaczął ją gryźć, tarmosić, aż w końcu wypadła mu z łap. Kenan tylko na to czekał, szybko podniósł ją i rzucił ponownie do ojca. Teraz lew dał mały popis swojej zręczności. Skoczył w górę i dotąd szarpał, aż mu ją odebrał.

Kenan zaczął się śmiać i klaskać w ręce.

— Brawo, mały! Kto by pomyślał, że nawet takie małe stworzenie lubi zabawę — powiedział, przysiadając się do małego, który chyba miał dość gry i legł zmęczony na swoim posłaniu.

— Jak mam to zrobić? Nakryć go czymś i wynieść podczas snu?

— Spróbuj, może ci się uda. Przedtem jednak go nakarmy. Otwórz pudełko ze świeżą karmą i połóż mu miskę pod nosem. Nie powinien się oprzeć temu smakołykowi, które jest nie tylko bardzo smaczne, ale i ładnie pachnie. Spójrz tylko…

Stało się zgodnie z tym, co powiedział ojciec. Lwiątko w parę minut wylizało miskę do czysta. Matka z ojcem wybuchnęli głośnym śmiechem. Kenan niewiele myśląc nakrył kociaka kocykiem i wziął go na ręce. Do jego policzka przyłożył szmacianą zabawkę. Lwiątko wygodnie umościło się w jego ramionach a po chwili smacznie zasnęło.

Matka stanęła przed nim, w ręku trzymając płócienną torbę, z metalową miską i butelką wody w środku.

— To na wszelki wypadek, gdyby nie zechciał cię opuścić — powiedziała z uśmiechem. — Jest upał, więc będzie spragniony. Powinien teraz dużo pić — poradziła.

— Ok. W takim razie wezmę dodatkową konserwę. — Przerzucił sobie przez ramię torbę i skierował się do wyjścia.

— Chcesz wyjść bez pożegnania? Tak po prostu? — zapytała rozbawiona i przytuliła się do syna, któremu sięgała zaledwie do ramienia.

— Uważaj na siebie, synku — powiedziała czule.

— Mamo, jestem już dorosły. Nie traktuj mnie jak dziecko — obruszył się Kenan, choć miło mu się zrobiło, gdy poczuł zapach matki. A pachniała nie żadnymi, wymyślnymi perfumami od Diora czy Chanel, tylko wszystkimi kwiatami, które rosły na pobliskich łąkach za zamkiem, gdzie wypasały się owce, kozy i konie.

— Jak mogę być spokojna, kiedy wracasz do domu z małym lwem na rękach, którego ojciec gdzieś tam w zaroślach na niego czeka. Zwierzęta mają wysoki iloraz inteligencji i przywiązania, powiedziałabym że nawet większy od ludzi. Możemy od nich wiele się nauczyć. Dlatego powtarzam jeszcze raz, lepiej uważaj. No, daj jeszcze raz się przytulić. Kto wie, kiedy znowu się zobaczymy?

— Och mamo, jesteś niepoprawna. Gdy wrócę do domu, odzwonię, że wróciłem w jednym kawałku — odparł ze śmiechem i skierował się do wyjścia.

— Do zobaczenia, synu — rzucił na odchodne ojciec i pomachał mu ręką.

Kenan odpowiedział mu uśmiechem i skinieniem głowy. Dawno nie czuł się taki szczęśliwy jak dzisiaj. Rodzice dla niego wiele znaczyli. Byli jego nauczycielami i wychowawcami. Choć w domu panowała serdeczna i luźna atmosfera, nigdy nie ignorował uwag swojej matki. Szedł, patrząc uważnie pod nogi na wystające, niewielkie kamienie. Kiedy minął ostatni korytarz, usłyszał cichy pomruk zwierzęcia. Musiał ukryć się w niewielkiej, skalnej rozpadlinie, aby nie był widoczny. A więc matka przewidziała i to spotkanie. Nie zamierzał się wycofać w głąb jaskini. Wyszedł naprzeciw swojemu przeznaczeniu. Kiedy wyszedł na zewnątrz i stanął w świetle księżycowej poświaty, wtedy go zobaczył. Wyszedł zza najbliższej skały i szedł prosto na niego. Był wielki lecz nie przejawiał złych zamiarów, nie ryczał, ani nie robił gwałtownych ruchów, więc Kenan zrobił to samo. Delikatnie położył śpiące lwiątko na piasku i zdjął z niego niewielki koc, którym go wcześniej okrył. A potem, obok śpiącego zwierzęcia postawił miskę, do której nalał wody i oddalił się dwa metry dalej. Usiadł na piasku i nie spuszczał oczu z lwa i jego synka. Był ciekawy, jak się zachowa jego ojciec w jego obecności. Czy potraktuje go jak intruza czy wybawiciela. Lew podszedł do synka, obwąchał go i lekko trącił nosem jego głowę, którą schował między łapkami. Tylko niewielkie uszka mu wystawały i słychać było cichy pomruk. Ponieważ lwiątko nadal spało, ułożył się obok niego i patrzył przed siebie, ignorując obecność Kenana.

— Widzę że nic tu po mnie. Żegnaj lwie i uważaj na swojego synka, w przyszłości może nie mieć tyle szczęścia, co dzisiaj. Mam coś i dla ciebie. Spójrz. — Otworzył puszkę konserwy i ręką wyjął z niej karmę, którą położył na najbliższej, płaskiej skale.

Kiedy Kenan oddalił się kilkanaście metrów, zobaczył z daleka, że lew podniósł się ociężale i podszedł do skały. Stał tam, dopóki lew nie wylizał skały do czysta. Dopiero wtedy wsiadł do motorówki i odjechał do domu zadowolony. Potem zadzwonił do rodziców i opowiedział im o spotkaniu z lwem.

Następnego dnia pojechał tam z ciekawości, aby zobaczyć czy został jakiś ślad po lwach, ale nikogo, ani niczego tam nie znalazł. Nawet zapach po smacznej karmie ulotnił się w powietrzu i miska gdzieś przepadła. Odtąd nikt na wyspie nie słyszał, ani nie widział wałęsającego się lwa i jego synka.

Rozdział 4

Od tego zdarzenia minęło kilka lat. Mieszkańcy wyspy żyli spokojnie, nic nie zakłócało porządku dnia codziennego. Prace naukowe Jana Rokity-Sabrosa trwały nieprzerwanie. Pomagał w nich jego serdeczny przyjaciel, Aleksander. Kenan przyglądał się przyjacielowi z daleka. Był sceptycznie nastawiony do badań nad DNA ludzi, zwierząt i roślin. Dawniej łączyły go z Aleksem szczególne więzy, ale to było, kiedy mieli po kilkanaście lat, kiedy wspinali się na drzewa, podglądali kąpiące się dziewczęta z wyspy, i chodzili na połów ryb albo pływali w oceanie. Potem wylegiwali się nago na płaskich kamieniach i odpoczywali. Z biegiem lat ich karnacja zbytnio się nie różniła od tubylców, może trochę Aleksander, bo był blondynem i miał jaśniejszą skórę.

Pewnego dnia na wyspę przyjechali letnicy, którzy chcieli odpocząć od żmudnej pracy za biurkiem. Grupa składała się z trzech rodzin i pochodzili ze Stanów Zjednoczonych Ameryki, a konkretnie pochodzili z Nowego Jorku. Zajęli trzy osobne domki letniskowe, stojące najbliżej oceanu. Kenan poznał pierwszą rodzinę już drugiego dnia, kiedy ojciec z synem wybrali się na połów makreli. Wynajęli tutejszego rybaka Hakiego. Zauważył ich z daleka, kiedy wracał z wizyty u chorych z sąsiedniej wyspy. Zacumował łódź przy brzegu i zszedł na brzeg z nieodzowną lekarską torbą. Byli na tyle blisko, że pomachał im ręką. Odpowiedzieli szerokim uśmiechem i machnięciem ręki. Zaczekał, aż wysiedli z łodzi. Był ciekawy nowych urlopowiczów.

— Widzę, że połów był udany — zagadnął, zerkając z ciekawością na pełne pojemniki z rybami.

— Tak. Oczywiście zawdzięczamy to panu Hakiemu, bo marni z nas rybacy, ale moja żona i córka bardzo lubią makrelę.

— Nie prościej było pójść do tutejszej restauracji. Serwują tam wspaniałe dania z dodatkiem owoców morza — zaśmiał się Kenan.

— To byłoby za proste — zaśmiał się mężczyzna.

Na pierwszy rzut oka, miał czterdzieści kilka lat, metr dziewięćdziesiąt wysokości. Miał masywną muskulaturę ciała i był brunetem, podobnie jak i jego syn, który był młodszą kopią ojca. Dobrze patrzyło im z oczu. Mieli pogodną naturę i bystre spojrzenie.

Po krótkiej, ale bacznej i wzajemnej obserwacji, mężczyzna zreflektował się i wyciągnął pierwszy rękę.

— Mam na imię John, John Novek, a to mój syn Jayson.

— Kenan Sabros. Jestem miejscowym lekarzem. — Kenan odwzajemnił mocny uścisk dłoni mężczyzny.

— Kiedy zauważyliśmy pańską łódź, pan Haki nam powiedział, że to nie jest zwyczajna łódź, ale tutejsze pogotowie ratunkowe i kto nią kieruje.

— Nietrudno mnie nie zauważyć, kiedy biegnę lub jadę ze swoją torbą do chorego. To mała wysepka. Wszyscy dobrze się znają.

— Pański ojciec także zajmuje się medycyną? — zapytał John.

— W pewnym sensie tak — odparł zdawkowo, Kenan. Nie zamierzał wyjaśniać na czym polega charakter pracy ojca i matki.

John Novek widząc, że niczego więcej się nie dowie, nie drążył tematu. Uszli kawałek drogi w milczeniu. Dopiero na widok ścieżki prowadzącej do zamku, Kenan pożegnał się na rozstajach dróg. Mężczyźni poszli w lewo a on prosto do domu, który był niewidoczny z plaży, bo okalała go bujna roślinność.

Na schodach domu Logena spotkał siedzącą Leę. Podparła ręce na zgiętych kolanach, a na nich podbródek. Oczy miała zamknięte. Była czymś bardzo zaabsorbowana, bo nie zdawała sobie sprawy, że Kenan stoi tuż przed nią już od kilku minut.

— O czym tak intensywnie myślisz, moja droga? — zapytał przysiadając się obok niej.

Dziewczyna najpierw otworzyła oczy a potem podniosła się z ociąganiem.

Jej chabrowe oczy po matce, która pochodziła z Irlandii, patrzyły na niego pochmurnie i stały się teraz prawie granatowe.

— Przed chwilą dowiedziałam się, że matka Aleksa jest bardzo chora. Musisz ją odwiedzić. Jesteś tak pochłonięty wyjazdami z wyspy, że nie zauważasz problemów, które masz pod nosem.

— Aleks nic mi nie mówił o matce. Skąd wiesz, że jest chora?

— Nikt nie musiał mi mówić. Widziałam ją w aptece, kupowała lek przeciwbólowy.

— A ty, co tam robiłaś?

— Dorabiam sobie na pół etatu jako pomocnica farmaceuty. Siedzę na zapleczu i robię mieszanki z ziół z przepisu twojej mamy. Ty pewnie też je znasz, ale w przeciwieństwie do ciebie, twoja mama dzieli się z nami swoją wiedzą.

— Nigdy mnie o nic nie pytałaś, więc nie miej o to pretensji — zaoponował Kenan.

Lea była od niego młodsza o pięć lat, była piękną i mądrą dziewczyną. Dziwił się, że do tej pory nikt nie poprosił jej ojca o jej rękę. Była nie tylko mądra, ale i dobrze wychowana w starej tradycji. Chodziła w dłuższych sukienkach i związywała długie włosy. Nie wiedziała, co to jest makijaż, nawet nie używała pomadki. Musiał przyznać, że nie musiała tego robić, bo i bez niej wyglądała ślicznie. Wszystkie dziewczyny w jej wieku powychodziły za mąż i miały już dzieci, ona czekała na księcia z bajki, jak mu kiedyś wspomniała.

— Dlaczego tak mi się przyglądasz? Ubrudziłam się? — zapytała zaciekawiona, sięgając ręką twarzy.

— Nie. Wszystko w porządku z twoją buzią. Rozmyślam nad tym, co mi przed chwilą powiedziałaś. Zanim pójdę do domu, zajrzę do nich i zbadam panią Emmę. Dziękuję — powiedział i odwrócił się na pięcie. Zmierzał w stronę domów, w których mieszkało większość mieszkańców wyspy. Były to murowane budynki, pomalowane na biało, aby promienie palącego słońca, szczególnie w okresie upalnego lata, odbijały się od ścian. Nawet nie montowano w nich klimatyzatorów, bo panował w nich przyjemny chłód. Państwo Wilson mieszkali w pierwszym, murowanym budynku, chyba najstarszym, który powstał na wyspie. Przed wieloma laty tubylcy mieszkali w trzcinowych chatach, ale z biegiem czasu, kiedy poprawił się ich status i osiedliło więcej osadników z Europy, zaczęto stawiać solidniejsze budynki z cegły lub litej skały.

Kenan zapukał do drzwi, ale nikt mu nie odpowiedział. Ruszył za klamkę i drzwi otworzyły się przed nim na całą szerokość.

— Pani Emmo… — zawołał na tyle głośno, że ktoś będący w domu, musiał go usłyszeć, ale nikt nie odpowiadał, więc wszedł w głąb domu. Minął hol, potem kuchnię i w końcu stanął przed drzwiami sypialni gospodarzy. Dobrze znał rozkład domu, bo często w nim bywał jako dziecko, a potem, kiedy już jako dorosły przyjaciel ich syna, Aleksandra.

Kobieta leżała na wielkim łożu przykryta po samą brodę, choć był środek lata. Kenan podszedł bliżej i usłyszał jej ciężki, chrapliwy oddech. Sięgnął do kieszeni spodni po aparat komórkowy.

Aleksander odebrał po kilku dzwonkach.

— Aleks, tu Kenan. Jestem w waszym domu, twoja matka jest bardzo chora.

— Zaraz będę! — Aleks się nie rozgadywał, domyślił się, że to poważna sprawa.

Kenan umył ręce, otworzył torbę ze swoimi akcesoriami medycznymi, by zmierzyć chorej ciśnienie i temperaturę. Miała ledwo wyczuwalny puls. Była wciąż nieprzytomna i rozpalona.

Aleksander wpadł do domu zdyszany jak po szybkim biegu.

— Co z moją matką? — zapytał zdenerwowany.

— Najpierw musimy obniżyć jej temperaturę. Potem zawieziemy do szpitala i zrobimy badania. I to natychmiast.

— Co mam robić?

— Przynieś miskę z zimną wodą i miękki ręcznik.

Po kwadransie temperatura nieco spadła. Potem chora miała drgawki, ale na szczęście odzyskała przytomność.

— Zimno mi… bardzo zimno… — szeptała.

— Proszę mi powiedzieć, od kiedy czuje się pani tak źle?

Emma Wilson spojrzała na niego bezradnie.

— Wczoraj rano byłam na łące i zbierałam kwiaty, kiedy nagle poczułam ukłucie w prawej ręce. — Otworzyła zaciśniętą dłoń, która była mocno spuchnięta i zaczerwieniona.

— Dlaczego od razu nie przyszła pani z tym do mnie? To pewnie z powodu ugryzienia pająka. Jego jad już zaczął działać. Czy jest pani na coś uczulona?

— Nie. Nie jestem… — Kobieta słabła na ich oczach, aż w końcu straciła przytomność.

— Kenan, zrób coś! — krzyknął Aleks z paniką w głosie.

— Natychmiast musimy ją przetransportować do szpitala. Weź swój samochód, ja ją wezmę na ręce.

Kobiecie znowu podwyższyła się temperatura i zaczęła majaczyć. Kenan ostrożnie posadził ją na tylnym siedzeniu, sam usiadł obok niej i podtrzymywał ramieniem.

— Sam nie dam rady. Zadzwoń do mojej matki i powiedz w czym rzecz. Opisz objawy albo daj mi telefon, ja z nią porozmawiam.

Gaja Sabros nigdy nie lekceważyła telefonów, bo to była jedyna łączność między nimi a mieszkańcami wyspy.

— Co się stało, Aleks, że dzwonisz o tak późnej porze? — zapytała pogodnym głosem.

— Mamo, tu Kenan, przyjedź natychmiast do szpitala. Matkę Aleksa ugryzł prawdopodobnie pająk. Zlekceważyła to, w tej chwili jest nieprzytomna, ma obrzęk na ręce i zaczerwienienie, które nie schodzi. Minęło kilka godzin, obawiam się zmian neurologicznych. Czekaj przy grocie, Aleks cię odbierze.

— Zanim przyjadę, przygotuj jej letnią kąpiel, najlepiej w wannie.

Jadąc do zamku, musieli minąć dom Logena. Przed dom wyszła Lea a wraz z nią zaciekawiona jej siostra, Izabela, która była starsza od Lei i ich matka, pani Maria.

— Co się stało? — zapytała Lea, podbiegając do samochodu.

— Wejdź do samochodu, możesz nam się przydać — zawołał do niej Kenan.

Lea usiadła obok Aleksa.

— Co jest pani Emmie?

— Prawdopodobnie to ugryzienie pająka, ale do końca nie jestem pewny.

— U nas na wyspie nie ma groźnych pająków. Chyba że to była jakaś mucha?

— Od kiedy to znasz się na naszej faunie? — zapytał Aleks z lekkim uśmiechem. Odpowiedź i opanowanie Lei, udzieliło się i jemu. Odetchnął wreszcie spokojnie.

— Przygotowuję różne mikstury z naszych ziół, również na wszelkiego rodzaju ugryzienia i ukąszenia — odparła opanowanym głosem dziewczyna.

— Dzwoniłeś już do swojej mamy, Kenanie? — zapytała, odwracając głowę na tył samochodu.

— Prosiła, abyśmy przygotowali dla niej letnią kąpiel.

— Kąpiel jej dobrze zrobi. Wszystkie toksyny z niej wyjdą. Potem zrobimy jej kompres z mikstury twojej mamy. Od razu lepiej się poczuje. Sam zobaczysz…

Lea pomogła rozebrać się chorej, a potem przy pomocy Kenana włożyła ją do wanny. Po chwili z kuchni dobiegł dźwięczny głos Gai Sabros.

— Widzę, że dobrze sobie obydwoje radzicie — zauważyła, wchodząc do łazienki. — Umyj jej także głowę, Leo. Tylko dobrze spłucz jej włosy i wysusz ręcznikiem.

— Dobrze, proszę pani. Kenan przygotuj mi kilka ręczników, a Aleks niech poszuka coś z bielizny dla mamy.

Kenan spojrzał na nią z zapytaniem, na co jego matka zaśmiała się serdecznie.

— Chyba nie płożymy ją gołą do łóżka? — Lea zrobiła komiczną minę.

— Lea ma rację. Aleks przynieś piżamę i szlafrok dla mamy. — Gaja rzuciła Aleksowi rozbawione spojrzenie.

— Oczywiście, już się robi.

Kiedy pani Emma leżała już w łóżku, Gaja usiadła na brzegu jej posłania i maścią, którą ze sobą przyniosła, natarła zaczerwienioną skórę ręki.

— Leo, ciebie zobowiązuję, abyś codziennie wcierała tę maść w obolałe miejsce. Po kilku dniach powinna zejść opuchlizna. Po śladach ugryzienia nie zostanie najmniejszy ślad. Chora powinna pić dużo wody i jeść same lekkostrawne pokarmy. Nie zalecam mięsa, ani żadnej wędliny. Słyszałam od twojej mamy, że dobrze gotujesz, więc nie będziesz miała z tym kłopotu.

Lea pod wzrokiem pani Gai mocno się zarumieniła.

— Dziękuję. Jest pani bardzo miła — odparła skromnie dziewczyna. — Aleks, zostań dzisiaj z mamą. Nie spuszczaj z niej wzroku. Potrzebuje teraz twojej opieki. Twój ojciec wróci dopiero za kilka dni.

Gaja i Kenan spojrzeli na dziewczynę z zaskoczeniem.

— Nic nie mówiłeś, że twój ojciec gdzieś się wybiera — zdziwił się Kenan.

— Sam jestem zdziwiony. Widzę, że Lea jest lepiej poinformowana ode mnie.

— A ty skąd wiedziałaś, że pan Noah wyjechał? — zapytał w drodze powrotnej, kiedy odprowadził najpierw matkę a potem dziewczynę.

— Nie mogę ci tego zdradzić, ale pan Noah poprosił mnie, abym miała pieczę nad panią Emmą i Aleksem.

— Dlaczego właśnie ciebie o to poprosił? — pytał nieustępliwie Kenan.

— Bo ma do mnie zaufanie? — Lea przesłała mu filuterny uśmiech. — A ty wciąż jesteś zajęty i nieobecny, ciągle poza domem. Zastanawiałam się nawet… — Lea zawiesiła głos.

— Nad czym?

— Lata lecą, czas ciągle cię goni, nie masz nawet kiedy się ożenić? — zaśmiała się dziewczyna, widząc jego zaskoczoną minę.

Przez chwilę szli w milczeniu. Kenan przetrawiał słowa Lei, nawet nie spostrzegł, kiedy zatrzymali się przed jej domem.

— Dziękuję, że mnie odprowadziłeś, choć wcale nie musiałeś, bo znam tu każdy krzaczek i większe drzewo. Chodzę zazwyczaj prostymi ścieżkami i noszę ze sobą to… — wyjęła z kieszeni spódnicy pokaźnych rozmiarów nóż kuchenny, który służył do celów bardziej przyziemnych, jak do krojenia większych owoców.

Kenan zaśmiał się beztroskim śmiechem. Dziewczyna zaimponowała mu nie tylko swoją bojową postawą, ale odwagą i determinacją, choć ciągle w jej oczach widział błysk rozbawienia, jakby się z nim bawiła w kotka i myszkę.

— A gdyby zaatakował cię jakiś większy zwierz? Dałabyś mu radę?

— Na pewno nie stałabym z założonymi rękami. Prawdę mówiąc, miałam kiedyś takie zdarzenie, miałam wtedy duszę na ramieniu a nogi jak z waty.

— Kiedy to było? — zapytał zaciekawiony.

— Pamiętasz tego lwa, który szukał swego synka?

— Sam mu go oddałem, choć też miałem obawy, czy mnie najpierw nie pożre.

— Poszłam wtedy za tobą.

— Jak mogłaś?

Lea zwiesiła głowę i ścisnęła rękę na rękojeści noża.

— Wtedy miałam w ręku maczetę ojca.

— Głupia dziewczyno, nie zdążyłabyś jej nawet podnieść, a rzuciłby się na ciebie. I nawet, gdyby cię nie pożarł od razu, to mocno by cię zranił. Co ty sobie myślałaś?

— Co dwie maczety, to nie jedna — odparła z hardą miną.

Kenan spojrzał na dziewczynę, jakby zobaczył ją po raz pierwszy w życiu.

— No, co? — zapytała po długim czasie.

— Wiesz, że jesteś szalona? — zapytał niskim głosem.

— Może troszeczkę… — zaśmiała się cicho i wbiegła do domu.

Kenan wrócił do domu sam z głową pełną myśli.