Kochając syna - Lisa Genova - ebook + audiobook + książka

Kochając syna ebook i audiobook

Lisa Genova

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Pamiętaj, czego się nauczyłaś i znów się zakochaj. Znajdź kogoś do pokochania i obdarz go bezwarunkową miłością. PO TO WŁAŚNIE ISTNIEJEMY.

Jak to jest, kiedy synek nigdy nie patrzy Ci w oczy? Jeśli nie przytula się tak jak inne dzieci, i nieprzytomnie krzyczy, kiedy chcesz, aby już wracał do domu i zszedł z huśtawki? Jak to jest, kiedy tracisz dziecko? Jak to jest, kiedy kochany mąż odchodzi do innej kobiety? Jak to jest, kiedy gubisz gdzieś po drodze, między śniadaniem a odbieraniem dzieci ze szkoły, swoje marzenia?
Jak to się dzieje? Dlaczego? Po co? Dwie kobiety, różne problemy, wielka samotność. Wyspa Nantucket, smagana wiatrem, zapomniana. W tym surowym krajobrazie obie stawiają czoło swoim demonom. Los sprawia, że się spotkają, ich przyjaźń zdarza się jak bezcenny dar. Dzięki sobie nawzajem, trochę przypadkiem, poznają odpowiedzi na stawiane nieprzerwanie pytania.

Niesamowita, wzruszająca i mądra powieść. O tym, czym jest autyzm, o samotności i odnajdywaniu sensu w życiu. Na końcu świata, na skraju wytrzymałości, mimo wszystko.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 353

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 54 min

Lektor: Lisa Genova

Oceny
4,5 (59 ocen)
36
15
7
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Romek63

Dobrze spędzony czas

dobrze spędzony czas
00
beglow

Nie oderwiesz się od lektury

piękna i wzruszająca
00
anetawe

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacyjna. Myślę że to powinna być lektura obowiązkowa dla każdego. Pokazuje jak wygląda życie z niepełnosprawnym dzieckiem. Może wtedy byłoby więcej empatii.
00
iza76moppl

Nie oderwiesz się od lektury

Wzruszająca, mądra, smutna a jednocześnie podnosząca na duchu książka. Wywołująca bardzo intensywne uczucia, łzy, uśmiech, zmuszająca do refleksji.
00
Sengatime

Całkiem niezła

Autorka tym razem porusza temat autyzmu, robi to świetnie z perspektywy chorego chłopca, problem w tym, że jest to opakowane w "kobiecą" trochę za ckliwą literaturę. Może jest to celowe by dotrzeć z przekazem do jak największej liczby czytelniczek, może jest to wyraz niewiary wydawnictwa w to że bardziej rzeczowa książka o autyzmie "się sprzeda". Mimo wszystko polecam. Każdy fragment oczami Antony'ego przybliża nas do sposobu myślenia autystyka i zrozumienia jego potrzeb, co może się przydać kiedy napotkamy osobę z takimi problemami. Będziemy wiedzieć co robić, a może co ważniejsze czego nie robić by nie pogorszyć sytuacji.
00

Popularność




 

Powieści Lisy Genovy są tak prawdziwe... Kochając syna, podobnie jak poprzednie jej książki, jest pięknie napisana i przejmująca aż do bólu.

_______________________

„USA Today”

 

Pisarstwo Genovy z każdą kolejną książką staje się coraz mocniejsze.

_______________________

Melissa`s Book Picks

 

Kochając syna złamało mi serce. Jeżeli nie zetknęliście się jeszcze z twórczością Lisy Genovy – poznajcie swoją nową ulubioną autorkę, czarodziejkę słowa.

_______________________

Heidi W. Durrow, The Girl Who Fell from the Sky

 

Autyzm jest zagadką bez odpowiedzi (...). To samo można powiedzieć o miłości. Ta książka przewróciła do góry nogami moje postrzeganie tych dwóch zjawisk, sprawiła, że czułam umysłem, a myślałam sercem.

_______________________

Jamie Ford, autor bestsellerowej powieści

„New York Timesa” zatytułowanej

Hotel on the Corner of Bitter and Sweet

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dla Tracey

Pamięci Larry`ego

 

PROLOG

 

 

 

 

 

W październikowy weekend, w który wypadał Dzień Kolumba, szczęśliwie trafiła im się świetna pogoda, piękne babie lato. Siedziała na plażowym krześle z wyprostowanym oparciem i zagłębiała pięty w gorącym piasku. Rozciągający się przed nią ocean lśnił w słońcu na biało i srebrno. W oddali nie widać było łodzi rybackich ani jachtów, przy brzegu nie pływali kite-surferzy, nikt się też nie kąpał. Widać było tylko morze, a ona oddychała głęboko.

Nasyć się tym.

Jej trzy córki były zajęte budowaniem zamku z piasku. Bawiły się za blisko wody. Za godzinę zamek zniszczą fale, ale dziewczynki nie chciały słuchać ostrzeżeń matki.

Najstarsza, prawie ośmioletnia córka była architektem budowli i głównodowodzącą. Tu dodać piasku. Tam wstawić piórko. Znajdźcie muszelki na okna. Ten dołek musi być głębszy. Młodsze dziewczynki były jej oddanymi pracownicami.

– Więcej wody!

Najmłodsza, która ledwie skończyła cztery lata, uwielbiała przydzielone jej zadanie. W podskokach udała się nad wodę z wiaderkiem w dłoni, wbiegła do oceanu po kolana i napełniła kubełek. Męcząc się z jego ciężarem i rozlewając po drodze przynajmniej połowę wody, pijanym krokiem wróciła do sióstr, uradowana swoim wkładem w przedsięwzięcie.

Uwielbiała obserwować córki, kiedy były tak pochłonięte zabawą, że nie wiedziały, że są obserwowane. Podziwiała, jak ich młode ciałka, odziane w dziecięce bikini i wciąż mocno opalone po minionych wakacjach, podskakują, kucają, schylają się i siadają bez krztyny skrępowania.

Dobra pogoda, która zbiegła się z kilkoma wolnymi dniami, ściągnęła na wyspę wielu turystów. W porównaniu z ostatnimi tygodniami po Święcie Pracy tego dnia plaża wydawała się tłoczna od spacerowiczów i opalających się. Jedynie wczoraj szła tym samym piaszczystym szlakiem i przez niemal półtorej godziny spotkała tu tylko jedną osobę. Było to jednak w mglisty i chłodny piątkowy poranek.

Zaczęła przyglądać się kobiecie, która siedziała na podobnym plażowym krześle bliżej wody, i jej bawiącemu się samotnie synkowi. Chłopiec był chudziutki i drobny, nie miał na sobie koszulki, tylko niebieskie kąpielowe szorty. Wydawał się młodszy o mniej więcej rok od najmłodszej z dziewczynek. Układał na piasku rząd białych kamyków.

Za każdym razem, gdy fala zatapiała je białą pianą, chłopiec zaczynał podskakiwać i piszczeć, po czym wbiegał do wody, jakby ją gonił, i wracał na swoje miejsce z ogromnym uśmiechem na buzi.

Nadal mu się przyglądała, zafascynowana nim z niewiadomego powodu, podczas gdy chłopiec ostrożnie dokładał kolejne kamyki.

– Gracie, biegnij zapytać tamtego chłopca, czy chce wam pomóc zbudować zamek.

Śmiała i posłuszna Gracie podbiegła do chłopczyka, podskakując. Kobieta patrzyła na córkę, która podpierając dłonie na biodrach, mówiła do chłopca. Była jednak zbyt daleko, by ją usłyszeć. Chłopiec wydawał się nie zwracać na nią uwagi. Jego matka na chwilę odwróciła się.

Gracie sama wróciła do ich koca.

– On nie chce.

– W porządku.

Wkrótce ocean zaczął zjadać zamek, a dziewczynki i tak zdążyły się znudzić jego budową i zaczęły narzekać, że robią się głodne. Zbliżała się pora lunchu, a ona nie wzięła ze sobą żadnego jedzenia. Czas wracać.

Zamknęła oczy i wciągnęła do płuc ostatni, ciepły, czysty i słony wdech, po czym wypuściła go i wstała. Zebrała kilka rozrzuconych łopatek i foremek i poszła z nimi, żeby je wypłukać w oceanie. Pozwoliła wodzie dotknąć jej stóp. Była porażająco zimna. Opłukując zabawki córek, rozglądała się po piasku za muszelkami i morskim szkłem, jakimś pięknym drobiazgiem, który mogłaby zabrać do domu.

Niczego nie znalazła, na piasku dostrzegła za to pojedynczy, błyszczący, biały kamyk. Wzięła go do ręki. Był owalny i idealnie gładki. Podeszła do chłopczyka, pochyliła się nad nim i delikatnie położyła kamyk na końcu ułożonego przez niego rzędu.

Chłopiec spojrzał nią tak szybko, że łatwo byłoby nie zauważyć jego olśniewających brązowych oczu pobłyskujących w słońcu, zachwyconych takim wkładem w jego zabawę. Podskoczył i zaczął piszczeć, machając dłońmi w radosnym tańcu.

Uśmiechnęła się do matki chłopca, która odwzajemniła gest. Jej uśmiech był jednak powściągliwy i strudzony. Nie zachęcał do nawiązania rozmowy. Była pewna, że nie zna tej kobiety ani jej synka, nie miała też żadnego powodu myśleć, że kiedykolwiek się jeszcze spotkają, ale mimo to na odchodne pomachała do ich, mówiąc z pełnym przekonaniem:

– Do zobaczenia.

 

ROZDZIAŁ 1

 

 

 

 

 

Beth siedziała sama w domu, nasłuchując burzy i zastanawiając się, co robić dalej. Tak naprawdę nie była całkiem sama – na górze spał Jimmy – ale tak się czuła. Była dziesiąta rano i dziewczynki dawno pojechały już do szkoły, a Jimmy mógł spać przynajmniej do południa. Beth zwinęła się kłębek na kanapie i rozmyślała, sącząc gorące kakao z dużego, niebieskiego kubka i obserwując ogień w kominku.

Deszcz i piasek uderzały o okna niczym szturmujący dom wróg. Dzwonki wietrzne wygrywały powtarzalną, szaloną muzykę niosącą się wraz z wichurą od domu któregoś z dalej mieszkających sąsiadów. Wiatr wył niczym zrozpaczone, zbolałe zwierzę. Zrozpaczone, zbolałe dzikie zwierzę. Zimowe burze na Nantucket naprawdę były dzikie. Dzikie i gwałtowne. Kiedyś ją przerażały, ale to było lata temu, kiedy dopiero co się tu sprowadzili.

Grzejnik syczał. Jimmy chrapał.

Beth zdążyła już zrobić pranie, dziewczynki miały wrócić do domu dopiero za kilka godzin i było za wcześnie, by szykować obiad. Cieszyła się, że poprzedniego dnia zrobiła spożywcze zakupy. Trzeba było odkurzyć cały dom, ale Beth postanowiła poczekać z tym, aż Jimmy się obudzi. Wrócił z pracy dopiero o drugiej nad ranem.

Szkoda, że nie miała powieści na następne spotkanie klubu książki. Ciągle zapominała wstąpić do biblioteki, by ją wypożyczyć. Ich lekturą z ostatniego miesiąca był Dziwny przypadek psa nocną porą Marka Haddona. Szybko się czytało tę poniekąd kryminalną powieść, której narratorem jest nastolatek z autyzmem. Książka przypadła Beth do gustu, w szczególności zaś fascynował ją dziwny wewnętrzny świat głównego bohatera, miała jednak nadzieję, że kolejna lektura będzie nieco lżejsza. Zwykle wybierały na ich spotkania ambitną literaturę, ale Beth nie pogardziłaby teraz jakąś miłą odskocznią w wakacyjne romansidło. Wszystkim im by się to przydało.

Przestraszyło ją głośne stukanie na tyłach domu. Grover, ich czarny labrador, który spał na plecionym dywanie, uniósł głowę.

– Wszystko w porządku, Grove. To tylko krzesło tatusia.

Wiedząc, że nadciąga silna burza, poprzedniego wieczoru Beth poprosiła Jimmy`ego, by wniósł swoje krzesło do domu, zanim pójdzie do pracy. Było to jego „krzesło do palenia cygar”. We wrześniu jeden z letników zostawił je na poboczu z tabliczką „ZA DARMO” i Jimmy nie potrafił się oprzeć. Był to zwykły rupieć. Cedrowe krzesło adirondack. Gdziekolwiek indziej to krzesło przetrwałoby lata, ale na Nantucket wilgotne i słone powietrze w końcu niszczyło wszystko prócz najtrwalszych, wytworzonych przez człowieka materiałów kompozytowych. Trzeba być niezwykle twardym, by tu przetrwać. I mieć trochę nie po kolei w głowie.

Zatęchłe i przeżarte krzesło Jimmy`ego powinno było znaleźć się na śmietniku, a przynajmniej w garażu, jak rozsądnie zasugerowała wczoraj Beth. Zamiast tego wiatr przed chwilą porwał krzesło i rzucił nim o dom. Beth zastanawiała się, czy nie wstać i zatargać krzesło do garażu, ale do głowy wpadła jej lepsza myśl. Może burza roztrzaska je na kawałki. Nawet gdyby tak się stało, Jimmy bez wątpienia znalazłby sobie nowe krzesło, w którym mógłby palić swoje cuchnące cygara.

Starała się delektować kakao, burzą i ogniem, czuła jednak wewnętrzny przymus, by coś zrobić. Nie mogła wymyślić, do czego się zabrać. Podeszła do kominka i wzięła do ręki swoje ślubne zdjęcie. Państwo Jimmy i Beth Ellisowie. Czternaście lat temu. Miała wtedy dłuższe i jaśniejsze włosy. Jej cera była bez zarzutu. Żadnych rozszerzonych porów, wyprysków, zmarszczek. Dotknęła swoich trzydziestoośmioletnich policzków i westchnęła. Jimmy wyglądał bosko. Nadal tak wygląda, przynajmniej zazwyczaj.

Beth przyglądała się jego uśmiechowi na zdjęciu. Miał lekką wadę zgryzu, a jego kły były delikatnie wysunięte do przodu. Kiedy go poznała, Beth uważała, że te niedoskonałe zęby dodają Jimmy`emu uroku, dopełniając jego surową męską urodę, jednocześnie nie robiąc z niego dziwaka. Miał na ustach pewny siebie, łobuzerski, pełen uśmiech, którego wywołanie wymaga zwykle od ludzi – a właściwie kobiet – sporego wysiłku.

Po jakimś czasie jednak zęby zaczęły jej przeszkadzać. Sposób, w jaki oblizywał je po jedzeniu. To, jak przeżuwał z otwartymi ustami. To, jak wystawały mu kły. Czasem Beth łapała się na tym, że przygląda się im, kiedy Jimmy mówi, pragnąc, by zamknął usta. Na zdjęciu jego zęby były śnieżnobiałe, teraz jednak zrobiły się beżowe od wieloletniego traktowania codzienną kawą i cuchnącym cygarem.

Jego niegdyś piękne zęby. Jej niegdyś piękna cera. Jego irytujące nawyki. Ona też je miała. Beth wiedziała, że jej czepialstwo doprowadza go do szału. Takie rzeczy działy się z ludźmi, którzy się starzeją i są małżeństwem od czternastu lat. Beth odwzajemniła uśmiech Jimmy`ego na zdjęciu i odstawiła ramkę na gzyms kominka, trochę bardziej na lewo niż stało wcześniej. Zrobiła krok do tyłu. Wydęła usta, mierząc wzrokiem długość gzymsu.

Gzyms nad ich kominkiem zrobiony był z zawieszonego nad paleniskiem, mierzącego niemal dwa metry kawałka drewna, który morze wyrzuciło na brzeg. Znaleźli go kiedyś na plaży Surfside tamtego pierwszego lata. Jimmy podniósł go i powiedział:

– Powiesimy to kiedyś nad kominkiem w naszym domu. – Pocałował ją, a ona mu uwierzyła. Znali się wtedy dopiero od kilku tygodni.

Nad kominkiem znajdowały się tylko trzy zdjęcia, wszystkie w pasujących do siebie postarzanych białych ramach – po lewej znajdowało zdjęcie Grovera, kiedy miał sześć tygodni, Beth i Jimmy stali pośrodku, a po prawej – portret Sophie, Jessiki i Gracie, które stoją na plaży ubrane w białe bluzeczki i różowe cygańskie spódniczki w kwiatowy wzorek. Zrobiono je tuż po drugich urodzinach Gracie, osiem lat temu.

– Jak ten czas szybko leci – powiedziała Beth do Grovera.

Po lewej stronie zdjęcia Beth i Jimmy`ego leżała wielka brzoskwinioworóżówa rozgwiazda, którą Sophie znalazła przy latarni morskiej Sankaty, po prawej zaś równie wielka muszla łodzika w idealnym stanie. Beth znalazła ją przy latarni Great Point w tym samym roku, kiedy ona i Jimmy się pobrali, i chroniła ją przez trzy przeprowadzki. Od tamtego czasu Beth znalazła wiele takich muszli, ale wszystkie miały skazy. Tak wyglądała ich aranżacja nad kominkiem i nic innego nie miało prawa tu leżeć.

Beth znów poprawiła zdjęcie ślubne, przesuwając je w prawo i zrobiła krok w tył. O tak. Tak lepiej. Znajdowało się na samym środku. Wszystko wygląda tak, jak powinno.

I co teraz? Stała, czując buzującą wewnątrz energię.

– Chodź, Grover. Pójdziemy po pocztę.

Na zewnątrz od razu pożałowała swojego pomysłu. Wiatr przewiewał przez jej najporządniejszą wiatroszczelną zimową kurtkę, jakby była sitem. Po plecach przeszedł jej dreszcz i zaczął mrozić ją aż do kości. Deszcz zacinał pod kątem, uderzając ją po twarzy i sprawiając, że trudno jej było patrzeć, gdzie idzie. Biedny Grover, który jeszcze kilka chwil temu spał zadowolony przy kominku, zaczął skomleć.

– Wybacz, Grove. Zaraz wrócimy do domu.

Skrzynki pocztowe znajdowały się prawie kilometr od domu. Sąsiedztwo Beth zamieszkiwała garstka rezydentów, ale wzdłuż drogi do skrzynek mieszkali głównie letnicy. O tej porze roku domy były puste i ciemne. W oknach nie paliły się światła, z kominów nie unosił się dym, na podjazdach nie stały samochody. Wszystko wydawało się pozbawione życia i bure. Niebo, ziemia, sfatygowane cedrowe gonty na każdym pustym, ciemnym domu, ocean, którego nie mogła teraz zobaczyć, choć czuła jego zapach. Wszystko było szare, a ona od lat nie mogła się do tego przyzwyczaić. Męcząca ponurość zimy na Nantucket wystarczyła, by doprowadzić na skraj załamania nawet najsilniejszy umysł. Nawet najdumniejsi miejscowi, którzy z całego serca kochali tę wyspę, w marcu zaczynali wątpić.

Po cholerę mieszkamy na tym burym piachu gdzieś na końcu świata.

Wiosna, lato i jesień wyglądały inaczej. Wiosna przynosiła żółte żonkile, lato błękitne greckie niebo, jesień rdzawoczerwone żurawinowe mokradła. I wszystkie przyciągały turystów. Oczywiście turyści mieli też i złe strony. Ale przynajmniej odwiedzali wyspę, a z nimi pojawiało się życie! Wyjeżdżali po bożonarodzeniowym jarmarku. Powracali na stały ląd i dalej, do miejsc, w których istnieją McDonaldy, centra handlowe oraz sklepy i restauracje, które nie zamykały się w styczniu. I kolory. Istniały tam też kolory.

Zziębnięta, przemoczona i nieszczęśliwa Beth dotarła do szeregu szarych skrzynek pocztowych, które stały przy drodze, otworzyła swoją, wyciągnęła z niej trzy koperty i szybko schowała je do kieszeni, żeby ochronić je przed deszczem.

– Chodź, Grove. Do domu!

Odwrócili się i ruszyli po swoich śladach. Wiatr i deszcz teraz uderzały ją w plecy, więc mogła patrzeć przed siebie, a nie tylko na swoje stopy. Dostrzegła, że z naprzeciwka ktoś zmierza w ich stronę. Zastanawiała się, kto to taki.

Im bardziej się do siebie zbliżali, tym większej Beth nabierała pewności, że to kobieta. Większość znajomych Beth mieszkała na środku wyspy. Jill mieszkała w Cisco, które znajdowało się niedaleko, ale w przeciwną stronę, w kierunku oceanu. Ta kobieta zresztą była za niska na Jill. Miała na sobie czapkę, szalik, którym owinęła usta i nos, parkę i wysokie buty. W takim ubraniu trudno byłoby rozpoznać kogokolwiek, ale Beth pomyślała, że musi znać tę osobę. Niewiele było ludzi, którzy przy takiej pogodzie w marcowy czwartek mogliby chodzić po tej okolicy. Na wyspie nie było weekendowych turystów, ani nawet takich, którzy przyjechali na jednodniową wycieczkę.

Choć dzieliło je tylko parę metrów, Beth nadal nie mogła jej rozpoznać. Widziała tylko długie, czarne włosy kobiety. Nastawiając się na powitanie, Beth już zaczęła się uśmiechać, ale kobieta patrzyła pod nogi, unikając kontaktu wzrokowego. Beth nie przywitała się i czuła głupio, że się uśmiechała. Grover odłączył się na chwilę, żeby obwąchać nieznajomą, ale kobieta minęła ich zbyt szybko, by oboje zdążyli się dowiedzieć o niej czegoś więcej.

Nadal ciekawa po kolejnych kilku krokach Beth spojrzała przez ramię. Kobieta stała przy skrzynkach pocztowych na samym końcu.

– Pewnie jest z Nowego Jorku – powiedziała pod nosem, odwracając się i kierując ku domowi.

Kiedy weszli do środka, Grover otrząsnął się z wody, chlapiąc we wszystkie strony. Normalnie zbeształaby go za ta takie zachowanie, ale tego dnia nie miało to znaczenia. Kiedy tylko uchyliła drzwi, do przedsionka dostało się tyle wody, jakby ktoś chlusnął wiadrem. Beth ściągnęła kurtkę, z której na podłogę wypadła poczta, i zrzuciła buty. Była przemoczona do suchej nitki.

Ściągnęła mokre skarpetki i dżinsy, rzuciła je do pralni i ubrała się we flanelowe spodnie od piżamy i parę kapci. Rozgrzana, sucha i od razu pogodniejsza, wróciła do drzwi i podniosła z podłogi rozrzucone koperty, po czym siadła z nimi na kanapie. Grover położył się znów na swoim plecionym dywaniku.

W pierwszej kopercie przyszedł rachunek za ogrzewanie, pewnie wyższy niż ich miesięczna rata za dom. Beth postanowiła, że otworzy go później. W następnej znajdował się katalog Victoria`s Secret. W święta trzy lata temu zamówiła u nich stanik push-up, a oni nadal przysyłali jej katalogi. Wrzuci go do ognia. Ostatnia koperta została do niej ręcznie zaadresowana. Otworzyła ją. W środku znajdowała się kartka urodzinowa, na której awersie widniał rysunek tortu.

 

Niech Ci się spełnią wszystkie życzenia.

 

To dziwne, pomyślała. Jej urodziny wypadały dopiero w październiku.

Słowa „Wszystkiego najlepszego” w środku zostały przekreślone niebieskim długopisem pewnym ruchem ręki. Pod spodem ktoś napisał:

 

Sypiam z Jimmym

PS On mnie kocha.

 

Ponowne przeczytanie wiadomości i upewnienie się, że dobrze rozumie to, co czyta, zajęło jej kilka sekund. Czuła, jak kołacze jej serce, kiedy jeszcze raz podniosła kopertę. Kto to przysłał? Nie było adresu zwrotnego, ale list nadano na poczcie na Nantucket. Nie rozpoznała charakteru pisma. Litery były wyraźne i ozdobne – kobiety. Kochanki.

Trzymając kopertę w jednej, a kartkę w drugiej dłoni, spojrzała na gzyms kominka i jej ustawione na samym środku zdjęcie ślubne i przełknęła ślinę. Zaschło jej w ustach.

Wstała i podeszła do kominka. Odsunęła żeliwny parawan. Wrzuciła do ognia katalog bielizny i patrzyła, jak brzegi kartek zwijają się i blakną w płomieniach, aż w końcu stały się szarym popiołem. Zniknęły. Beth zgniotła w dłoni kopertę i kartkę. Dłonie jej się trzęsły. Gdyby spaliła kartkę, mogłaby udawać, że nigdy jej nie z widziała. Że to się nigdy nie wydarzyło.

Beth poczuła przypływ niespodziewanych emocji. Strachu i wściekłości, paniki i upokorzenia. Poczuła mdłości, jakby miała zaraz zwymiotować. Nie poczuła jednak zaskoczenia.

Zamknęła parawan. Z kartką i kopertą zaciśniętymi w pięści poszła po schodach, stawiając głośno każdy krok, gdy kierowała się w stronę pochrapywania Jimmy`ego.

 

ROZDZIAŁ 2

 

 

 

 

 

Olivia ściągnęła z siebie wszystko prócz bielizny i włożyła dresowe spodnie, skarpetki i jej ulubioną, starą bluzę z logo Boston College. Sucha, ale wciąż zmarznięta szybko zeszła do salonu i wcisnęła guzik na pilocie od kominka. Stanęła przed momentalnie powstałym płomieniem, czekając i czekając. Nadal nie czuła jednak żadnego ciepła. Dotknęła szklanej tafli dłonią. Była ledwie ciepła. To David wpadł na pomysł, by zamienić zwykły kominek na gazowy. Miał być lepszy dla lokatorów. Wygodniejszy, mniej kłopotliwy.

Choć mieli ten domek od jedenastu lat, nigdy właściwie nie mieszkali tu z Davidem. Kupili go jako inwestycję, zanim na rynku nieruchomości nastąpił boom i ceny strzeliły w górę. David, absolwent ekonomii, który niechętnie przejął rodzinny interes – handel nieruchomościami – zawsze miał oko na posiadłości z potencjałem. Ciągle powtarzał – lokalizacja jest najważniejsza. Znajdował dom do remontu w odpowiedniej okolicy, kupował go, zatrudniał ekipę remontową do odnowienia kuchni i łazienek, malował pokoje i fasadę, po czym go sprzedawał. Jego celem zawsze było szybko doprowadzić dom do porządku, na frontowym trawniku wbić tablicę z napisem „Na sprzedaż” i zainkasować ładną sumkę.

Nantucket traktował jednak inaczej. Jako że połowa wyspy znajdowała się pod ochroną architektoniczną i przyrodniczą, pod zabudowę pozostawało niespełna sto trzydzieści kilometrów kwadratowych gruntu, David nie chciał więc szybko pozbywać się tego domu. Zapewnił Olivię, że wartość nieruchomości nigdy nie spadnie poniżej tego, ile za nią zapłacili. Dom sam w sobie niczym się nie wyróżniał – skromne trzy sypialnie, z których ani one same, ani ich rozkład nie miały w sobie niczego wyjątkowego. Ale położona niespełna półtora kilometra od plaży Grubasek nieruchomość to wysoce pożądana wakacyjna miejscówka, a David trafnie przewidział, że z pieniędzy za wynajem będą w stanie opłacić roczną hipotekę, a nawet więcej.

„To dobra inwestycja na przyszłość” – mówił w czasach, kiedy jeszcze beztrosko wyobrażali sobie wspólną przyszłość.

Każdego roku, zwykle w październiku pod koniec sezonu, spędzali w domku tydzień lub dwa, ale przestali przyjeżdżać, kiedy Anthony skończył trzy latka. Wiele rzeczy przestali wtedy robić.

W oddali świszczał gwałtowny wiatr, który w uszach Olivii brzmiał jak małe dziecko krzyczące z bólu. Okna zaczęły się trząść, a po karku przeleciał jej chłodny podmuch. Przeszedł ją dreszcz. Nantucket w zimie. Będzie się musiała do tego przyzwyczaić.

Potarła dłonie, próbując je rozgrzać. Niepocieszona, zaczęła się zastanawiać, gdzie znajdzie jakiś koc. Była tu dopiero od dziewięciu dni i nadal uczyła się, gdzie co jest. Wciąż czuła się jak gość w cudzym domu. Intruz w zajeździe. Przeszukała bieliźniarkę i znalazła szary wełniany koc, którego zakup ledwie mogła sobie przypomnieć, zarzuciła go sobie na ramiona i z pocztą w dłoni usadowiła się na fotelu w salonie.

Rachunki nadal przychodziły do jej domu w Hingham, małym miasteczku na przedmieściach Bostonu na południowym wybrzeżu. Nie dostała więc jeszcze nic prócz reklam ekip remontowych, pocztówek z wizerunkami lokalnych kandydatów wyborczych i ulotek z promocjami w pobliskim sklepie. Wiedziała jednak, że tego dnia czeka ją prawdziwa poczta.

Zanim rozerwała kopertę, Olivia wiedziała, że pierwsza przesyłka to książka od jej byłej szefowej, Louise, starszej redaktorki w wydawnictwie Taylor Krepps. Na kopercie była żółta naklejka z przekierowaniem adresu. Louise nie wiedziała, że Olivia przeprowadziła się na Nantucket. Nie wiedziała też o Anthonym.

Nie wiedziała o niczym.

Olivia już od pięciu lat nie pracowała jako redaktorka i asystentka Louise w dziale poradników w Taylor Krepps. Mimo to Louise nadal wysyłała jej próbne egzemplarze. Może w ten sposób Louise chciała pokazać, że jej drzwi są zawsze otwarte, może próbowała zwabić Olivię z powrotem do pracy. Może Louise nie wykasowała jej adresu z listy mailingowej. Olivia nigdy nie dała jej nadziei, że kiedykolwiek wróci, minęło parę lat, od kiedy wysłała jej ostatnią wiadomość z podziękowaniem za książkę albo komentarzem, a nawet więcej, od kiedy którąkolwiek z nich przeczytała. A mimo to kolejne lektury lądowały w jej skrzynce.

Nie miała serca ani żołądka, by strawić czyjeś poradniki. Nie interesowały jej już ani cudze rady, ani doświadczenia. Co oni wszyscy wiedzieli? Jakie to miało znaczenie? Stek bzdur.

Kiedyś wierzyła w to, że poradniki uczą, informują i inspirują. Była przekonana, że te najlepsze potrafią odmienić życie. Kiedy Anthony skończył trzy lata i powiedziano im jednoznacznie, z czym w jego przypadku mają do czynienia, Olivia wierzyła, że gdzieś znajdzie kogoś, kto odmieni ich życie.

Przejrzała każdy poradnik, potem każdy periodyk medyczny, wszystkie wydane wspomnienia, każdy blog, każdą internetową grupę wsparcia dla rodziców. Czytała książki o macierzyństwie Jenny McCarthy i Biblię. Czytała, miała nadzieję, modliła się i wierzyła we wszystko, co obiecywało pomoc, ratunek, zmianę, zbawienie. Ktoś gdzieś musiał coś wiedzieć. Ktoś musiał mieć klucz, którym otworzy swojego syna.

Rozerwała kopertę i wzięła książkę, gładząc okładkę palcami. Nadal uwielbiała nowe książki. Ta miała tytuł Cuda trzydniowej diety i napisał ją doktor Peter Fallon.

Phi. Już widzę te cuda.

Olivia uczestniczyła kiedyś w konferencjach i seminariach. Błagam, panie ekspercie, doktorze taki czysiaki. Wierzę w pana. W każdą niedzielę chodziła do kościoła. Błagam, Boże, ześlij nam cud. Wierzę w ciebie.

Przykro mi, doktorze Fallon. Cuda nie istnieją, pomyślała i rzuciła książkę na podłogę.

Następnie wzięła do rąk tekturową kopertę od Davida i wpatrywała się w nią przez dłuższy czas, zanim ostrożnie zerwała taśmę i wysypała zawartość.

Na kolana wypadły jej trzy białe, owalne i idealnie gładkie kamienie. Uśmiechnęła się. Kamyki Anthony`ego. I do tego trzy. Olivia potrząsnęła kopertą. Nie było ich więcej. Anthony`emu spodobałoby się, że są tylko trzy, a nie jeden, dwa albo cztery. Uwielbiał rzeczy, które istniały w trójkach: Trzy małe świnki, raz – dwa – trzy – start, mały – średni – największy. Oczywiście nigdy nie powiedział jej Mamo, lubię bajkę o trzech małych świnkach. Ale ona wiedziała.

Przetoczyła trzy małe kamyki po wewnętrznej stronie dłoni, czując ich chłodną, gładką powierzchnię. Pomyślała, że kiedy skończy czytać pocztę, dorzuci je do szklanej misy na stoliku kawowym, w której znajdowało się przynajmniej pięćdziesiąt białych, owalnych kamyków Anthony`ego. Ołtarzyk w misce.

Anthony`emu nie spodobałoby się jednak, że jego kamyki znajdują się w misie na stoliku kawowym. Wolał ustawiać je w idealnie równe szeregi na podłodze w całym domu. Broń Boże, by Olivia kiedykolwiek zebrała kamyki do pudełka i odniosła do jego sypialni. Czasem nie mogła się jednak powstrzymać. Czasem po prostu chciała przejść przez dom, nie potykając się o defiladę kamieni. Czasem po prostu chciała przejść przez normalny dom. Jeśli się do tego posunęła, za każdym razem popełniała kolosalny błąd. Nie mieszkali w normalnym domu, a Anthony nigdy nie radził sobie ze zmianami, nawet tymi najmniejszymi.

Zerknęła do koperty i dostrzegła tam złożoną papeterię.

 

Znalazłem te trzy pod kanapą.

Kochający David

 

Uśmiechnęła się, dziękując mu za to, że wysłał jej kamienie, za to, że wiedział, że chciałaby je mieć. I „Kochający David”. Wiedziała, że nie są to rzucone mimochodem, nieszczere słowa. Ona też nadal go kochała.

Reszta kamieni Anthony`ego znajdowała się w jego starym pudełku w jej obecnej sypialni. Była to jedna z niewielu rzeczy, jakie Olivia uparła się zabrać podczas swojego ostatniego kursu na wyspę, a nie było to łatwe zadanie. Dźwigała je, spocona, szczerze wątpiąc w swój zdrowy rozsądek, od tylnego siedzenia w samochodzie Davida aż na prom w Hyannis, z promu do taksówki w mieście, a z taksówki do nowej sypialni. Po drodze tutaj więcej niż raz przyszło jej do głowy, żeby wyrzucić pudło za burtę i uwolnić się od fizycznego i emocjonalnego ciężaru przeklętych kamyków. Tylko że to były przeklęte kamyki Anthony`ego. Piękne przeklęte kamyki znalezione na plaży, które jej śliczny synek obsesyjnie ustawiał w szeregi, a które teraz elegancko prezentowały się w szklanej misie na jej stoliku.

A więc przeklęte kamyki wprowadziły się razem z nią. Zostawiła książki kucharskie i kolekcję poradników, które pomagała wydać w Taylor Krepps, oraz wszystkie swoje powieści. Nie zabrała żadnych mebli, sprzętów kuchennych ani naczyń. Zostawiła ubrania Anthony`ego nadal złożone w szufladach, jego niepościelone łóżko, jego DVD z Barneyem w szafce pod telewizorem, wszystkie zabawki edukacyjne, którymi nigdy się nie interesował, jego szczoteczkę do zębów w stojaku w łazience, kurtkę na wieszaku przy wejściowych drzwiach.

Wzięła ze sobą swoje ubrania, biżuterię, aparat fotograficzny i komputer. I wzięła swoje pamiętniki. Pewnego dnia może będzie miała odwagę je przeczytać.

Zostawiła też za sobą wszystkie swoje fotografie – album ze studiów, zdjęcia ślubne i z miesiąca miodowego, zbiór artystycznych ujęć zachodów słońca, drzew, muszelek, jakie kiedyś robiła, z których najlepsze ozdabiają ściany ich domu, album ze zdjęciami Anthony`ego z dzieciństwa. Zostawiła je wszystkie Davidowi. Czuła się, jakby to życie nigdy się jej nie przytrafiło. Przytrafiło się innej kobiecie.

Zatrzymała tylko jedną fotografię. Spojrzała na oprawione passe-partout zdjęcie w rozmiarze dwadzieścia na dwadzieścia pięć centymetrów zwieszone na ścianie nad kominkiem – zdjęcie, którego zrobienie zajęło wiele godzin i wiele dni cierpliwego czekania. Pamięta, jak siedziała po turecku oparta o lodówkę z aparatem przy twarzy i palcem na spuście migawki, gotowa, by zrobić zdjęcie. Czekała. Czekała. Anthony przeszedł koło niej wiele razy, podskakując na paluszkach, piszcząc i uderzając o siebie rączkami. Olivia za każdym razem wstrzymywała oddech. Nie ruszała się. Anthony na nią nie patrzył.

Pewnego dnia usiadł tylko parę kroków od niej i przez przynajmniej godzinę kręcił czarnym kółkiem ciężarówki, popychając je palcem wskazującym. Nie wstała, żeby pokazać mu, jak prawidłowo bawić się pojazdem. Patrz, Anthony. Ciężarówka robi brum brum. Nie dyrygowała nim. Nie ruszała się. On na nią nie patrzył.

Z każdą próbą jej kolana, ręce i pupa zaczynały w końcu boleć i domagać się, by zmieniła pozycję. Rozum starał się jej to wyperswadować, śmiejąc się z tego, że zmarnowała kolejny poranek, siedząc na podłodze jak idiotka. Ignorowała samą siebie i siedziała, cicha, niegroźna, niewidzialna.

I w końcu stało się. Anthony spojrzał prosto w obiektyw. Był pewnie spragniony i patrzył na lodówkę, bo chciał soku. Stało się to pewnie całkowicie przypadkiem, ale Olivia zdążyła nacisnąć spust migawki, zanim odwrócił wzrok. Spojrzała na wyświetlacz i oto miała je. Jego oczy! Szeroko otwarte okna na jasny, pogodny dzień. Nie były nieobecne ani rozkojarzone. Były to głębokie, ciemnobrązowe, czekoladowe oczy małego chłopca, który patrzy na swoją mamę. I ją widzi.

Olivia siedziała na kanapie z pocztą na kolanach i pozwoliła sobie zagubić się w jego oczach, ocierając łzy z twarzy, wdzięczna za szansę, by spojrzeć w ich głąb i dostrzec prawdziwy sens, nawet jeśli nie rozumiała tego sensu, nawet jeśli to był tylko moment w ośmiu i pół długich latach i nawet jeśli mogła je zobaczyć tylko przez obiektyw swojego nikona, a potem na dwuwymiarowym papierze. Cieszyła się, że ją dostała.

Raz jeszcze otarła łzy rąbkiem koca i skupiła się na ostatniej kopercie, nadanej z kancelarii prawnej Kaufman i Renkowitz. Olivia wyciągnęła z niej plik dokumentów i przeczytała pierwszą stronę.

Umowa o separacji Davida i Olivii Donatellich.

 

Zamknęła oczy i wsłuchała się w odgłosy deszczu uderzającego o szyby, dudniącego o dach, szalejącego wokół niej. Opatuliła kocem stopy i przycisnęła do siebie trzy kamyki, które nadal trzymała w dłoni. Tak jak wszystko, burza też kiedyś się kończy.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej

 

 

 

 

 

Tytuł oryginału: Love Anthony

 

Copyright © 2012 by Lisa Genova

 

Copyright © for the Polish edition by Grupa Wydawnicza FILIA, 2023

 

Originally published by Gallery Books, a Division of Simon & Schuster, Inc.

 

Wszelkie prawa zastrzeżone

 

Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiekformie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to takżefotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwemnośników elektronicznych.

 

Wydanie II,Poznań 2023

 

Projekt okładki: Anna Dorfman

Fotografia na okładce: © Mircea Bezergheanu/Shutterstock

 

Redakcja: Kamila Czok, Editio

Korekta: Monika Danuta Perlak, Editio

Skład i łamanie: Jacek Bociąg, Editio

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:

„DARKHART”

Dariusz Nowacki

[email protected]

 

 

eISBN: 978-83-8280-733-2

 

 

Grupa Wydawnicza Filia sp. z o.o.

ul. Kleeberga 2

61-615 Poznań

wydawnictwofilia.pl

[email protected]