Franco - Kim Holden - ebook + książka

Franco ebook

Kim Holden

4,4

Opis

Franco Genovese jest perkusistą w światowej sławy amerykańskim zespole Rook. Chłopak ma wszystko. Zabójczy uśmiech, tatuaże, talent, ostry dowcip. A przy tym wszystkim serce ze złota.
Wiedzie dobre, stabilne, nieskomplikowane życie.
Jednak wieczór spędzony w niepozornym barze w Los Angeles wszystko to zmienia.
Do jego świata wkracza Gemma Hendricks.
Pochodząca z północnej Anglii, odnosząca sukcesy młoda pani architekt. Właścicielka uroczego uśmiechu, ciętego języka i nad wyraz ufnego serca.
Natychmiast coś ich do siebie przyciąga.
Gemma i Franco z miejsca się zaprzyjaźniają.
Ich znajomość nie potrwa długo, ponieważ kiedy za kilka dni wrócą do domów, rozdzielą ich tysiące kilometrów.
A może coś się zmieni?
Gemma ma pewne bliskie sercu marzenie.
Gdy Franco postanowi pomóc dziewczynie w spełnieniu go, wszystko może wywrócić się do góry nogami.
Czy ich przyjaźń będzie miała szansę przerodzić się w miłość? A może wszystko pójdzie w zapomnienie?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 229

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (428 ocen)
248
116
46
17
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
melchoria

Nie oderwiesz się od lektury

Ta część podobała mi się najbardziej.
00
MagdaCiezko

Nie oderwiesz się od lektury

Super książka bardzo dobrze się ją czyta
00
Arkaszka

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam wszystkie trzy części PROMYCZKA!
00
voytasic

Całkiem niezła

1 czesc byla taka okay, im dalej tym gorzej, ciezki jezyk
00
infernem

Dobrze spędzony czas

„Mawiają, że dom jest tam gdzie serce, swoje zostawiam z Tobą.” Najsłabsza z dotychczas przeczytanych przeze mnie książek Holden. Po lekturze „Promyczka” oraz „Gusa” oczekiwałam czegoś lepszego. Na pewno bardziej poruszającego. Tymczasem otrzymałam lekką i przyjemną lekturę na jeden wieczór. Wydarzenia tu rozgrywające skupiają się przede wszystkim na jednym wątku przez co przebieg akcji jest odrobinę przewidywalny. Zabrakło mi tutaj muzyki, która towarzyszyła wszystkim bohaterom od samego początku, a także wartkiej akcji, pasji i namiętności, cechującej pierwsze dwa tomy. Samego Franco polubiłam już od czasów „Promyczka”, jednak tutaj wydał mi się zbyt idealny. Miły, przyjacielski, nieziemsko seksowny oraz całkowicie pozbawiony egoizmu, a przy tym jednocześnie zupełnie nierealny. Chyba nie tak wyobrażałam sobie zadziornego perkusistę zespołu The Rook, więc trochę się rozczarowałam. W ogólnym rozrachunku wydaje mi się, że „Franco” nie jest złą książką i warto po nią sięgnąć, chociażb...
00

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

 

 

Jama,

jesteś mistrzynią świata w przyjaźni.

I w narzekaniu.

Ale głównie w przyjaźni.

Bardzo Cię kocham,

Tiaco

 

18 STYCZNIA, CZWARTEK

 

 

 

 

– Chodźmy, mamine cycki! – Przysięgam, że Jamie i Robbie są najwolniejszymi istotami poruszającymi się na dwóch nogach. Dobra, to ściema. Gus jest wolniejszy, ale biorąc pod uwagę, że Jamie i Robbie robią wszystko razem, jakby byli bliźniakami syjamskimi, spowalnia ich to dwukrotnie i stawia w rankingu nawet przed nim.

– Co macie w planach? – pyta Gus.

Parskam śmiechem na widok nieprzyzwoitej ilości gum, jaką wpakował sobie do ust. Wiem, że je żuje, bo pomagają mu w rzuceniu palenia, z czego jestem dumny, ale to nowe uzależnienie jest zajebiście zabawne.

Nagle przestaje żuć i mruży oczy, przez co śmieję się jeszcze głośniej.

– Co jest, młody?

Nadal chichocząc, kręcę głową i odpowiadam:

– Guma. Rozwalasz mnie nią, stary. Ile listków mielisz?

Z imponującą szybkością pokazuje mi środkowy palec i dość stanowczo mówi:

– Wal się. – Jednak wychodzi to słabo, bardziej jakby chciał powiedzieć „Wiem”.

– Idziemy do Y-Not. Chcesz dołączyć? – To niewielki bar za rogiem, niedaleko mieszkania, które aktualnie zajmujemy. Wydaje się niepozorny, zupełnie nie pasuje do Los Angeles, w dodatku jego nazwa jest tak okropnie i niedorzecznie tandetna, że muszę go zaliczyć. Lokal jest nowy, półtora roku temu, gdy nagrywaliśmy w tym mieście poprzednią płytę, jeszcze go tu nie było.

– Nie, młody, poleniuchuję tutaj. Obejrzę jakieś gówno w telewizji i odpocznę. – Uspokaja mnie tymi słowami. Nigdy wcześniej nie cieszyłem się tak z odmowy. W ubiegłym roku Gus przeżył koszmar. Utrata bliskiej osoby jest czymś strasznym, jednak strata przyjaciółki, zwłaszcza tak wyjątkowej jak Kate Sedgwick, dogłębnie nim wstrząsnęła. Przez wiele miesięcy był jak pusta skorupa. Patrzył na świat oczami bez życia, widząc jedynie nicość, którą pozostawiła po sobie jej śmierć. Byłem zdruzgotany tym widokiem, ponieważ nie mogłem mu pomóc. Sam również za nią tęskniłem i wiedziałem, że odczuwany przeze mnie ból był niczym w porównaniu do tego goszczącego w jego sercu – nie potrafiłem sobie wyobrazić smutku pomnożonego przez jakiś tysiąc.

Jednak w ciągu ostatnich dwóch miesięcy zauważyłem, że życie powoli zaczęło do niego wracać. Początkowo było to stopniowe, miałem niemal chęć zaprzeczyć zaobserwowanym postępom, bo wiedziałem, że nie będę potrafił patrzeć na jego kolejny upadek. Trzymałem się więc wątłej, niezbyt entuzjastycznej nadziei, że mój przyjaciel jednak ozdrowieje i wyrwie się ze szponów depresji. W końcu poprawa zaczęła być dobrze widoczna, a Gus odżył. Nigdy nie wierzył w swój talent tak, jak powinien, ale chłopak, którego występ oglądałem w sylwestra zza perkusji, był pieprzoną gwiazdą rocka, która od zawsze mieszkała w jego wnętrzu. I nie mówię tu o popisującym się, cwaniackim dupku, ponieważ Gus nigdy taki nie był, ale o frontmanie, który jest pewny swoich umiejętności. A przyglądanie mu się w studiu przez te kilka tygodni utwierdziło mnie w przekonaniu, że wspiął się na kolejny poziom. Jestem z niego dumny.

– Gotowy? – pyta Jamie, wraz z Robbiem dołączając do nas w salonie.

Śmieję się, ponieważ to brzmi, jakby to oni czekali na mnie.

– No, nie wiem… – Głaszczę się po świeżo ogolonej, gładkiej głowie, drugą ręką chwytając za koszulkę z logo Twin Atlantic. – Ogolony, ubrany, wymyty… Jak myślisz? Nie zrobiłem tego na darmo.

Robbie uśmiecha się i kręci głową, ponieważ wie, że się z nich nabijam.

– No to chodź, lalusiu.

Podchodząc do drzwi, wołam za nim:

– Cholera, poznam dziś kogoś. Czuję to w…

Wcina się Gus:

– W jajach?

– Miałem powiedzieć „w kościach” albo „w sercu”, ale tak, jaja też mogą być. Na razie, patafianie.

– Buziaczki, kutafonie. Uważajcie na siebie i bawcie się dobrze – mówi, gdy zamykam drzwi.

Wieczór jest ciepły, przyjemnie jest wyjść na zewnątrz. Od kilku tygodni siedzimy zamknięci w studiu, nagrywamy nową płytę, ale choć kocham to, co robię, a gra na perkusji to całe moje życie, lubię również wyjść na dwór. Jeśli nie tworzę muzyki, to surfuję, spaceruję po plaży lub jeżdżę na motocyklu. Każdy dzień, kiedy nie pracuję, spędzam poza domem. Trochę mi odbija, gdy zbyt długo siedzę zamknięty w czterech ścianach.

Jamie i Robbie kłócą się namiętnie jak jakieś gimnazjalistki o grę na konsoli. Nigdy mnie to nie kręciło, ich rozmowa jest dla mnie jak zagraniczny film bez napisów, więc jej nie słucham.

Pierwsze, co zauważam po wejściu do baru to przytulność tego miejsca. Los Angeles jest krzykliwe, wszystko w tym mieście opiera się na wyglądzie, postawie, statusie, sukcesie… lub mieszance tych aspektów. To iluzja z zaledwie krztyną autentyczności. Czuję, że ta krztyna jest wręcz mikroskopijna i naprawdę odległa, ponieważ trudno jest odróżnić prawdę od fałszu. Nie przepadam za tym miastem, więc z uśmiechem wczuwam się w panującą tu atmosferę i zapominam o znajdujących się nie tak daleko ludziach, próbujących udawać kogoś, kim nie są.

– Może być piwo? – pytam Jamiego i Robbiego.

Unoszą kciuki, jest tu trochę za głośno, by swobodnie rozmawiać.

– I kieliszek tequili – mówi bezgłośnie Jamie.

Przytakuję i ruchem głowy wskazuję drzwi prowadzące na patio.

– Idźcie poszukać stolika. Pogoda jest zbyt ładna, by siedzieć w środku.

Kiwają głowami i wchodzą za stoły bilardowe, a następnie znikają za drzwiami.

Za barem pracują trzy osoby: dwóch facetów i jedna słodka, niewielka brunetka. Przyciągam jej uwagę i się uśmiecham, zdając się na swój urok i czar.

– Co dla ciebie, przystojniaku? – Z bliska jest jeszcze słodsza.

Składam kciuk i palec wskazujący, resztą wyprostowanych paluchów dając znać, że chcę wszystkiego po trzy.

– Trzy Modelo i trzy Cuervo.

Pełne usta układają się w uśmiech, gdy dziewczyna szybko odchodzi na drugą stronę baru, by przygotować moje zamówienie, a ja spoglądam na jej tyłek. Ma na sobie tak krótkie spodenki, że wystaje z nich dolna część pośladków. Nie zrozumcie mnie źle, to miłe dla oka, bo ma cudowny tyłeczek, ale chodzi o to… że wolę jednak skromność. Wiem, że to dziwne jak na dwudziestosześciolatka, który ma doktorat w uwodzeniu, ale uważam, że skromność świadczy o pokorze, która jest najseksowniejszą cechą kobiety. Lubię ładne dziewczyny, ale takie, które nie są świadome swojej urody, jeśli w ogóle ma to sens. Śliczne, ale nienarzucające się z tym. Kręci mnie ta niepewność. Zatem, gdy barmanka wraca z moim zamówieniem, po namyśle stwierdzam, że nie jest słodka. Właśnie tak szybko potrafię stracić zainteresowanie, dosłownie w ciągu sekundy. Wiem, że jestem kapryśny, ale nie zamierzam poświęcać czasu na kobietę, której towarzystwo mnie nie cieszy. Należy spróbować wszystkiego, a możecie mi wierzyć, spotykałem się już z przeróżnymi dziewczynami, może dlatego jestem teraz tak cholernie wybredny. Nie szukam kogoś, w kim mógłbym się zakochać i się ustatkować, ale randkę traktuję jak rozmowę kwalifikacyjną, ponieważ nie mam ochoty nawet na krótko spotykać się z wariatką lub jakąś zołzą. Mam gdzieś, jak niesamowite mogą być w łóżku, nie warto się wysilać. Nie muszę chyba dodawać, że ostatnio niezbyt często chodzę na randki.

Dziewczyna otwiera piwa i stawia butelki na barze, koło nich ustawia kieliszki i ponownie posyła mi uśmiech.

– Dwadzieścia jeden dolarów, cukiereczku.

Podaję jej dwadzieścia pięć i pytam, czy pomoże mi wynieść to wszystko na zewnątrz. Zgadza się chętnie, a kiedy Jamie zauważa, że zbliża się do ich stolika, a ja idę za nią, jego trzeźwa twarz natychmiast rozpogadza się łobuzersko. Dziewczyna mu się podoba. Dzieciak nie potrafiłby ukryć swoich emocji, nawet jeśli zależałoby od tego jego życie. Nie potrafi grać w pokera, ponieważ, no wiecie, wcale nie ma pokerowej twarzy. Jedyną osobą, którą potrafi w tym pokonać, jest Gus, ale wydaje mi się, że ten daje mu wygrywać.

Barmanka ustawia butelki na stole.

– Cześć, chłopcy.

– Cześć – odpowiadają jednocześnie. Robbie pozostaje obojętny na jej słodziutki ton. Leci tylko na blondynki, panna „mahoniowa grzywka” i tak nie miałaby u niego szans, więc nawet nie stara się ukryć niezadowolenia. Za to Jamie wciąż szeroko szczerzy zęby.

Dziewczyna odwraca się do mnie i pochyla lekko, tak że jej dekolt znajduje się w polu mojego widzenia.

– Daj znać, gdybyście chcieli czegoś więcej, skarbeczku. – Wydaje się, że jest jedną z tych kobiet, które nie potrafią zakończyć zdania bez jakiegoś pieszczotliwego określenia.

Tego też nie lubię, ale wolałbym mieć dzisiaj dobrą obsługę i nie chcę, by w którymś momencie napluła nam do piwa, więc puszczam do niej oko i mówię:

– Jasne.

Odchodzi, kołysząc biodrami jak zegar wahadłem, na co Jamie dosłownie się ślini.

– Wytrzyj podbródek i zamknij usta, stary. To żenujące – mówię do przyjaciela, gdy jestem pewien, że barmanka już nas nie słyszy. Śmieję się z niego, Boże, ten dzieciak mnie wykończy. Jest jak mniejsza wersja Gusa, chociaż wcale nie są podobni. Mają wiele podobnych cech osobowości, jednak inaczej je wyrażają. Obaj są niesamowicie mili i hojni, Gusowi przychodzi to jednak z łatwością, cechuje to jego postawę, natomiast Jamie jest w tym bardziej naiwny, niczym małe zwierzątko, które ma ochotę chronić się przed okrutnym światem, ponieważ może zostać pożarte żywcem.

Jamie uśmiecha się, bo wie, że żartuję, ale jego spojrzenie pozostaje przyklejone do jej mikroskopijnych szortów i możliwości dostania się do nich. Jest również nieśmiały, mimo to dostaje wszystko, czego chce, a nawet więcej. Laski lecą na jego niewinność. Kobiety lgną do Gusa i Jamiego jak muchy do miodu. Chociaż ostatnio dzięki Scout, Gus skłania się ku monogamii, co ogromnie mnie cieszy.

– No co? Jest seksowna. – Broni się przyjaciel.

Przytakuję.

– Jest słodka. – Wzruszam ramionami. – Ale nie w moim typie.

Kiwa powoli głową, a uśmiech nie spełza z jego twarzy.

– Nie przeszła testu, co? – Wie, że lista rzeczy, które odpychają mnie u kobiet, jest nieskończenie długa.

Upijam spory łyk piwa i odpowiadam mu drwiąco:

– Nie, nie spodobało mi się po prostu, że wszyscy zobaczyli jej tyłek, zanim sam zdążyłem mu się dokładnie przyjrzeć. Jest twoja.

Robbie bierze kieliszek tequili.

– Muszę się wyluzować. Naprujmy się. – Jest małomówny.

Bierzemy z Jamiem po kieliszku, a kiedy się nimi stukamy, powtarzamy za Robbiem:

– Naprujmy się.

Godzina szybko mija, zamawiamy jeszcze dwie kolejki tego samego, nim zaczyna padać deszcz, co jest nawet przyjemne, póki lekka mżawka nie zmienia się w ulewę, więc musimy wrócić do środka.

Spoglądam na zegarek, jest dopiero dziewiąta, a ja czuję się trochę podchmielony.

– Chcecie zagrać w bilard, zanim weźmiemy po piwku? – Muszę zwolnić z piciem, jeśli chcę wyjść stąd o własnych siłach, zamiast zostać wyniesiony przez współtowarzyszy.

– Spoko. Z chęcią ogram cię z kasy. Ustawiaj bile – mówi z przekonaniem Jamie.

Jestem kiepski w tej grze. Wiem, że polega ona na geometrii i określaniu kątów, ale mój umysł nie działa w ten sposób, co oznacza wieczną przegraną. A że zawsze gramy o kasę, więc pozbywam się nie tylko godności, ale także mamony. Ściśle rzecz ujmując, powinienem nienawidzić bilardu, ale go kocham. W domu mam nawet stół, by móc sobie pograć, kiedy tylko najdzie mnie na to ochota, mimo to nawalam nawet przy ćwiczeniu. Najwyraźniej to dowód na to, że można nie być dobrym w tym, co lubi się robić.

Robbie i Jamie są utalentowani, dość szybko mnie ogrywają, nieustannie trafiając do łuz. Przyjmuję to ze spokojem, co jest do mnie trochę niepodobne, bo normalnie nagadałbym im do słuchu, jednak moja uwaga nieustannie kieruje się ku parze siedzącej przy niewielkim stoliku niedaleko od nas. Wyglądają, jakby byli uwięzieni, jakby wielka, niewidzialna ręka przyciskała ich do krzeseł, z których pragną się poderwać i uciec, jakby się paliło. Chłopak wygląda przeciętnie, choć z jego twarzy bije cynizm i zmęczenie. Mógłbym się założyć, że na co dzień wykonuje przyziemną pracę, która zabiła w nim ducha i pozostawiła jedynie znudzenie, przeciętność oraz pozbawiła jakikolwiek marzeń. Pewnie pomyślicie, że przesadzam, ale jestem dobry w rozszyfrowywaniu ludzi. Ten koleś wygląda, jakby był wampirem energetycznym, który wysysa z człowieka życie i kreatywność niczym dementor z Harry’ego Pottera, aż jego towarzysz upodobni się do zombie, którym sam jest. Nieustannie ściąga brwi, marszczy czoło i zaciska usta, jakby był największym dupkiem na świecie. Nie jestem agresywny, ale mam ochotę skopać mu dupę, ponieważ traktuje swoją partnerkę rażąco niewłaściwie.

Za to dziewczyna jest jego przeciwieństwem. Ma jasne włosy, bardziej rude niż blond, co wskazuje na jej wewnętrzny ogień. Ubrana jest w koszulkę z logo You Me At Six, na widok której się uśmiecham, ponieważ podoba mi się jej gust muzyczny. Jest właścicielką cierpliwego uśmiechu podpowiadającego, że jest niepokorna, zadziorna i nie daje się złamać kiepskiemu nastrojowi towarzysza. Jej centkowane klapki z jakiegoś powodu mówią mi, że jest nieokrzesana – nie puszczalska, ale wygląda mi na osobę, która lubi wyzwania. Zdołała mnie sobą zainteresować.

Zostawiam chłopaków przy stole i siadam na wysokim stołku w pobliżu stolika tej pary. Podsłuchuję ich rozmowę, która jest wymuszona i sporadyczna – zdaje się, że ich zdania składają się maksymalnie z dwóch, trzech słów.

– Głodny? – Nie podlizuje mu się, ale w kulturalny sposób próbuje złagodzić panującą między nimi niezręczność.

Na co on odpowiada zwykłym, nadętym:

– Nie.

– Kolejny drink? – Słyszę, że pyta o alkohol bardziej z potrzeby niż z chęci.

– Nie. – W ogóle nie obchodzi go, czy robi z siebie fiuta. Nienawidzę tego.

– Zagramy w bilard? – Dziewczyna ma zamiar się poddać, co słychać w słodkim, choć cholernie zirytowanym głosie.

– Nie – odpowiada gnojek.

Nadstawiam uszu, by usłyszeć coś więcej. Dziewczyno, proszę, powiedz coś więcej. Cokolwiek. Wydaje mi się, że ma brytyjski akcent, który dość mocno się odznacza, jednak nie jest to przesadny, nadęty, dworski język. Właśnie z intrygującej stała się dla mnie diabelnie seksowna.

– Idę do toalety – mówi ostatecznie. Wskazuje na drzwi znajdujące się po drugiej stronie baru.

Chłopak unosi powoli brwi, dając znać, że słyszał, po czym wraca do swojego standardowego skrzywienia.

Kiedy dziewczyna wstaje z miejsca i przemierza lokal, podążam za nią. Nie jest tego świadoma, ponieważ nie idę za jej plecami, ale jestem na tyle blisko, by przyjrzeć się jej sylwetce. Ma niecałe metr siedemdziesiąt, pofalowane włosy spływają jej na plecy, szeroka koszulka zasłania biodra, a nogi odziane są w rurki. Wygląda normalnie, a jednak cholernie uroczo.

Czekam na nią pod drzwiami damskiej łazienki, a kiedy wychodzi, zagradzam jej drogę.

Unosi głowę i przechyla ją nieznacznie na bok.

– Przepraszam, chcę przejść.

Jej akcent? Z tak małej odległości? Słowa wypowiedziane wprost do mnie? Umarłem.

Posyłam jej swój najłagodniejszy uśmiech, ponieważ nie chcę jej wystraszyć i wyjść na jakiegoś zboka.

– Naprawdę tak ci się spieszy, by wrócić do tego zombie?

Kręci stanowczo głową, jednak widzę, że próbuje zapanować nad uśmiechem.

– Nie, staram się stąd uciec, by ten palant tego nie zauważył. Wymknąć się tylnym wyjściem.

Śmieję się, ponieważ jej akcent jest miodem na moje serce, ale to jej postawa sprawia, że mam ochotę wyciągnąć ją na zewnątrz na deszcz i zatracić się w długiej rozmowie, by sprawdzić, na co ją stać.

– To twój chłopak?

Parska głośnym śmiechem.

– Nie. To randka w ciemno. Moja pierwsza i ostatnia randka w ciemno. Nigdy więcej. – Robi znak krzyża na piersi. – Przysięgam na Boga.

– Chodź ze mną na patio, postawię ci drinka. – Nie wiem, dlaczego, ale muszę poznać tę kobietę. Po prostu muszę. Puszczam do niej oko i dodaję: – Przyrzekam, że nie jestem takim palantem.

– Cóż, ale jesteś urodzonym czarusiem. Nie jesteś palantem, co? Nie wiem, czy mogę ci wierzyć. – Jej uśmiech przeczy jej słowom. Jak już mówiłem, potrafię rozszyfrowywać ludzi.

Kręcę głową i mogę się jedynie uśmiechać, gdy za mną idzie. Deszcz przestał padać, ale jest parno. Uwielbiam atmosferę po burzy, powietrze jest czyste, choć wilgotne, wypełnia płuca swym ciężarem, jakby wiedziało, że jest nam niezbędne do życia.

Zajmujemy jedyne dwa suche krzesła, stojące pod parasolem w rogu, chwilę później pojawia się przy nas barman. Jest tak samo nieskrępowany jak jego koleżanka i uważnie przygląda się mojej małej Brytyjce. Nie podoba mi się to.

– Kolejny gin z tonikiem, skarbie? – Co jest z pracownikami tego lokalu i ich skłonnością do nadawania innym ludziom pieszczotliwych przezwisk?

– Nie… – urywa i patrzy na mnie. – Zostajesz czy zaraz wyjdziesz z kumplami?

Zrobię wszystko, co tylko będzie chciała.

– Zostanę, jeśli dotrzymasz mi towarzystwa.

– Dobra. – Ponownie spogląda na barmana. – Proszę gin z tonikiem i plasterkiem ogórka.

Barman niechętnie spogląda na mnie, bo wolałby dalej gapić się na nią. Na sekundę mrużę oczy, by dać mu znać, że nie podoba mi się jego zachowanie i odpowiadam:

– Modelo i kieliszek Cuervo.

Po jego odejściu dziewczyna śmieje się szatańsko, co nie pasuje do jej słodkiej aparycji.

– Chłopak lubiący tequilę. Mogę mieć kłopoty.

Unoszę brwi.

– No co? Nie lubisz tequili?

– Nie, uwielbiam. Tylko wydaje mi się, że faceci pijacy tequilę, zawsze są nieco bardziej niegrzeczni.

Śmieję się, bo ona nie próbuje mnie uwieść, wyraża jedynie swoje przekonanie.

– Tak myślisz?

Przytakuje, rozsiada się na krześle i zakłada nogę na nogę. Kilkakrotnie kołysze stopą, ale to przejaw pewności siebie, a nie zdenerwowania.

– Tak, takie są fakty.

Jej postawa mówi, że nigdzie się nie wybiera, ale też nie flirtuje, więc pytam:

– Wyglądam, jakbym był niegrzeczny?

Przechyla głowę na bok i zaciska pełne usta.

– Mmm… Chciałabym powiedzieć, że trochę tak, ale to pewnie przez tatuaże. Jesteś na tyle niegrzeczny, by być rozrywkowy, ale nie jesteś na tyle niegrzeczny, by być przestępcą.

Ponownie się uśmiecham.

– Trafna ocena. Definitywnie jestem rozrywkowy. Jak ci na imię?

– Gemma. Kiedy się urodziłam, dziadek spojrzał na mnie i powiedział: „Ależ klejnocik”, więc dostałam imię oznaczające właśnie klejnot.

– Myślę, że miał rację. Podoba mi się. – Do tej pory wszystko mi się w niej podoba, a imię jej pasuje.

– A ciebie jak zwą?

– Pytasz o moje imię?

Przytakuje z uśmiechem, wiedząc, że się z nią droczę.

– Noo.

– Franco.

– Wiąże się z tym jakaś historia?

– Nie. Podejrzewam, że tacie podobało się po prostu to imię. Mam brata i trzy siostry. Rodzice nadawali nam imiona na zmianę. Ja trafiłem na kolej taty, a jemu podobało się imię Franco i tyle. Z chęcią posłucham historii kryjącej się za randką w ciemno z palantem.

Spogląda przez ramię w stronę okna. Zombiak już dawno sobie poszedł. Wzdycha z ulgą i mówi:

– To brat przyjaciela… a może kuzyn… Nie pamiętam. W każdym razie nasz wspólny przyjaciel, a używam teraz tego słowa w luźnym znaczeniu, umówił nas na randkę w ciemno. Ściągnął nas tutaj pod fałszywym pretekstem, przedstawił nas sobie, po czym porzucił najbardziej niedopasowaną w historii parę na pastwę losu. Porażka była natychmiastowa. Koleś zamówił dla mnie czerwone wino i chcąc mi zaimponować, popisywał się wiedzą na temat Kanye’a Westa. Nie lubię gościa. Potem było już z górki, gdy wkurzył się, że nie podzielam jego gustu, jeśli chodzi o alkohol i muzykę. Było to dobitne przypomnienie, dlaczego nie chodzę na randki. Chyba już teraz chciałabym wyrzucić go z mojej pamięci. Jestem pewna, że robi to samo.

Ruchem głowy wskazuję napis na jej koszulce.

– Taką muzykę lubisz?

Jej spojrzenie się rozpala.

– Uwielbiam.

Nie jestem pewien, czy powinienem się przyznać, że gram w zespole. Muszę ją najpierw wyczuć.

– Kto ci się najbardziej podoba?

Wskazuje na swoją koszulkę.

– Czy to nie oczywiste? – Uśmiecha się, więc wiem, że nie powiedziała tego złośliwie, wskazując na ewidentny dowód. – Josh Franceschi zostanie kiedyś moim mężem, choć jeszcze o tym nie wie. Na mojej liście ulubieńców są też: Catfish and the Bottlemen, Walking on Cars i Nothing But Thieves.

Przytakuję.

– Zatem, generalnie kręci cię angielska muzyka?

Rumieni się.

– Brytyjska. Tak, moje serce ją kocha i nic nie mogę na to poradzić. Mam to we krwi. – Wskazuje na moją koszulkę. – Ale Twin Atlantic też są wspaniali. Akcent McTrusty’ego… – Wachluje się dłonią, by zobrazować, jak jej przez niego gorąco. – Jezu, ten człowiek sprawia, że wszystko, co wychodzi z jego ust, jest seksowne.

– Ale przecież brzmi jak ty. Nie sądziłem, że Brytyjczycy w ogóle zauważają brytyjski akcent.

Gemma upija łyk ginu przyniesionego przez nazbyt uprzejmego barmana, patrząc w przestrzeń rozmarzonym wzrokiem, jakby samo mówienie o nim sprawiało jej ogromną przyjemność.

– Akcent Sama McTrusty’ego nie jest podobny do mojego. On jest Szkotem. To zupełnie co innego. Kiedy śpiewa „generator”, brzmi to jak sam seks, ale kiedy ja to mówię, brzmi to jak… „generator”. Nie ma w tym nic wyjątkowego.

– Och, ależ jest. – Puszczam do niej oko, bo to cholerna prawda. – Od jak dawna jesteś w Stanach?

– Jakiś rok. Moje pozwolenie na pracę niemal dobiegło końca, więc w przyszłym tygodniu wracam do domu.

– A gdzie on jest? – Ciężko mi o to pytać, bo choć jej nie znam, nie chcę, by wyjeżdżała.

– W niewielkim miasteczku na północy Anglii, pomiędzy Manchesterem a Liverpoolem. – W jej oczach dostrzegam miłość i dumę, gdy to mówi. Upija kolejny łyk drinka, a ja nie potrafię oderwać oczu od jej ust. – A ty jesteś stąd? Z Los Angeles?

Kręcę głową.

– Boże, nie. Pochodzę z San Diego.

– Ach, San Diego, wiele o nim słyszałam, ale nigdy tam nie byłam. Właściwie nie wyjeżdżałam poza Los Angeles.

– Przykro mi – mówię z uśmiechem, by wiedziała, że żartuję. Tak jakby.

Również się uśmiecha i patrzy na mnie przepraszająco.

– Tak, też nie jestem fanką L.A. Tęsknię za swoją małą mieściną. Tutaj panuje chaos. – Kiwa do mnie głową. – W takim razie co tu robisz?

Podejmuję decyzję, by wyznać prawdę.

– Gram w zespole. Przyjechaliśmy popracować tu przez kilka tygodni.

Mruży oczy, jakby nie była pewna, czy może mi wierzyć.

– Zgrywasz się?

Śmieję się z powodu jej podejrzliwości.

– Nie, mówię poważnie. Gram w zespole.

Patrzy na mnie cwaniacko i nie mam pojęcia, co to oznacza. Czy jest pod wrażeniem, czy też wciąż uważa, że kłamię i zaraz mnie na tym przyłapie.

– Pracujecie? To znaczy dajecie koncerty?

Kręcę głową.

– Nie, nagrywamy płytę.

Na jej twarzy pojawia się niewinny uśmiech. Jednak jest pod wrażeniem. Wierzy mi.

– Jak się nazywacie?

Z pewnego powodu wstrzymuję oddech. Mam nadzieję, że nigdy o nas nie słyszała, bo nie znoszę groupies.

– Rook.

Wzrusza jednym ramieniem, jednocześnie na jej twarzy pojawia się zakłopotanie, nim otwiera usta i mówi:

– Przykro mi, ale nie znam was. Na czym grasz? Na jakim instrumencie?

Nie jestem obrażony. W ogóle.

– W porządku, nie jesteśmy Brytyjczykami. Nie spodziewałbym się nawet, że o nas słyszałaś. – Rumieni się, a jej uśmiech staje się łagodniejszy, ciągnę więc: – I gram na perkusji.

Ponownie szatańsko się śmieje.

– Miałam więc rację co do ciebie. Jesteś trochę niegrzeczny.

Unoszę brwi, ale nie jest to ani potwierdzenie, ani zaprzeczenie.

Spogląda na zegarek.

– O kurde bele! – Wstaje speszona i odsuwa krzesło.

– Co się stało?

Ocierając nieistniejący pot z czoła, mówi:

– Opiekuję się psem osoby, u której mieszkam, a teraz jej nie ma, bo wyjechała na pogrzeb. Psiak jest chory, pół godziny temu miałam mu podać lekarstwo.

Naprawdę jest zdenerwowana, co mnie zasmuca, ponieważ jest, no wiecie, zdenerwowana, ale jestem jednocześnie zadowolony, ponieważ widzę, że mówi prawdę i nie używa wymówki, żeby mnie spławić.

– Słuchaj, wiem, że się nie umawiasz, bo cię to nie kręci, szczególnie po randce z tamtym palantem, do tego i tak geografia niedługo nas pokona, ale czy mogę do ciebie zadzwonić? Może się jeszcze spotkamy? Niezobowiązująco. Możemy się zabawić, gdy oboje jesteśmy jeszcze w tym mieście.

Zdenerwowanie ustępuje, jej oczy się rozjaśniają.

– Chciałabym.

Podaję jej komórkę, a ona szybko wpisuje swój numer. Wysyłam jej SMS-a o treści „Hej”. Uśmiecha się, gdy telefon odzywa się w jej kieszeni.

– Mogę odprowadzić cię do samochodu?

– Nie, nie mam samochodu. Przyszłam na piechotę. Mieszkam za rogiem.

Kręcę głową i krzywię się w duchu, że ujawniła nieznajomemu taką informację.

– Nie powinnaś mówić kolesiowi, którego właśnie poznałaś, gdzie mieszkasz. Mógłbym być seryjnym mordercą.

Posyła mi uśmiech, z którego aż bije pewność siebie.

– Ale nie jesteś, niegrzeczny chłopcze. Myślałam, że już to ustaliliśmy.

Odpowiadam uśmiechem.

– Mogę cię zatem odprowadzić do mieszkania, skoro i tak już wiem, gdzie ono jest?

– Tak, chyba tak. Zazwyczaj nie chodzę sama po nocy.

Kiedy przechodzimy przez lokal, Robbie i Jamie nadal grają w bilard, na pierwszy rzut oka ogrywają dwóch starszych facetów. Informuję ich, że wrócę za kwadrans, przy czym oboje klepią mnie po plecach, kibicując. Dzięki Bogu nic nie mówią.

Idziemy szybkim tempem. Gemma martwi się o psa. Gdy stajemy pod jej drzwiami, zapamiętuję numer budynku. To 215. Wskazuję na drugą stronę parkingu.

– Mieszkam w sto siedemdziesiąt jeden.

Kiwa głową i powtarza:

– Sto siedemdziesiąt jeden, zapamiętałam.

To trochę nietypowe, bo mam wielką ochotę ją pocałować, a nawet zapuścić się nieco dalej, ale jestem zdenerwowany. A nigdy nie denerwuję się przy kobietach. Wiem, jak sobie radzić.

Mierzy mnie wzrokiem z góry na dół.

– Słuchaj, Franco, zazwyczaj się tak nie wypuszczam, więc nie pomyśl o mnie źle, ale muszę dać psu lekarstwo. Masz śliczne usta, a minęło sporo czasu, odkąd ktoś mnie porządnie całował… – urywa zawstydzona, co stara się ukryć za krzywym uśmieszkiem. W końcu zbiera się na odwagę i kontynuuje: – Zamierzasz mnie pocałować, czy mam wejść?

Odchylam głowę do tyłu, jednocześnie parskając śmiechem, następnie obejmuję jej twarz i patrzę głęboko w oczy.

– Jesteś cholerne idealna, wiesz o tym?

Stara się przytaknąć, choć ją trzymam i puszcza do mnie oko.

– Chyba muszę się z tobą zgodzić.

Całuję ją, a jej usta wywierają na mnie taki sam efekt, co jej akcent. Zatracam się. Nie jest nieśmiała, kładzie ręce na moich biodrach, a gdy pocałunek się pogłębia, przesuwa ręce i obejmuje mnie mocniej.

Muszę pamiętać, że to tylko pocałunek i nie wydarzy się nic więcej. Jednak z drugiej strony mój fiut, który dawno nie przeżył przygody, pragnie akcji. Błaga mnie o nią. Spacer powrotny do baru z pewnością będzie niekomfortowy.

Właśnie postanowiłem, że chciałbym tak żyć, na zawsze zostać przyklejony do jej ust, ponieważ podnieca mnie nie tylko jej język, ale dźwięki wydostające się z jej gardła również doprowadzają mnie do szaleństwa. To nie jęk, nie sapanie, nie piski… To wyraz rozkoszy. Jedynie w ten sposób potrafię to opisać. Całkowicie się we mnie zatraciła. Oboje to czujemy, a Gemma nie wstydzi się przyznać, jak bardzo jej się to podoba. A kiedy czuję, że się przy mnie porusza, wiem, że muszę dać jej pójść do tego cholernego psa, inaczej dojdzie do jakże żenującego, choć satysfakcjonującego pettingu pod jej drzwiami.

Niechętnie kończę pocałunek i patrzę jej w oczy.

Również przygląda mi się śmiało i zwilża usta językiem.

– Tak. Chyba jednak zamierzasz mnie pocałować.

Mam wielką ochotę to powtórzyć. Moje palce wciąż znajdują się w jej włosach, więc łatwo byłoby pochylić głowę, jednak zamiast tego mówię:

– Lepiej idź już do psa.

Kiwa powoli głową, niechętnie się ze mną zgadzając.

– Pieprzony pies.

Całuję ją w czubek nosa i dopiero wtedy ją puszczam.

– Jutro do ciebie zadzwonię.

– Lepiej żebyś to zrobił. I miałam rację – mówi, przekręcając klucz w zamku.

– W czym? – Nie mogę się doczekać tego, co powie.

– Zdecydowanie jesteś rozrywkowo niegrzeczny. – Puszcza do mnie oko i otwiera drzwi. – Dobranoc, Franco.

– Dobranoc, Gem.

Macha mi i znika w mieszkaniu.

Cholera jasna.

Tylko to mam w głowie.

Cholera jasna.

Czuję, jakbym stracił nad sobą panowanie.

Ale w dobrym sensie.

Muszę zamknąć na chwilę oczy, by się pozbierać i odzyskać zdrowe zmysły, ponieważ rozłożyła mnie na czynniki pierwsze. Jeszcze kilka godzin temu nie myślałem o zbyt wielu rzeczach, starając się wyluzować i dobrze bawić z chłopakami, jednak pojawiła się Gemma i wszystko się rozpadło, jakby wybuchł granat. Poczułem ją całym sobą. Jakby sama jej obecność była podpałką stosu, a ja stałbym pośrodku tego ogniska, które szybko i dokładnie pochłaniałoby mnie.

W tej chwili nie potrafię myśleć o niczym poza nią.

Sprawia, że jestem szczęśliwy.

I napalony.

A także wznieca we mnie wiele innych uczuć.

Nie potrafię zgasić uśmiechu, który mam na twarzy. Zazwyczaj szczerzę zęby, ale to? To uśmiech, który nie zniknie nawet po kilku godzinach. Już bolą mnie policzki. I podoba mi się to.

Kiedy wracam do baru, Jamie i Robbie nabijają się ze mnie, ale nie reaguję. Nie daję im nic prócz szerokiego uśmiechu, którego powodem jest Gemma, więc chłopaki wyśmiewają mnie. A ja mam to gdzieś.

Zamawiamy następną kolejkę. Albo trzy.

Jamie i Robbie grają kolejną rundę bilarda. Albo trzy.

Jest późno albo raczej wcześnie rano, gdy wracamy do mieszkania. Jestem upojony alkoholem i zrelaksowany. Moje kończyny są rozluźnione i działają według własnego uznania, jakbym już zasypiał, jednak organy w moim wnętrzu wciąż wibrują dzisiejszym podnieceniem.

Chłopaki nieustannie się ze mnie nabijają, gdy otwieramy drzwi, więc śmiejemy się, wchodząc do środka. Przez chwilę myślę, że powinienem ich uciszyć, ponieważ wszyscy jesteśmy pijani i zachowujemy się dość głośno, a Gus zapewne śpi, ale w tym samym momencie chłopak wychodzi z kuchni. Ma na sobie jedynie bokserki i trzyma szklankę z mlekiem. Łobuzerski uśmieszek goszczący na jego twarzy podpowiada mi, że coś knuje. Albo coś zepsuł. Wyraźnie widać, że również miał wieczór pełen wrażeń.

– Powinieneś iść dziś z nami, patafianie. Poznałem dzikiego rudzielca z Anglii Północnej o imieniu Gemma. Ma pociąg do lamparcich cętek, zespołu You Me At Six i ginu. Jest idealna. Mam jej numer. Dobrze się z nią bawiłem. – Podpuszczam go. Wiem, że jeśli się podzielę, on również to zrobi, a cholernie chcę się dowiedzieć, co oznacza ten pełen zadowolenia uśmiech. Lubię widzieć przyjaciela tak szczęśliwego. W tej samej chwili wyczuwam niebiańską woń i już wiem, kto jest autorem jego uśmiechu i o co chodzi. Burczy mi w brzuchu, ponieważ domyślam się, że gdzieś tu są ciastka. I wiem, kto je upiekł. Co oznacza, że to najpyszniejsze ciastka w promieniu ośmiuset kilometrów, bo ta dziewczyna naprawdę potrafi piec. Muszę mieć te ciastka. – Była tu Scout? Gdzie ciastka?

Jamie wyrywa mnie z transu, mówiąc:

– Jasna dupa, co stało się ze stolikiem? I ze ścianą?

Spoglądam na niewielki stolik przy drzwiach i dziurawą ścianę. Żeby narobić takich szkód, trzeba było mocno uderzyć stolikiem, który również nie wygląda jak wcześniej.

Gus unosi brwi, bezapelacyjnie przyznając się do winy. Gość nie potrafi niczego ukryć, co w nim uwielbiam. Jest prawdziwy i nie ściemnia. Myśli ukazują się mu na twarzy, ponieważ ich nie filtruje. Nie nosi maski.

– Pewna skautka wpadła dziś z ciasteczkami.

To wyjaśnia uszkodzenia w mieszkaniu. Dziura wybita w ścianie stołem nabiera sensu, Scout zapewne nie weszła nawet do środka, gdy się na nią rzucił. Fajnie mu. Im. Jednak i tak się nabijam, ponieważ taka jest rola najlepszego przyjaciela:

– To wyjaśnia zniszczenia.

Unosi szklankę mleka w toaście i wzrusza ramionami, jak tylko on potrafi i mówi niefrasobliwie:

– Powiedzmy, że to były naprawdę dobre ciastka. Wyśmienite. Prawdopodobnie najlepsze, jakie w życiu jadłem. – Odchodzi zwycięsko w kierunku sypialni.

Cholera jasna.

Znów myślę o Gemmie.

I o tym, że oddałbym wiele… wszystko… by posmakować jej ciasteczek.

 

19 STYCZNIA, PIĄTEK

 

 

 

 

Cały dzień spędziliśmy w studiu. I cały dzień robiłem to, co kocham, byłem skupiony na muzyce. Jednak w chwili, w której usiedliśmy w furgonetce, by wrócić do mieszkania, pomyślałem o Gemmie. I o tym, że jako pierwsza kobieta od bardzo długiego czasu wywarła na mnie takie wrażenie.

Zdaję sobie sprawę, że będzie tutaj zaledwie przez kilka dni, ale nie potrafię przestać o niej myśleć. I nie wydaje mi się, bym tylko ja coś wczoraj poczuł, bo nasz pocałunek był prawdziwy. Był tak namiętny, że nie mógł być udawany. Ona również na mnie leci.

Pieprzyć to.

Napiszę do niej w drodze do mieszkania.

***

Wysyłam SMS-a ze stojącej na parkingu furgonetki: OBIAD DZISIAJ?

Najwyraźniej mam obsesję na punkcie tej kobiety i nie potrafię poczekać dwóch minut, by wejść do środka.

Trzymając komórkę, gapię się na ekran jak jakiś lowelas z babskiego filmu, czekający na natychmiastową odpowiedź.

– Uspokój się, gościu – mówię głośno sam do siebie. Przypominam samemu sobie, żeby nie zachowywać się jak jakiś zakochany kundel.

Telefon odzywa się, zanim przechodzę przez próg, więc zamykam drzwi i wracam na parking. Zamykam oczy i biorę głęboki wdech, ponieważ serce prawie wyskakuje mi z piersi. To pospieszne tempo przypominające mi, że żyję i, co ważniejsze, uświadamiające, że drugi człowiek może być przyczyną tak wielkiego pożądania, sprawia, że mięsień ten obija mi się o żebra. Powinno mnie to przerażać, jednak tak się nie dzieje.

Gemma: JADŁAM JUŻ, ALE COŚ ZOSTAŁO, WIĘC MOŻESZ WPAŚĆ.

Nogi niosą mnie do jej mieszkania, jeszcze zanim kończę czytać wiadomość. Unoszę rękę, by zapukać, chociaż od jej drzwi nadal dzielą mnie trzy kroki.

Dwa kroki, a drzwi się otwierają.

Najwyraźniej oboje nie możemy się doczekać.

Na progu staje Gemma. Ma na sobie spodenki w lamparcie cętki i czarny top z brytyjską flagą z przodu. Wszystko to wzmacnia wrażenie subtelnego wyrafinowania. To właśnie ono wyróżnia interesującą osobę w tłumie. I nie w egzaltowany, wyniosły sposób, ale przemawiając elegancją, niepowtarzalnością i klasą. Klasa oznacza sposób bycia kobiety. A Gemma ma wielką klasę, nawet w cętkowanych spodenkach i zwykłym topie.

– Hejo. – Promienieje. Jej uśmiech pochodzi z głęboko zakorzenionego szczęścia.

– Hej, Gem. – Również się uśmiecham, a moje serce ponownie galopuje, napędzane jej radością. Szczęście drugiej osoby zawsze do mnie przemawia. Podświadomie otwieram na nie swoją duszę. Karmię się nim. Ale to nie jest skomplikowany proces. Tak się po prostu dzieje. Kiedy byłem mały, obserwowałem mieszkającą z nami babcię, walczącą z chorobą Alzheimera, która odbierała jej nie tylko wspomnienia, ale też możliwość normalnego funkcjonowania. Nigdy jednak nie odebrała jej szczęścia i dobrego serca. Pamiętam, że jako jedenastolatek podziwiałem ją, ponieważ walczyła o to ze wszystkich sił. Kate, gdy zachorowała, umocniła mnie tylko w tym poglądzie. Do samego końca była pogodna i optymistyczna.

Gemma odsuwa się, by mnie wpuścić. Kiedy zamyka drzwi, zatracam się w aromacie czegoś bogatego, mięsnego i… wybitnego… jakby sam ten zapach miał zaspokoić mój głód.

– Co tak pięknie pachnie?

Jej uśmiech nieco blednie, ale nie umniejsza to bijącego od niej szczęścia. Przekształca jedynie wyraz jej twarz w coś opartego na dumie.

– Potrawka.

– Słucham? Poproszę po amerykańsku. – Nie panuję nad uśmiechem, drocząc się z nią.

Odwraca się, ale nim mam szansę dostrzec jej niegodziwy uśmiech, wraca do kuchni.

– Nasz język był pierwszy.

– Masz rację. Twój akcent również brzmi lepiej.

Chwyta w palce materiał spodenek i dyga, po czym przechodzi przez drzwi do kuchni.

– Dobrze. – Podchodzi do szafki, z której wyciąga miseczkę i szklankę. Zdejmuje pokrywkę z garnka, a w powietrzu rozchodzi się wyśmienita woń, dzięki której już czuję smak jedzenia.

Wskazuje niewielki stolik w kącie, więc siadam posłusznie, jakbym umierał z głodu, choć tak właśnie jest.

– Z czego składa się potrawka? – pytam, gdy stawia przede mną miseczkę.

– Z mięsa, ziemniaków, marchewki, cebuli.

Z zapałem chwytam za łyżkę i wzruszam ramionami.

– To gulasz.

Uśmiecha się.

– Nazywaj to jak tam sobie chcesz. Dla mnie to wciąż potrawka.

Kosztuję dania i to najlepszy gulasz, jaki w życiu jadłem. Jest o wiele lepszy niż normalny, więc zgadzam się, że zasługuje na specjalną nazwę.

– Smaczne.

– Oczywiście, że tak. Według przepisu mojej mamy. Chcesz do picia wodę czy mleko?

– Piwo? – pytam z nadzieją.

– W lodówce jest piwo, ale nie moje – odpowiada przepraszająco.

– Może współlokatorka się nie pogniewa?

– Współlokator – poprawia. – I niestety, bardzo by się pogniewał.

– Mieszkasz z chłopakiem? – Nie wiem, dlaczego tak mnie to dziwi.

– Co prawda nie widziałam jego klejnotów, ale tak, wnioskując po jego gęstej brodzie i głębokim głosie, powiedziałabym, że zdecydowanie jest facetem.

– Jak się poznaliście? W jaki sposób zostaliście współlokatorami? – pytam, zaciekawiony.

– Odpowiedziałam na jego ogłoszenie. – Kiedy otwieram usta, by jej przerwać i prawię pluję przy tym gulaszem, posyła mi wymowne spojrzenie, żebym sobie darował. – Wiem, że to głupie i naiwne, przez rok słyszałam to już milion razy od miliona różnych ludzi, jednak zdradzę ci pewien sekret. – Patrzy na mnie szeroko otwartymi oczami. – Jestem dość ufna.

– To żaden sekret. Prawdopodobnie działa to na twoją niekorzyść. Mieszkasz z nieznajomym w obcym kraju, w dodatku pozwoliłaś mi się wczoraj odprowadzić do mieszkania, a znaliśmy się zaledwie od godziny.

Uśmiecha się, a wyraz jej twarzy mówi, że jestem w błędzie.

– Mam dobry instynkt. Nie stanowisz zagrożenia. I jesteś słodki. Przyjemny dla oka.

W tej właśnie chwili do kuchni wchodzi chłopak. Nie ma brody. Jest młody. Za młody, by mógł być czyimś współlokatorem.

– Hejo, Brandon – wita się Gemma.

W odpowiedzi chłopak kiwa jej głową, z rezerwą, z jaką może zachowywać się jedynie zbuntowany dwunastolatek.

– Chcesz potrawki?

Kręci głową. Ten gest jest niemal obraźliwy. Chłopak podchodzi do lodówki, z której wyciąga napój Gatorade. Wychodzi, nie wypowiadając ani jednego słowa.

– Przyjemniaczek – rzucam z sarkazmem. Zbywanie jej milczeniem, gdy próbowała być miła, było chamskie.

– To syn mojego współlokatora. Nie mówi.

Unoszę brwi.

– Zauważyłem.

Kręci głową, jakbym nie zrozumiał.

– Nie, nie może mówić. Ma uszkodzone struny głosowe. Naprawdę jest niemową.

– Och. – Czuję się podle.

– Mleko czy woda? – ponawia pytanie, wracając do wcześniejszego tematu. Ton jej głosu jest lekki i pobrzmiewa w nim szczęście.

A może nigdy się nie zmienił i to tylko moje wyrzuty sumienia. Śmieję się, ponieważ brzmi jak matka pytająca dziecko.

– Poproszę mleko.

Do czasu, gdy nalewa mi szklankę, jestem w połowie miseczki gulaszu i mam nadzieję, że zaproponuje mi dokładkę. Nie miałem w ustach domowego posiłku od noworocznego obiadu, który jadłem u rodziców.

– Masz słomki? – pytam z pełnymi ustami.

– Słomki?

Wzruszam ramionami.

– To fetysz gwiazdy rocka. Nie zrozumiesz. Słomki rządzą.

Niespodziewanie również wzrusza ramionami.

– Nie mam, ale są super. Ale czemu wszyscy Amerykanie ich nie używają? W Anglii to normalne.

Chwytam się za serce.

– Wiedziałem, że nie bez powodu kocham Brytyjczyków.

– Zamknij się, niegrzeczny amerykański chłoptasiu.

Zamykam się więc, ponieważ tak ładnie poprosiła. Pochłaniam drugą miseczkę lepszej niż gulasz potrawki, jakbym naprawdę umierał z głodu.

Przenosimy się na kanapę i oglądamy film.

Kiedy tylko Gemma zajmuje miejsce obok mnie, przytłacza mnie jej zapach i obecność, więc się w niej zatracam.

Słucham, gdy mówi, ona robi to samo, gdy mówię ja. W międzyczasie oglądamy film.

Ale oboje zdajemy sobie sprawę, że nie chcemy mówić. Ani słuchać. Ani oglądać telewizji.

Oboje chcemy się dotykać.

Smakować.

Atmosfera między nami aż trzeszczy od napięcia.

– Mogę skorzystać z łazienki? – pytam, ponieważ sytuacja w moich spodenkach jest wręcz krytyczna.

– Jasne. Korytarzem i na lewo. – Wskazuje kierunek, patrząc mi w oczy, ale odwraca spojrzenie. Gest ten jest porównywalny do poprawienia spodni w kroku. Gemma również próbuje poradzić sobie z napięciem.

Kiedy wracam na kanapę, dziewczyna siedzi w tym samym miejscu, jednak przyciska do piersi poduszkę. Chciałbym być tą poduszką.

Jakby potrafiła czytać mi w myślach, mówi:

– Chcesz iść do mojej sypialni, dokończyć oglądanie na moim telewizorze? – Nie odwraca spojrzenia, ale ruchem głowy wskazuje na stojący w kącie odbiornik. W jej oczach dostrzegam tę samą radość i pewność siebie, ale ton jej głosu do tego nie pasuje. Mówi ciszej niż wcześniej. Nie tak dominująco, ale z nadzieją.

Chciałbym wykrzyknąć „tak” już w chwili, w której słyszę „sypialnia”, ale postanawiam chwilę poczekać z odpowiedzią, by nie wyjść na desperata. Chociaż umieram, by się tam znaleźć.

Dalsze wydarzenia przebiegają płynnie. Gemma jedną ręką podnosi leżącego na kanapie pilota, drugą chwyta moją dłoń. Wyłącza telewizor, prowadząc mnie w kierunku korytarza i rzuca pilota na stolik. W okamgnieniu zamyka za nami drzwi swojego pokoju. Dzieje się to tak szybko, jakby ktoś oglądał tę scenę na przyspieszonym podglądzie. W jednej chwili siedzieliśmy na kanapie w salonie, wbijając w siebie spojrzenia, by w następnej stanąć w jej sypialni, napadając na siebie rękami.

Moja prawa dłoń znajduje się na jej obojczyku, palce wślizgują się pod ramiączko topu. Ćwiczę swoją powściągliwość, dotykając jej miękkiej skóry. Lewą dłoń kładę nisko na jej biodrze. Tak nisko, że moje palce spoczywają na górnej części jej pośladka.

Jej prawa dłoń leży na mojej piersi. Moje serce dudni pod jej palcami. Lewa spoczywa na moim karku, przyprawiając mnie o gęsią skórkę.

Cholera.

Gemma sprawia, że mam ochotę złamać wszelakie granice przyzwoitości.

I zdaję sobie sprawę z tego, że z wielką chęcią by mi na to pozwoliła. To pewne, że nie jestem jedyną osobą w tym pokoju ze sprośnymi myślami.

Powoli zbliżamy do siebie usta. To kontrolowany ruch. Nie następuje przyspieszenie. Wpatrujemy się sobie w oczy. Nasze wargi znajdują się tak blisko, że niemal się stykają. Kuszą się nawzajem. Ale się odsuwamy. Gemma unosi wyzywająco brew, akceptując wymowną ciszę między nami. Nie całujemy się. Przynajmniej nie w tej chwili. Ponieważ samo dotykanie się jest cholernie dobre.

Zwalnia uchwyt na moim karku, przesuwając palcami po kołnierzyku koszulki. Nie odrywam od niej wzroku, ale skupiam się jedynie na odpowiedzi nerwów pod moją skórą na jej dotyk. Kiedy przesuwa palce wyżej, na moją grdykę, przełykam ślinę, dzięki czemu jabłko Adama porusza się, zwiększając doznanie. Zwiększa też intymność tego gestu, przez co oddech więźnie jej w piersi, jednak palce kontynuują wędrówkę. Okrążają mój podbródek z niewielkim zarostem i zatrzymują się na wargach. Lekki dotyk sprawia, że je rozchylam, ponieważ oddychanie przez nos nie dostarcza do mojego mózgu wystarczającej ilości tlenu. Biorę głęboki oddech, by się uspokoić. Aby odzyskać kontrolę. Aby przypomnieć sobie, że to się dzieje naprawdę. Czuję, jak opuszką palca dotyka moich dolnych zębów, więc mój język włącza się do zabawy, dotykając przybysza.

Dziewczyna wytrzeszcza nieznacznie oczy, więc postanawiam, że nadeszła moja kolej. Chwytam ją za nadgarstek i ssę jej palec, powoli wyciągając go sobie z ust. Patrząc jej w oczy, liczę w duchu do dziesięciu, ponieważ to ociąganie się jest grą wstępną, jakiej jeszcze nie znałem. Spojrzenie i brak pośpiechu mówią o wszystkim, co chciałbym z nią robić. A ona robi to samo. I jest to cholernie podniecające. Wyczuwam pomiędzy nami wibracje. W pokoju nie ma wystarczającej ilości tlenu. Nasze piersi unoszą się z wysiłkiem. A ten wysiłek wygląda u niej fenomenalnie. Jej jędrne piersi okryte topem są wyraźnie widoczne, jakby jej sutki były ledwie zakryte. Jej dekolt błaga, by się nim zająć. I, Jezu, potrafię wymyślić przynajmniej pięć sposobów, jak go pieścić. Gemma zwilża wargi językiem, co jest nieświadomym ruchem napędzanym przez żądzę, który jednocześnie skłania mnie do działania.

Wciąż trzymając ją za nadgarstek, odsuwam ją od siebie i obracam, po czym puszczam jej rękę. Przeczesuję palcami jej długie, gęste, jedwabne włosy, nim zawijam je wokół dłoni i unoszę tę seksowną masę fal i loków, by odsłonić jej szyję. Szyję, która błaga o skosztowanie. Jedną ręką przytrzymuję jej włosy na czubku głowy, drugą naprowadzając jej dłoń, by sama je przytrzymała, żebym mógł swobodnie wędrować po jej ciele obiema rękami. Cholera, jest maleńka, ale gdy stoi tyłem do mnie, taka ufna, przytrzymując włosy, wygląda, jakby składała mi ofiarę. Piękną, fantastyczną ofiarę.

Nie dotykam jej.

Jeszcze.

Ale ma się to wkrótce zmienić.

Pochylam głowę i tuż przy jej szyi szepczę jej imię.

– Gemma. – Dla lepszego efektu przeciągam to słowo.

I to działa. Dziewczyna drży. Trzęsie się. Sunę palcami po jej wolnej ręce, zaczynając od ramienia. Tempo jest powolną torturą, a kiedy docieram do wierzchu jej dłoni, splatam z nią palce. W odpowiedzi mocno mnie ściska, co mówi o jej podnieceniu. Jest maksymalne.

Ponieważ nie mogę dłużej wytrzymać, zbliżam się do niej. Mój wzwód chciwie przyciska się do jej pleców. Dziewczyna natychmiast się we mnie wtula.

Cholera, ależ to dobre.

Unoszę nasze złączone dłonie do jej dekoltu, gdzie puszczam jej rękę, ale naśladuje moje ruchy, więc nasze palce nadal się stykają, pomieszane naprzemiennie. W tej samej chwili kładę dłoń na jej skórze. Powoli, bardzo powoli przesuwam ją w bok, aż nasze palce wsuwają się pod ramiączka jej topu i biustonosza.

Jesteśmy gotowi nawiązać połączenie. Gemma też tego chce, pozwala mi prowadzić i się nie opiera. Jej pierś unosi się w szybkich, niecierpliwych oddechach. Moje dłonie są większe i choć to jej ręka spoczywa bezpośrednio na skórze, moje palce docierają do sutka jako pierwsze.

Z jej ust umyka powietrze wraz z cichym:

– Tak.

Sutek jest twardy. A kiedy skóra przestaje mnie mrowić, wiem, że teraz jej kolej. W tej chwili to ona je czuje. Teraz to jej przyjemność. Przerywam, gdy mam pewność, że skumulowała się w jej wnętrzu, po czym naciskam nieco mocniej, przesuwając jej dłonią o centymetr w jedną i w drugą stronę, aż zaciska przy mnie pośladki i wiem, że wszystko jest tak, jak być powinno.

Jeszcze przez moment poruszam na sutku jej własną dłonią, ale jestem zbyt spragniony, więc odsuwam ją i czuję ten twardy, napięty pąk pod środkowym palcem. Sunę po nim całą jego długością, tam i z powrotem, aż słyszę jej szept:

– Franco.

Zawsze miałem obojętny stosunek do własnego imienia. Ale to właśnie się zmieniło. Nie może być tak samo, gdy wypowiada je w ten sposób.

Pieszczę ją za pomocą naszych kciuków i palców wskazujących. Współpracuje ze mną, obracając lekko, szczypiąc i trąc.

I choć ona całkowicie zatraciła się w naszej wzajemnej przyjemności, ja pamiętam, że jej szyja, której wcześniej poświęciłem tyle uwagi, pozostaje odsłonięta. Czeka. Tak jak i górna część pleców, obnażona przez top. Podczas gdy moje palce zajęte są z przodu, dotykam językiem jej kręgosłupa, tuż nad materiałem koszulki. Wyznaczam ścieżkę do jej włosów. Przystaję kilkakrotnie, by dodać usta, ponieważ cholernie dobrze smakuje. Na jej szyi przyspieszam, bo samo lizanie i smakowanie już mi nie wystarcza. Ssę. Ucztuję. Robię to wystarczająco mocno, by zostawić malinkę.

Wzdycha z aprobatą.

Obejmuję ją wolną ręką i rozpinam guzik i zamek jej spodenek.

Wtedy zaczyna jęczeć. I to nie jest przeciętny jęk. To głęboka wdzięczność za przyjemność, jakiej doświadcza wraz z błaganiem o więcej. Jeszcze więcej.

To prośba, na którą muszę odpowiedzieć.

Kiedy kontynuujemy pieszczoty na górze, ryzykuję dodanie tych na dole.

Ma mocno wycięte majteczki. Moje palce z łatwością się pod nie wślizgują. Jest to chwila, w której powolne tempo i kontrola muszą się skończyć.

Gemma staje szerzej. To kolejna prośba.

I jest wilgotna. Cholernie mokra od mojego dotyku. Przesuwam po niej palcami, okrążając dwukrotnie jej wejście, zanim wsuwam je do środka. Wkładam, wyciągam i pieszczę.

– Tak, cholera. – To nie jest już szept. To rozkaz.

Te dwa krótkie słowa sprawiają, że otwieram oczy, by spojrzeć na kobietę, która całkowicie mnie oczarowała.

Wyciąga dłoń spod mojej, która spoczywa na jej biuście, pozostawiając mnie, bym dalej ją dotykał. Moja ręka tęskni za nią, aż czuję, że wsuwa ją między nasze ciała i obejmuje mnie przez spodenki.

Gładzi mnie w górę i w dół.

– Ku…

Łup. Łup. Łup. Łup. Łup.

To pięć szybkich, ale mocnych uderzeń do jej drzwi.

Gemma zamiera.

Natychmiast mnie puszcza i się odsuwa.

– Co się dzieje? Możesz to olać? – Proszę, zignoruj to.

– To Brandon – szepcze, zapinając spodenki.

– No i? – I co z tego?!

Wciąż szepcze:

– Zawsze puka pięć razy, gdy czegoś potrzebuje. Jeśli to pilne. – Wciąż patrzę na nią, nie mrugając przy tym, więc dodaje: – Ponieważ jest niemy.

Otwiera drzwi, a moja irytacja czy złość na tego dzieciaka ulatnia się w chwili, gdy zauważam wyraz jego twarzy. Głowę trzyma zwieszoną, jego mina wyraża zakłopotanie. Bezgłośnie mówi „Przepraszam” i wskazuje na coś w kierunku salonu. W tej samej chwili zauważam, że przód jego białej koszulki pokryty jest czymś brązowym i śmierdzi jak z gorzelni.

Słyszę również dźwięk dochodzący z salonu. Coś upada na podłogę i rozpada się na milion kawałków. Rozlega się też:

– Szlag by to trafił. Niedobrze. – To bełkotliwe słowa, spowolnione alkoholem.

Gemma natychmiast idzie, by to sprawdzić.

Podążamy za nią z Brandonem. Nie wiem, co zastanę na miejscu, ale jestem pewien trzech rzeczy: poznam współlokatora Gemmy, wciąż mi stoi i biedny Brandon śmierdzi jak śmietnik stojący w słońcu przez cały dzień.

Widzę mężczyznę klęczącego na podłodze, który próbuje pozbierać rozbitą lampę. Zamiera, gdy uświadamia sobie, że stoję obok. Patrzy na mnie łzawo. Płacze. Nie mam pojęcia, co doprowadziło go do tego stanu, ale wygląda jak emocjonalny wrak.

– Rozbiłem lampę. Nie chciałem. Przepraszam.

Koleś jest zalany. Przeprasza całkowicie obcą osobę, znajdując się we własnym mieszkaniu, przy czym nawet nie zauważa, jak bardzo to dziwne. Kucam i zaczynam zbierać szkło. Odłamki są ostre, a mężczyzna nie ma koordynacji, by podnosić je ostrożnie. Przyglądam się jego ubraniu, szukając śladów wymiocin, nim coś zasugeruję. Widzę je jedynie na jego butach. Niestety mocniej oberwało się Brandonowi.

– Może usiądziesz i zajmiesz się zdejmowaniem butów, a ja to posprzątam?

Klepie mnie po plecach, jakbyśmy byli starymi kumplami.

– Dzięki, kolego. – Wstaje niezgrabie i zatacza się w kierunku kanapy, na którą opada niczym ścięta sekwoja.

– Uwaga, drzewo – mamroczę pod nosem. Jestem wdzięczny, że poszło tak łatwo i nie jest agresywny po pijaku.

Wraca Brandon, na szczęście bez koszulki. Ma ze sobą pusty worek i pomaga mi posprzątać szkło, podczas gdy Gemma w gumowych rękawiczkach ściera z dywanu wymiociny. Kiedy kończy, wywraca rękawiczki na lewą stronę, wrzuca je do worka, który trzymam i mówi:

– Brandon, może pójdziesz pod prysznic?

Chłopak nieśmiało przytakuje i odchodzi korytarzem w kierunku łazienki.

Gemma się prostuje i wyciąga rękę po worek ze śmieciami. Nie oddaję go, za to podchodzę do drzwi wejściowych, by pozbyć się zarówno worka, jak i wstrętnego zapachu, wyrzucając wszystko do kontenera na śmieci. Dziewczyna towarzyszy mi w drodze przez parking.

– Nie musiałeś tego robić, Franco. Dzięki.

Wzruszam ramionami, by wiedziała, że nie jestem zdenerwowany tymi wydarzeniami.

– Wszyscy tam byliśmy.

Wygląda, jakby przez chwilę to rozważała, ale się zgadza.

– Tak, ale nie mogę go winić. W zeszłym tygodniu zmarła jego matka. Nagle. Ciężko to przeżywa.

Przytakuję. Jego płacz, zanim zasnął na kanapie, mówił, że sobie z czymś nie radzi. Łzy wyglądały jak uwolnione silne emocje, a nie żal po rozbitej lampie.

– No tak. Wspominałaś wczoraj o pogrzebie, gdy mówiłaś, że musisz wracać, by zaopiekować się psem.

Kiwa głową.

– Śmierć kiepsko wpływa na ludzi.

Ponownie kiwa głową, a jej mina podpowiada mi, że uczucie straty jest jej dobrze znane.

Zmieniam temat, ponieważ nie potrafię dłużej prowadzić tej rozmowy i muszę się upewnić, że będzie dziś bezpieczna.

– Robi się agresywny, gdy wypije?

– Nie. Nigdy nie widziałam go aż tak pijanego, ale jest typem, który po alkoholu staje się wesoły i gadatliwy. Nie ma w sobie ani odrobiny agresji.

Podejrzewałem już, że nie jest wojowniczy, ale muszę mieć pewność. Przyglądam się Gemmie.

– Jak ma na imię? Nie czuję się dobrze mówiąc o nim jak o „tym gościu”.

– Jeremy – odpowiada. – Jednak w tej chwili, ponieważ jestem egoistką, nazywam go w myślach „Jeremy, pogromca dobrego nastroju”.

– No nie wiem, Gem. Wyglądałaś cholernie seksownie w gumowych rękawiczkach, ścierając wymiociny z dywanu – mówię to, używając najbardziej uwodzicielskiego głosu.

Odpowiada, dopasowując ton do mojego, który, szczerze mówiąc, nie różni się mocno od jej naturalnego, ponieważ przy jej akcencie, każde słowo brzmi, jakby chciała mnie uwieść.

– Mmm… Wymiociny są takie seksowne. Możesz mnie nazywać brudną, wypełniającą domowe obowiązki uwodzicielką.

Wyrzucam worek do śmietnika, po czym obracam się do niej, zamykam oczy i jęczę najlepiej, jak potrafię.

– Uwielbiam, gdy mówisz o wymiocinach i o wielkim brudzie.

Nie porzuca naszej gry.

– Brud jest taki podniecający. – Ale już nie może i śmieje się, po czym poważnieje. – Naprawdę mi przykro, Franco.

Tulę ją pod śmietnikiem i całuję w skroń.

– Niepotrzebnie. Nakarmiłaś mnie najlepszym gulaszem, jaki w życiu jadłem, i pozwoliłaś dotykać swoich cycków.

Śmieje się głośno, aż czuję, jak jej ciało trzęsie się przy moim.

– Zamknij się, niegrzeczny amerykański chłoptasiu.

Również się śmieję, bo to zaraźliwe i szepczę jej do ucha:

– Jutro wieczorem czekają mnie obowiązki zespołowe, ale możemy się spotkać w niedzielny wieczór. Nie umiem gotować, ale znam miejsce, gdzie podają świetne burrito, i pozwolę ci dotykać moich cycków.

Odsuwa się z uniesionymi brwiami, tęsknie przygląda się mojej piersi, nim pyta:

– Obiecujesz?

Przytakuję z powagą i cmokam ją w usta.

– Idź pod prysznic. Śmierdzisz, jakby ktoś narzygał na ciebie kiepskiej jakości piwem.

– Jesteś taki romantyczny – mówi śmiertelnie poważnie.

– Do szpiku kości. A nawet głębiej – droczę się.

Mojej uwadze nie uchodzi jej spojrzenie, skupione na moich spodenkach, nim się odwraca, by wrócić do mieszkania.

– Do zobaczenia w niedzielę. Powinnam wrócić przed ósmą. Spodziewaj się pieszczot swojego fenomenalnego biustu.

– Pracowałem nad nim. Jest solidną siódemką w dziesięciopunktowej skali. Mam nadzieję, że nie mogąc się doczekać, nie będziesz spała całą noc – wołam przez ramię.

Słyszę jej śmiech.

– Siódemką? Nawet nie potrafię sobie wyobrazić tego piękna. Na pewno dziś nie zasnę.

– Proszę bardzo! – krzyczę, ponieważ jest już daleko ode mnie.

– Słodkich snów, niegrzeczny amerykański chłoptasiu.

– Branoc, Gem.

 

20 STYCZNIA, SOBOTA

 

 

 

 

Obudziłem się dzisiaj nieco po piątej i nie mogłem zasnąć. Wziąłem więc prysznic i wróciłem do pokoju, gotowy rozpocząć dzień, choć była dopiero szósta. Mamy wyjechać do studia dopiero o wpół do ósmej, daje mi to sporo czasu na przemyślenia.

I zamartwiania się. Zawsze zatrzymuję negatywne myśli dla siebie, jak mój tata – winię go za przekazanie mi tego w genach. Mam w zwyczaju za uśmiechem ukrywać zmartwienie.

A dzisiejszy dzień jest znaczący. Wiedzieliśmy, że w końcu nadejdzie, ale nie chcieliśmy o nim mówić. Czasami, gdy sytuacja jest potencjalnie wybuchowa, lepiej zostawić ją samą sobie i poradzić sobie po wybuchu, gdy już do niego dojdzie.

Trudno myśleć, że dziś mija dokładnie rok od śmierci Kate. Czasami wydaje mi się, że to było wczoraj, a niekiedy czuję, jakby upłynęło znacznie więcej czasu – jednak w każdym wypadku jest do bani. Wszystkim nam jej brakuje. Była nieoficjalną, ale integralną częścią naszego zespołu. Ilekroć pisała teksty z Gusem, śpiewała na naszych próbach, kibicowała nam z publiczności lub zza kulis podczas któregoś z naszych koncertów, była częścią ekipy. Nie zaszlibyśmy tak daleko, gdyby nie jej wpływ i inspiracja. Naciskała na Gusa, podobnie jak na nas wszystkich, by rozbudzić w nas kreatywność, byśmy grali z głębi serca. Tęsknię za tym.

A poza niesamowitym talentem, była najlepszym człowiekiem, jakiego znałem. Zrobiłaby wszystko dla każdego, bez względu na to, czy go znała, czy też był jej obcy. I miała gigantyczne poczucie humoru. Naznaczyła każdego z nas, staliśmy się dzięki niej lepsi.

Dzisiejszy dzień stanowi tego przypomnienie. Na szczęście upływający czas ma moc uzdrawiania. Potrafi zmienić żal we wdzięczność. Pozwala podziękować za możliwość poznania i kochania przyjaciółki, jaką była Kate. Tatuaż na moim nadgarstku jest przypomnieniem o jej dziedzictwie, które zostanie ze mną do końca moich dni. Często na niego zerkam. Stwórz legendę. Dwa małe słowa, dzięki którym czuję, że mogę wszystko.

Dziś mam zamiar uczcić jej pamięć. Jamie i Robbie będą w tym ze mną.

Ale martwię się o Gusa. Ta rocznica ukaże jego prawdziwy postęp. Lub okrutnie go w nim cofnie. Boję się wyjść ze swojego pokoju, by przekonać się, który scenariusz się sprawdzi.

Przez ścianę słyszę jego stłumiony głos. Nie śpi, rozmawia przez telefon. Nie rozumiem słów, ale zgaduję, że rozmawia z matką, Audrey. Jestem pewien, że i ona uczci dziś pamięć o Kate. Cieszę się, że to z nią jako pierwszą Gus dziś rozmawia. Jeśli ktokolwiek będzie potrafił poprawić mu nastrój, jest to właśnie Audrey.

Słyszę ruch w korytarzu, Jamie i Robbie również musieli wstać. Znajduję ich w kuchni. Robbie jest cichy jak zawsze, chłopak do godziny po obudzeniu przypomina zombie. Kiwam mu głową, ponieważ mówienie do niego z samego rana jest jak szturchanie niedźwiedzia ostro zakończonym kijem. Odpowiada w ten sam sposób, otwiera lodówkę, by wyjąć red bulla, i człapie z nim do łazienki, by wziąć prysznic i od nowa nauczyć się komunikacji oraz społecznego obycia.

– Dobry, Franco – mówi Jamie, gdy zostajemy sami. W jego oczach widać wzruszenie, ten dzień również dla niego ma być ciężki. – Rozmawiałeś już z Gusem? Jak się trzyma? – Chłopak nie tylko ma serce na dłoni, ale podsuwa je każdemu, komu ufa. Jest dobrym człowiekiem, który martwi się równie mocno jak ja.

Kręcę głową.

– Nie, jeszcze go nie widziałem.

Kiwa głową z troską, wyjmując z torebki stojącej na blacie dwa angielskie muffinki. Koleś jest od nich uzależniony, bez względu na to, gdzie przebywamy, każdego ranka musi je mieć i to najlepiej z dżemem pomarańczowym. Jest niczym osiemdziesięciopięcioletnia babcia. Na litość boską, w każdą podróż zabiera ze sobą mini piekarnik.

– Chcesz jednego? – pyta.

– Jasne, czemu nie. Dopuść mnie do swojej geriatrycznej obsesji.

Muffin z dżemem pomarańczowym jest pyszny, już wiem skąd u niego to uwielbienie. Jemy je, przerzucając zdjęcia w telefonach i pokazując sobie nawzajem stare fotki Kate. Zabawne jak wiele ich mamy. A na każdej z nich dziewczyna się uśmiecha, jakby był to najlepszy dzień jej życia. Cały czas tak wyglądała. Nieustannie promieniała. Po chwili wymiany fotek, obaj również szczerzymy zęby. Niemożliwe, by tego nie robić. Jej pogodne usposobienie jest zaraźliwe.

– Nadal masz ten filmik z bitwy karaoke pomiędzy Kate a Gusem z Minneapolis? – pyta.

Śmieję się.

– Do diabła, tak, to jedna z najlepszych chwil. Zatrzymam to nagranie na zawsze.

Scena uchwycona w Minneapolis w dzień, gdy nagrywaliśmy Finish Me z Kate na miesiąc przed jej śmiercią, jest daleko za innymi zdjęciami i nagraniami, ale natychmiast go odnajduję i wciskam „start”. Obraz, który ukazuje się naszym oczom, jest bezcenny.

Na ekranie pojawia się apartament hotelowy, w którym mieszkaliśmy, po czym widzimy twarze: Kellera, który był chłopakiem Kate, a także Gusa, Robbiego, Jamiego i przyjaciół Kate: Shelly, Duncana i Claytona. Wszyscy siedzą na krzesłach w półkolu – to publiczność niesamowitej walki na słowa, jaka ma się właśnie rozpocząć.

Po uchwyceniu entuzjazmu zebranych, skierowałem komórkę na Kate, stojącą przed nimi z mikrofonem i wyłożyłem zasady:

– Dzisiejsza walka odbywa się pomiędzy moją przyjaciółką – uniosła ręce nad głowę, drażniąc przeciwnika, a publika oszalała – a moim przyjacielem – powiedziałem i zacząłem na niego buczeć.

– To niesprawiedliwe, do dupy – rzucił na tyle głośno, że się nagrało.

Zaśmiałem się z powodu jego protestu i kontynuowałem wykładanie zasad:

– Każdy uczestnik ma zaśpiewać jeden utwór. Jedyne kryterium wyboru jest takie, że piosenka ma być niesamowicie seksowna. Przykro mi, Gus, wiem, że to od razu stawia cię na przegranej pozycji i będziesz musiał rozpaczliwie walczyć na tej arenie. Zwycięzca zostanie wyłoniony dzięki oklaskom i na zawsze okrzyknięty królem bądź królową karaoke, i z którego to tytułu będzie mógł czerpać korzyści, wliczając w to nieograniczone naśmiewanie się z przegranego.

Kate, mimo że piekielnie zmęczona po całym dniu spędzonym na nagrywaniu w studiu, kołysała się na piętach z ekscytacji. Zawsze taka była, jakby zamknięta w niej pozytywna energia, czekała jedynie na szansę uwolnienia.

– Bez dalszych wstępów, oddaję głos Kate Sedgwick.

Ustawiłem telefon na stole, by nagrywał całe wydarzenie i włączyłem karaoke. Na ekranie telewizora pojawiły się pierwsze słowa. Wybrałem utwór dla Kate, przy czym nigdy nie byłem tak z siebie zadowolony, jak wtedy, gdy Gus jęknął:

– Mam przerąbane.

– Przegrasz – zgodziłem się z nim, gdy Kate zaczęła śpiewać Sex zespołu The 1975. Ponieważ była pośród przyjaciół, wiedziałem, że da z siebie wszystko i nas nie zawiedzie. Śpiewając, zatrzymywała wzrok na każdej z osób, kierując słowa bezpośrednio do niej. Przez co, szczerze mówiąc, byliśmy zazdrośni o Kellera. Kiedy skończyła, Clayton był czerwony jak burak, Gus z pokorą zaakceptował porażkę, Keller bił brawo na stojąco, a ja przybiłem z Kate piątkę, gratulując jej.

Zatrzymuję nagranie, bo to tyle. Gus nawet nie zaśpiewał swojej piosenki – przyznał się do przegranej, szturchając mnie w ramię i to cholernie mocno, po czym przytulił Kate.

– Ciężko uwierzyć, że jej już nie ma, prawda? – mówi Jamie, sprowadzając mnie na ziemię. – Jak ktoś tak pełen życia mógł zostać z niego okradziony? – zastanawia się głośno. – To niesprawiedliwe.

Kręcę głową, a mój uśmiech niknie.

– To cholernie niesprawiedliwe.

– Potrzebuję jeszcze jednego muffina – mówi, jakby się nimi leczył.

– Ja też.

Robbie dołącza do nas, gdy kończymy jeść, następnie przenosimy się do salonu, by poczekać na Gusa. Musimy już wychodzić, więc znów dopadają mnie zmartwienie i obawy. Kiedy Gus wchodzi do pomieszczenia, wszyscy jesteśmy gotowi okazać mu wsparcie. Wygląda jednak na zrelaksowanego, choć nie potrafię odczytać jego nastroju.

– Hej. Dobrze się czujesz, wielkoludzie?

Przytakuje.

– Dobrze, młody. – Naprawdę tak jest, słyszę to w jego głosie. – Zawsze będę za nią tęsknił, ale jest tutaj. – Klepie się w pierś. – Co nasuwa mi myśl, że chciałaby, byśmy dokończyli Judgment Day. Uważam jednak, że powinniśmy uczcić jej pamięć i po prostu sobie pograć. Dać się porwać muzyce i zobaczyć, co nam z tego wyjdzie. No wiecie, jakby przyglądała się nam w studiu. Zatem zróbmy dzisiaj coś, co kochała.

To najlepszy pomysł, jaki od dłuższego czasu słyszałem i najwyraźniej nie jestem osamotniony w tej opinii, bo Jamie i Robbie kiwają zgodnie głowami. Podchodzę do drzwi, gotowy zacząć dzień pamięci Kate.

– Zróbmy to. Dzisiejszy dzień oficjalnie uznaję Dniem Kate.

Obowiązkowo Dzień Kate musi rozpocząć się od kawy, ponieważ był to dla niej życiodajny płyn, więc po drodze do studia zatrzymujemy się w Starbucksie.

Nasz producent ZGKB (Zajebiście Genialny Kreator Brzmienia) patrzy na nas z niechęcią, gdy Gus przedstawia mu plan na kolejne godziny, ale zaraz mięknie, ponieważ również miał słabość do Kate.

Gus zaczyna grać na gitarze akustycznej. Brzdąka kilka nut, nucąc co innego. Jeśli chodzi o muzykę, jego umysł jest złożony, a talent przerażający. Widzę, jak trybiki obracają się w jego głowie, bo to, co słyszy w myślach, jest dziesięć kroków przed tym, co wygrywa i nuci. Pospiesznie zamienia gitarę na elektryczną i natychmiast dopasowuje ustawienia pedałów i opóźnienie, aż znajduje dźwięk, którego poszukiwał. Kiedy ponownie zaczyna grać, słyszę spójną melodię, więc kiwam głową w rytm, bębniąc palcami o udo. Gus wskazuje na mnie ruchem głowy i daje instrukcje, jak grać. Początkowo to walka – to czego chce, a to co gram, to dwie różne rzeczy – ale rozmawiamy i dopasowujemy się, więc nie mija dużo czasu i mamy czyste akordy, a ja mocno się w nie wczuwam.

Dołączają do nas Robbie i Jamie i przez następne kilka godzin rodzi się nowa piosenka.

O drugiej w nocy mamy ją całą. Nagraną. Nazywa się Redemption, jej tytuł nie mógł być bardziej trafny. Cała płyta wydaje się odkupieniem. Wracamy silniejsi. O to właśnie chodzi. To nasza chwila. A co najważniejsze, wszyscy to czujemy.

 

21 STYCZNIA, NIEDZIELA

 

 

 

 

Napisałem do Gemmy ze studia, by zaplanować dzisiejszy wieczór. Gus czytał mi SMS-a przez ramię, więc teraz nie może przestać mi dogryzać. Kiedy się na coś nakręci, nie ma mowy, by odpuścił, więc wiem, że to z jego strony akceptacja. Zachowuję się podobnie w stosunku do niego – podejrzewam, że mi się teraz odpłaca.

– Trzy randki w cztery dni? To się robi poważne, młody. Mam nadzieję, że się dzisiaj nie oświadczysz, bo jeszcze jej nie poznaliśmy. – Stoi z rękami opartymi na futrynie drzwi mojego pokoju, blokując przejście. Wypełnia przestrzeń swoją osobą, więc pozostaje mi albo z nim porozmawiać, albo pochylić głowę i pokonać go taranem. Być może mam nad nim przewagę, jeśli chodzi o mięśnie, jednak on jest ode mnie wyższy.

– Zjemy burrito, a kiedy dam jej pobawić się moimi cycuszkami, wybierzemy zastawę stołową i imiona dla dzieci.

– Druga baza? Ten związek jest poważny.

Wzruszam ramionami.

– Gapi się na nie od kilku dni. Czasami, gdy czuję, że to dobre, ściągam koszulę już na trzeciej randce.

– Nie pozwól, by do czegoś cię zmusiła, synu. Twoja cnota jest cenna. To dar – droczy się.

W tej samej chwili rozlega się dzwonek, więc Gus puszcza się sprintem do drzwi, pozostawiając mnie ze złym przeczuciem.

Od razu słyszę jej słodki głosik.

– Hejo. Zastałam Franco?

Klepię się po kieszeniach, szukając komórki i zastanawiam się, czy pisała, że do mnie przyjdzie. Ale nie mam telefonu. Szlag by to trafił.

– Ty pewnie jesteś Gemma. Gus – przedstawia się, podając jej rękę, gdy wychodzę z pokoju.

– Miło mi cię poznać, Gus – odpowiada uprzejmie.

– Hej, Gem. Przepraszam, nie odczytałem, że miałaś przyjść – mówię. Muszę się stąd ulotnić, nim Gus mnie zawstydzi. Wiem, że to zrobi, czuję to.

Widzę, jak mierzy mnie wzrokiem z góry na dół, nim mówi:

– To ty do mnie napisałeś.

Jestem zdezorientowany, jednak Gus oddaje mi komórkę i puszcza oko.

– Bawcie się dobrze, dzieciaki.

Cholera. To mrugnięcie okiem było niegodziwe. Mówiło: „Masz przerąbane, mam nadzieję, że będziesz bawił się tak dobrze jak ja”. Biorąc od niego telefon, mrużę oczy.

– Dzięki?

– Cała przyjemność po mojej stronie. – Jego uśmiech jest zbyt szeroki. Zbyt radosny.

Jezu. Nawet nie chcę wiedzieć, co oznacza.

Gemma bierze mnie za rękę, gdy wyciągam ją do niej.

– Chodźmy, umieram z głodu.

Macha Gusowi, nieświadoma faktu, że to spotkanie to jego sprawka.

– Na razie, Gus.

– Do zobaczenia, Gemma. Dbaj o mojego chłopca. Nie daj się zwieść tym tatuażom, jest delikatny jak kwiatuszek.

Kręcę głową.

– Dobranoc, palancie.

Śmieje się.

– Pchły na noc, seksowna bestyjko.

Czekam, aż zamknie za nami drzwi, nim otwieram skrzynkę z wiadomościami do Gemmy. Ostatnia została wysłana pół godziny temu. To zdjęcie zrobione od tyłu, a jestem na nim nagi. Kąpię się. Wiadomość pod spodem brzmi: SZYBKI PRYSZNIC, BO SPOCIŁEM SIĘ PO CAŁYM DNIU GRANIA NA PERKUSJI NICZYM MŁODY BÓG. PRZYJDZIESZ DO MNIE O 20?

Odpowiedź dziewczyny brzmi: PODOBA MI SIĘ. O.O. DO ZOBACZENIA O 20.

– Co za padalec – mamroczę pod nosem.

Gemma parska głośnym śmiechem.

– Co?

Wkładam telefon do tylnej kieszeni.

– Cholerny Gus. Zwędził mi komórkę, zrobił mi zdjęcie pod prysznicem i wysłał do ciebie tę wiadomość.

Jej uśmiech nie gaśnie.

– Przypomnij mi, żebym podziękowała mu, gdy znów go zobaczę. Nic nie wiem na temat twoich cycków, ale tył to dziesiątka. Solidna dycha.

Wolną ręką zakrywam twarz, ocierając ją, gdy schodzi ze mnie napięcie.

– Domyślam się, że mogło być gorzej. Nie uciekasz.

Zabiera moją dłoń z twarzy i unosi brwi.

– Musiałabym być niespełna rozumu, by uciekać po takiej zapowiedzi.

Otwieram drzwi mojej furgonetki i pomagam jej wsiąść, bo jest wysoko.

Podróż do Chubby’s Burritos zajmuje tylko kilka minut, jednak gdy wchodzimy do lokalu, z głodu burczy mi w brzuchu.

– Czym się trujesz, Gem? Pollo, carne asada, carnitas, barbacoa?

– Mogę prosić po angielsku? Nigdy wcześniej nie jadłam burrito. – Wypowiadając słowo „burrito”, brzmi, jakby dodawała kolejną sylabę, co zupełnie zmienia ten wyraz.

– Co?! – rzucam głośno, przez co wszyscy w niewielkim lokalu spoglądają w moją stronę, więc ściszam głos: – To nie do przyjęcia. Nie zakosztowałaś życia, moja droga. Kurczak, krowa czy świnka? Wybierz mięso, a ja zajmę się resztą.

Bez wahania mówi:

– Kurczak.

– Lubisz ryż?

Przytakuje.

– Uwielbiam.

– Podsmażaną fasolkę?

Znów wygląda na zdezorientowaną.

– Jezu, jak udało ci się przeżyć bez meksykańskiego żarcia?

Spogląda po sobie na swoje wspaniałe ciało.

– Wydaje się, że całkiem dobrze.

Uśmiecham się przez jej pewność siebie.

– Tu muszę się zgodzić – przytakuję. – Więc nie chcesz fasoli, co?

Kręci głową.

– Nie chcę.

– Guacamole?

Krzywi się z obrzydzeniem.

– Boże, nie, to ohydne.

Czuję się zraniony, głęboko.

– Awokado jest święte. Co masz na myśli mówiąc, że guacamole jest ohydne? Jestem pewny, że będziesz musiała odpokutować za bluźnierstwa w tym świętym miejscu.