The Last Breath - C.S. Riley - ebook + audiobook

The Last Breath ebook i audiobook

C.S. Riley

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

42 osoby interesują się tą książką

Opis

The Last Breath to wzruszająca, ciepła opowieść o dwójce młodych ludzi, którzy przypadkiem się odnajdują.

Hayley Flores jest spokojną studentką pielęgniarstwa, przykłada się do nauki, a od imprez woli spędzanie czasu ze swoją najlepszą przyjaciółką i wolontariat w szpitalu. Jednak w dwudzieste pierwsze urodziny zauważa, że w jej życiu brakuje spontaniczności. Tworzy więc szaloną listę zadań, która ma jej pomóc nadrobić stracone lata.

Hunter Morgan stał się popularny na kampusie, gdy porzucił sport dla muzycznej kariery. Jest pewny siebie, nie stroni od zabawy i lubi wyzwania. Jednym z nich staje się dla niego Hayley, która najpierw go całuje, a potem ucieka, nie podając nawet swojego imienia. Przypadkowy pocałunek wywołuje serię niespodziewanych wydarzeń, a losy Huntera i Hayley zaczynają się ze sobą przeplatać.

Plik zawiera dwie dodatkowe sceny!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 341

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 17 min

Lektor:
Oceny
4,5 (298 ocen)
204
64
21
6
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Elinn

Całkiem niezła

To zakończenie mnie rozwaliło, aż do prawie samego końca się tego nie spodziewałam. Smutne zakończenie, nie lubię takich.
50
MARYSIESASE
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Książka opowiada o przepięknej historii pełnej wesołych momentów jednak koniec końców ostatnie rozdziały doprowadzają do łez. Miłość głównej postaci jest pokazana w piękny i intrygujący sposób, po prostu niemożliwe jest się od niej oderwać. Cała historia powala na kolana pokazuje, że mimo strachu warto jest się nie poddawać i walczyć o to czego pragniemy. Zawiera również pełno pięknych cytatów, które są perfekcyjne dobrane do całokształtu tej opowieści. Sama końcówka mnie rozwaliła i przeczołgała lecz dla morału i samej historii naprawdę warta przeczytanie. W mojej opinii naprawdę warto przeczytać tą emocjonującą lekturę 🥰
30
wieczorkowna

Nie oderwiesz się od lektury

Książka która pokazuje jaka piękna jest miłość dwojga młodych ludzi , którzy wkraczają w dorosłe życie. Wybory które nie są łatwe a na końcu smutek który powoduje łzy i ból. Piękna a zarazem smutna historia , pokazujaca siłę miłości i przyjaźni. od pierwszych stron wiedziałam że będzie to wyjątkowa historia nie spodziewałam się jedynie tego że na końcu przeczołga mnie emocjonalnie powodując łzy. Czy jestem rozczarowana ? zdecydowanie nie , polecam przeczytać aby samemu wyrobić czytelnicza opinię.
30
anka3001

Nie oderwiesz się od lektury

Po długim czytelniczym kryzysie nareszcie książka, która pochłonęła mnie bez reszty. Historia przede wszystkim o życiu, miłości i przyjaźni.
20
MarzenaKaczmarek1984

Nie oderwiesz się od lektury

Piekna ,złamała mi serce🤧🤧🤧🤧
20

Popularność




Playlista

Play­li­sta

Silence — Mar­sh­mello

Still Don’t Know My Name — Labrinth

Lovely — Bil­lie Eilish, Kha­lid

Under The Influ­ence — Chris Brown

Pho­to­graph — Ed She­eran

Iris — Goo Goo Dolls

Black Velvet — Alan­nah Myles

Look At Us Now — Daisy Jones & The Six

Hap­piest Year — Jay­mes Young

Good Grief — Bastille

1. Pocałuj nieznajomego

1. Poca­łuj nie­zna­jo­mego

Jeśli kie­dy­kol­wiek zamie­rzasz cie­szyć się życiem – teraz jest na to czas – nie jutro, nie za rok. Dzi­siaj powinno być zawsze naj­wspa­nial­szym dniem.

Tho­mas Dre­ier

Cholera. Zaraz mia­łam poca­ło­wać zupeł­nie obcego faceta.

Sie­dzia­łam przy barze w towa­rzy­stwie wsta­wio­nej przy­ja­ciółki, która niczym jastrząb wodziła wzro­kiem po lokalu. Prze­ni­kliwe spoj­rze­nie przy­mru­żo­nych oczu wielu wzię­łoby za nie­udolną próbę flirtu, inni za prze­jaw nie­po­czy­tal­no­ści. Jed­nak ani jedno, ani dru­gie nie było prawdą. Char­lotte Young nie miała żad­nego pro­blemu z uda­nym pod­ry­wem ‒ wia­nu­szek zła­ma­nych serc, które pozo­sta­wiała za sobą, był tego nama­cal­nym dowo­dem. Do rów­no­wagi umy­sło­wej mia­łam pewne obiek­cje, ale opo­wia­da­łam się raczej za nie­groź­nym sza­leń­stwem. W końcu to ona była twórcą tej dur­nej listy.

Ona była błę­dem. Lista. Zada­nia. To wszystko było jedną wielką pomyłką.

Wła­śnie do tego wnio­sku doszłam dokład­nie dwa tygo­dnie po moich dwu­dzie­stych pierw­szych uro­dzi­nach. Wypunk­to­wana lista dwu­dzie­stu jeden aktów despe­ra­cji, które rze­komo powinna zro­bić każda nie­nudna kobieta stała się moim wro­giem. Pod wpły­wem otu­ma­nie­nia cele­bra­cją ofi­cjal­nej doro­sło­ści zapra­gnę­łam doświad­czyć rze­czy, dzięki któ­rym na koniec dnia mogła­bym powie­dzieć: „żyłam peł­nią życia”.

Pie­prze­nie, odwo­łuję to.

Byłam gotowa opu­ścić ten świat jako bez­barwna postać. Do stwo­rze­nia wspo­mnia­nego spisu dopro­wa­dziła mnie jedna łzawa roz­mowa. Uświa­do­miła mi, że naj­dzik­sze czasy mło­do­ści prze­ży­łam w sko­ru­pie total­nej nudziary. Przy­naj­mniej według spo­łecz­nych norm. Zamiast czer­pać peł­nymi gar­ściami z życia, wybie­ra­łam kom­fort, spo­kój i bez­pie­czeń­stwo. Sedno rze­ko­mego pro­blemu nie było spo­wo­do­wane nie­śmia­ło­ścią, a przy­zwy­cza­je­niem do spo­koj­nej rutyny wpo­jo­nej mi przez nado­pie­kuń­czych rodzi­ców. Byłam doro­sła, jed­nak minione lata spra­wiły, że sta­łam się ostrożna ‒ wręcz do bólu prze­wi­dy­walna. Zmie­nie­nie cze­goś w tej mono­to­nii wyda­wało się zbyt pra­co­chłonne, a przede wszyst­kim ryzy­kowne.

Wysnute wnio­ski dopro­wa­dziły mnie tutaj. Do mod­nego baru prze­siąk­nię­tego opa­rami papie­ro­sów i alko­holu. W dniu uro­dzin dałam się zła­pać w pułapkę wła­snych myśli, tych obaw, i wraz z pijaną Char­lotte spi­sa­łam na ser­wetce wszyst­kie rze­czy, któ­rych według niej powin­nam doświad­czyć. Niech mnie dun­der świ­śnie. Mnie i moje ska­mie­niałe serce ‒ raz, dokład­nie raz, pozwo­li­łam sobie na dopusz­cze­nie do sie­bie nie­unik­nio­nego i skoń­czy­łam z marną mani­fe­sta­cją żało­ści.

‒ Co myślisz o gościu sie­dzą­cym przy drzwiach? ‒ zapy­tała śpiew­nie Char­lie.

Wspo­mniany facet zaj­mo­wał boks bez­po­śred­nio przy wyj­ściu. Nawet ze spo­rej odle­gło­ści mogłam dostrzec błysz­czący zega­rek na jego nad­garstku pasu­jący do błę­kit­nej koszulki polo. Rasowy bufon z wyż­szych sfer. Nie cho­dziło o to, co miał, ale spo­sób, w jaki to poka­zy­wał. Z wynio­sło­ścią. Z leniwą pychą. Odkąd weszły­śmy do baru prze­cze­sał naże­lo­wane włosy co naj­mniej dwa tuziny razy, by z manierą eks­po­no­wać bły­skotkę na ręce. Wszystko, byleby zwró­cić na nią uwagę.

‒ Sku­piony na sobie, a to, gdzie sie­dzi suge­ruje, że szuka panienki na jedną noc ‒ powie­dzia­łam non­sza­lancko, bawiąc się słomką w szklance. ‒ Wiesz, szyb­kie wyj­ście i szybki seks.

Char­lotte prze­wró­ciła oczami.

‒ Twoje zdol­no­ści odczy­ty­wa­nia ludz­kich inten­cji ni­gdy nie prze­staną mnie zadzi­wiać ‒ mruk­nęła kpiąco, okrę­ca­jąc się na baro­wym stołku. ‒ A ten?

Wychy­li­łam się ze swo­jego miej­sca przy kon­tu­arze baru, by móc spoj­rzeć na przy­stoj­nego oku­lar­nika sie­dzą­cego przy pobli­skim sto­liku. Przez chwilę nie odzy­wa­łam się, po pro­stu obser­wo­wa­łam. Rękoma nie doty­kał niczego, a każde się­gnię­cie po piwo było sta­ran­nie prze­my­śla­nym ruchem. Schludna biała koszula w prążki nie miała żad­nego widocz­nego wgnie­ce­nia i była zapięta na ostatni guzik.

‒ Pedant ‒ odpar­łam szybko. ‒ Tro­chę zner­wi­co­wany, co ozna­cza, że naj­praw­do­po­dob­niej zako­chałby się we mnie od pierw­szego wej­rze­nia, a jesz­cze prę­dzej uciekłby stąd z krzy­kiem.

‒ Jesteś nie­moż­liwa ‒ roze­śmiała się Char­lotte nie­skrę­po­wa­nie i pełną pier­sią, co wyraź­nie zwró­ciło uwagę kilku klien­tów. Nie żeby się tym przej­mo­wała, była zbyt sku­piona na ska­no­wa­niu pomiesz­cze­nia. Ostroż­nie i z dużo więk­szą roz­wagą. Przy­naj­mniej taką, na którą pozwa­lał jej czwarty drink. ‒ A tam­ten?

Dys­kret­nie spoj­rza­łam przez ramię na kra­niec lokum. Z rosną­cym zain­try­go­wa­niem przyj­rza­łam się miej­scu, w któ­rym sie­dział męż­czy­zna zato­piony w papie­rach leżą­cych na stole. Fru­stra­cja prze­ci­nała ostre rysy, ale nawet ona nie odej­mo­wała mu urody. Mocno zary­so­wana twarz o wydat­nych kościach policz­ko­wych nada­wała mu podo­bień­stwo do Johnny’ego Deppa ‒ jego młod­szej wer­sji, acz nie­na­gan­nie przy­stoj­nej. Wyta­tu­owa­nie się od czub­ków pal­ców po szyję było śmia­łym posu­nię­ciem, które nie­za­prze­czal­nie zapew­niało mu masę spoj­rzeń. Był gorący w ten ponęt­nie nie­bez­pieczny spo­sób. To typ faceta, przed któ­rym uprze­dzone mamuśki cho­wały swoje córki. A gdyby nie sto­jące przy nim piwo, powie­dzia­ła­bym, że był waria­tem chcą­cym uczyć się w tęt­nią­cym noc­nym życiem barze. A może tak wła­śnie było, trudno oce­nić. Odwró­ci­łam się w momen­cie, gdy prze­cze­sał dło­nią ciemne włosy, pod­no­sząc wzrok znad poroz­rzu­ca­nych kar­tek.

‒ To ten ‒ stwier­dziła przy­ja­ciółka. Brzmiała lekko beł­ko­tli­wie, co pod­po­wia­dało mi, że nie­długo będziemy musiały się stąd ulot­nić. ‒ Wiem, że tak. W ciągu dzie­się­ciu sekund nie wymie­ni­łaś tego swo­jego psy­cho­lo­gicz­nego spisu jego wad.

Skłon­no­ści do prze­sad­nej ana­lizy ludzi naby­łam lata temu. W tam­tych oko­licz­no­ściach patrze­nie na ota­cza­jące mnie osoby było jedyną z nie­licz­nych roz­ry­wek, jed­nak z cza­sem przy­brało formę fascy­nu­ją­cego dzi­wac­twa. Nie­które z pseu­do­dia­gnoz zala­ty­wały hipo­kry­zją, być może mijały się z prawdą, ale stały się nie­od­łączną czę­ścią mnie. Obser­wo­wa­łam ludzi i przy­pi­sy­wa­łam im cechy oso­bo­wo­ści na pod­sta­wie ich zacho­wa­nia, tików ner­wo­wych, czy też spo­sobu w jaki się pre­zen­to­wali. Bar­dziej cel­nie lub cza­sem błęd­nie. Po pro­stu patrzy­łam. Nie­wiele osób to robiło. Oni patrzyli, ale nie widzieli.

Tym, co tak zain­te­re­so­wało mnie w nie­zna­jo­mym był fakt, że nie potra­fi­łam go roz­gryźć. Nie cho­dziło tu o jakąś nie­zdrową mroczną aurę ‒ wbrew pozo­rom nie ule­ga­łam ste­reo­ty­pom. Ktoś mający tatu­aże nie musiał być od razu kla­sy­fi­ko­wany jako nie­grzeczny chło­piec. Po pro­stu było w nim coś takiego, co nie pozwa­lało mi odwró­cić od niego spoj­rze­nia, a jed­nak nie umia­łam go opi­sać. Wrzu­cić go do jakiej­kol­wiek kate­go­rii.

Nie zda­wa­łam sobie sprawy, że się poru­szam. Dopiero gdy zsu­nę­łam się ze stołka, a pode­szwy woj­sko­wych butów przy­le­piły się do brud­nej pod­łogi, dotarło do mnie, że naprawdę to robię.

‒ Łyk­nij sobie po raz ostatni, bo gdy to zro­bię, wycho­dzimy ‒ powie­dzia­łam, na co Char­lie unio­sła kciuk w górę.

Nie mogłam uwie­rzyć, że posu­wa­łam się do tak głu­pich i szcze­niac­kich kro­ków. Jed­nak szłam przed sie­bie. Pro­sto i nie­za­chwia­nie, mimo że moje serce waliło jak mło­tem, jakby za chwilę miało wydo­stać się z piersi. Stre­so­wa­łam się, jak­bym miała zaraz prze­żyć swój pierw­szy poca­łu­nek. Pod pew­nym wzglę­dem był nim. Tym pierw­szym. Dla­tego wła­śnie zna­lazł się na liście ‒ poca­łuj nie­zna­jo­mego ‒ ponie­waż jesz­cze ni­gdy nie mia­łam oka­zji poca­ło­wać kogoś bez pozna­nia wcze­śniej choćby jego imie­nia.

Prze­ci­ska­łam się mię­dzy zebra­nymi, póki nie dzie­liły mnie od jego sto­lika mniej niż trzy stopy. Z bli­ska wyglą­dał jesz­cze lepiej, a gdy pod­niósł wzrok, momen­tal­nie nabra­łam ochoty, żeby się do niego zbli­żyć i jed­no­cze­śnie ucie­kać jak naj­da­lej. Nie stchó­rzy­łam, mimo że patrzył na mnie, jakby wie­dział, co mam zamiar zro­bić ‒ a nie mógł wie­dzieć. Cze­goś takiego nie dało się prze­wi­dzieć. Oddy­cha­łam ciężko, z tru­dem. A potem wszystko poto­czyło się bły­ska­wicz­nie.

W jed­nej chwili sta­łam w prze­strzeni jego boksu, a następne co pamię­ta­łam, to dotyk cie­płych ust. Nie­zna­jomy zamarł zasko­czony, a w sekun­dzie, gdy spę­tana nie­zręcz­no­ścią chcia­łam się odsu­nąć, odwza­jem­nił poca­łu­nek. I to jak. Z pasją. Z mocą. Pod pal­cami doty­ka­ją­cymi jego policzka czu­łam dra­piący zarost, gdy wpił się w moje usta. Nasze języki splą­tały się, posma­ko­wa­łam piwa i cze­goś słod­kiego, jakichś cukier­ków. Zawi­słam nad nim, z kola­nem wspar­tym o kanapę, a jed­nak mia­łam wra­że­nie, że to on góruje nade mną. To był rodzaj poca­łunku, który odczu­wało się całym cia­łem ‒ odbie­rał dech, elek­try­zo­wał skórę i osza­ła­miał. Spra­wiał, że chciało się wię­cej i wię­cej.

Z ocią­gnię­ciem ode­rwa­łam się od jego warg, potrze­bo­wa­łam powie­trza, choć jed­no­cze­śnie nie byłam gotowa na roz­łąkę. Z dło­nią pła­sko roz­ło­żoną na twar­dej piersi, swoją drogą nie wie­dzia­łam jak się tam zna­la­zła, tak jak palce zato­pione w moich wło­sach, otwo­rzy­łam cięż­kie powieki. Dzie­liły nas cale, które pozwo­liły mi zde­rzyć się z lodo­wa­to­nie­bie­ską otchła­nią, jaką były jego tęczówki. Jesz­cze ni­gdy nie widzia­łam takiego koloru oczu. Sze­roka pierś opa­dła gwał­tow­nie, gdy patrzył na mnie pociem­nia­łym wzro­kiem. Mia­łam papkę z mózgu ‒ ja, Hay­ley Flo­res, czu­łam się, jakby ode­brano mi moż­li­wość logicz­nego myśle­nia.

‒ Dzięki ‒ szep­nę­łam, pro­stu­jąc się powoli. Ręce opa­dły, dystans pogłę­biał się i niczego tak bar­dzo nie pra­gnę­łam, jak wró­cić do poprzed­niej pozy­cji.

Ten poca­łu­nek mnie ogłu­pił, hor­mony i endor­finy robiły swoje ‒ to było jedyne racjo­nalne wytłu­ma­cze­nie mojego zacho­wa­nia. Chcia­łam po pro­stu odejść. Bez tłu­ma­czeń. Bez oglą­da­nia się za sie­bie. Bez roz­wa­ża­nia tego, jak bar­dzo byłam roz­pa­lona.

Nie pozwo­lił mi na to.

‒ Dzięki i tyle? ‒ wymam­ro­tał, prze­su­wa­jąc pal­cem po napuch­nię­tej war­dze. Ten sen­su­alny gest przy­pra­wił mnie o dresz­cze. ‒ Wła­śnie mnie poca­ło­wa­łaś, jakby nie miało być jutra i odcho­dzisz?

‒ Ow­szem ‒ potak­nę­łam z wymu­szoną non­sza­lan­cją, led­wie panu­jąc nad uśmie­chem.

Świa­doma, że ucieczka byłaby naj­lep­szym roz­wią­za­niem, odwró­ci­łam się do niego ple­cami i zro­bi­łam pierw­szy krok. To było zbyt emo­cjo­nu­jące prze­ży­cie, osza­ła­mia­jące tak dogłęb­nie, że odczu­wa­łam je na zbyt wielu pozio­mach.

‒ Możesz mi przy­naj­mniej zdra­dzić swoje imię, zło­dziejko odde­chów?

Zatrzy­ma­łam się jak zaklęta. Nie nazwał mnie zło­dziejką cału­sów czy poca­łun­ków. Nazwał mnie zło­dziejką odde­chów.

‒ Hay­ley ‒ powie­dzia­łam, spo­glą­da­jąc na niego przez ramię, by móc po raz ostatni napa­wać się jego nie­wy­mu­szo­nym pięk­nem. ‒ Mam na imię Hay­ley.

Nie zacze­ka­łam na jego odpo­wiedź.

Coco Cha­nel gło­siła słynną frazę mówiącą, że naj­lep­szym kolo­rem na świe­cie jest ten, który dobrze wygląda na nas samych. Miała tro­chę racji, ale gdy­bym w tak bła­hych spra­wach patrzyła na to, co mówią inni ‒ nawet ikona stylu ‒ była­bym cho­ler­nie pospo­li­tym czło­wie­kiem.

Sie­dzia­łam ze skrzy­żo­wa­nymi nogami na pod­ło­dze wyło­żo­nej popla­mio­nym prze­ście­ra­dłem, oto­czona ist­nym bała­ga­nem. Wła­śnie po raz trzeci w tym mie­siącu far­bo­wa­łam pasemka wło­sów. Od lat była to moja rutyna, jedyne wyj­ście poza ramy „zwy­czaj­no­ści” ‒ nie żeby to było jakieś nad­zwy­czajne i szcze­gól­nie sza­leń­cze dzia­ła­nie.

‒ Jaki kolor tym razem? ‒ zapy­tała Char­lie, opie­ra­jąca się o futrynę z ramio­nami skrzy­żo­wa­nymi na pier­siach.

Spraw­nie prze­su­wa­jąc pędz­lem po wydzie­lo­nym kosmyku, spoj­rza­łam na nią w odbi­ciu lustra. Rdzawe fale opa­dały gładko tuż nad jej bio­dra, ide­al­nie uło­żone i błysz­czące. Taka wła­śnie była Char­lotte ‒ nie­na­ganna w swoim pięk­nie. Pod­czas gdy mnie, z moimi mio­do­wymi kosmy­kami porów­ny­wano do ład­nej dziew­czyny z sąsiedz­twa moja przy­ja­ciółka była pod­stępną lisicą krad­nącą serca.

‒ Nie­bie­ski ‒ odpo­wie­dzia­łam. ‒ Hin­du­ski kolor płod­no­ści, i jakże prze­wrot­nie, wojny.

Char­lotte roze­śmiała się dźwięcz­nie.

‒ Niech zgadnę ‒ mruk­nęła kpiąco. ‒ Ty skła­niasz się ku temu dru­giemu.

‒ Jasna sprawa. ‒ Posła­łam jej sze­roki uśmiech.

Godzinę póź­niej prze­mie­rza­ły­śmy ramię w ramię ruchliwy kam­pus Uni­wer­sy­tetu Miami, Coral Gables, gotowe na coty­go­dniową dawkę nauki. Stu­dia pie­lę­gniar­skie dawały nam w kość, szcze­gól­nie na ostat­niej pro­stej ‒ pra­wie cztery lata katorgi uni­wer­sy­tec­kiej były dopiero wstę­pem do owoc­nej kariery. Dosłow­nie kosz­to­wały nas krew, pot i łzy, ale świa­do­mość, że za mniej niż trzy mie­siące będę trzy­mała w swo­ich dło­niach długo wycze­ki­wany dyplom, spra­wiała, że czu­łam się błogo. Jakby wszyst­kie seme­stry pełne wyrze­czeń nie ist­niały. Byłam sty­pen­dystką, co było jed­no­znaczne z tym, że musia­łam utrzy­mać odpo­wied­nią śred­nią, by zacho­wać miej­sce na uczelni. Char­lotte, mimo że otrzy­mała nie­za­leż­ność pły­nącą z opła­ce­nia nauki przez rodzi­ców, ni­gdy nie pozwo­liła sobie na odpo­czy­nek. Za to ją kocha­łam. Wspólne stu­dia ozna­czały rów­nież wspólny cel, a wza­jemne wspar­cie było tym, co pomo­gło nam dojść razem tak daleko.

Z narę­czem toreb wypa­ko­wa­nych książ­kami pchnę­łam drzwi do biblio­teki, w któ­rej pano­wała wręcz nie­na­tu­ralna cisza. Tutaj nie ist­niało coś takiego, jak dźwięk inny niż stu­kot kla­wi­szy lap­topa bądź klik­nię­cia dłu­go­pi­sów i dra­pa­nie rysi­ków o kartki. Każdy odgłos nie­pa­su­jący do tej sym­fo­nii był trak­to­wany jako zbrod­nia. Char­lotte szła przede mną, jakby miała kij w tyłku ‒ sztywno i ostroż­nie, niczym na musz­trze woj­sko­wej. Pokrę­ci­łam głową z uśmie­chem. To był jej czte­ro­letni nawyk. Dokład­nie od pierw­szego dnia tutaj, gdy potknęła się o wła­sne nogi i z hukiem upa­dła na zie­mię, sku­pia­jąc na sobie gniew kil­ku­dzie­się­ciu stu­den­tów. Prócz kilku sinia­ków zyskała rów­nież traumę, która przez pierw­sze kilka tygo­dni stu­diów nie pozwa­lała jej wejść do uczel­nia­nej biblio­teki.

Przy­ja­ciółka roz­luź­niła się, dopiero gdy zamknę­ły­śmy za sobą drzwi do dźwię­kosz­czel­nego pomiesz­cze­nia. Pokój pod­le­gał rezer­wa­cji przez grupy potrze­bu­jące miej­sca do nauki, w któ­rym swo­bod­nie mogą roz­ma­wiać. Reszta biblio­teki była cichą strefą. Bez­po­średni dostęp do ksią­żek i okre­ślony czas na odbęb­nie­nie obo­wiąz­ków pozwa­lał zmo­bi­li­zo­wać się do pracy.

‒ To niczym droga przez mękę ‒ mruk­nęła Char­lie, opa­da­jąc na krze­sło. ‒ Za każ­dym razem mam wra­że­nie, że jest, kurwa, coraz dłuż­sza.

‒ Czyż nie jesteś melo­dra­ma­tyczna?

‒ Powiedz to mojemu tył­kowi ‒ sark­nęła. ‒ Jestem pewna, że zro­bił wgłę­bie­nie w pod­ło­dze, w miej­scu gdzie upa­dłam.

Prych­nę­łam pod nosem, nim roz­sia­dłam się na krze­śle obi­tym miękką poduszką i zaczę­łam porząd­ko­wać pod­ręcz­niki, pod­czas gdy przy­ja­ciółka wycią­gnęła kawę oraz prze­ką­ski. Mia­ły­śmy okre­ślony i spójny tryb pracy wyro­biony przez lata. Wie­lo­let­nia przy­jaźń nauczyła nas żyć w peł­nej sym­bio­zie, a co za tym idzie, cza­sami dzia­ła­ły­śmy niczym jeden orga­nizm. Moje sła­bo­ści neu­tra­li­zo­wała siła Char­lie, a sła­bo­ści Char­lotte neu­tra­li­zo­wałam ja. Wła­śnie dla­tego mogły­śmy pozwo­lić sobie na miano naj­lep­szych stu­den­tek na roku.

Opu­ści­ły­śmy biblio­tekę tuż przed zacho­dem słońca. Niebo spo­wił pół­mrok poma­rań­czo­wo­ró­żo­wej poświaty, która roz­ra­stała się nad prze­szkloną wieżą zega­rową i monu­men­tal­nymi pal­mami. Przy­sta­nę­łam na moment, by móc podzi­wiać roz­po­ście­ra­jący się widok i ruszy­łam za przy­ja­ciółką wga­pioną w ekran komórki. Flo­ryda była pięk­nym sta­nem, ale to jego wybrzeże skra­dło moje serce, Miami. Miesz­czący się tam uni­wer­sy­tet w swoim sercu cho­wał jezioro Osce­ola, a z nabrzeża kam­pusu Vir­gi­nia Key roz­ta­czał się widok na malow­ni­cze wody laguny Biscayne Bay. Więk­szość budyn­ków była zacho­wana w nowo­cze­snym i eks­tra­wa­ganc­kim stylu, two­rząc małą metro­po­lię przy­szło­ści.

‒ Naprawdę nie masz zamiaru wspo­mi­nać o tam­tym wie­czo­rze? ‒ zapy­tała nie­spo­dzie­wa­nie Char­lie, na co zde­cy­do­wa­nie pokrę­ci­łam głową. Dosko­nale wie­dzia­łam, o co jej cho­dziło. ‒ Nawet za cenę poda­nia nazwi­ska faceta, z któ­rym wymie­ni­łaś ślinę?

Poma­chała tele­fo­nem, na któ­rym wychwy­ci­łam foto­gra­fię przy­stoj­niaka z baru. Naj­wy­raź­niej to robiła przez ostat­nie dni. Szu­kała namia­rów na mojego nie­zna­jo­mego, pełna żalu, że sama nie pocze­ka­łam, aby choćby usły­szeć jego imię. Dla mnie był to temat zamknięty. Przy­naj­mniej wma­wia­łam to sobie, szcze­gól­nie inten­syw­nie w samot­no­ści, gdy mimo­wol­nie odtwa­rza­łam w gło­wie tam­ten poca­łu­nek.

‒ Nawet wtedy ‒ odpo­wie­dzia­łam spo­koj­nie, mimo że nara­stała we mnie cie­ka­wość.

Urywki wspo­mnień tej feral­nej nocy przy­spie­szyły rytm mojego żało­snego serca. Byłam cho­ler­nym mię­cza­kiem. To nie było do mnie podobne ‒ całe to roz­trze­pa­nie i emo­cjo­nalny baj­zel. Nie­na­wi­dzi­łam się za to, ponie­waż wie­dzia­łam, że jeśli pod­dam się temu, z cza­sem będzie tylko gorzej. Cię­żej.

‒ Wielka szkoda ‒ mruk­nęła. ‒ Dobrze byłoby znać imię faceta, z któ­rym zaraz się skon­fron­tu­jesz.

‒ Co? ‒ wydu­si­łam w tym samym momen­cie, w któ­rym go zoba­czy­łam.

W natu­ral­nym świe­tle wyglą­dał jesz­cze lepiej niż w ostrych jarze­niów­kach baru. Szedł w naszym kie­runku pew­nym kro­kiem, z fute­ra­łem do gitary prze­wie­szo­nym przez ramię. Pełen nie­wy­mu­szo­nego sek­sa­pilu i męsko­ści.

Szlag by to tra­fił! A mogłam poca­ło­wać boga­tego gogu­sia…

Może wtedy unik­nę­ła­bym śli­nie­nia się na widok wyta­tu­owa­nego nie­zna­jo­mego. Był postawny w swo­ich ponad pię­ciu sto­pach wyso­ko­ści i wyraźne umię­śniony. Ciemna koszulka współ­grała z tatu­ażami two­rzą­cymi rękaw, które opla­tały jego skórę skom­pli­ko­wa­nym wzo­rem, a spodnie w stylu cargo nada­wały mu dodat­ko­wej dra­pież­no­ści. Za chwilę mia­łam się rów­nież prze­ko­nać, że dosko­nale pod­kre­ślały jego tyłek. Nie uwa­ża­łam się za prze­sad­nego tchó­rza, ale z jakie­goś powodu naszła mnie prze­można chęć ucieczki. Dosłow­nie, zabra­nia nóg za pas i prze­mie­rze­nie sprin­tem traw­nika pro­wa­dzą­cego w prze­ciwną stronę. Obser­wo­wał mnie tym prze­szy­wa­ją­cym spoj­rze­niem nie­bie­skich oczu, jakby wszystko o mnie wie­dział. Jakby znał moje naj­mrocz­niej­sze tajem­nice. Sta­łam jak zaklęta, wpa­trzona w niego, a dzie­liło nas zale­d­wie kilka kro­ków. Nie byłam pewna, czy to była jakaś gra spoj­rzeń ‒ kto pierw­szy odwróci wzrok, prze­grywa ‒ ale niech mnie coś trafi, jeśli mia­ła­bym się spło­szyć niczym tchórz­liwe cielę.

‒ Dzięki, Char­lotte ‒ ode­zwał się, nie ode­rwaw­szy ode mnie wzroku.

Zmarsz­czy­łam zdez­o­rien­to­wana brwi, i wtedy ude­rzyła we mnie gorzka prawda. Zdrada. Popa­trzy­łam wil­kiem na przy­ja­ciółkę. Podła lisica, żeby nie powie­dzieć łasica. Nie­świa­do­mie wpa­dłam w pułapkę wła­snej przy­ja­ciółki, która cze­go­kol­wiek by nie miała na celu, zapłaci za to prę­dzej czy póź­niej. Niech ją tylko dorwę.

‒ Char­lie, co ty zro­bi­łaś? ‒ wark­nę­łam, na co nie­spe­szona posłała mi całusa. Przez ramię, ponie­waż w naj­lep­sze pędziła ścieżką, by zna­leźć się z dala od pola raże­nia mojej zło­ści. ‒ Zabiję cię!

‒ Ja też cię kocham! ‒ zawo­łała, macha­jąc do mnie pal­cami.

Zdraj­czyni. Zaci­snę­łam usta, odwró­ci­łam głowę i ponow­nie zrów­na­łam się z magne­tycz­nymi tęczów­kami, które iskrzyły wesoło. Wyraź­nie bawiła go ta sytu­acja. Szkoda, że był w tym osa­mot­niony.

‒ Skoro zosta­li­śmy sami ‒ mruk­nął przy­stojny intruz ‒ może naresz­cie dowiem się, co skło­niło cię do rzu­ce­nia się na mnie w barze i ulot­nie­nia, nim mogłem się przed­sta­wić. Twoja przy­ja­ciółka powie­działa, że oso­bi­ście wyja­śnisz mi tajem­ni­cze zada­nie z listy, która pokie­ro­wała cię do zro­bie­nia tego.

To nie była pod­stępna lisica, ba, nawet nie łasica. Tylko cho­lerny szczur.

‒ Była przy­ja­ciółka ‒ wymam­ro­ta­łam pod nosem, na co uniósł kącik ust. ‒ Char­lie sta­now­czo zbyt wiele obie­cuje. Na szczę­ście jej obiet­nice mnie nie obo­wią­zują.

Roze­śmiał się ochry­ple, krę­cąc z poli­to­wa­niem głową.

‒ Czyż nie jesteś roz­koszną zadziorą? ‒ zapy­tał głę­bo­kim gło­sem, przez co zmru­ży­łam powieki. ‒ Nie patrz tak na mnie. To ja powi­nie­nem być ziry­to­wany. W końcu to ty zawró­ci­łaś mi w gło­wie jed­nym poca­łun­kiem…

Uchy­li­łam usta zasko­czona tą bez­po­śred­nio­ścią. Aku­rat musia­łam tra­fić na kogoś nie­li­czą­cego się ze sło­wami ‒ to niczym rzu­ce­nie mi wyzwa­nia. Zain­try­go­wa­nie jego osobą wzro­sło do poziomu, w któ­rym nie potra­fi­łam racjo­nal­nie myśleć. Pierw­szy raz spo­ty­ka­łam się z tak mącą­cym uczu­ciem i nie byłam z tego powodu zado­wo­lona. Ani tro­chę.

‒ Od trzech mie­sięcy nie potra­fi­łem stwo­rzyć żad­nego nowego tek­stu, a od zaj­ścia w barze nie roz­staję się ze swoim zeszy­tem do pio­se­nek ‒ kon­ty­nu­ował. ‒ Nie wie­rzę w prze­zna­cze­nie i magię, ale nie­za­leż­nie jak to kiczo­wato zabrzmi, ktoś mi cię zesłał, żebyś stała się moją muzą, Hay­ley Flo­res.

Jego głos wahał się mię­dzy powagą, a kpiną.

‒ Uro­cza prze­mowa ‒ prych­nę­łam. ‒ Wręcz pory­wa­jąca, ale tak się skła­dała, że nie potrze­buję tego rodzaju czaru w moim życiu.

Iro­niczna gra słów. W rze­czy­wi­sto­ści zapła­ci­ła­bym każdą cenę, by magia ist­niała, a wraz z nią pewne czary. Takie, które gra­ni­czyły z cudem.

‒ Zapie­raj się, ile chcesz, ale nie należę do osób łatwo się pod­da­ją­cych ‒ powie­dział non­sza­lancko, nie­spe­szony moją postawą. ‒ Zawsze byłem dobry w zdo­by­wa­niu tego, czego pra­gnę.

Zmru­ży­łam powieki. Też mi coś. Ten facet był ewi­dent­nie zbyt pewny sie­bie.

‒ Skoro wią­żesz ze mną takie plany, to może w końcu się przed­sta­wisz? ‒ zapy­ta­łam sar­ka­stycz­nie, prze­krzy­wia­jąc głowę. ‒ Czy mam cię nazy­wać pyszał­ko­wa­tym nie­zna­jo­mym?

Uśmiech­nął się sze­roko i niech mnie cho­lera, ten facet był natu­ral­nie nie­zdrowo przy­stojny, ale uśmiech­nięty zapie­rał dech.

‒ Hun­ter Mor­gan.

Wysta­wił przed sie­bie wyta­tu­owaną dłoń, którą z ocią­ga­niem potrzą­snę­łam. Elek­tryczna iskra prze­mknęła wzdłuż mojego krę­go­słupa w tej sekun­dzie, w któ­rej moje palce znik­nęły w jego uści­sku. Jak­żeby ina­czej. Prze­cież nie mogłam zwy­czaj­nie pozo­stać obo­jętna, ktoś u góry musiał się świet­nie bawić.

‒ Powie­dzia­ła­bym, że mi miło, ale nie lubię kła­mać ‒ mruk­nę­łam bra­wu­rowo, na co uśmiech­nął się jesz­cze sze­rzej.

Nie wie­dzia­łam, z kim mam do czy­nie­nia. Przy­naj­mniej nie od razu. Zapewne zawdzię­cza­łam to stu­denc­kiej bez­czyn­no­ści i nudziar­stwie, ale dopiero prze­mie­rza­jąc w towa­rzy­stwie Hun­tera wąskie ścieżki kam­pusu, zło­ży­łam w całość wszyst­kie fakty. Pokro­wiec gitary, dziw­nie zna­jome nazwi­sko i spo­sób, w jaki wodzono za nim wzro­kiem pozwo­liły mi zro­zu­mieć, że mia­łam koło sie­bie przy­szłą gwiazdę muzyki. Chyba nawet naj­więk­szy uczel­niany odlu­dek sły­szał o chło­paku, któ­rym rze­komo inte­re­so­wały się naj­więk­sze wytwór­nie muzyczne. Solowy wyko­nawca porów­ny­wany był do Eda She­erana, Lewisa Capaldi i Shawna Men­desa w jed­nym. Innymi słowy: świa­to­wych woka­li­stów, któ­rych talent powa­lał na kolana.

‒ Histo­ria jest krótka, żenu­jąca i nie­szcze­gól­nie cie­kawa ‒ powie­dzia­łam spo­koj­nie. ‒ W dniu uro­dzin, za sprawą ckli­wych roz­mó­wek zro­zu­mia­łam, że jestem cho­ler­nie prze­wi­dy­walna. Pijana przy­ja­ciółka, którą mia­łeś przy­jem­ność spo­tkać, spi­sała listę rze­czy, które poten­cjal­nie powinna zro­bić każda nasto­latka. Na niej zna­lazł się punkt z poca­łun­kiem nie­zna­jo­mego, i bam, przy­pad­kowo padło na cie­bie.

Hun­ter, z rękoma scho­wa­nymi w kie­sze­niach spodni, obser­wo­wał mnie kątem oka. Spo­dzie­wa­łam się nie­po­ha­mo­wa­nego wybu­chu śmie­chu czy lawiny kpin, jed­nak on zacho­wał non­sza­lancką powagę. Jakby to nie było nic nad­zwy­czaj­nego.

‒ Coś jak lista rze­czy, które chcesz zro­bić przed śmier­cią…

‒ Coś w tym stylu ‒ zgo­dzi­łam się.

‒ Rozu­miem ‒ odparł Hun­ter. Jeśli jego zro­zu­mie­nie było dla mnie dziwne, to nie umy­wało się ono do słów, które padły póź­niej. ‒ W takim razie pomogę ci ją wypeł­nić.

Zatrzy­ma­łam się gwał­tow­nie. Kwie­ci­sta sukienka zafa­lo­wała dookoła moich ud pod wpły­wem impul­syw­nego ruchu, gdy wbi­łam spoj­rze­nie w roz­luź­nio­nego chło­paka.

‒ Co? ‒ wymam­ro­ta­łam ze zmarsz­czo­nymi brwiami. ‒ Nie przy­po­mi­nam sobie, żebym wywie­szała ogło­sze­nie o tre­ści: „potrze­buję kom­pana do wyko­na­nia dur­nych zadań z jesz­cze dur­niej­szej listy”.

Hun­ter uśmiech­nął się sze­rzej na mój wybuch.

‒ Tak się składa, że Char­lotte podała mi kolejny punkt z two­jej listy ‒ powie­dział, na co wes­tchnę­łam. Cho­lerna zdraj­czyni. ‒ Podobno jesteś kry­ty­kiem muzycz­nym, któ­rego trudno zado­wo­lić. Mogę cię zapew­nić, że mnie się to uda, więc potrak­tuj to jako obo­pólną pomoc. Ty wspo­mo­żesz moją wenę twór­czą poprzez swoją małą przy­godę z listą, a ja stanę się twoim poma­gie­rem w jej wypeł­nie­niu.

‒ Podzię­kuję ‒ bąk­nę­łam.

‒ Jak chcesz. ‒ Wzru­szył ramio­nami. ‒ W takim razie o świ­cie spo­dzie­waj się mojej wizyty pod swoim oknem, gdzie będę śpie­wał miło­sne bal­lady, aż cały aka­de­mik cię znie­na­wi­dzi. Dopóki nie zmie­nisz zda­nia.

Prze­wró­ci­łam oczami na ten nie­udolny blef.

‒ Powo­dze­nia ‒ prych­nę­łam prze­śmiew­czo. ‒ Naj­pierw znajdź mój aka­de­mik, potem miej­sce, w któ­rym znaj­duje się moje okno.

Z pew­nym sie­bie uśmie­chem się­gnął po tele­fon, jego palce przez chwilę błą­dziły po ekra­nie, nim z trium­fal­nym mruk­nię­ciem scho­wał urzą­dze­nie.

‒ Zdaje się, że twoja przy­ja­ciółka jest po mojej stro­nie ‒ powie­dział wesoło. ‒ Adres już mam, a w twoim oknie zawi­śnie sta­ni­kowy maszt, żebym wie­dział, gdzie śpie­wać.

Zaci­snę­łam usta, zało­żyw­szy ramiona na pier­siach.

‒ Oboje jeste­ście nie­po­ważni ‒ wark­nę­łam. ‒ Zało­ży­li­ście jakieś sprzy­mie­rze­nie prze­ciw mojej oso­bie?

Hun­ter, nie­prze­jęty moją iry­ta­cją, wycią­gnął z kie­szeni opa­ko­wa­nie kar­me­lo­wych cukier­ków, na któ­rych widok zale­gła mi gula w gar­dle. Zagadka roz­wią­zana ‒ nimi sma­ko­wał nasz poca­łu­nek. Zachę­ca­jąco wysta­wił w moją stronę kar­melki, a gdy gestem głowy odmó­wi­łam, odpa­ko­wał cukierka i wrzu­cił go do ust.

‒ No weź, będzie faj­nie ‒ powie­dział nie­win­nie. ‒ Nawet pozwolę na kolejne napa­ści na moje usta, jeśli to zachęci cię do zgody.

Prze­wró­ci­łam oczami na jego szcze­niac­two.

‒ Mam wypeł­niać swoją listę, a nie twoje marze­nia ‒ odgry­złam się, na co roze­śmiał się szcze­rze.

Jego śmiech był hip­no­ty­zu­jący w swo­jej praw­dzi­wo­ści. Nie był sztuczny czy wymu­szony, gdy się śmiał, to pełną pier­sią, poka­zu­jąc sze­reg pro­stych zębów. To nie­po­ko­jące, jak bar­dzo był ide­alny ‒ nie tylko pod wzglę­dem wyglądu, ale i cha­ry­zmy, którą bez­a­pe­la­cyj­nie posia­dał.

‒ Racja ‒ zauwa­żył roz­trop­nie. ‒ Czyli bez obma­cy­wa­nia. Wcho­dzisz w to?

Nie mia­łam poję­cia, co mną kie­ro­wało. Może to było echo tych wszyst­kich odmów, które sły­sza­łam w gło­wie, gdy przy­ja­ciółka sta­rała się mnie prze­ko­nać do kolej­nego wyj­ścia. Bądź pogłos rodzi­ców nie­gdyś zamar­twia­ją­cych się każ­dym moim kro­kiem. Wspo­mnie­nie tej depre­syj­nej nie­mocy z prze­szło­ści. A może chcia­łam posma­ko­wać dzi­ko­ści.

‒ Łączy nas dwa­dzie­ścia zadań, po nich każde idzie w swoją stronę.

Zna­le­zie­nie racjo­nal­nego wyja­śnie­nia mojej decy­zji było daremne. Lecz jakimś spo­so­bem zawar­łam pakt na sza­loną przy­godę życia z dopiero co pozna­nym face­tem. Pod­świa­do­mie wie­dzia­łam, że jej koniec nie przy­nie­sie niczego dobrego, ale po pro­stu sko­czy­łam na głę­boką wodę.

Patrzył na mnie, wręcz prze­szy­wał spoj­rze­niem i nie byłam mu w tym dłużna. Przy­cią­ga­nie mię­dzy nami było nama­calne. Wibro­wało przez moje kości, po mię­śnie i ścię­gna, jakby w pró­bie pchnię­cia mnie do przodu. Pro­sto w jego ramiona.

‒ Stoi.

Kie­dyś nie przy­pusz­cza­łam, że jedno słowo mogło brzmieć jak wyrok, a jed­nak znów go kosz­to­wa­łam i chyba pierw­szy raz lubi­łam jego smak.

Zgoda na to sza­leń­stwo nie zmniej­szała kieł­ku­ją­cej zło­ści. Wpa­ro­wa­łam do aka­de­mika niczym burza. Gdy­bym znaj­do­wała się w kre­skówce, nad moją głową uno­si­łyby się ciemne chmury gra­dowe. Rozej­rza­łam się po stu­diu, w któ­rym mie­ścił się nie­wielki aneks kuchenny połą­czony z salo­nem oraz para drzwi pro­wa­dząca do osob­nych sypialni.

Nie musia­łam długo szu­kać Char­lotte. Leżała sku­lona na welu­ro­wej kana­pie, wga­piona w tele­wi­zor, na któ­rym leciała denna kome­dia roman­tyczna. Mimo że trza­snę­łam drzwiami w teatral­nym geście uka­za­nia swo­jej furii, nawet na mnie nie spoj­rzała. Przy­naj­mniej póki nie zasło­ni­łam jej sobą widoku na ekran.

‒ Ej! ‒ zapro­te­sto­wała z jękiem.

Nie­udol­nie pró­bo­wała doj­rzeć dal­szą akcję, wychy­la­jąc się przez sze­roki pod­ło­kiet­nik.

‒ Ej? ‒ zapy­ta­łam ze zmru­żo­nymi powie­kami. ‒ Może lepiej powiedz mi, co ci odbiło? Pisa­nie za moimi ple­cami do Hun­tera, co do dia­bła? Nie mia­łaś prawa!

Rudo­włosa zaci­snęła usta wyraź­nie spe­szona, co w jej przy­padku było rzad­ko­ścią. Zazwy­czaj nie prze­ja­wiała prze­sad­nej skru­chy, gdy nabro­iła, z kolei ja nie­czę­sto oka­zy­wa­łam iry­ta­cję. Char­lie lubiła dzia­łać pod wpły­wem impulsu, a gdyby miała prze­pra­szać za każde głup­stwo, któ­rego się dopu­ściła, nie wystar­czy­łoby jej czasu na życie.

‒ Nie mogłam się powstrzy­mać ‒ wes­tchnęła. ‒ To było sil­niej­sze ode mnie. Nawet porząd­nie wsta­wiona dostrze­głam kotłu­jącą się mię­dzy wami che­mię, te lata­jące iskry, ser­duszka nad gło­wami. Zasłu­gu­jesz na prze­ży­cie sza­lo­nego romansu…

Roze­śmia­łam się gorzko.

‒ Czy ty się sły­szysz, Char­lie? ‒ odpar­łam. ‒ Jaki romans? Pominę absurd całej tej sytu­acji. Zasta­na­wia­łaś się może, co będzie potem?

Zaci­snęła usta. Moja przy­ja­ciółka była cho­dzącą sprzecz­no­ścią. Mimo piękna nie była ste­reo­ty­pową wynio­słą suką: ogni­ste włosy nie okre­ślały jej cha­rak­teru. Nie można było nazwać jej skromną, ale pod pew­no­ścią sie­bie kryła nie­sa­mo­witą wraż­li­wość. Taką, która nie­jed­no­krot­nie przy­spo­rzyła jej przy­kro­ści. Char­lie była nie­po­prawną roman­tyczką, która prze­by­tymi związ­kami i wia­nusz­kiem zła­ma­nych serc masko­wała usilną próbę zna­le­zie­nia tego jedy­nego. Pra­gnęła miło­ści wyję­tej pro­sto z fil­mów i prze­sło­dzo­nych ksią­żek leżą­cych na jej pół­kach. Rów­nie mocno dla sie­bie, co dla mnie.

‒ Oczy­wi­ście, że nie ‒ cią­gnę­łam, dalej pobur­ku­jąc. ‒ Hun­ter jest dobrze roku­ją­cym muzy­kiem, który zapewne nie­długo pod­pi­sze kon­trakt i wyje­dzie w trasę. Gdzie w tym pla­nie uwzględ­niasz mnie?

Nie odwa­ży­łam się wymie­nić gło­śno powodu, który doszczęt­nie prze­kre­ślał jej wyśnioną przy­szłość. Tej, w któ­rej żyłam długo i szczę­śli­wie z Hun­te­rem. Nie chcia­łam pogar­szać sytu­acji. Z fru­stra­cją ode­tchnę­łam głę­boko, pocie­ra­jąc pul­su­jące bólem skro­nie, zanim na resztę wie­czoru zamknę­łam się w swoim pokoju.

I pomy­śleć, że wszystko zaczęło się od poca­łunku z nie­zna­jo­mym.

2. Przeżyj porywający koncert

2. Prze­żyj pory­wa­jący kon­cert

Jak pio­senka, którą w duchu nucimy; jak kocha­nie kogoś, kogo nie można mieć.

Janet Fitch, Biały ole­an­der2

Hunter Mor­gan był niczym pio­senka, któ­rej nie mogłam pozbyć się z głowy. Taka, któ­rej tekst zapa­dał głę­boko w pamięć. Niczym słodka melo­dia mota­jąca serce, w któ­rej rytm tań­czyło całe moje życie.

Leża­łam na łóżku, wga­pia­jąc się w ekran tele­fonu, na któ­rym wid­niała wia­do­mość od Hun­tera. Widzimy się w pią­tek o dzie­więt­na­stej, przy­jadę po Cie­bie. Patrzy­łam na to jedno zda­nie, jakby napi­sał je sam sza­tan. Z wes­tchnie­niem chwy­ci­łam urzą­dze­nie, by odrzu­cić je na koł­drę. To był cho­ler­nie zły pomysł, ale wyco­fa­nie się nie wcho­dziło w grę ‒ nie pozwa­lały mi na to zacie­ka­wie­nie jego osobą i har­tem ducha. Nie chcia­łam wyjść na słabą, na kogoś, kto ucieka od nie­zo­bo­wią­zu­ją­cej pro­po­zy­cji, ponie­waż prze­raża go spo­sób, w jaki reaguje na jed­nego faceta. Co to, to nie. Było to idio­tyczne, wręcz bipo­larne zacho­wa­nie?

Ow­szem, ale niech mnie cho­lera, jeśli dam się zwieść wła­snym sła­bo­ściom ‒ a on nią aku­rat był. Może w tam­tym momen­cie, pełna wąt­pli­wo­ści przez jed­nego SMS-a, jesz­cze nie byłam tego świa­doma. Lecz w końcu zro­zu­mia­łam, że zna­jo­mość z nim przy­spo­rzyła mojemu sercu to, od czego zawsze ucie­ka­łam.

Char­lotte długo nie poku­siła się wczo­raj o wej­ście do mojej sypialni. Znała mnie zbyt dobrze. Po nie­któ­rych kłót­niach, szcze­gól­nie wyni­ka­ją­cych z jej błę­dów, potrze­bo­wa­łam czasu na ochło­nię­cie. Jed­nak ciche puka­nie o poranku nie było niczym dziw­nym ‒ spo­dzie­wa­łam się tego. Rdzawa czu­pryna poja­wiła się w uchy­lo­nych drzwiach, a po upew­nie­niu się, że nie śpię, otwo­rzyła je na oścież.

‒ Przy­nio­słam gałązkę oliwną, białą flagę, czy jak to tam się mówi ‒ mruk­nęła nie­śmiało Char­lie, wcho­dząc do środka z tacą obła­do­waną naczy­niami. ‒ Prze­pro­si­nowe śnia­da­nie…

Obser­wo­wa­łam ją z upar­cie bez­na­miętną miną, byle jesz­cze chwilkę ją podrę­czyć, nim pozwo­li­łam sobie na uśmiech, który odwza­jem­niła z wyraźną ulgą.

‒ Mogę przy­stać na takie wyrazy skru­chy ‒ powie­dzia­łam, widząc talerz rumia­nych nale­śni­ków z owo­cami.

Char­lie przy­sia­dła na brzegu łóżka, bawiąc się wła­snymi pal­cami.

‒ Prze­pra­szam za akcję z Hun­te­rem ‒ odparła już pew­niej­szym gło­sem. ‒ To było naprawdę denne posu­nię­cie. Nie powin­nam była go szu­kać, kiedy wyraź­nie powie­dzia­łaś, że tamta noc to prze­szłość. W ogóle nie powin­nam zasta­wiać na cie­bie tej całej pułapki.

‒ I poda­wać mu naszego adresu zamiesz­ka­nia ‒ doda­łam sar­ka­stycz­nie, na co par­sk­nęła.

‒ Za to też prze­pra­szam.

‒ Rów­nie dobrze mogłaś dać go psy­cho­pa­cie ‒ zauwa­ży­łam z pełną buzią. Gra­cja w naj­czyst­szej postaci. ‒ Choć w sumie, kogo ze mnie to czyni, skoro zgo­dzi­łam się, żeby towa­rzy­szył mi w wypeł­nia­niu zadań.

Char­lotte unio­sła brwi wyraź­nie zasko­czona takim obro­tem akcji.

‒ Naprawdę?

‒ Yep ‒ potak­nę­łam. ‒ Nie­stety ugię­łam się pod napo­rem szan­tażu. Słu­cha­nie bal­lad pod oknem to ostat­nia rzecz, jakiej potrze­buję. ‒ Char­lotte się roze­śmiała.

‒ To była jego groźba? ‒ zapy­tała z nie­do­wie­rza­niem, na co potak­nę­łam. ‒ Nie­źle. Jed­nak jeśli naprawdę tego nie chcesz, wycią­gnę cię z tego. Wiesz, znajdę na niego brudy i pod pre­tek­stem uka­za­nia ich światu…

‒ Jest w porządku ‒ prze­rwa­łam plan rodem z bajek dla dzieci. ‒ Nie podoba mi się spo­sób, w jaki został w to zamie­szany, ale pora­dzę sobie z nim.

Pozo­sta­wała mi jedy­nie nadzieja, że zapal­czywe próby prze­ko­na­nia do tego samej sie­bie spra­wią, że prze­świad­cze­nie prze­kształci się w rze­czy­wi­stość.

Kilka godzin póź­niej pędem, przed któ­rym pro­te­sto­wał mój prze­mę­czony orga­nizm, gna­łam przez kam­pus w celu jak naj­szyb­szego zna­le­zie­nia się w Nic­klaus Chil­dren’s Hospi­tal. To była moja rutyna. Pomię­dzy zaję­ciami na uczelni a inten­sywną nauką byłam wolon­ta­riuszką na oddziale onko­lo­gii. Zeszło­roczny letni staż prze­mie­nił się w coty­go­dniowe wizyty, ponie­waż nie potra­fi­łam porzu­cić dzie­cia­ków, które pozna­łam ‒ one codzien­nie przy­po­mniały mi, dla­czego zde­cy­do­wa­łam się obrać taką ścieżkę kariery.

‒ Dzień dobry, Eden ‒ przy­wi­ta­łam się ze star­szą kobietą sie­dzącą za okrą­głym biur­kiem recep­cji, przy­pi­na­jąc do bluzki swoją prze­pustkę.

Pie­lę­gniarka dyżu­ru­jąca pod­nio­sła cze­ko­la­dowe oczy znad ekranu kom­pu­tera, wyraź­nie zasko­czona moim przy­by­ciem. Zali­cza­łam trzy­dniowy mara­ton poja­wia­nia się na oddziale, co było odstęp­stwem od jed­nego dnia w tygo­dniu zapi­sa­nego w ter­mi­na­rzu. Nawał nauki czę­sto nie pozwa­lał na więk­sze zaan­ga­żo­wa­nie. Jed­nak skoro wczo­raj­sze wku­wa­nie pozwo­liło mi nad­ro­bić, a nawet wyprze­dzić mate­riał, posta­no­wi­łam dobrze wyko­rzy­stać ten czas. Dla nie­któ­rych poja­wie­nie się w tym miej­scu mogło być dołu­ją­cym spo­so­bem na spę­dze­nie tych nie­wielu wol­nych chwil, ale sama nie wyobra­ża­łam sobie lepiej spo­żyt­ko­wa­nego czasu.

‒ A ty znowu tutaj? ‒ zapy­tała ze zmar­twio­nym, acz cie­płym uśmie­chem. ‒ Powin­naś bar­dziej o sie­bie dbać, dziecko. Bie­rzesz na sie­bie za dużo zobo­wią­zań. Jestem stara, ale pamię­tam, jak ciężko pogo­dzić naukę z pod­sta­wo­wymi obo­wiąz­kami, a co dopiero wolon­ta­ria­tem.

‒ Mówi to osoba, która pra­cuje na cało­do­bo­wych dyżu­rach ‒ powie­dzia­łam, oparł­szy się o blat biurka. Prze­wró­ci­łam oczami na spoj­rze­nie, które mi rzu­ciła. ‒ Jest w porządku. Naprawdę. Jako przy­kładna stu­dentka jestem do przodu z mate­ria­łem, więc mogę sobie pozwo­lić na spę­dze­nie czasu z dzie­cia­kami. Wiemy, jak nudno jest sie­dzieć w samot­no­ści pośród czte­rech ścian…

Eden posłała mi deli­katny uśmiech, popy­cha­jąc w moją stronę listę obec­no­ści, którą pod­pi­sy­wa­łam przy każ­dej wizy­cie. Zło­ży­łam parafkę i czym prę­dzej ruszy­łam w stronę naj­gor­szego skrzy­dła, jakie znaj­do­wało się w każ­dym szpi­talu. Onko­lo­gia dzie­cięca. Miej­sce, w któ­rym prze­by­wały nie­winne młode istotki nie­za­słu­gu­jące na ból. Na dotkliwe cier­pie­nie, które ofia­ro­wy­wała kolejna dawka leku mająca je uzdro­wić.

Zatrzy­ma­łam się w przej­ściu i wzię­łam głę­boki oddech, zanim kartą magne­tyczną odblo­ko­wa­łam drzwi pro­wa­dzące na kolo­rowy kory­tarz, róż­niący się od ste­ryl­nej szpi­tal­nej bieli. Przy­wdzia­nie bez­tro­skiego uśmie­chu, który nie scho­dził z twa­rzy, było jedną z naj­trud­niej­szych rze­czy, jakiej przy­szło mi się nauczyć. Żaden egza­min nie był tak ciężki, jak patrze­nie w zbo­lałe oczy gasną­cego dziecka, które za wszelką cenę chciało żyć.

‒ Cześć, Hay­ley ‒ powi­tała mnie drobna pie­lę­gniarka wycho­dząca ze świe­tlicy z narę­czem pude­łek z kred­kami.

‒ Hej ‒ powie­dzia­łam. ‒ Coś nowego?

Ozna­czało to nie­wiele wię­cej, jak mini­ra­port zmian z ostat­niej doby ‒ zała­ma­nia, nastroje, i co naj­gor­sze, pogar­sza­jący się stan pacjen­tów. Wszystko, na co warto było zwró­cić uwagę przy spo­tka­niu z nimi. Jako wolon­ta­riuszka dba­łam przede wszyst­kim o ich psy­chiczne wspar­cie, roz­ma­wia­łam z nimi, wysłu­chi­wa­łam i zaba­wia­łam naj­młod­szych bywal­ców. Ofia­ro­wy­wa­łam im uwagę, która nie wyni­kała z lekar­skiego obo­wiązku.

‒ Fran­cis ma cał­kiem melan­cho­lijny nastrój ‒ odparła z deli­kat­nym gry­ma­sem. ‒ Ale skoro tu jesteś, miejmy nadzieję, że w końcu się uśmiech­nie.

Nie od dziś było wia­domo, że szes­na­sto­letni Fran­cis miał do mnie sła­bość. Przy­ję­cie na sie­bie mło­dzień­czego zauro­cze­nia chło­paka po dwu­let­niej remi­sji było słodko-gorz­kim uczu­ciem. Szcze­gól­nie wtedy, gdy przy­cho­dziły gor­sze dni, a on rzu­cał flir­ciar­skimi komen­ta­rzami, zupeł­nie jakby każde słowo go nie wyczer­py­wało. Zapu­ka­łam do na wpół uchy­lo­nych drzwi, zwra­ca­jąc na sie­bie uwagę szczu­płego nasto­latka wyle­gu­ją­cego się z gitarą na szpi­tal­nym łóżku. Jego blada skóra zle­wała się jasną pościelą, ale mimo wyraź­nego zmę­cze­nia przy­wdział na twarz stu­wa­towy uśmiech, zdolny do zatrzy­ma­nia ruchu ulicz­nego. Cho­lera, ten chło­pak potra­fił się uśmie­chać. Czapka z wykrę­co­nym do tyłu dasz­kiem zakry­wała bez­włosą głowę, gdy palce bez­wied­nie prze­su­wały się po stru­nach instru­mentu.

‒ Witaj, ślicz­notko ‒ ode­zwał się ochry­ple.

‒ Przy­stoj­niaku ‒ mruk­nę­łam wesoło, wcho­dząc do pomiesz­cze­nia. ‒ Jak idą prace nad pod­ry­wem?

Wła­ści­wo­ści uspo­ka­ja­jące muzyki były powszech­nie znane, dla­tego przy­cho­dząc tu po raz pierw­szy, w celu zaskar­bie­nia sobie zain­te­re­so­wa­nia, zabra­łam ze sobą gitarę, z którą usia­dłam w świe­tlicy. Tam prze­sia­dy­wały dzieci mające na to siły. I zaczę­łam grać. Pew­nego dnia Fran­cis roz­go­ry­czony tym, że znowu tra­fił do szpi­tala, sta­nął w progu świe­tlicy, mimo że prak­tycz­nie nie opusz­czał swo­jego łóżka. Od słowa do słowa doszli­śmy do poro­zu­mie­nia, że faceci z gitarą przy­cią­gają panienki, dla­tego obie­ca­łam, że nauczę go pod­sta­wo­wych chwy­tów, by po wyj­ściu mógł pod­ry­wać szkolne pięk­no­ści.

‒ Den­nie ‒ wymam­ro­tał. ‒ To nie mój dzień.

Zanim dałam mu znać o swo­jej obec­no­ści, poświę­ci­łam chwilę na obser­wo­wa­nie go. Nawet przez prze­szklone drzwi widzia­łam, z jaką zawzię­to­ścią sta­rał się zapa­no­wać nad dłońmi trzę­są­cymi się na gry­fie. Fran­cis miał duszę wojow­nika, nie­za­leż­nie od tego, jak mocno życie dawało mu w kość, on wciąż wal­czył. Wciąż oddy­chał. Bez słowa prze­chwy­ci­łam od niego gitarę. W żaden spo­sób nie zare­ago­wa­łam na jego stan ‒ nie tego potrze­bo­wali prze­by­wa­jący tu pacjenci. Współ­czu­cie, litość i obcho­dze­nie się z nimi jak z jaj­kiem było tym, czego mieli pod dostat­kiem. Moim zada­niem było ofia­ro­wa­nie im namiastki nor­mal­no­ści, ode­rwa­nia od sza­rej rze­czy­wi­sto­ści.

‒ Jaki jest dzi­siej­szy reper­tuar? ‒ zapy­ta­łam non­sza­lancko. Usa­do­wi­łam się w nogach łóżka, nim zer­k­nę­łam na niego spod rzęs. ‒ Ostrze­gam, żad­nych spro­śno­ści Cardi B. Ostat­nia wizyta pani ordy­na­tor pod­czas linijki: Lil bitch, you can’t fuck with me if you wan­ted to3, wpra­wiła mnie w wystar­cza­jące zakło­po­ta­nie.

Co prawda moje umie­jęt­no­ści rapo­wa­nia były marne, ale dałam się spro­wo­ko­wać do przed­sta­wie­nia aku­stycz­nej wer­sji Bodak Yel­low. Szkoda, że lekarka wybrała aku­rat ten moment na obchód pię­tra. Dawno nie mia­łam takich rumień­ców na twa­rzy, a nie­ła­two było wpra­wić mnie w zakło­po­ta­nie.

Fran­cis roze­śmiał się, a rechot szybko prze­ro­dził się w świsz­czący kaszel. Wina kolej­nej infek­cji. Brak reak­cji wyma­gał ode mnie peł­nego samo­za­par­cia. Z zaci­śnię­tym gar­dłem cze­ka­łam aż się uspo­koi i będzie mógł swo­bod­nie mówić.

‒ Zapew­ni­łaś mi spek­ta­ku­larne wspo­mnie­nie ‒ wychry­piał. ‒ Dok­tor Moore była tak zszo­ko­wana, że nie mogła się ode­zwać

‒ Masz szczę­ście, że nie wyrzu­ciła mnie z oddziału i nie zaka­zała mi tu przy­cho­dzić ‒ prych­nę­łam. Szybko tego poża­ło­wa­łam, gdyż cień nie­po­koju na twa­rzy chło­paka świad­czył, że ta myśl mocno go zanie­po­ko­iła. ‒ Nie żeby miało mnie to powstrzy­mać przed przyj­ściem tutaj. Mam zbyt wiele zna­jo­mo­ści w tym szpi­talu.

Mru­gnę­łam do niego psot­nie, na co uniósł kącik ust. Sytu­acja opa­no­wana.

‒ Niech będzie Silence ‒ powie­dział Fran­cis.

Ledwo zauwa­żal­nie prze­łknę­łam ślinę.

‒ Mar­sh­mello?

Ski­nął głową na potwier­dze­nie, któ­rego nie potrze­bo­wa­łam. W ciągu naszej kil­ku­na­sto­ty­go­dnio­wej przy­jaźni ‒ soju­szu prze­ciw cho­ro­bie ‒ przed­sta­wiane pio­senki stały się naszą metodą komu­ni­ka­cji. Prze­ka­za­niem mię­dzy wier­szami tego, czego nie chciało powie­dzieć się gło­śno, gdy dzień nale­żał do tych gor­szych. Prze­cią­gnę­łam opusz­kami pal­ców po napię­tych stru­nach. Nie­długo zajęło mi roz­gry­zie­nie melo­dii. Mimo rosną­cej guli w gar­dle otwo­rzy­łam usta i wyśpie­wa­łam to, czego on nie potra­fił wyznać.

Yeah, I’d rather be a lover than a figh­ter

‘Cause all my life, I’ve been figh­ting4

Obser­wo­wa­łam pobla­dłą twarz Fran­cisa, który przy­mknął powieki i wtedy pozwo­li­łam łzie spły­nąć wzdłuż policzka. Kurwa. Życie było pie­prze­nie nie­spra­wie­dliwe.

‒ I’m in need of a savior, but I’m not asking for favors ‒ zaśpie­wa­łam w pełni utoż­sa­mia­jąc się z tymi sło­wami. ‒ My whole life, I’ve felt like a bur­den…5

Z ramio­nami sple­cio­nymi na pier­siach cze­ka­łam tuż przed aka­de­mi­kiem gotowa wsko­czyć do samo­chodu Hun­tera. Nawet roz­pę­dzo­nego. To nie była kwe­stia prze­sad­nego pod­eks­cy­to­wa­nia spo­tka­niem z przy­stoj­nym muzy­kiem, a obawy przed roz­pę­ta­niem zamie­szek przez żeń­ską część domo­stwa. Wszystko przez słowa Char­lie. Luźna uwaga na temat poten­cjal­nego świ­ro­wa­nia stu­den­tek na widok chło­paka spa­ce­ru­ją­cego po naszym aka­de­miku zmu­siła mnie do wyj­ścia przed budy­nek. Żad­nego wcho­dze­nia na górę.

Drgnę­łam nie­znacz­nie, ujrzaw­szy zwal­nia­ją­cego przy kra­węż­niku pick-upa. Nawet w pół­mroku roz­świe­tlo­nym uliczną latar­nią roz­po­zna­łam pro­fil Hun­tera sie­dzą­cego za kie­row­nicą. Bez zasta­no­wie­nia otwo­rzy­łam drzwi i wsko­czy­łam na miej­sce pasa­żera.

‒ Jedźmy, zanim ktoś nas zauważy ‒ mruk­nę­łam na powi­ta­nie, na co uniósł brwi.

Nie wyda­wał się ura­żony tym, że pośred­nio przy­zna­łam, iż nie chcę być z nim widziana. Jego mina wyra­żała jedy­nie zain­try­go­wa­nie. Może byłam odlud­kiem, ale nie urwa­łam się z zakładu dla umy­słowo cho­rych. Wie­dzia­łam, jak działa poczta pan­to­flowa ‒ dzięki magii plo­tek szybko sta­nę­ła­bym w cen­trum zain­te­re­so­wa­nia. Ono było mi zbędne, zupeł­nie jak fał­szywe zna­jo­mo­ści napa­lo­nych fanek Hun­tera, które zoba­czy­łyby we mnie poten­cjalną drogę do niego. To pro­sta ukła­danka.

‒ Jesteś nie­tu­zin­kową osóbką, Hay­ley.

‒ Ech, nie będę nisz­czyć two­ich fan­ta­zji ‒ bąk­nę­łam, usa­da­wia­jąc się wygod­nie na mięk­kim fotelu. ‒ Nie­długo sam się prze­ko­nasz, że nie ma we mnie nic nad­zwy­czaj­nego. Nuda do kwa­dratu.

Nie ode­zwał się. Lecz spo­sób, w jaki się uśmiech­nął i pokrę­cił głową, świad­czył, że ani tro­chę nie uwie­rzył w moje szczere słowa. Bie­dak dotkli­wie się prze­li­czy.

W ciągu pięt­na­stu minut zna­leź­li­śmy się w kli­ma­tycz­nym barze sły­ną­cym z muzyki na żywo. Zna­łam go z opo­wia­dań, jed­nak ni­gdy nie mia­łam moż­li­wo­ści go odwie­dzić. Może dla­tego, że zale­d­wie kilka tygo­dni temu ukoń­czy­łam wyma­gane przy wej­ściu dwa­dzie­ścia jeden lat.

Otwarta prze­strzeń od wej­ścia przy­cią­gała wzrok do dłu­giego baru, ofe­ru­ją­cego nie tylko poje­dyn­cze miej­sca na wyso­kich piko­wa­nych krze­słach, ale i łatwy dostęp do alko­holu. Wystar­czył jeden obrót krze­sła, by móc spoj­rzeć wprost na nie­wiel­kie wznie­sie­nie słu­żące za scenę, przed któ­rym wid­niała wolna prze­strzeń. Oprócz lóż przy ścia­nach można było zna­leźć sie­dzi­ska przy sto­li­kach roz­sta­wio­nych na środku lokalu. Wszystko zacho­wane w nie­jed­no­znacz­nym stylu ‒ nie było to ele­ganc­kie miej­sce dla boga­czy, ale rów­nież nie spe­luna moto­cy­kli­stów czy stu­den­tów. Rzą­dziła tu czerń, ciemne drewno oraz neony nada­jące loka­lowi nie­dbały wygląd loftu.

‒ Chodź, sko­łu­jemy ci drinka ‒ powie­dział Hun­ter, nachy­liw­szy się nad moim uchem.

Zebrał się tu cał­kiem spory tłum i mia­łam prze­czu­cie, że zja­wił się tu dla jed­nej osoby. Tej, która z dło­nią na moich bar­kach pro­wa­dziła mnie przed sobą. Banalny dotyk spra­wiał, że całe moje plecy mro­wiły od nad­miaru doznań. Palące cie­pło mie­szało się z elek­try­zu­ją­cym drga­niem.

‒ Twój głos jest tak słaby, że chcesz mnie upić, żeby to zatu­szo­wać? ‒ zapy­ta­łam prze­kor­nie, zer­ka­jąc na niego znad ramie­nia.

Jego wzrok opadł na mnie w iście leni­wym tem­pie, gdy uśmiech­nął się pół­gęb­kiem.

‒ Zawsze jesteś taką mądra­liń­ską zadziorą? ‒ par­sk­nął wesoło.

Wzru­szy­łam ramio­nami odzia­nymi w cienką koszulę w hafto­wane gro­chy. Top pod spodem, widoczny przez prze­zro­czy­sty mate­riał, odkry­wał kawa­łek brzu­cha. Sto­sun­kowo nie­wy­szu­kany ubiór kon­tra­sto­wał ze skó­rza­nymi spodniami i cięż­kimi butami, do któ­rych mia­łam sła­bość. Skła­ma­ła­bym, gdy­bym powie­działa, że wybór stroju nie zajął mi wię­cej czasu niż zazwy­czaj.

Oj, byłoby to wie­rutne kłam­stwo.

‒ Zależy, z kim mam do czy­nie­nia ‒ odpar­łam non­sza­lancko.

Zanim Hun­ter zdo­łał zare­ago­wać na mój komen­tarz, ode­zwał się dono­śny głos. Na tyle dźwięczny, że bez pro­blemu prze­bił się przez muzykę pusz­czaną z gło­śni­ków.

‒ Jest i nasza gwiazda!

Patrzył na mnie przy­stojny facet za barem, przy­po­mi­na­jący replikę tych sek­sow­nych drwali wprost z maga­zy­nów modo­wych. Czarna koszula opi­nała potężną syl­wetkę we wszyst­kich wła­ści­wych miej­scach, gdy prze­cie­rał ścierką blat.

‒ Cześć ‒ przy­wi­tał się Hun­ter, odsu­wa­jąc dla mnie krze­sło. Dżen­tel­men w każ­dym calu. ‒ Ivan to Hay­ley. Hay­ley to Ivan, który będzie miał na cie­bie oko, gdy pójdę na scenę.

‒ Będę?

‒ Będzie?

Nasze głosy zlały się w jedno, gdy Hun­ter rzu­cił męż­czyź­nie spoj­rze­nie z ukosa.

‒ No tak, będę ‒ wymam­ro­tał Ivan pod nosem.

Nie zwra­ca­łam na niego uwagi. Sku­pi­łam się na apo­dyk­tycz­nym muzyku, który naj­wy­raź­niej sądził, że może mną roz­po­rzą­dzać jak dziec­kiem i zała­twiać mi niańki.

‒ Zanim wtrąci się pani zadziora ‒ ode­zwał się Hun­ter, nim mogłam dopo­wie­dzieć swoje zda­nie na ten temat. ‒ To miej­sce i scenę dzieli spora prze­strzeń. Jeżeli nie chcesz wstę­po­wać w apo­geum wrza­sków, to zostań przy barze. Nie ukry­wam, że wystę­po­wa­łoby mi się o wiele lepiej z myślą, że w razie potrzeby Ivan zaopie­kuje się tobą. Chcę, żeby ten wie­czór obył się bez nie­po­trzeb­nych dra­ma­tów, a ni­gdy nic nie wia­domo z pija­nymi klien­tami. Przy­pro­wa­dzi­łem cię tutaj, co w moim mnie­ma­niu ozna­cza rów­nież odsta­wie­nie cię bez­piecz­nie do domu.

Naprawdę sta­ra­łam się zna­leźć dobry powód do sprzeczki, która odwró­ci­łaby moją uwagę od prze­szy­wa­ją­cego spoj­rze­nia nie­bie­skich oczu. Mimo to potul­nie odpu­ści­łam. Z wes­tchnie­niem opar­łam łokieć o bar i popa­trzy­łam na Ivana, który wpa­try­wał się w nas z nie­skry­waną cie­ka­wo­ścią.

‒ Popro­szę colę z lodem i limonką ‒ powie­dzia­łam, nim spoj­rza­łam na Hun­tera. ‒ Chcę na trzeźwo oce­nić twój, rze­komo nie­po­wta­rzalny, talent.

Posłał mi wil­czy uśmiech, zanim pew­nym kro­kiem ruszył w stronę sceny, na któ­rej już cze­kała na niego piękna gitara elek­tryczna w odcie­niu głę­bo­kiego gra­natu. Gdzieś po dro­dze porzu­cił skó­rzaną kurtkę, pozo­sta­jąc w bia­łym bez­rę­kaw­niku odsła­nia­ją­cym wszyst­kie tatu­aże. Poru­sze­nie, które zapa­no­wało było wyczu­walne. Wszy­scy stop­niowo prze­rwali roz­mowy, by skie­ro­wać swoją uwagę na ciem­no­wło­sego muzyka, który z kocią gra­cją poru­szał się po sce­nie. Hun­ter sta­ran­nie prze­ło­żył pasek gitary przez sze­ro­kie plecy, nim zbli­żył usta do mikro­fonu.

‒ Dzię­kuję wszyst­kim za przy­by­cie ‒ ode­zwał się. ‒ Zaczniemy dziś od cze­goś na cza­sie. Na widowni sie­dzi ktoś, komu trudno zaim­po­no­wać, więc oba­wiam się, że moje kawałki mogą jej nie zaspo­koić…

Bucze­nie roz­le­gło się w całym lokalu, na co uśmiech Hun­tera stał się jesz­cze szer­szy. Zupeł­nie jak chmara motyli w moim brzu­chu ‒ te cho­lery zerwały się do lotu i nic nie mogłam na to pora­dzić. To była zła wróżba.

‒ Co nie? Też temu nie dowie­rzam, ale przy niej zaczy­nam popa­dać w kom­pleksy ‒ powie­dział ze śmie­chem, roz­ba­wia­jąc publikę. Przy­cho­dziło mu to z łatwo­ścią i bar­dzo natu­ral­nie. ‒ Dobrze, że macie co do tego inne zda­nie. Jed­nak nie zary­zy­kuję, że mi uciek­nie. Nie z nią. Więc pozwolę mojemu gło­sowi ją ocza­ro­wać, a póź­niej przej­dziemy do mery­to­ryki.

Sen­su­alny wydźwięk jego słów bawił się ze mną w kotka i myszkę. Pod­czas gdy sta­ra­łam się zacho­wać dystans w sto­sunku do sprzecz­nych uczuć, które we mnie wywo­ły­wał, Hun­ter bez prze­rwy go skra­cał. Każ­dym sło­wem. Każ­dym gestem. Czu­łam pod pal­cami chłód szklanki, a mimo to wnę­trze tra­wił ogień, gdy zrów­na­łam się ze wzro­kiem chło­paka. Nawet po dru­giej stro­nie pomiesz­cze­nia czu­łam na sobie jego spoj­rze­nie, gdy roz­brzmiały pierw­sze dźwięki gitary.

‒ I took your heart ‒ wyśpie­wał natu­ral­nie schryp­nię­tym gło­sem, patrząc na widow­nię spod przy­mknię­tych powiek. Od razu roz­po­zna­łam utwór Labrinth. ‒ I did things to you only lovers would do in the dark6.

Ciężko prze­łknę­łam ślinę, gdy ostat­nie zda­nie ulot­niło się z ust prze­su­wa­ją­cych się po nasa­dzie mikro­fonu.

It made you a God

Prie­sts, popes, and pre­achers would tell me I did it wrong7

Szybko prze­ko­na­łam się, w czym tkwił feno­men Hun­tera Mor­gana. Ten facet kochał się z muzyką, kochał się z gitarą, kochał się ze sło­wami i mikro­fo­nem. Wszystko, co robił szło w parze z nie­po­skro­mio­nym talen­tem i zabój­czym sek­sa­pi­lem. Był mate­ria­łem na gwiazdę ‒ per­for­mera, do któ­rego będą wzdy­chały przy­szłe poko­le­nia nasto­la­tek, kobiet i męż­czyzn.

Pochło­nięta każdą jego pio­senką, w duchu mogłam jedy­nie liczyć, że dane mi będzie zoba­czyć jego roz­wi­ja­jącą się karierę. Bo ten facet był stwo­rzony do tego, by usły­szał o nim świat.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Przeł. Kata­rzyna Agnieszka Dyrek [wróć]

2. Janet Fitch, Biały ole­an­der Świat Książki 2003, tłum. Tomasz Bie­roń [wróć]

3.Bodak Yel­low, sł i muz. Cardi B, Par­di­son Fon­ta­ine, Laquan Green, Kodak Black, Kle­nord Raphael & J. White Did It, wyk. Cardi B. [wróć]

4.Silence, sł. i muz. Kha­lid Robin­son i Chri­sto­pher Com­stock, wyk. Mar­sh­mello i Kha­lid. [wróć]

5. Ibi­dem. [wróć]

6.Still Don’t Know My Name, sł. i muz. Labi­rynth, wyk. Labi­rynth [wróć]

7. Ibi­dem. [wróć]