Trzej muszkieterowie - Aleksander Dumas - ebook

Trzej muszkieterowie ebook

Aleksander Dumas

0,0
110,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Trzej muszkieterowie, arcydzieło klasycznego gatunku "powieści płaszcza i szpady", miało swe źródło w autentycznym pamiętniku XVII-wiecznym, przedstawiającym perypetie młodego szlachcica z prowincji, który przybył do Paryża z zamiarem zrobienia kariery i uwikłany został w skomplikowaną rywalizację o pełnię władzy, jaką Ludwik XIII toczył ze swym pierwszym ministrem, kardynałem Richelieu.

Dumas ożywił ten pamiętnikarski zapis prawdziwym powieściopisarskim geniuszem - stworzył czwórkę niezapomnianych postaci: Atosa, Portosa i Aramisa - doświadczonych muszkieterów w służbie królewskiej oraz młodocianego d'Artagnana, który dołącza do ich grona i szybko dorównuje im męstwem bitewnym i ogładą towarzyską.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Tom I

Życie i dzieło Aleksandra Dumasa

Ale­xan­dre Davy de la Pail­le­terre Dumas uro­dził się 24 lipca 1803 roku w Viel­lers-Cot­te­rets, w depar­ta­men­cie Aisne. W jego żyłach złą­czyła się błę­kitna krew fran­cu­skiego szlach­cica z burz­liwą krwią Murzynki z San Domingo. Ojciec, pia­stu­jący w armii fran­cu­skiej god­ność gene­rała, wcze­śnie osie­ro­cił chłopca, nie zosta­wia­jąc rodzi­nie środ­ków do życia, ponie­waż nie­ustanne kon­flikty z Napo­le­onem stały na prze­szko­dzie jego karie­rze mate­rial­nej. Alek­san­der oddzie­dzi­czył po nim atle­tyczną budowę, żela­zne zdro­wie, uspo­so­bie­nie sze­ro­kie, rado­sne, fan­ta­zję i wielki spryt. Matka-wdowa nie mogła ponieść kosz­tów wykształ­ce­nia chłopca; jeżeli młody Dumas roz­po­rzą­dzał pew­nymi wia­do­mo­ściami z dzie­dziny histo­rii i języ­ko­znaw­stwa, jest to wyłącz­nie zasługa pastora Abbe Gre­ga­ine. Zresztą chło­piec nie oka­zy­wał zami­ło­wa­nia do pracy umy­sło­wej, mało inte­re­so­wał się nauką, jesz­cze mniej lite­ra­turą, pocią­gały go nato­miast wolne prze­strze­nie pól i roz­le­głe obszary lasów; był zapa­lo­nym fecht­mi­strzem i nie­zrów­na­nym strzel­cem, opa­no­wał wszyst­kie sporty, wszyst­kie rodzaje cie­le­snych ćwi­czeń. Poza tym żył weso­łym życiem hulaki i utra­cju­sza. Punk­tem wyj­ścia dla jego kariery lite­rac­kiej stała się przy­jaźń z mło­dym, zdol­nym Szwe­dem, Adol­fem z Leu­ven, który rzu­cił pro­po­zy­cję napi­sa­nia do spółki kilku sztuk teatral­nych. Dumas się zgo­dził: rzecz jasna, że pierw­sze twory jego mło­dzień­czej muzy nie zna­la­zły uzna­nia w oczach pary­skich wydaw­ców.

Tym­cza­sem poło­że­nie mająt­kowe rodziny pogor­szyło się znacz­nie. W roku 1822 Alek­san­der zbiera doku­menty, pozo­sta­wione w spu­ściź­nie przez ojca, zaopa­truje się w listy pole­ca­jące i wyjeż­dża do Paryża, tam też znaj­duje posadę w kan­ce­la­rii księ­cia Orle­anu. Zara­bia 1500 fran­ków rocz­nie, zdo­bywa mocną pozy­cję mate­rialną, spro­wa­dza do sie­bie matkę. Rów­no­cze­śnie zdaje sobie sprawę ze swego nie­do­sta­tecz­nego wykształ­ce­nia, bie­rze się ener­gicz­nie do pracy, czyta, stu­diuje, robi plany, cho­dzi do teatru – obser­wuje efekty sce­niczne, poczyna się orien­to­wać w budo­wie sztuki teatral­nej. Ogromne wra­że­nie wywie­rają na nim Szek­spir i Schil­ler, ulega wpły­wom nie­miec­kich roman­ty­ków. Wresz­cie sam wstę­puje w krąg dzia­łal­no­ści dra­ma­tycz­nej. Sztuką Hen­ryk IV i jego dwór zdo­bywa sobie publicz­ność, usu­wa­jąc cza­sowo w cień mło­dego Wik­tora Hugo. Od tej chwili spod pióra Dumasa wycho­dzi jeden dra­mat za dru­gim. Naj­po­pu­lar­niej­sze to: Chri­stine, Antony, Napo­leon Bona­parte, Richard Dar­ling­ton. Jako powie­ścio­pi­sarz wystąpi dopiero póź­niej.

W mię­dzy­cza­sie wydaje cykl szki­ców podróż­ni­czych, olśnie­wa­ją­cych gro­te­sek, wypeł­nio­nych po brzegi naj­efek­tow­niej­szymi nie­praw­do­po­do­bień­stwami: z podziwu godną bez­czel­no­ścią zdaje szcze­gó­łowe rela­cje o kra­jach, w któ­rych ni­gdy nie był. Następ­nie rzuca na rynek księ­gar­ski kilka tomów nowel, za któ­rymi idą powie­ści. Rycerz z Her­men­talu, romans wydany w roku 1843, pasuje go na mistrza powie­ści histo­rycz­nej. Hra­bia Monte Chri­sto i Trzej musz­kie­te­ro­wie zdo­by­wają mu wielką sławę.

Nie­praw­do­po­dobne roz­miary jego dzieła (napi­sał tysiąc dwie­ście tomów) dają pole dla spo­rów o auten­tycz­ność wielu spo­śród naj­lep­szych jego powie­ści. Są pod­stawy, aby sądzić, że miał wielu współ­pra­cow­ni­ków, któ­rym powie­rzał opra­co­wy­wa­nie swych potęż­nych pomy­słów, podob­nie jak wielki malarz powie­rza wyko­na­nie dra­pe­rii lub mało zna­czą­cych grup uczniom. Umysł Dumasa był nazbyt roz­le­gły, aby gubić się w dro­bia­zgo­wej pracy, tem­pe­ra­ment nazbyt żywy, aby jed­nemu zagad­nie­niu poświę­cić wię­cej niż jedną chwilę.

Rzecz jasna, że tak olbrzymi doro­bek lite­racki dawał wiel­kie dochody, ale te były niczym wobec wydat­ków. Wydatki były niczym wobec potrzeb, a potrzeby prze­wyż­szały wytrzy­ma­łość tego Her­ku­le­so­wego orga­ni­zmu. W roku 1870 autor Trzech musz­kie­te­rów, zmę­czony życiem, wyczer­pany pracą, umiera w Puys, w posia­dło­ści ziem­skiej swego syna, prze­żyw­szy lat sześć­dzie­siąt osiem.

Obok dra­ma­tów, kome­dii, dzien­ni­ków podróż­nych i powie­ści obej­muje spu­ści­zna lite­racka Dumasa także: kilka pamięt­ni­ków, w któ­rych z docho­dzącą nie­raz do cyni­zmu szcze­ro­ścią opo­wie­dziane są kar­ko­łomne przy­gody autora. Jaki był w życiu, taki pozo­stał w dzie­łach: czło­wie­kiem barw­nym, bez­tro­skim, zaczep­nym, peł­nym fan­ta­zji i humoru, siły i przed­się­bior­czo­ści, czło­wie­kiem żywym. Jego posta­cie są peł­no­krwi­ste, taki też jest jego język. Kon­struk­cja powie­ści Dumasa wyro­sła z jego dra­matu, jak kwiat wyra­sta z łodygi, nic więc dziw­nego, że dra­mat ten swoją war­to­ścią nie­skoń­cze­nie prze­wyż­sza. W per­spek­ty­wie histo­rycz­nej Dumas jest pierw­szym roman­ty­kiem fran­cu­skim, jak­kol­wiek roman­tyzm ten ogra­ni­cza się tylko do zewnętrz­nego uję­cia wyda­rzeń. Jądro jego dzieła to ani roman­tyzm, ani kla­sy­cyzm, tylko życie.

Rozdział I

Czemu stary d’Arta­gnan wypo­saża syna na drogę

Pew­nego ponie­działku kwiet­nio­wego roku 1625 w mia­steczku Meung pano­wał ruch tak nie­zwy­kły, jak gdyby na przy­kład wtar­gnęli doń huge­noci i zamie­rzali powtó­rzyć tego rodzaju krwawe sceny jak w La Rochelle.

Wielu miesz­czan, widząc, jak kobiety ucie­kają w stronę ulicy Wiel­kiej, sły­sząc, jak dzieci wrzesz­czą w drzwiach domów, co prę­dzej przy­wdziało pan­ce­rze i, wąt­pliwą odwagę swoją pokrze­piw­szy musz­kie­tem lub hala­bardą, podą­żyło w kie­runku obe­rży pod Wol­nym Mły­na­rzem, dokąd zbie­gały się z gło­śnym zgieł­kiem coraz więk­sze, prze­jęte cie­ka­wo­ścią tłumy.

W owych cza­sach popłoch tego rodzaju był chle­bem powsze­dnim. Żaden dzień nie mijał bez wypadku. To pano­wie darli się mię­dzy sobą, to król z kar­dy­na­łem wojo­wał, to Hisz­pan wojo­wał z kró­lem. Wresz­cie poza tymi woj­nami, głu­chymi lub gło­śnymi, jaw­nymi lub taj­nymi, byli jesz­cze roko­sza­nie, zło­dzieje, żebracy, huge­noci i wilki, rzu­ca­jące się na wszyst­kich. Miesz­cza­nie uzbra­jać się musieli cią­gle prze­ciw zło­dzie­jom i wil­kom, czę­sto prze­ciw panom i huge­no­tom, a cza­sami nawet prze­ciwko kró­lowi; ale prze­ciw kar­dy­na­łowi i Hisz­panowi nie chwy­tali za broń ni­gdy. Dla­tego też, w ów pierw­szy ponie­dzia­łek kwiet­niowy 1625 roku, miesz­cza­nie, usły­szaw­szy krzyki, a nie widząc ani czer­wono-żół­tych żan­dar­mów, ani barw księ­cia de Riche­lieu, które by ich prze­stra­szały, rzu­cili się spiesz­nie ku obe­rży pod Wol­nym Mły­na­rzem. Dopiero na miej­scu każdy mógł zoba­czyć i zro­zu­mieć przy­czynę zamie­sza­nia.

Był to mło­dzie­niec… nakreślmy wize­ru­nek jego jed­nym pocią­gnię­ciem pióra. Wyobraź­cie sobie Don Kiszota w osiem­na­stym roku życia, Don Kiszota bez pan­ce­rza i nago­len­ni­ków, Don Kiszota w kafta­nie weł­nia­nym, któ­rego kolor nie­bie­ski prze­szedł w odcie­nie to brud­no­zie­lon­kawe, to brud­no­błę­kitne. Twarz pocią­gła i śniada, kości na policz­kach wysta­jące, wymowny znak prze­bie­gło­ści, szczęki nad­mier­nie roz­wi­nięte, nie­omylna wska­zówka pocho­dze­nia gaskoń­skiego, oko roz­warte i rozumne, wresz­cie nos zagięty, lecz o liniach wykwint­nych, za duży na mło­kosa, na czło­wieka zaś doj­rza­łego za mały. Mniej wpraw­nemu oku wydałby się on może podró­żu­ją­cym synem zagrod­nika, gdyby nie długa szpada, która, zwie­szona na skó­rza­nym pasie, biła go po nogach, i gdyby nie wierz­cho­wiec z naje­żoną sier­ścią, któ­rego dosia­dał.

Bo mło­dzie­niec nasz miał wierz­chowca, i to tak nie­zwy­kłego, że zwra­cał powszechną uwagę: był to pod­jez­dek ber­neń­ski, mający już dwa­na­ście do czter­na­stu lat, maści żół­tej, z ogo­nem pozba­wio­nym włosa, któ­rego brak nagra­dzały suto zaro­śnięte pęciny. Rumak ten wspa­niały, choć głowę nosił niżej kolan, mógł jed­nak prze­być z osiem mil fran­cu­skich dzien­nie. Nie­szczę­ściem, zalety wszel­kie tej szkapy tak były ukryte pod maścią nie­zwy­kłej barwy, tak były zama­sko­wane dzi­waczną jego postawą, ani tro­chę nie­czy­niącą zadość wyma­ga­niom regu­lar­no­ści kształ­tów, iż w cza­sach owych, kiedy wszy­scy znali się na koniach, zja­wie­nie się takiego pod­jezdka w Meung, od strony Beau­gency, spra­wiło wra­że­nie źle uspo­sa­bia­jące i wzglę­dem samego jeźdźca.

A wra­że­nie to tym przy­krzej­sze było dla mło­dego d’Arta­gnana (tak się bowiem nazy­wał ten nowy Don Kiszot na swoim Rosy­nan­cie), iż czuł dobrze, że zabawny wierz­cho­wiec ośmie­szał nawet tak dziel­nego jak on jeźdźca. Wzdy­chał też okrut­nie w głębi ducha, przyj­mu­jąc ten dar od pana d’Arta­gnana ojca. Wie­dział, iż bydlę warte było naj­wy­żej dwa­dzie­ścia liw­rów, lecz słowa ojcow­skie, towa­rzy­szące temu darowi, nie­skoń­cze­nie wyż­szą posia­dały cenę.

– Synu mój – pra­wił szlach­cic gaskoń­ski, tym narze­czem czy­sto ber­neń­skiem, któ­rego nawet Hen­ryk IV pozbyć się ni­gdy nie zdo­łał – synu mój, koń ten zro­dzony jest w domu ojca two­jego, będzie temu trzy­na­ście lat, i dotąd w nim prze­by­wał, więc kochać powi­nie­neś to zwie­rzę. Ni­gdy się z nim nie roz­sta­waj, dozwól mu spo­koj­nie i uczci­wie umrzeć ze sta­ro­ści; a jeśli na wojnę z nim pój­dziesz, oszczę­dzaj go, jak­byś sta­rego sługę oszczę­dzał. Przy dwo­rze – cią­gnął dalej stary pan d’Arta­gnan – jeżeli tylko będziesz miał zaszczyt tam się dostać, do czego daje ci prawo twoje stare szla­chec­two, god­nie utrzy­maj imię szlach­cica, które przez przod­ków two­ich zaszczyt­nie było noszone od pię­ciu­set prze­szło lat. Nie ustę­puj nikomu, nikomu nic nie pusz­czaj pła­zem, prócz pana kar­dy­nała i króla. Odwagą tylko, rozu­miesz mnie, tylko odwagą szlach­cic dziś sobie toruje drogę. Kto stchó­rzy na jedną sekundę, na zawsze wymyka mu się los, jaki mu zsyła for­tuna. Młody jesteś i winie­neś być waleczny dla dwóch powo­dów: naj­pierw, że jesteś Gaskoń­czy­kiem, po wtóre, że jesteś moim synem. Oka­zji nie uni­kaj, goń za przy­go­dami. Kaza­łem cię wyćwi­czyć we wła­da­niu szpadą; żela­zną masz nogę, a dło­nie ze stali; bij się o byle co, bij się, tym bar­dziej że poje­dynki są zaka­zane, więc z tego wynika, że, aby się bić, trzeba mieć podwójną odwagę. Na drogę, mój synu, mogę ci dać tylko pięt­na­ście tala­rów, mojego konia i te rady, któ­rych wysłu­cha­łeś. Matka twoja daje ci jesz­cze prze­pis na bal­sam, który od Cyganki dostała, a ma on cudowną wła­sność goje­nia wszel­kich ran, które nie dosię­gły serca. Korzy­staj z tego wszyst­kiego i żyj szczę­śli­wie przez dłu­gie lata. Już nic mi nie pozo­staje, jak tylko ci udzie­lić, chyba dorzu­cić jesz­cze ten przy­kład, wpraw­dzie nie z mego życia, bo ja ni­gdy na dwo­rze nie byłem. Mówię tu o panu de Tre­ville’u, który ongiś był moim sąsia­dem, a dziec­kiem już miał zaszczyt dzie­lić zabawy z kró­lem naszym Ludwi­kiem XIII – niech go Bóg naj­dłu­żej nam zachowa! Nie­kiedy zabawy te w bitwę się prze­ista­czały, a król nie zawsze bywał sil­niej­szy. Sztur­chańce, które odbie­rał, przej­mo­wały go wiel­kim sza­cun­kiem i przy­jaź­nią dla pana de Tre­ville’a. Póź­niej, w podróży swej do Paryża, pan de Tre­ville poje­dyn­ko­wał się aż pięć razy; od czasu śmierci sta­rego króla, aż do peł­no­let­no­ści mło­dego, nie licząc wojen i oblę­żeń, w któ­rych brał udział, bił się jesz­cze sie­dem razy; no! A od czasu peł­no­let­no­ści swej, aż do dziś, bił się razy ze sto! Dla­tego, widzisz, dzi­siaj, pomimo wszel­kich zaka­zów kró­lew­skich, pomimo roz­po­rzą­dzeń i wyro­ków na poje­dyn­ku­ją­cych się, jest on kapi­ta­nem musz­kie­te­rów, co tyle zna­czy, jak gdyby był wodzem legionu Ceza­rów, i król go wielce ceni, a stra­chem przej­muje on nawet kar­dy­nała, który, jak wszyst­kim wia­domo, nie­ła­two czego się zlęk­nie. Co wię­cej, pan de Tre­ville doszedł do dzie­się­ciu tysięcy tala­rów rocz­nego dochodu, zatem jest panem nie lada. A zaczy­nał, tak jak ty dzi­siaj. Otóż przed­staw mu się z tym listem, i wzo­ruj się na panu de Tre­ville’u, abyś, jak on, pokie­ro­wał się w życiu.

To rze­kł­szy, pan d’Arta­gnan ojciec wła­sną ręką przy­pa­sał mu szpadę, uca­ło­wał czule w policzki, doda­jąc bło­go­sła­wień­stwo ojcow­skie.

Mło­dzie­niec, wycho­dząc z pokoju, zastał matkę, cze­ka­jącą nań z ową słynną receptą zba­wien­nego bal­samu.

Tutaj poże­gna­nia były czul­sze i prze­cią­gnęły się, nie dla­tego aby pan d’Arta­gnan nie kochał syna, który był jego jedy­nym potom­kiem, ale że, jako mąż sta­teczny, uwa­żałby za nie­godne sie­bie dać się opa­no­wać wzru­sze­niu. Pani d’Arta­gnan zaś była tylko kobietą, a nadto była matką. Wyle­wała więc łzy obfite i, przy­znać musimy na pochwałę pana d’Arta­gnana syna, że cho­ciaż silił się być nie­wzru­szo­nym, jak na przy­szłego musz­kie­tera przy­stało, wzięło w nim górę uczu­cie wro­dzone, i łzy rzę­si­ste puściły się z jego oczu, a led­wie połowę ich ukryć mu się udało.

Tego jesz­cze dnia mło­dzie­niec wyru­szył w drogę, zaopa­trzony w trzy ojcow­skie dary, skła­da­jące się, jak powie­dzie­li­śmy, z pięt­na­stu tala­rów, konia i listu do pana de Tre­ville’a; rady zaś uwa­żamy za doda­tek do nich.

Z podob­nym vade­me­cum d’Arta­gnan stał się dokładną kopią boha­tera Cervan­tesa, z któ­rym przy naszki­co­wa­niu por­tretu porów­na­li­śmy go, jak naka­zy­wał nam obo­wią­zek histo­ryka. Don Kiszot brał wia­traki za olbrzy­mów, a za armię stado owiec, d’Arta­gnan posta­no­wił poczy­ty­wać każdy uśmiech za znie­wagę, a każde spoj­rze­nie za wyzwa­nie. Z tego wyni­kło, że przez całą drogę od Tar­bes aż do Meung trzy­mał zaci­śnięte pię­ści i bez ustanku się­gał do ręko­je­ści swej szpady, wsze­lako pię­ścią nie natra­fił na żadną szczękę, a szpada ani razu nie była z pochwy dobyta. Nie zna­czy to, aby na widok nie­for­tun­nego żół­tego pod­jezdka nie wykwi­tał uśmiech na obli­czach prze­chod­niów; ponie­waż jed­nak ponad tą szkapą pobrzę­ki­wała sza­bla poważ­nego wyglądu, a ponad nią świe­ciły oczy bar­dziej dzi­kie niż dumne, powścią­gano uśmie­chy, a gdy weso­łość brała górę nad prze­zor­no­ścią, usi­ło­wano przy­naj­mniej śmiać się pół­gęb­kiem tylko, na podo­bień­stwo masek sta­ro­żyt­nych. Tak d’Arta­gnan, pomimo draż­li­wo­ści, w nie­na­ru­szo­nym maje­sta­cie swoim dobił do nie­szczę­snego mia­sta Meung.

Gdy zsia­dał z konia przed bramą Wol­nego Mły­na­rza, a nie było tam nikogo, ani sta­jen­nego, ani gospo­da­rza, by strze­mię mu przy­trzy­mał. D’Arta­gnan spo­strzegł przy otwar­tym oknie na dole szlach­cica postawy pięk­nej i wynio­słej, z twa­rzą nieco pomarsz­czoną, który roz­ma­wiał z dwiema oso­bami, słu­cha­ją­cymi go z widocz­nym sza­cun­kiem. Rzecz pro­sta, iż według przy­ję­tego zwy­czaju d’Arta­gnan zaraz pomy­ślał, że on jest przed­mio­tem tej roz­mowy. Słu­chał więc. Tym razem do połowy się tylko pomy­lił, albo­wiem nie o niego, lecz o jego konia tam cho­dziło. Szlach­cic słu­cha­czom swoim wyli­czał wszyst­kie jego przy­mioty, a jak już mówi­li­śmy, słu­cha­cze wyglą­dali na prze­ję­tych sza­cun­kiem nie­ma­łym dla opo­wia­da­ją­cego i co chwila wybu­chali śmie­chem. Jeden pół­u­śmiech, jak wiemy, wystar­czał do roz­bu­dze­nia zapal­czy­wo­ści mło­dego d’Arta­gnana, łatwo poj­mu­jemy więc, jakie spra­wiła na nim wra­że­nie ta hała­śliwa weso­łość.

Naj­pierw jed­nak d’Arta­gnan zapra­gnął zoba­czyć, jak wygląda imper­ty­nent, który pozwala sobie żarty z niego stroić. Utkwił w nie­zna­jo­mym dumne spoj­rze­nie i zauwa­żył, iż był to męż­czy­zna lat od czter­dzie­stu do czter­dzie­stu pię­ciu, o oczach czar­nych i prze­ni­kli­wych, cerze bla­dej, z nosem mocno wydat­nym i czar­nymi, pięk­nie uło­żo­nymi wąsami; miał on na sobie kaftan i spodnie fioł­kowe z ple­cion­kami tegoż koloru, bez żad­nej ozdoby, prócz zwy­kłych nacięć na ręka­wach, przez które wyglą­dała koszula. Ubra­nie to, jak­kol­wiek nowe, zmięte było, tak jak gdyby długo spo­czy­wało w wali­zie podróż­nej. D’Arta­gnan uczy­nił to spo­strze­że­nie szybko, ale dro­bia­zgowo, jak gdyby prze­czu­wa­jąc, że oso­bi­stość owa ma w przy­szło­ści wielki wpływ wywrzeć na jego życie.

Gdy wpa­try­wał się tedy w szlach­cica w ubra­niu fioł­ko­wym, ten był zajęty naj­uczeń­szem i naj­bie­glej­szem wska­zy­wa­niem przy­mio­tów ber­neń­skiego pod­jezdka, dwaj zaś słu­cha­cze śmiali się hała­śli­wie, a dokoła ust opo­wia­da­ją­cego, wbrew zwy­cza­jowi, zary­so­wał się widoczny, acz blady jesz­cze uśmiech. Tym razem żadna już nie zacho­dziła wąt­pli­wość, d’Arta­gnan był istot­nie znie­wa­żany. Prze­świad­czony o tym naj­zu­peł­niej, beret na oczy naci­snął i, usi­łu­jąc naśla­do­wać ruchy wiel­ko­pań­skie, pod­pa­trzone w Gasko­nii u prze­jeż­dża­ją­cych dostoj­ni­ków, zbli­żył się z ręką na ręko­je­ści szpady, a drugą wspartą na bio­drze. Na nie­szczę­ście, w miarę jak pod­cho­dził bli­żej, gniew go zaśle­piał coraz gwał­tow­niej, i zamiast peł­nej god­no­ści prze­mowy, którą przy­go­to­wał sobie dla rzu­ce­nia wyzwa­nia, nie zna­lazł na końcu języka nic, prócz obe­lgi gru­biań­skiej, z towa­rzy­sze­niem gestu wście­kło­ści.

– Hej! Panie – zawo­łał – panie, co się tam za okien­nicą cho­wasz! Powiedz mi, jeśli łaska, co cię tak bar­dzo śmie­szy, a pośmie­jemy się razem!

Zagad­nięty prze­niósł spo­koj­nie wzrok z wierz­chowca na jeźdźca, jak gdyby potrze­bo­wał pew­nego czasu dla zro­zu­mie­nia, że dzika ta przy­mówka jest skie­ro­wana do niego, następ­nie, gdy zni­kła wszelka wąt­pli­wość, brwi jego nacią­gnęły się lekko, i po dość dłu­gim mil­cze­niu, tonem iro­nii i nie­opi­sa­nego zuchwal­stwa, odpo­wie­dział:

– Nie do cie­bie mówię, mój panie.

– Ale ja mówię do cie­bie, ja! – krzyk­nął chło­pak, zroz­pa­czony tym połą­cze­niem bez­czel­no­ści i pięk­nych manier, kon­we­nansu i pogardy.

Nie­zna­jomy chwilę jesz­cze popa­trzył na niego i, odda­la­jąc się od okna, powoli wyszedł z zajazdu i sta­nął przed koniem o kilka kro­ków od d’Arta­gnana. Spo­kój i drwiący wyraz jego twa­rzy podwo­iły weso­łość towa­rzy­szy, pozo­sta­łych przy oknie.

D’Arta­gnan, widząc, że się zbliża, chwy­cił szpadę i do połowy ją z pochwy obna­żył.

– Koń ten sta­now­czo jest, a raczej, był barwy jaskra polnego – cią­gnął nie­zna­jomy, zwró­ciw­szy się do słu­cha­czy swo­ich z okna i jakby nie widząc d’Arta­gnana albo wcale nie zwa­ża­jąc na niego. – Kolor ten znany jest bar­dzo w bota­nice, lecz u koni, przy­naj­mniej jak dotąd, był nader rzadki.

– Łatwo to z konia się śmiać, na to nie trzeba takiej odwagi, jak śmiać się z jego pana! – wykrzyk­nął z wście­kło­ścią współ­za­wod­nik Tre­ville’a.

– Ja nie­czę­sto się śmieję, mój panie – odrzekł nie­zna­jomy – możesz to odgad­nąć z mej twa­rzy; ale śmieję się wtedy, kiedy mi się podoba.

– A ja – krzyk­nął d’Arta­gnan – nie pozwa­lam, aby się śmiano wtedy, gdy ja nie chcę i gdy mi się nie podoba!

– Doprawdy? – cią­gnął nie­zna­jomy z więk­szym niż dotąd spo­ko­jem. – A, to naj­zu­peł­niej słuszne.

I, wykrę­ciw­szy się na pię­cie, zmie­rzał z powro­tem ku bra­mie zajazdu, gdzie stał jego osio­dłany koń.

Lecz czyż d’Arta­gnan mógł puścić pła­zem takie drwiny? Porwał szpadę i popę­dził za nie­zna­jo­mym, krzy­cząc:

– Obróć no się, obróć, panie wesoły, bo mogę cię przy­pad­kiem ude­rzyć z tyłu.

– Ty chcesz mnie ude­rzyć! – odparł ten, naraz zwra­ca­jąc się do mło­dzieńca szybko z miną zdzi­wioną, a zara­zem wzgar­dliwą. – Zwa­rio­wa­łeś widocz­nie, mój kochanku! – Potem dodał do sie­bie pół­gło­sem: – Wielka szkoda! Pyszny byłby naby­tek dla Jego Kró­lew­skiej Mości, który ze wszyst­kich stron szuka takich śmiał­ków do swo­ich musz­kie­te­rów.

Zale­d­wie dokoń­czył te słowa, kiedy d’Arta­gnan tak gwał­tow­nie na niego natarł, że gdyby nagle w tył nie usko­czył, byłby praw­do­po­dob­nie żar­to­wał po raz ostatni w swym życiu. Wtedy nie­zna­jomy zro­zu­miał, że prze­cho­dzi to już gra­nicę żar­tów, dobył więc szpady i, prze­sad­nie kła­nia­jąc się prze­ciw­ni­kowi, sta­nął w pogo­to­wiu. Lecz w tejże chwili owi dwaj słu­cha­cze, wspo­ma­gani przez gospo­da­rza, wpa­dli na d’Arta­gnana, z całych sił łomo­cąc go kijami, pogrze­ba­czami i szczyp­cami kuchen­nymi. Napad ten tak dalece postać rze­czy zmie­nił, że kiedy d’Arta­gnan odwró­cił się, aby sta­wić czoło temu gra­dowi poci­sków, prze­ciw­nik jego z tą samą prze­sadą scho­wał szpadę do pochwy, i z aktora walki, któ­rym o mało co nie został, stał się tylko widzem, i z roli tej wywią­zu­jąc się ze zwy­kłą sobie obo­jęt­no­ścią, mru­czał tylko przez zęby:

– Niech ich powie­trze ogar­nie, tych Gaskoń­czy­ków! Wpa­kuj­cie go na tego poma­rań­czo­wego konia i nie­chaj jedzie z Bogiem.

– Nie prę­dzej, aż cię zatłukę, nik­czem­niku! – wrzesz­czał d’Arta­gnan, nie ustę­pu­jąc ani kroku napast­ni­kom, nacie­ra­ją­cym na niego ze wszyst­kich stron.

– Zawsze ta gasko­nada! – mruk­nął szlach­cic. O! Na honor, Gaskoń­czycy zawsze są nie­po­prawni. Kończ­cie już ten taniec, kiedy chce koniecz­nie. On wam sam powie, jak będzie miał dosyć.

Ale nie wie­dział, z jakim ma do czy­nie­nia zapa­leń­cem; d’Arta­gnan był z tych, co nie ustę­pują nikomu ani na krok. Walka trwała jesz­cze kilka chwil; na koniec, wyczer­pany, upu­ścił szpadę, którą ude­rze­nie kijów prze­ła­mało na dwoje. Od innego znów ude­rze­nia jed­no­cze­śnie zra­niony w czoło padł na wznak skrwa­wiony i pra­wie zemdlony.

Wtedy to wła­śnie nad­bie­gano ze wszyst­kich stron na miej­sce, gdzie się ta scena roz­gry­wała. Obe­rży­sta, lęka­jąc się gło­śniej­szej awan­tury, prze­niósł przy pomocy sta­jen­nych ran­nego do kuchni, gdzie go zaraz opa­trzono.

Szlach­cic zaś wró­cił na dawne miej­sce u okna i z pew­nym roz­draż­nie­niem przy­pa­try­wał się tej tłusz­czy, która jak by go gnie­wała nie­po­mier­nie.

– I cóż! Jak się miewa sza­le­niec? – zapy­tał, zwra­ca­jąc się do obe­rży­sty, który przy­szedł go o zdro­wie zapy­tać.

– Czy nic się Waszej Eks­ce­len­cji nie stało? – ode­zwał się obe­rży­sta.

– Ja się zupeł­nie dobrze czuję, gospo­da­rzu kochany, ale pytam wła­śnie, co się dzieje z naszym mło­ko­sem.

– Lepiej mu już – odrzekł gospo­darz – ale wprzód zupeł­nie omdlał.

– Doprawdy? – pod­chwy­cił szlach­cic.

– Lecz przed zemdle­niem, zebraw­szy wszyst­kie siły, wymy­ślał i odgra­żał się panu.

– Toż to widocz­nie dia­beł wcie­lony ten śmia­łek! – zawo­łał nie­zna­jomy.

– O nie, Eks­ce­len­cjo! On dia­błem wcale nie jest – odparł obe­rży­sta ze skrzy­wie­niem pogar­dli­wym – bo, kiedy zre­wi­do­wa­li­śmy go, zanim odzy­skał przy­tom­ność, w zawi­niątku jego zna­leźli tylko jedną koszulę, a w tor­bie marne dwa­na­ście tala­rów; nie prze­szko­dziło mu to jed­nak przed zemdle­niem powie­dzieć, że gdyby to było w Paryżu, poża­ło­wał­byś pan tego zaraz, lecz co się odwle­cze, to nie ucie­cze.

– Więc to musi być jakiś prze­brany książę – odrzekł nie­zna­jomy chłodno.

– I ja tak myślę, dostojny panie – odrzekł obe­rży­sta – i powi­nie­neś się mieć na bacz­no­ści.

– A czy w gnie­wie jakiego nazwi­ska nie wymie­nił?

– I ow­szem, ude­rzał się po kie­szeni i mówił: zoba­czymy, co powie pan de Tre­ville na znie­wagę, jaką wyrzą­dzono jego pro­te­go­wa­nemu.

– Pan de Tre­ville? – pod­chwy­cił nie­zna­jomy z prze­ję­ciem – ude­rzał się po kie­szeni, wyma­wia­jąc nazwi­sko pana de Tre­ville’a?… Słu­chaj, gospo­da­rzu, pewny jestem, że nie omiesz­ka­łeś prze­trzą­snąć tej kie­szeni, kiedy był zemdlony. Co tam w niej było?

– List do pana de Tre­ville’a, kapi­tana musz­kie­te­rów.

– Doprawdy?

– Tak, jak to powie­dzia­łem Waszej Eks­ce­len­cji.

Obe­rży­sta, zbyt­nią bystro­ścią nie­ob­da­rzony, nie zauwa­żył wyrazu, jaki słowa jego wywo­łały na obli­czu nie­zna­jo­mego. Ten zaś, opusz­cza­jąc okno, o któ­rego fra­mugę był oparty, zmarsz­czył brwi z wyra­zem nie­po­koju.

– Co u dia­bła? – syk­nął przez zęby – czyżby Tre­ville nasłał mi tego Gaskoń­czyka? Mło­kos to co prawda! Pchnię­cie szpady jed­nak nie prze­staje być pchnię­ciem bez względu na wiek tego, który je zadaje, a na dzie­ciaka mniej się zwy­kle uważa niż na kogo innego!… Czyż nie­raz drobna na pozór prze­szkoda nie pokrzy­żo­wała wiel­kich zamia­rów?

I nie­zna­jomy pogrą­żył się w zamy­śle­niu.

– Słu­chaj, gospo­da­rzu – rzekł – czy nie mógł­byś uwol­nić mnie od tego zapa­leńca? Co prawda, zabić go nie mogę, a jed­nak – dodał z groź­nym spo­ko­jem – a jed­nak zawa­dza mi. Gdzież on jest?

– W pokoju mojej żony, na pierw­szym pię­trze, opa­trują go tam.

– Czy są przy nim łach­many jego i zawi­niątko? Czy nie zdjął kaftana?

– Prze­ciw­nie, w kuchni na dole wszystko to się znaj­duje. Lecz skoro panu ten sza­le­niec zawa­dza.

– Bez wąt­pie­nia. Jest on w twoim zajeź­dzie przy­czyną awan­tury z ludźmi przy­zwo­itymi. Wra­caj do sie­bie, przy­go­tuj rachu­nek i uprzedź mojego słu­żą­cego.

– Jak to! Pan już nas opusz­cza?

– Widzisz to prze­cie, skoro dałem ci roz­kaz osio­dłać mego konia. Czy nie zro­biono tego jesz­cze?

– I ow­szem, i, jak to Wasza Eks­ce­len­cja mogła zauwa­żyć, koń jego stoi w bra­mie, gotowy do podróży.

– Zrób zatem, co ci mówi­łem.

U! – rzekł w duchu obe­rży­sta – miał­żeby on istot­nie bać się tego chło­paka?

Lecz groźne spoj­rze­nie nie­zna­jo­mego zbiło go z tropu. Skło­nił się nisko i wyszedł.

Nie trzeba, ażeby milady była przez tego dudka widziana – rzekł do sie­bie nie­zna­jomy – powinna była tu już nie­długo nad­je­chać; spóź­nia się nawet tro­chę. Naj­le­piej będzie, gdy wsiądę na konia i pojadę na jej spo­tka­nie… Gdy­bym tylko mógł wie­dzieć, co zawiera ten list do Tre­ville’a!

I mru­cząc tak, skie­ro­wał się do kuchni.

Obe­rży­sta tym­cza­sem, nie przy­pusz­cza­jąc, by obec­ność mło­dego chłopca wypę­dzała nie­zna­jo­mego z zajazdu, zaszedł do swo­jej żony, gdzie zastał d’Arta­gnana, już naj­zu­peł­niej przy­tom­nego. Dał mu tedy do zro­zu­mie­nia, iż mógłby mieć jaką nie­przy­jem­ność z poli­cją za szu­ka­nie prze­zeń zaczepki z wiel­kim panem, gdyż, podług obe­rży­sty, nie­zna­jomy był nie­za­wod­nie magna­tem. Prze­kła­da­jąc to wszystko, gospo­darz obe­rży wresz­cie namó­wił go, tak że mło­dzie­niec, pomimo osła­bie­nia, powstał, by w dal­szą puścić się drogę. D’Arta­gnan, na pół ogłu­szony, z obwią­zaną głową i bez kaftana, ruszył się z miej­sca i, naglony przez gospo­darza, zwlókł się powoli ze scho­dów; lecz pierw­szą osobą, którą spo­strzegł, wszedł­szy do kuchni, był wróg jego, roz­ma­wia­jący naj­spo­koj­niej w świe­cie przy drzwicz­kach karety podróż­nej, zaprzę­żo­nej w dwa wiel­kie konie nor­mandz­kie.

Kobieta, z którą roz­ma­wiał, a któ­rej główka wyglą­dała z okna pojazdu, jak w ramki oprawna, mogła mieć dwa­dzie­ścia do dwu­dzie­stu dwóch lat naj­wy­żej.

Mówi­li­śmy już o tym, z jaką szyb­ko­ścią baczne oko d’Arta­gnana zda­wało sobie sprawę z każ­dego obli­cza: więc od razu spo­strzegł on też, że kobieta jest młoda i piękna. Pięk­ność ta tym wię­cej go ude­rzyła, iż nic nie miała wspól­nego z połu­dniową pro­win­cją, gdzie dotąd zamiesz­ki­wał.

Była to blon­dynka, blada, z dłu­gimi wło­sami w lokach, spa­da­ją­cymi na cudne jej ramiona, o dużych a smęt­nych nie­bie­skich oczach; ręce miała śnież­nej bia­ło­ści, a usta jak świeżo roz­kwi­tłą różę. Roz­ma­wiała z nie­zna­jo­mym, wielce oży­wiona.

– Jego Emi­nen­cja zatem roz­ka­zuje mi. – mówiła.

– Nie­zwłocz­nie powró­cić do Anglii i donieść mi bez­po­śred­nio, czy książę wyjeż­dżał z Lon­dynu.

– A co do innych zle­ceń? – zapy­tała piękna podróżna.

– Są one zawarte w tym oto pudełku, które pani otwo­rzy, ale dopiero po tam­tej stro­nie kanału.

– Dobrze… a co pan ze sobą zrobi?

– Ja wra­cam do Paryża.

– Nie uka­raw­szy tego zuchwa­łego chło­paka? – zapy­tała dama.

Nie­zna­jomy zabie­rał się do odpo­wie­dzi, lecz, zanim usta otwo­rzył, d’Arta­gnan, który sły­szał to wszystko, sko­czył i sta­nął na progu.

– Oto jest wła­śnie ten zuchwały chło­pak, który sam innych karze! – zawo­łał – a jak na teraz mam nadzieję, że ten, któ­rego uka­rać powi­nien, nie wymknie mu się jak za pierw­szym razem.

– Czy tak? – odparł nie­zna­jomy, marsz­cząc brwi.

– Nie, nie śmiał­byś wobec kobiety ucie­kać, tak przy­pusz­czam przy­naj­mniej.

– Zasta­nów się! – krzyk­nęła milady, widząc, że szlach­cic już chwyta za szpadę – pomyśl, że naj­mniej­sza zwłoka wszystko może zgu­bić.

– Masz słusz­ność – zawo­łał – jedźmy więc, każde w swoją stronę!

I ski­nąw­szy jej głową na poże­gna­nie, sko­czył na konia, a jed­no­cze­śnie woź­nica karety śmi­gnął potęż­nie batem nad swoim zaprzę­giem. Ruszyli galo­pem, każde z nich pędząc w prze­ciw­nym kie­runku.

– Hej! Hej! A rachu­nek nie­za­pła­cony! – wrzesz­czał gospo­darz, któ­rego względy dla podróż­nego we wzgardę się zamie­niły, na widok, że odjeż­dża, nie zapła­ciw­szy należ­no­ści.

– Zapłać, gamajdo! – krzyk­nął w peł­nym galo­pie podróżny na swego pachołka, który, rzu­ciw­szy kilka sztuk sre­bra pod nogi obe­rży­sty, podą­żył za swoim panem.

– A łotr! A łaj­dak szlach­ci­cem pod­szyty! – krzy­czał d’Arta­gnan, goniąc za oby­dwoma.

Lecz ranny nie odzy­skał jesz­cze na tyle sił, ażeby wytrzy­mać podobne wstrzą­śnie­nia. Zale­d­wie ubiegł kilka kro­ków, poczuł szum w uszach, świat zawi­ro­wał mu przed oczami, naresz­cie krwawa chmura zasło­niła mu oczy, i padł na środku drogi, woła­jąc jesz­cze:

– Podły! Podły! Podły!…

– To prawda, że podły – mam­ro­tał obe­rży­sta, pod­szedł­szy do d’Arta­gnana i pró­bu­jąc jemu się teraz przy­po­do­bać i pogo­dzić się z bie­da­kiem, jak owa cza­pla w bajce ze śli­ma­kiem.

– Podły! Podły! – powta­rzał d’Arta­gnan – ale ona bar­dzo piękna!

– Co za ona? – zapy­tał obe­rży­sta.

– Milady – wybeł­ko­tał d’Arta­gnan i zemdlał po raz drugi.

– A! I tej milady nie mam – rzekł do sie­bie gospo­darz – ha! Cho­ciaż ten mi pozo­staje z pew­no­ścią, na kilka dni co naj­mniej. W każ­dym razie jede­na­ście tala­rów zysku.

Wia­domo, że suma taka znaj­do­wała się w sakiewce d’Arta­gnana.

Obe­rży­sta liczył na jede­na­ście dni cho­roby, czyli po tala­rze na dobę.

Ale osoby cho­rego nie wziął wcale w rachubę.

Naza­jutrz o pią­tej z rana d’Arta­gnan pod­niósł się, zszedł sam do kuchni, zażą­dał, prócz innych rze­czy, któ­rych spis nie doszedł do nas, wina, oliwy, roz­ma­rynu, i, z receptą mat­czyną w ręce spo­rzą­dził sobie bal­sam, któ­rym liczne rany swoje nama­ściw­szy, sam je opa­try­wał, nie chcąc dopu­ścić żad­nego leka­rza. Dzięki zba­wien­nym skut­kom bal­samu cygań­skiego, a być może i nie­obec­no­ści leka­rzy, sta­nął na nogi jesz­cze tego wie­czora, a naza­jutrz był już pra­wie wyle­czony.

Kiedy przy­szło pła­cić za roz­ma­ryn, wino i oliwę, jedyny wyda­tek jego, sam bowiem dietę naj­ści­ślej­szą zacho­wał, gdy prze­ciw­nie żółty konik, jak dowo­dził obe­rży­sta, zjadł trzy razy wię­cej, niż przy­pu­ścić było można, d’Arta­gnan zna­lazł wpraw­dzie w kie­szeni swój podarty wore­czek aksa­mitny z jede­na­stoma tala­rami, lecz list, adre­so­wany do pana de Tre­ville’a, znik­nął bez śladu. Począł więc z naj­więk­szą cier­pli­wo­ścią poszu­ki­wać listu, po dwa­dzie­ścia razy wywra­cał kie­szenie, szpe­rał po mniej­szych kie­szon­kach, grze­bał w zawi­niątku, otwie­rał i zamy­kał wore­czek; ale, skoro nabrał prze­ko­na­nia, że trzeba list uwa­żać za stra­cony, wpadł w trzeci parok­syzm gniewu, co omal znów nie spo­wo­do­wało powtór­nego uży­cia wina i oliwy roz­ma­rynowej; bo na widok tego zapa­leńca, gro­żą­cego, że wszystko, co w domu napo­tka, w drobne kawałki potłu­cze, jeżeli listu nie znaj­dzie, gospo­darz znowu pochwy­cił za oszczep, poło­wica jego za mio­tłę, a parobcy za kije, te same, które poprzed­niego dnia były w robo­cie.

– List! Mój list pole­ca­jący! – krzy­czał d’Arta­gnan – albo klnę się, że wszyst­kich nadzieję na szpadę jak jarząbki na rożen.

Nie­szczę­ściem jed­nak, oko­licz­ność pewna sprze­ci­wiała się speł­nie­niu tej groźby, bo w pierw­szej walce szpada jego, jak mówi­li­śmy, została zła­mana na dwoje, o czym naj­zu­peł­niej zapo­mniał. Z tego wyni­kło, że gdy d’Arta­gnan chciał ją z pochwy wydo­być, zna­lazł się uzbro­jony, lecz tylko w odła­mek na sześć czy osiem cali długi, który, gospo­darz naj­sta­ran­niej wsu­nął mu do pochwy, resztę klingi obcię­tej dla sie­bie sprząt­nął i potem na szpi­ku­lec obró­cił.

Praw­do­po­dob­nie jed­nak roz­cza­ro­wa­nie to nie byłoby powstrzy­mało mło­dego zapa­leńca, gdyby nie uwaga, uczy­niona przez obe­rży­stę, że gość jego słusz­nie tak ubo­lewa nad utratą listu:

– Ale to prawda – ode­zwał się, opusz­cza­jąc oszczep – gdzie może być ten list?

– Tak, gdzie ten list? – krzy­czał d’Arta­gnan. – Powia­dam wam, że to list do pana de Tre­ville’a i musi się zna­leźć, już on na to pora­dzi! No! On na to pora­dzi!…

Groźba ta osta­tecz­nie opa­mię­tała obe­rży­stę. Bo po królu i kar­dy­nale pan de Tre­ville był czło­wie­kiem, któ­rego imię naj­czę­ściej powta­rzali zarówno woj­skowi, jak i miesz­cza­nie. Wpraw­dzie ojciec Józef żył jesz­cze, lecz imię jego po cichu tylko wyma­wiano, taką grozą przej­mo­wała szara Emi­nen­cja, jak nazy­wano samego kar­dy­nała. Odrzu­ciw­szy więc oszczep na stronę i zale­ca­jąc żonie, aby to samo uczy­niła z mio­tłą, a parob­kom z kijami, obe­rży­sta pierw­szy dał przy­kład szu­ka­nia zatra­co­nego listu.

– Czy ten list zawiera coś waż­nego? – spy­tał po chwili nada­rem­nych szpe­rań.

– Spo­dzie­wam się! – krzyk­nął Gaskoń­czyk, który miał nadzieję uto­ro­wać nim sobie drogę do dworu – list ten sta­nowi o moim losie.

– Może w nim były obligi hisz­pań­skie? – pytał zanie­po­ko­jony obe­rży­sta.

– Obligi na oso­bi­sty skar­biec kró­lew­ski – odparł d’Arta­gnan, który, obie­cu­jąc sobie za pomocą listu wejść do służby Jego Kró­lew­skiej Mości, sądził, iż śmiało mógł tak odpo­wie­dzieć.

– Tam, do dia­bła! – jęk­nął zroz­pa­czony obe­rży­sta.

– Mniej­sza o to – koń­czył d’Arta­gnan z zacię­ciem, cechu­ją­cym jego pocho­dze­nie – pie­nią­dze to jesz­cze nic! Wolał­bym tysiąc pisto­lów stra­cić ani­żeli to pismo.

Tak samo mógł powie­dzieć o dwu­dzie­stu tysią­cach, lecz wstrzy­mała go nie­śmia­łość mło­dzień­cza.

Zmo­żo­nemu poszu­ki­wa­niami obe­rży­ście nagła myśl strze­liła do głowy.

– Ten list wcale nie zgi­nął! – zawo­łał.

– A! – ode­zwał się d’Arta­gnan.

– Nie, on tylko został zabrany.

– Zabrany! A to przez kogo?

– A przez tego wczo­raj­szego szlach­cica. On był w kuchni, i to sam jeden, a kaftan pań­ski tam leżał. Zało­żył­bym się, że to on ukradł.

– Tak myślisz? – odparł d’Arta­gnan, słabo jed­nak prze­ko­nany, bo lepiej niż kto inny znał rze­czy­wi­stą donio­słość listu i nie widział w nim nic takiego, coby mogło obu­dzić cudzą pożą­dli­wość. Bo cóż by kto, czy to z pachoł­ków, czy spodróż­nych, zyskać mógł na posia­da­niu tego świstka.

– Mówisz zatem – cią­gnął d’Arta­gnan – iż tego gru­biań­skiego szlach­cica posą­dzasz…

– Mówię panu, bo pewny tego jestem – koń­czył obe­rży­sta. – Kiedy mu oznaj­mi­łem, że Wasza dostoj­ność jest pro­te­go­wa­nym pana de Tre­ville’a i że nawet posia­dasz list do tego zna­ko­mi­tego męża, wielce się zanie­po­koił, pyta­jąc, gdzie może list ten się znaj­do­wać, po czym nie­zwłocz­nie udał się do kuchni, gdzie leżał pań­ski kaftan.

– Więc to on jest tym zło­dzie­jem, który mnie okradł – odparł d’Arta­gnan – poskarżę ja się panu de Tre­ville’owi, a ten kró­lowi się poskarży. – Potem, z miną maje­sta­tyczną, wydo­był z kie­szeni dwa talary i dał je obe­rży­ście, który z kape­lu­szem w ręce do drzwi go odpro­wa­dził. Tam d’Arta­gnan dosiadł żół­tego rumaka, który bez żad­nego już wypadku doniósł go do bramy Świę­tego Anto­niego w Paryżu, gdzie został sprze­dany przez swego wła­ści­ciela za trzy talary, co zna­czyło, że zapła­cony był dobrze, bo d’Arta­gnan pędził go nie­mi­ło­sier­nie, od ostat­niego popasu. Nie ukry­wał też han­dlarz koni, który go nabył, że sumę taką daje tylko dla nie­zwy­kłej jego maści.

Teraz bez konia wszedł d’Arta­gnan do Paryża pie­chotą, z węzeł­kiem pod pachą, i póty cho­dził, aż zna­lazł pokoik do wyna­ję­cia, odpo­wiedni do szczu­płych jego fun­du­szów. Sie­dziba ta była rodza­jem pod­da­sza, przy ulicy Gra­ba­rzy, w pobliżu Luk­sem­burga. Skoro tylko dał zada­tek, zajął swoje miesz­ka­nie i resztę dnia prze­pę­dził na zaszy­wa­niu kaftana i naszy­wa­niu spodni galo­nami, które matka odpruła od kaftana sta­rego pana d’Arta­gnana, i dała mu po kry­jomu. Następ­nie udał się na bul­war de la Fer­ra­ille po nową klingę do szpady; zawró­cił potem do Luwru, aby się wywie­dzieć od pierw­szego lep­szego musz­kie­tera, gdzie się znaj­duje dom pana de Tre­ville’a, a dom ten, jak usły­szał, stał przy ulicy Gołę­biej, to jest w bli­skim sąsiedz­twie sie­dziby d’Arta­gnana, co poczy­tał tenże za dobrą wróżbę dla przy­szłych swych losów.

I, zado­wo­lony z zacho­wa­nia swego w Meung, bez wyrzu­tów sumie­nia z prze­szło­ści, ufny w teraź­niej­szość i pełen nadziei na przy­szłość, legł na posła­niu i zasnął snem spra­wie­dli­wego. Czy­sto para­fiań­ski jesz­cze sen ów wytrzy­mał go do godziny dzie­wią­tej z rana, zerwał się więc szybko d’Arta­gnan, by podą­żyć do sław­nego pana de Tre­ville’a, trze­ciej osoby w kró­le­stwie, według kla­sy­fi­ka­cji pana d’Arta­gnana ojca.

Rozdział II

Przed­po­kój pana de Tre­ville’a

Pan de Tro­isville, jak mie­niła się rodzina jego w Gasko­nii, albo de Tre­ville, jak wresz­cie sam się prze­zwał w Paryżu, zaczy­nał tak samo jak d’Arta­gnan, czyli bez gro­sza przy duszy, ale z zapa­sem śmia­ło­ści, dow­cipu i sprytu, które spra­wiają, iż naj­uboż­szy szla­chetka gaskoń­ski, otrzy­mu­jąc je w spu­ściź­nie po przod­kach, bogat­szy się staje niż naj­za­moż­niej­szy szlach­cic z Peri­gord, dzie­dzi­czący dostatki po swoim rodzicu. Zuchwały, nie­ustra­szony, szczę­śliwy dzięki wypad­kom, które jak grad padały w owych cza­sach, wynie­siony na szczyt stro­mej dra­biny, jaka się zwie łaską u dworu, za pomocą rów­nież wypad­ków, po cztery szcze­ble prze­ska­ki­wał na niej od razu.

Był przy­ja­cie­lem króla, który, jak wia­domo, czcił nie­zmier­nie pamięć ojca swego Hen­ryka IV. Ojciec pana de Tre­ville’a słu­żył mu wier­nie w woj­nach prze­ciwko Lidze, tak że przy braku gotówki, a bra­kło jej przez całe życie Hen­ry­kowi Ber­neń­czy­kowi, który zwy­kle pła­cił długi jedyną monetą, jakiej poży­czać nie potrze­bo­wał ni­gdy, to jest wła­snym dow­ci­pem, przy braku zatem gotówki dla wyna­gro­dze­nia mu zasług król upo­waż­nił go, po pod­da­niu się Paryża, do wzię­cia sobie na herb lwa zło­tego na czer­wo­nej tar­czy, z godłem fide­lis et for­tis. Zaszczytu wiele, lecz korzy­ści mate­rial­nych za mało tro­chę. Kiedy też zna­ko­mity towa­rzysz wiel­kiego Hen­ryka zmarł, zosta­wił w spadku synowi tylko godło i szpadę. Dzięki tej podwój­nej spu­ściź­nie, z dodat­kiem nie­ska­zi­tel­nego imie­nia, pan de Tre­ville przy­pusz­czony został do dworu mło­dego księ­cia, gdzie, wierny godłu swemu, tak dziel­nie szpadą mu słu­żył, że Ludwik XIII, jeden z lep­szych szer­mie­rzy swego kró­le­stwa, mawiał, iż gdyby miał przy­ja­ciela, któ­remu przy­szłoby poje­dyn­ko­wać się, radziłby mu wziąć na świadka naj­pierw Ludwika, a potem pana de Tre­ville’a, a nawet może wpierw jesz­cze wybrałby tego ostat­niego.

Miał też Ludwik XIII szczere przy­wią­za­nie do pana de Tre­ville’a, przy­wią­za­nie kró­lew­skie wpraw­dzie, samo­lubne, ale bądź co bądź, zawsze przy­wią­za­nie. Bo w owych nie­szczę­snych cza­sach sta­rano się usil­nie ota­czać takimi ludźmi jak pan de Tre­ville.

Wielu bowiem mogło szczy­cić się godłem: silny, lecz mało szlachty mogło zasłu­że­nie nosić dewizę: wierny. Do ostat­nich jed­nak nale­żał de Tre­ville. Był to czło­wiek nie­tu­zin­kowy, z posłu­szeń­stwem psa, odwagą ślepą, okiem bystrym i potężną dło­nią, któ­remu wzrok dany był jak by tylko po to, aby doj­rzeć nie­za­do­wo­le­nie kró­lew­skie z jakiej osoby, a ręka, aby wino­wajcę ude­rzyć, cho­ciażby nim byli: Besme, Mau­re­vers, Poltrot, de Mere czy Vitry. Potrzeba mu było tylko spo­sob­no­ści; czy­hał na nią i obie­cy­wał sobie ją pochwy­cić choćby za jeden wło­sek, skoro nawi­nę­łaby się mu pod rękę.

Zro­bił go też król wodzem musz­kie­te­rów, któ­rzy w przy­wią­za­niu, posu­nię­temu do fana­ty­zmu, byli dla Ludwika XIII tym, czym przy­boczna straż dla Hen­ryka III, a straż szkocka dla Ludwika XI.

Kar­dy­nał zaś i pod tym wzglę­dem nie chciał ustę­po­wać kró­lowi. Gdy ujrzał tych groź­nych wybrań­ców, któ­rymi oto­czony był Ludwik XIII, zapra­gnął także straż swoją posia­dać. Miał więc i on swo­ich musz­kie­te­rów, i można było widzieć, jak dwie te, współ­za­wod­ni­czące ze sobą potęgi, w poczet swój ze wszyst­kich pro­win­cji fran­cu­skich, a nawet spod cudzo­ziem­skich rzą­dów, rekru­to­wały ludzi, sław­nych z dziel­no­ści rycer­skiej. Król też i kar­dy­nał czę­sto wie­czo­rami, przy sza­chach, wsz­czy­nali sprzeczki o zalety swo­ich obroń­ców.

Jak jeden, tak drugi wychwa­lali postawę i męstwo tych, któ­rzy nale­żeli do niego; i obaj, potę­pia­jąc w zasa­dzie poje­dynki i burdy, sami pod­że­gali ich z cicha do zacze­pek, odczu­wa­jąc praw­dziwy żal lub radość nie­po­mierną z porażki lub zwy­cię­stwa swo­ich ludzi. Tak przy­naj­mniej gło­szą pamięt­niki czło­wieka, który w zapa­sach tych poko­nany bywał cza­sami, lecz naj­czę­ściej sta­wał się zwy­cięzcą.

Tre­ville, poznaw­szy słabą stronę swego pana, zawdzię­czał tej prze­bie­gło­ści dłu­go­trwałą i nie­zmierną łaskę króla, który nie pozo­sta­wił po sobie pamięci zbyt wier­nego w przy­jaźni. Wie­dząc, czym się przy­po­do­bać Ludwi­kowi, popi­sy­wał się filu­ter­nie swymi musz­kie­te­rami przed kar­dy­na­łem Arman­dem Duples­si­sem, na co jeżyły się zło­ścią siwe wąsiki Jego Emi­nen­cji.

Tre­ville poj­mo­wał nale­ży­cie ducha swo­jej epoki, kiedy się żyło kosz­tem, jeżeli nie swoim, to wła­snych ziom­ków: żoł­nie­rze jego był to legion dia­błów, jemu tylko ule­gli, dla niego tylko zna­jący kar­ność.

Roz­czo­chrani, pod­pici, pokie­re­szo­wani, musz­kie­te­ro­wie króla, a raczej pana de Tre­ville’a, roz­pra­szali się po szyn­kach, spa­ce­rach, miej­scach publicz­nych, hała­su­jąc, pod­krę­ca­jąc wąsa, brzę­cząc ostro­gami, z roz­ko­szą bez­gra­niczną potrą­ca­jąc straż kar­dy­nal­ską, przy pierw­szym spo­tka­niu i pośrodku ulicy doby­wa­jąc szpady z żar­ci­kami nie­skoń­czo­nymi, bo pewni byli, że w razie śmierci opła­ki­wani i pomsz­czeni zostaną nie­chyb­nie; czę­sto nawet zabi­jali prze­ciw­ni­ków z naj­zu­peł­niej­szym spo­ko­jem, wie­dząc dobrze, iż za to nie zgniją w wię­zie­niu, był bowiem jesz­cze pan de Tre­ville, który umiał się za nimi wsta­wić. Jakże też go na wszyst­kie tony wychwa­lali ci ludzie, jak go uwiel­biali, i choć prze­waż­nie nic­po­nie i włó­częgi, drżeli przed nim jak żaki przed nauczy­cie­lem, posłuszni na każde ski­nie­nie, gotowi dać się zabić, byleby oczy­ścić się przed nim z naj­mniej­szego zarzutu.

Uży­wał on też tej dźwi­gni potęż­nej, naj­pierw dla króla i jego stron­ni­ków, potem dla sie­bie i swo­ich przy­ja­ciół. Zresztą w żad­nym z ówcze­snych pamięt­ni­ków, a nie­mało ich pozo­stało, nie ma śladu naj­mniej­szego zarzutu prze­ciw temu zacnemu szlach­ci­cowi, nawet ze strony jego nieprzy­ja­ciół, któ­rych liczył sporo pomię­dzy ludźmi zarówno pióra, jak i broni. Przy genial­nych zdol­no­ściach do intryg, sta­wia­ją­cych go na równi z naj­po­tęż­niej­szymi, pozo­stał czło­wie­kiem uczci­wym. Co wię­cej, pomimo cięć, które szpecą ciało, i cięż­kich ćwi­czeń, które je nużą, stał się jed­nym z naj­po­żą­dań­szych gości w towa­rzy­stwach kobie­cych, naj­wy­kwint­niej­szym zalot­ni­kiem i naj­wy­ra­fi­no­wań­szym dow­cip­ni­siem swo­jego czasu; mówiono o zwy­cię­stwach budu­aro­wych Tre­ville’a tak jak przed dwu­dzie­stu laty o Bas­som­pie­rze, a to zna­czyło nie mało. Dowódca musz­kie­te­rów był zatem podzi­wiany; lękano się go i kochano zara­zem, co sta­nowi naj­wyż­szy szczyt powo­dze­nia ludz­kiego.

Ludwik XIV pochła­niał mniej­sze gwiazdy dworu w pro­mie­niach swo­jej jasno­ści; ojciec jego zaś, jako słońce plu­ri­bus impar, pozo­sta­wiał blask oso­bi­sty każ­demu z ulu­bień­ców swo­ich, każ­demu z dwo­rzan wła­sną jego war­tość. Oprócz przy­jęć poran­nych u króla i kar­dy­nała liczono owego czasu w Paryżu dwie­ście prze­szło innych, także poszu­ki­wa­nych. Pomię­dzy nimi naj­bar­dziej ubie­gano się o przy­ję­cie u Tre­ville’a.

Dzie­dzi­niec jego pałacu przy ulicy du Vieux-Colom­bier podobny był do obozu, latem już od godziny szó­stej z rana, zimą od ósmej. Pięć­dzie­się­ciu do sześć­dzie­się­ciu musz­kie­te­rów luzo­wało się tam cią­gle, aby każdy widział ich w tak potęż­nej licz­bie, a przy tym zbroj­nych zawsze i goto­wych na wszystko. Wzdłuż wiel­kich scho­dów, w któ­rych klatce dzi­siej­sza cywi­li­za­cja dom cały zbu­do­wać by mogła, mijali się bez­u­stan­nie ci i owi inte­re­sanci pary­scy, przy­cho­dzący z prze­róż­nymi proś­bami, szlachta z pro­win­cji, pra­gnąca być przy­jęta w poczet musz­kie­te­rów, i służba wszel­kiej barwy, wyga­lo­wana, przy­no­sząca panu de Tre­ville’owi listy od swo­ich panów. W przed­po­koju na ław­kach pod ścia­nami roz­sie­dli się wybrańcy raczej niż ci, co zostali wezwani. Od rana do wie­czora było tam gwarno, a tym­cza­sem pan de Tre­ville przyj­mo­wał wizyty w gabi­ne­cie obok przed­po­koju, słu­chał zaża­leń, wyda­wał roz­kazy, i, jak kró­lowi na bal­ko­nie w Luw­rze, tak jemu dość było sta­nąć w oknie, ażeby odbyć prze­gląd ludzi swo­ich i broni.

W dniu, kiedy zna­lazł się tam d’Arta­gnan, zebra­nie było impo­nu­jące, zwłasz­cza dla para­fia­nina, przy­by­łego z pro­win­cji; co prawda, był on Gaskoń­czy­kiem, a w owych cza­sach szcze­gól­niej jego ziom­ko­wie nie tra­cili przy byle czym swej junac­kiej fan­ta­zji. Lecz wej­ście to onie­śmie­li­łoby nie­jed­nego. Po prze­do­sta­niu się przez ciężką, wiel­kimi gwoź­dziami nabi­janą bramę, wpa­dało się od razu pomię­dzy zbrojne zastępy, snu­jące się po dzie­dzińcu, wyzy­wa­jące się na słowa, sprze­cza­jące się i swa­wo­lące zara­zem wesoło. By uto­ro­wać sobie przej­ście pośród tych fal wiru­ją­cych, trzeba było być ofi­ce­rem, wiel­kim panem lub ładną kobietą.

Owoż pośród takiej wrza­skli­wej zgrai i zamie­sza­nia prze­bi­jał się mło­dzie­niec nasz z ser­cem biją­cym, długi rapier swój przy­ci­ska­jąc do chu­dych nóg, rękę trzy­ma­jąc przy kape­lu­szu, z pół­u­śmie­chem, zwy­kłym u para­fia­nina, chcą­cego dodać sobie pew­no­ści. Gdy się przez jedną gro­madkę prze­ci­snął, oddy­chał wtedy swo­bod­niej; lecz czuł, że oglą­dano się za nim, i po raz pierw­szy w życiu, on, który dobre miał dotąd wyobra­że­nie o sobie, śmiesz­nym się sobie wyda­wał.

Gorzej było jesz­cze, gdy doszedł do scho­dów: na pierw­szych stop­niach stało czte­rech musz­kie­te­rów, fech­tu­ją­cych się ze sobą dla roz­rywki, a dzie­się­ciu czy dwu­na­stu ich towa­rzy­szy, zaj­mu­jąc plat­formę scho­dową, ocze­ki­wało na swoją kolej w szer­mierce.

Z czte­rech pierw­szych jeden, sto­jąc ze szpadą w ręce na wyż­szym stop­niu scho­dów, nie pozwa­lał trzem innym bli­żej podejść.

Ci trzej zaś z praw­dziwą zręcz­no­ścią napa­dali na niego szpa­dami.

D’Arta­gnan wziął zrazu broń tę za flo­rety z gał­kami, lecz prze­ko­nał się wkrótce po zadra­śnię­ciu, że broń to była spi­cza­sta i wyostrzona nale­ży­cie, a za każ­dym zadra­śnię­ciem nie tylko widzo­wie, lecz i szer­mie­rze sami śmiali się jak sza­leni.

Sto­jący na wyż­szym stop­niu, z zadzi­wia­jącą zręcz­no­ścią trzy­mał prze­ciw­ni­ków swo­ich w odda­le­niu.

Oto­czono ich kołem: waru­nek był taki, że ugo­dzony winien był odstą­pić od par­tii. W ciągu pię­ciu minut trzech było dra­śnię­tych, jeden w rękę, drugi w brodę, trzeci zaś po uchu, przez obrońcę scho­dów, który w tych ćwi­cze­niach pozo­stał bez naj­mniej­szego szwanku. Zręcz­ność ta dawała mu prawo, według umowy, po trzy­kroć z kolei bro­nić swo­jego sta­no­wi­ska.

Jak­kol­wiek d’Arta­gnan posta­no­wił nie dzi­wić się byle czemu, prze­czu­wa­jąc, iż zoba­czy wiele rze­czy zupeł­nie nowych dla sie­bie, roz­rywka ta zasta­no­wiła go jed­nak; widział on na pro­win­cji swo­jej, gdzie głowy są tak gorące, dużo ćwi­czeń szer­mier­czych, lecz gasko­nada tych czte­rech fecht­mi­strzów naj­do­sko­nal­szą mu się wydała, o jakiej usły­szeć kie­dy­kol­wiek mógł nawet w Gasko­nii. Zda­wało mu się więc, że prze­nie­siony jest w owe bajeczne kraje olbrzy­mów, gdzie ongi dostał się Guli­wer. A jed­nak nie na tym koniec: pozo­sta­wały mu jesz­cze plat­forma i przed­po­kój.

Tam już się nie bito, lecz opo­wia­dano sobie aneg­doty o kobie­tach, w przed­po­koju zaś dwor­skie histo­ryjki. Na plat­for­mie rumie­niec wystą­pił na lica d’Arta­gnana, w przed­po­koju mło­dzie­niec zadrżał.

Wyobraź­nia jego, roz­bu­dzona i nie­okieł­znana, która czy­niła go postra­chem dla dziew­cząt poko­jo­wych, a nie­kiedy i dla mło­dych ich pań, w chwi­lach szału nawet nie śniła tych cudów miło­snych i zwy­cięstw, spo­tę­go­wa­nych naj­bar­dziej zna­nemi imio­nami i naj­ja­skraw­szymi szcze­gó­łami; lecz jeżeli oby­czaj­ność jego zadra­śnięta została na plat­for­mie scho­dów, w przed­po­koju jego sza­cu­nek dla kar­dy­nała nad­we­rę­żony został nie­sły­cha­nie.

Tam ze zdu­mie­niem usły­szał gło­śną kry­tykę poli­tyki, która trzę­sła całą Europą, życie zaś pry­watne kar­dy­nała, za roz­trzą­sa­nie któ­rego tylu moż­nych i wiel­kich uka­ra­nych już było, życie tego wiel­kiego czło­wieka, tak czczo­nego przez pana d’Arta­gnana ojca, tutaj słu­żyło za pośmie­wi­sko musz­kie­te­rom pana de Tre­ville’a, któ­rzy szy­dzili z jego pałą­ko­wa­tych nóg i wypu­kłych ple­ców, a nawet śpie­wali piosnki o pani d’Aigu­il­lon, jego kochance, o sio­strze­nicy, pani de Com­ba­let, gdy inni znowu nama­wiali się prze­ciw paziom i straży przy­bocz­nej księ­cia-kar­dy­nała.

Jed­nakże, gdy nie­chcący imię kró­lew­skie wyrwało się komuś nie­spo­dzia­nie wśród tego kar­dy­nal­skiego bigosu, wnet jakby kne­bel zamy­kał na chwilę drwiące usta; spo­glą­dano z waha­niem dokoła, jakby się lęka­jąc, aby nie zdra­dziła ściana, dzie­ląca ich od gabi­netu pana de Tre­ville’a; wkrótce też naj­mniej zna­czące słówko zwra­cało roz­mowę na Jego Emi­nen­cję i kon­cepty zaczy­nały się na nowo, nie szczę­dząc świa­tła dla wszyst­kich jego postęp­ków.

O! Wszy­scy ci nie­za­wod­nie pójdą do wię­zie­nia, a potem na szu­bie­nicę – myślał ze zgrozą d’Arta­gnan – a może i ja z nimi razem, bo skoro ich słu­cha­łem i sły­szę, uwa­żany będę za ich wspól­nika. Co by na to mój ojciec powie­dział, on, który mi cześć dla kar­dy­nała tak usil­nie zale­cał, co by powie­dział, gdyby mnie zoba­czył w tej pogań­skiej kom­pa­nii?

Nikt o tym powąt­pie­wać nie będzie, iż d’Arta­gnan nie ośmie­lił się wmie­szać do roz­mowy; otwo­rzył tylko oczy i uszy, pięć zmy­słów chci­wie wytę­ża­jąc, aby pochwy­cić wszystko i, pomimo zale­ceń ojcow­skich, czuł w sobie ochotę nie ganić, lecz raczej chwa­lić rze­czy nie­sły­chane, które się tam odby­wały.

Ponie­waż jed­nak obcy był zupeł­nie tej zgrai dwo­ra­ków pana de Tre­ville’a i po raz pierw­szy go tam widziano, zapy­tano zaraz, czego chce. Na zapy­ta­nie to d’Arta­gnan skrom­nie wymó­wił swoje nazwi­sko, prze­ko­naw­szy o pocho­dze­niu swym, jako ich współ­ziomka, i pro­sił poko­jowca, który go wła­śnie pytał, aby dlań zacho­wał chwilę posłu­cha­nia u pana de Tre­ville’a, co tenże przy­rzekł uczy­nić we wła­ści­wym cza­sie.

Przy­szedł­szy tro­chę do sie­bie z pierw­szego oszo­ło­mie­nia, d’Arta­gnan począł roz­glą­dać się swo­bod­niej, bada­jąc po tro­sze ubiory i twa­rze.

Punkt środ­kowy naj­bar­dziej oży­wio­nej gro­madki sta­no­wił musz­kie­ter wzro­stu wyso­kiego, z obli­czem wynio­słym i w dzi­wacz­nym stroju, który zwra­cał ogólną uwagę.

Nie miał na sobie kaftana, prze­pi­sa­nego regu­łami, co zresztą nie było obo­wią­zu­jące w owej epoce, w owych cza­sach nie tyle swo­body, ile nie­za­leż­no­ści. Miał na sobie obci­sły żupan błę­kitny, wybla­kły i wytarty nieco, na któ­rym poły­ski­wała wspa­niała szarfa sze­roka, hafto­wana zło­tem i mie­niąca się bla­skiem jak powierzch­nia wody na słońcu. Płaszcz aksa­mitny kar­ma­zy­nowy z wdzię­kiem opusz­czał mu się z ramion, z przodu odsła­nia­jąc tylko świetną szarfę, przy któ­rej zwie­szał się ogromny rapier.

Musz­kie­ter powra­cał wła­śnie z warty i skar­żył się, iż jest mocno zaka­ta­rzony, kasz­ląc od czasu do czasu z prze­sadą. Okrył się też dla­tego płasz­czem, jak gło­sił dokoła, a mówiąc to z miną wynio­słą, dum­nie pokrę­cał wąsa, gdy tym­cza­sem podzi­wiano z zapa­łem szarfę hafto­waną, a d’Arta­gnan podzi­wiał jesz­cze wię­cej niż wszy­scy.

– Cóż chce­cie – mówił musz­kie­ter – moda taka nastaje; wiem, że to głup­stwo, ale modne. Zresztą trzeba prze­cież użyć na coś pie­nię­dzy z rodzin­nej suk­ce­sji.

– O, Por­tho­sie! – wykrzyk­nął jeden z obec­nych – nie pró­buj nawet wmó­wić nam, iż szarfa ta z rodzi­ciel­skiej hoj­no­ści ci się dostała; prę­dzej ci ją ofia­ro­wała ta zakwe­fiona dama, z którą spo­tka­łem cię zeszłej nie­dzieli przy bra­mie Świę­tego Hono­riu­sza.

– Nie, na honor, słowo szla­chec­kie daję, iż sam ją kupi­łem za wła­sne pie­nią­dze – odparł ten, któ­rego Por­tho­sem nazwano.

– Tak – ode­zwał się inny musz­kie­ter – tak samo jak ja kupi­łem ten wore­czek nowy za to, co moja luba wło­żyła mi do sta­rego.

– Mówię prawdę – pod­chwy­cił Por­thos – a dowód naj­lep­szy, że powiem wam, ile za nią zapła­ci­łem: dwa­na­ście pisto­lów.

Zachwyt spo­tę­go­wał się, wąt­pli­wość jed­nak pozo­stała jesz­cze.

– Wszak prawda, Ara­mi­sie? – zapy­tał Por­thos, zwra­ca­jąc się do innego musz­kie­tera.

Ten sta­no­wił naj­zu­peł­niej­szy z nim kon­trast. Był to chło­piec młody, dwu­dzie­stu dwóch do trzech lat zale­d­wie, z obli­czem łagod­nym i nie­win­nym, ze słod­kim spoj­rze­niem czar­nych oczu, z twa­rzą różową i zdobną w lekki puszek jak brzo­skwi­nia w jesieni. Zgrabny wąsik ryso­wał mu nad ustami linię naj­re­gu­lar­niej­szą; ręce jakby się oba­wiały opusz­czać ku dołowi, by na nich

nie nabrzmiały żyły; od czasu do czasu szczy­pał się w uszy dla utrzy­ma­nia na nich lek­kiego i przej­rzy­stego szkar­łatu. Mówił zazwy­czaj mało i powoli, kła­niał się czę­sto, śmiał się gło­śno, poka­zu­jąc piękne zęby, o które, jak i o całą swą osobę, widocz­nie dbał nie­po­mier­nie.

Na pyta­nie przy­ja­ciela odpo­wie­dział potwier­dza­ją­cem ski­nie­niem głowy.

Potwier­dze­nie to jed­nak jakby bar­dziej jesz­cze umac­niało wszel­kie powąt­pie­wa­nia co do szarfy; podzi­wiano ją cią­gle, lecz nie mówiono już o niej, a roz­mowa prze­szła na inny przed­miot.

– Co myśli­cie o opo­wia­da­niu koniu­szego pana de Cha­la­isa? – zapy­tał inny znowu musz­kie­ter, nie zwra­ca­jąc się do nikogo wyłącz­nie, lecz do wszyst­kich w ogól­no­ści.

– A cóż on opo­wiada? – zapy­tał Por­thos tonem wynio­słym.

– Opo­wiada, iż spo­tkał w Bruk­seli Roche­forta, tę duszę kar­dy­na­łowi zaprze­daną, a spo­tkał go w prze­bra­niu kapu­cyń­skim, dzięki któ­remu oszu­kał tego dudka, pana de Laigu­esa.

– Praw­dzi­wego dudka – wtrą­cił Por­thos – ale czy to pewne?

– Dowie­dzia­łem się o tym od Ara­misa – odparł musz­kie­ter.

– Doprawdy?

– E! Wiesz prze­cie sam o tym, Por­tho­sie – ode­zwał się Ara­mis – wczo­raj ci to opo­wia­da­łem, nie mówmy już o tym.

– Nie mówmy już o tym? Tak sądzisz? – odparł Por­thos. – Nie mówmy! O! Ty dia­blo szybko zała­twiasz się ze wszyst­kim! Jak to? Kar­dy­nał każe szpie­go­wać szlach­cica, przej­mo­wać kore­spon­den­cję jego przez zdrajcę, roz­bój­nika, wisielca, przez tego szpiega; i dla owej kore­spon­den­cji ści­nają głowę panu de Cha­la­isowi, pod głu­pim pozo­rem, że chciał zabić króla, i brata kró­lew­skiego oże­nić z kró­lową?… Dotąd… nikt ani tro­chę nie rozu­miał tej zagadki, tyś ją odkrył nam wczo­raj, z wiel­kim dla nas wszyst­kich zado­wo­le­niem, a kiedy jesz­cze nie możemy opa­mię­tać się ze zdzi­wie­nia, dzi­siaj powia­dasz: nie mówmy już o tym!

– Ha! To mówmy, kiedy sobie tego życzysz – odparł z całą cier­pli­wo­ścią Ara­mis.

– O! Gdy­bym był koniu­szym tego bie­daka de Cha­la­isa! – zawo­łał Por­thos – Roche­fort miałby się z pyszna ode mnie.

– A ty od Czer­wo­nego księ­cia – zauwa­żył Ara­mis.

– A! Czer­wony książę! Brawo! Brawo! – pod­chwy­cił Por­thos, klasz­cząc w dło­nie i przy­ta­ku­jąc głową. – Pyszny jest ten Czer­wony książę. Pusz­czę ja twój kon­cept w obieg, możesz być tego pewny. Jakiż ten Ara­mis dow­cipny! Co za szkoda, żeś nie poszedł za swoim powo­ła­niem, roz­koszny byłby z cie­bie księ­żu­lek.

– O! To tylko chwi­lowa zwłoka – odparł Ara­mis – wiesz prze­cie dobrze, że nie prze­staję uczyć się teo­lo­gii.

– Prę­dzej czy póź­niej sta­nie się tak, jak mówi – dodał Por­thos pota­ku­jąco.

– Prę­dzej – pod­chwy­cił Ara­mis.

– On tylko na jedną rzecz czeka, która by go skło­niła osta­tecz­nie do przy­wdzia­nia sutanny – ode­zwał się jeden z musz­kie­te­rów.

– A na cóż czeka? – zapy­tał inny.

– Na to, aż kró­lowa obda­rzy spad­ko­biercą Koronę fran­cu­ską.

– Nie żar­tujmy z tego, pano­wie – rzekł Por­thos – kró­lowa, dzięki Bogu, jest w tym wieku, że może Fran­cję obda­rzyć potom­kiem.

– Mówią, że pan de Buc­kin­gham jest we Fran­cji – odparł Ara­mis z prze­bie­głym uśmiesz­kiem, który tym, na pozór zwy­czaj­nym zupeł­nie sło­wom, nadał podej­rzane tro­chę zna­cze­nie.

– Ara­mi­sie, mylisz się tym razem, mój przy­ja­cielu – prze­rwał mu Por­thos – żyłka dow­cip­ko­wa­nia za daleko cię ponosi. i gdyby cię usły­szał pan de Tre­ville, prze­ko­nałby cię, że bar­dzo nie w porę żar­tu­jesz.

– Cóż to? Chcesz mi dawać nauki? Por­tho­sie! – krzyk­nął Ara­mis, a w jego łagod­nych oczach zapło­nęły bły­ska­wice.

– Mój drogi, bądźże musz­kie­te­rem albo opa­tem, ale ni­gdy jed­nym i dru­gim jed­no­cze­śnie – odpo­wie­dział Por­thos.

– Powiem, co ci Athos kie­dyś powie­dział: ty jadasz ze wszyst­kich żło­bów. O! Nie gnie­waj się, pro­szę. byłoby to daremne, wiesz prze­cie, jaką umowę mamy mię­dzy sobą, ty, Athos i ja. Ty cho­dzisz do pani d’Aigu­il­lon i umi­zgasz się do niej; bywasz także u pani Bois-Tracy, krew­nej pani de Che­vreuse, i powia­dają, iż bar­dzo posu­nięty jesteś w łaskach u tej pani. O! Nie przy­zna­waj się do swego szczę­ścia, nikt tajem­nicy two­jej nie żąda, bo znana jest twoja deli­kat­ność. Skoro jed­nak posia­dasz tę cnotę, cze­muż, u dia­bła, nie robisz z niej użytku i wzglę­dem Jej Kró­lew­skiej Mości. Niech kto chce i jak chce zaj­muje się kró­lem i kar­dy­na­łem; lecz kró­lowa jest świę­to­ścią, i jeżeli mówić o niej, to mówić dobrze.

– Por­tho­sie, jesteś prze­sadny i zaro­zu­miały jak Nar­cyz, ostrze­gam cię – odrzekł Ara­mis – mora­łów nie­na­wi­dzę, chyba tylko, gdy Athos je prawi. Co do cie­bie, mój drogi, zanadto wspa­niałą masz szarfę, abyś w tej sztuce mora­li­za­tor­skiej był mocny. Będę opa­tem, jeśli mi się spodoba; tym­cza­sem jed­nak jestem musz­kie­te­rem; a z tej racji mówię, co mi się podoba, a obec­nie podoba mi się powie­dzieć, że nie­cier­pli­wisz mnie.

– Ara­mi­sie!

– Por­tho­sie!

– E! Pano­wie! Pano­wie!… – zawo­łano ze wszyst­kich stron.

– Pan de Tre­ville czeka na pana d’Arta­gnana – ode­zwał się poko­jo­wiec, otwie­ra­jąc drzwi do gabi­netu.

Na słowa te, przy któ­rych drzwi zostały otwarte, wszy­scy zamil­kli, i, wśród tej ciszy ogól­nej, młody Gaskoń­czyk prze­szedł całą dłu­gość przed­po­koju i sta­nął przed wodzem musz­kie­te­rów, z całego serca win­szu­jąc sobie, że w samą porę unik­nął końca tej oso­bli­wej sprzeczki.

Rozdział III

Posłu­cha­nie

Pan de Tre­ville był wła­śnie w jak naj­gor­szym uspo­so­bie­niu; pomimo to grzecz­nie powi­tał mło­dzieńca, który skło­nił mu się do ziemi i uśmiech­nął się na prze­mó­wie­nie jego, w któ­rym akcent ber­neń­ski przy­po­mniał mu mło­dość i kraj jego; wspo­mnie­nie to zawsze miłe jest każ­demu czło­wie­kowi. Jed­no­cze­śnie jed­nak, pod­cho­dząc do przed­po­koju, ski­nął w stronę d’Arta­gnana ręką, jakby pro­sił go o pozwo­le­nie zała­twie­nia się z innymi, zanim wda się z nim w roz­mowę, i zawo­łał po trzy­kroć, a za każ­dym razem głos potę­gu­jąc, prze­cho­dził z tonu roz­ka­zu­ją­cego w mocno zagnie­wany.

– Athos! Por­thos! Ara­mis!…

Dwaj musz­kie­te­ro­wie, z któ­rymi zawar­li­śmy już zna­jo­mość, wysu­nęli się z gro­madki, a skoro próg gabi­netu prze­stą­pili, drzwi zaraz się za nimi zamknęły. Postawa ich, jak­kol­wiek nie­zbyt pewna sie­bie, wyra­zem peł­nym god­no­ści i usza­no­wa­nia w zachwyt wpra­wiła d’Arta­gnana, który pół­bo­gów widział w tych ludziach, a w wodzu ich Jowi­sza olim­pij­skiego, zbroj­nego we wszyst­kie pio­runy.

Kiedy już dwaj musz­kie­te­ro­wie weszli, a drzwi się za nimi zamknęły i gwar w przed­po­koju, pod­sy­cony zapewne tym wezwa­niem, wsz­czął się też na nowo, pan de Tre­ville, mil­czący, z brwiami ścią­gnię­tymi, prze­mie­rzył kil­ka­krot­nie wiel­kimi kro­kami gabi­net, mija­jąc za każ­dym razem Por­thosa i Ara­misa, jak struny wycią­gnię­tych, i zatrzy­mał się rap­tem przed nimi, patrząc wzro­kiem zagnie­wa­nym.

– Czy wie­cie, co król mi powie­dział! – wrza­snął – i to wczo­raj wie­czo­rem; czy wie­cie pano­wie?

– Nie – odpo­wie­dzieli po chwili mil­cze­nia obaj musz­kie­te­ro­wie – nie, panie, nie wiemy.

– Ale spo­dzie­wamy się, że pan zrobi nam zaszczyt i powie – dodał Ara­mis mięk­kim gło­sem, z towa­rzy­sze­niem naj­wdzięcz­niej­szego ukłonu.

– Powie­dział mi, że odtąd musz­kie­te­rów swo­ich zacią­gać będzie z gwar­dii kar­dy­nal­skiej.

– Z gwar­dii pana kar­dy­nała! A to dla­czego? – żywo zapy­tał Por­thos.

– Bo uważa, iż lura jego potrze­buje być wzmoc­niona dobrym winem.

Dwaj musz­kie­te­ro­wie zaczer­wie­nili się aż po białka oczu. D’Arta­gnan, nie wie­dząc, co to zna­czy, rad byłby o sto łokci zna­leźć się pod zie­mią.

– Tak, tak – mówił dalej pan de Tre­ville, uno­sząc się. – Jego Kró­lew­ska Mość ma słusz­ność, bo, na honor, prawdą jest, że musz­kie­te­ro­wie bar­dzo kiep­sko przed­sta­wiają się u dworu. Wczo­raj, pod­czas gry z kró­lem, kar­dy­nał opo­wia­dał z miną pełną współ­czu­cia, która nie przy­pa­dła mi do smaku, że ci potę­pieńcy musz­kie­te­ro­wie, te dia­bły… mówił, kła­dąc nacisk na każ­dym sło­wie, z miną iro­niczną, która jesz­cze wię­cej mi się nie podo­bała; ci ręba­cze, dodał, spo­glą­da­jąc na nich kocio-tygry­sim okiem, zapóź­nili się przy ulicy Feron w szynku, i patrol z gwar­dii kar­dy­nal­skiej – myśla­łem, że mi się w nos roze­śmieje – zmu­szony był aresz­to­wać tych wichrzy­cieli porządku. Do dia­bła, musi­cie wie­dzieć coś o tym. Aresz­to­wać musz­kie­te­rów! Wyście tam byli i inni, nie broń­cie się, poznano was, kar­dy­nał wymie­nił was po nazwi­sku. Moja w tym wina, tak, moja wina, bo to ja ludzi moich wybie­ram. Słu­chaj, Ara­mi­sie, czemu żąda­łeś ode mnie kaftana, kiedy ci w sutan­nie było tak dobrze? Słu­chaj, Por­tho­sie, czyż tylko po to masz szarfę złotą, aby na niej sło­mianą szpadę zawie­sić? Atho­sie! Nie ma tu Athosa? Gdzież on jest?

– Panie – smutno odpo­wie­dział Ara­mis – Athos jest chory, bar­dzo chory.

– Bar­dzo chory, powia­dasz? A na jakąż to cho­robę?

– Oba­wiam się, ażeby to nie była ospa – odpo­wie­dział Por­thos, chcąc także nale­żeć do roz­mowy.

– Ospa! Bajki ple­ciesz Por­tho­sie! W jego wieku na ospę cho­ro­wać? Co nie, to nie!… pew­nie raniony, a może zabity. O, gdy­bym o tym wie­dział! Na rany boskie! Pano­wie musz­kie­te­ro­wie, sły­szeć o tym nie chcę, by cho­dzono do miejsc podej­rza­nych, robiono burdy uliczne i bito się w zauł­kach. Nie chcę, byście się stali pośmie­wi­skiem gwar­dii kar­dy­nal­skiej, skła­da­ją­cej się z ludzi porząd­nych, spo­koj­nych, śmia­łych i nie takich, któ­rych aresz­tują, bo zresztą aresz­to­wać się nie dadzą, jestem tego pewny. Oni daliby się raczej zabić na miej­scu, niż na krok jeden ustą­pić. Bo tylko musz­kie­te­ro­wie kró­lew­scy uwa­żają za sto­sowne ucie­kać.

Por­thos i Ara­mis trzę­śli się z wście­kło­ści. Byliby chęt­nie zadu­sili pana de Tre­ville’a, gdyby nie czuli, że wła­śnie wielka dla nich miłość kła­dała mu w usta te słowa. Gnie­tli kobie­rzec nogami, usta przy­gry­zali do krwi, z całych sił ręko­je­ście szpady przy­ci­ska­jąc. W przed­po­koju usły­szano to woła­nie Athosa, Por­thosa i Ara­misa po nazwi­sku, i odgad­nięto po gło­sie pana de Tre­ville’a, że się gniewa nie­chyb­nie. Dzie­sięć głów cie­ka­wych, opar­tych o cienką ścianę, bla­dło z wście­kło­ści, bo uszy ich, do drzwi przy­le­pione, ani jed­nej sylaby nie stra­ciły z tego, co było mówione, a usta powta­rzały jedne za dru­gimi słowa dowódcy, ubli­ża­jące wszyst­kim musz­kie­te­rom, zebra­nym w przed­po­koju.

W jed­nej chwili, począw­szy od drzwi gabi­netu aż do bramy, cały pałac zawrzał.

– A! Musz­kie­te­ro­wie kró­lew­scy dają się aresz­to­wać gwar­dii pana kar­dy­nała – cią­gnął pan de Tre­ville, zarówno jak jego żoł­nie­rze wzbu­rzony wewnętrz­nie – lecz prze­szy­wa­jąc ich sło­wami, które zata­piał jedne po dru­gich jak szty­lety w ser­cach swo­ich słu­cha­czy. – Tak! Sze­ściu gwar­dzi­stów Jego Emi­nen­cji aresz­tuje sze­ściu musz­kie­te­rów Jego Kró­lew­skiej Mości. Do wszyst­kich dia­błów. Jużem się namy­ślił! Jadę natych­miast do Luwru, podam się do dymi­sji z dowódz­twa nad musz­kie­te­rami kró­lew­skimi i popro­szę, ażeby mi dano miej­sce w gwar­dii kar­dy­nała, a jeżeli mi odmó­wią, tam do licha! Zostanę księ­dzem.

Na te słowa gwar zewnątrz gabi­netu w wybuch się zamie­nił: wszę­dzie sły­chać tylko było wykrzyk­niki i prze­kleń­stwa. Mor­bleu! Sang­dieu! Do wszyst­kich dia­błów! – krzy­żo­wały się w powie­trzu jak grad gnany wichrem. D’Arta­gnan szu­kał kąta, gdzie by się mógł ukryć, i czuł chęć nie­prze­partą scho­wa­nia się pod stół.

– A więc tak! Mój wodzu!… – ode­zwał się Por­thos, nie posia­da­jąc się ze wzbu­rze­nia – tak! Prawdą jest, iż sze­ściu prze­ciw sze­ściu nas było, lecz napad­nięci zosta­li­śmy znie­nacka i zanim zdą­ży­li­śmy wydo­być szpady, dwóch z nas padło zabi­tych, Athos zaś ranny nie wię­cej wart był od tam­tych. Znasz prze­cie Athosa, kapi­ta­nie. Dwa razy powstać usi­ło­wał i po dwa­kroć upadł bez­silny. Nie pod­da­li­śmy się jed­nak, o nie! Wzięto nas prze­mocą. O Atho­sie myślano, że nie­żywy, i zosta­wiono go na polu walki. Oto cała histo­ria. Ale, do dia­bła, panie kapi­ta­nie, nie wszyst­kie wygrywa się bitwy. Wielki Pom­pe­jusz prze­grał pod Far­salą, a król Fran­ci­szek I, który jakem sły­szał, nie ustę­po­wał mu w niczym, został jed­nak pobity pod Pawią.

– A ja mam honor zapew­nić pana kapi­tana, iż jed­nego z nich wła­sną jego szpadą zabi­łem – ode­zwał się Ara­mis – bo moja przy pierw­szym zetknię­ciu na dwoje trza­snęła. Tak, panie, zabi­łem czy zaszty­le­to­wa­łem, jak się panu podoba.

– O tym nic nie wie­dzia­łem – odparł pan de Tre­ville łagod­niej. – Jak widzę, pan kar­dy­nał prze­sa­dzał.

– Zmi­łuj się, kapi­ta­nie – cią­gnął dalej Ara­mis, widząc, że Tre­ville uspo­ka­jać się zaczyna – zmi­łuj się, nie daj poznać Atho­sowi, iż wiesz, że jest raniony: w roz­pa­czy byłby, gdyby do uszu kró­lew­skich to doszło, a ponie­waż rana jest nie­bez­pieczna, bo przez ramię do piersi dosię­gła, można się oba­wiać.

W tejże chwili pod­nio­sła się por­tiera, i piękna, szla­chetna głowa, tylko blada strasz­li­wie, uka­zała się spoza dra­pe­rii.

– Athos! – wykrzyk­nęli dwaj musz­kie­te­ro­wie.

– Athos! – powtó­rzył Tre­ville.

– Pan mnie wzy­wał – rzekł do Tre­ville’a Athos gło­sem osła­bio­nym, lecz zupeł­nie spo­koj­nym – wzy­wał mnie pan, jak mi mówili kole­dzy, więc śpie­szę sta­wić się na roz­kazy pań­skie; oto jestem, czego sobie życzysz, kapi­ta­nie?

I z tymi słowy musz­kie­ter w mun­du­rze galo­wym, kro­kiem pew­nym wszedł do gabi­netu. Pan de Tre­ville, do głębi poru­szony tym dowo­dem odwagi, rzu­cił się ku niemu.

– Mówi­łem wła­śnie tym panom – ode­zwał się – że zabra­niam musz­kie­te­rom moim nara­żać życie bez żad­nej potrzeby, bo tacy dzielni ludzie dro­dzy są kró­lowi, a król wie o tym, iż musz­kie­te­ro­wie jego są naj­wa­lecz­niejsi na świe­cie. Podaj mi rękę, Atho­sie.

I nie cze­ka­jąc, uchwy­cił prawą jego dłoń, z całych sił ści­ska­jąc ją; nie spo­strzegł jed­nak, że Athos, pomimo pano­wa­nia nad sobą, drgnął z bólu, bled­nąc jesz­cze bar­dziej.

Drzwi pozo­stały uchy­lone po wej­ściu Athosa, a cho­ciaż rana jego w naj­głęb­szej miała być trzy­mana tajem­nicy, wszyst­kim była wia­doma, i dla­tego okrzyk zado­wo­le­nia powi­tał ostat­nie słowa kapi­tana i kilka głów, zapa­łem pocią­gnię­tych, uka­zało się pomię­dzy fał­dami por­tiery. Pan de Tre­ville byłby nie­za­wod­nie ostrymi słowy zga­nił to wykro­cze­nie prze­ciw pra­wom ety­kiety, gdyby nie poczuł, że dłoń Athosa ściąga się kur­czowo w jego ręce. Spoj­rzał wtedy bacz­nie na niego i dostrzegł, że bli­ski jest zemdle­nia. I w jed­nej chwili Athos, wal­czący z wysił­kiem nie­sły­cha­nym dla poko­na­nia sro­giego bólu, zwy­cię­żony nim naresz­cie, padł jak nie­żywy na zie­mię.

– Chi­rurga! – krzyk­nął pan de Tre­ville. – Mojego, kró­lew­skiego, naj­lep­szego, chi­rurga! Na rany boskie! Bo mój dzielny Athos skona!…

Na krzyki pana de Tre­ville’a, wszy­scy wpa­dli do jego gabi­netu, nie przy­szło mu bowiem do głowy drzwi przed kim­kol­wiek zamy­kać. Ran­nego oto­czono z wiel­kim współ­czu­ciem. Na nic by jed­nak wszystko to się nie przy­dało, gdyby lekarz nie zna­lazł się był w pałacu. Prze­bił się on przez tłum, zbli­żył się do zemdlo­nego wciąż Athosa, a ponie­waż hałas i zamie­sza­nie prze­szka­dzały mu bar­dzo, zażą­dał naj­pier­wej, aby musz­kie­ter prze­nie­siony być mógł do przy­le­głego pokoju. Pan de Tre­ville sam otwo­rzył drzwi, wska­zu­jąc Por­tho­sowi i Ara­mi­sowi drogę, ci zaś kolegę swo­jego, jak dziecko, na ręku zanie­śli. Za nimi postę­po­wał chi­rurg, a za chi­rurgiem drzwi się zamknęły.

Wtedy gabi­net pana de T reville’a, to miej­sce tak sza­no­wane zwy­kle, chwi­lowo stał się dal­szym cią­giem przed­po­koju.

Każdy roz­pra­wiał, gadał gło­śno, klnąc, pomstu­jąc, posy­ła­jąc do wszyst­kich dia­błów kar­dy­nała wraz z jego gwar­dią.

W chwilę potem Por­thos i Ara­mis powró­cili, chi­rurg zaś i pan de Tre­ville sami pozo­stali przy ran­nym. Powró­cił i pan de Tre­ville naresz­cie. Ranny odzy­skał przy­tom­ność; chi­rurg oznaj­mił, że stan musz­kie­tera nie przed­sta­wia nic nie­po­ko­ją­cego dla przy­ja­ciół, osła­bie­nie było po pro­stu następ­stwem znacz­nego upływu krwi.

Na ski­nie­nie pana de Tre­ville’a, wszy­scy wyszli z wyjąt­kiem d’Arta­gnana, który nie zapo­mniał wcale, że miał mieć posłu­cha­nie, i z zacię­to­ścią praw­dzi­wego Gaskoń­czyka stał w miej­scu jak wryty.

Gdy drzwi za wszyst­kimi zamknięto, pan de Tre­ville, obró­ciw­szy się, zna­lazł się sam na sam z mło­dzień­cem. Wypa­dek, który się przed chwilą wyda­rzył, po czę­ści prze­rwał mu myśli. Zapy­tał więc, czego sobie mło­dzie­niec życzy. Wtedy d’Arta­gnan wymie­nił swe nazwi­sko, a pan de Tre­ville od razu sobie przy­po­mniał jego przyj­ście.

– Prze­pra­szam cię – rzekł doń z uśmie­chem – wybacz, drogi mój ziomku, zapo­mnia­łem zupeł­nie o tobie. Lecz, cóż chcesz! Dowódca jest ojcem rodziny, i to jesz­cze więk­szą odpo­wie­dzial­no­ścią obar­czony ani­żeli praw­dziwy ojciec. Żoł­nie­rze to duże dzieci; a ponie­waż chcę, by roz­kazy kró­lew­skie były speł­niane, a pana kar­dy­nała nade wszystko…

D’Arta­gnan nie mógł powstrzy­mać się od uśmie­chu. Spo­strze­gł­szy to, pan de Tre­ville zro­zu­miał, że nie z naiw­nym ma do czy­nie­nia, i nagłym zwro­tem roz­mowy przy­stą­pił do rze­czy.

– Ojca pań­skiego bar­dzo kocha­łem – rzekł doń. – Więc cóż dla syna jego uczy­nić mogę? Śpiesz się, bo czas mój nie do mnie należy.

– Panie – ode­zwał się d’Arta­gnan – wyjeż­dża­jąc z Tar­bes i przy­byw­szy tutaj, mia­łem zamiar cię pro­sić, w imię tej przy­jaźni, któ­rej w pamięci swej nie zatra­ci­łeś, o kaftan musz­kie­ter­ski; lecz po wszyst­kim, na co tu od dwóch godzin patrzę, poj­muję, że łaska taka byłaby nad­mierną, i lękam się, iż na nią nie zasłu­guję.

– W samej rze­czy, mło­dzień­cze, jest to łaska – odrzekł pan de Tre­ville – może ona jed­nak nie być ponad twoją war­tość, jak sądzisz. Wsze­lako, wobec posta­no­wie­nia Jego Kró­lew­skiej Mości, z żalem ci oznaj­miam, iż nikt nie może zostać musz­kie­te­rem, bez uprzed­niej próby w kilku woj­nach, bez doko­na­nia czy­nów roz­gło­śnych, lub służby dwu­let­niej w innym pułku, mniej od naszego uprzy­wi­le­jo­wa­nym.

D’Arta­gnan skło­nił się w mil­cze­niu. Tym gorę­cej jed­nak zapra­gnął wdziać mun­dur musz­kie­ter­ski, odkąd dowie­dział się, iż otrzy­ma­nie go połą­czone jest z takimi trud­no­ściami.

– Ale – cią­gnął dalej Tre­ville, prze­szy­wa­jąc ziomka wzro­kiem tak prze­ni­kli­wym, jakby chciał do głębi serca się­gnąć – ale przez pamięć na ojca two­jego, daw­nego mego kolegi, jak ci mówi­łem, pra­gnę uczy­nić coś dla cie­bie, mło­dzień­cze. Ber­neń­czycy nasi zwy­kle nie są bogaci, i wąt­pię, by od czasu wyjazdu mojego z pro­win­cji postać rze­czy zmie­niła się bar­dzo. Pie­nią­dze zapewne ci się nie trzy­mają.

D’Arta­gnan wypro­sto­wał się z miną dumną, która wyra­żała, że nikogo o jał­mużnę nie prosi.

– To dobrze, mło­dzień­cze, to dobrze – mówił dalej Tre­ville – znam ja tę dumę; i ja przy­by­łem do Paryża z czte­rema duka­tami w kie­szeni, a był­bym się bił z każ­dym, kto by mi powie­dział, iż nie jestem w sta­nie kupić Luwru.

D’Arta­gnan pro­sto­wał się coraz wię­cej; dzięki sprze­daży konia roz­po­czy­nał on karierę z czte­rema duka­tami wię­cej ani­żeli pan de Tre­ville.

– Otóż winie­neś zacho­wać to, co masz, cho­ciażby to była suma nie­po­śled­nia; lecz potrze­bu­jesz zapewne dosko­na­lić się w ćwi­cze­niach, które szlach­ci­cowi przy­stoją. Dziś zaraz napi­szę do dyrek­tora aka­de­mii kró­lew­skiej list, a od jutra przy­jęty tam zosta­niesz bez naj­mniej­szej zapłaty. Nie odma­wiaj małej tej ulgi. Szlachta nasza, naj­le­piej uro­dzona i naj­bo­gat­sza, prosi o nią nie­raz, nie mogąc jej otrzy­mać. Nauczysz się jazdy kon­nej, fech­tunku i tańca; wej­dziesz tam w dobre zna­jo­mo­ści, a od czasu do czasu będziesz mnie tu odwie­dzał, abym wie­dział, jak ci się wie­dzie, i czy będę mógł zro­bić coś dla cie­bie.

Jak­kol­wiek obcy dwor­skim oby­cza­jom, d’Arta­gnan odczuł chłód tego przy­ję­cia.

– Nie­stety – rzekł – widzę teraz dobrze, jak mi zbywa na liście pole­ca­ją­cym, który mi ojciec dla pana powie­rzył.

– W isto­cie – odpo­wie­dział Tre­ville – dziwi mnie, że przed­się­wzią­łeś podróż tak daleką bez tego wia­tyku nie­zbęd­nego, jedy­nej ucieczki naszej jako Ber­neń­czy­ków.

– Mia­łem go, panie, i to w pięk­nej for­mie, dzię­ko­wać Bogu! – wykrzyk­nął d’Arta­gnan – lecz wydarto mi go pod­stę­pem.

I opo­wie­dział całe zaj­ście w Meung, ze szcze­gó­łami naj­drob­niej­szymi odma­lo­wał szlach­cica nie­zna­jo­mego, a wszystko to z zapa­łem i prawdą, które ocza­ro­wały Tre­ville’a.

– A to oso­bliwe – powie­dział w zamy­śle­niu – mówi­łeś więc o mnie i to gło­śno?

– Tak, panie, i popeł­ni­łem bez wąt­pie­nia nie­do­rzecz­ność, lecz cóż pan chcesz, imię takie jak pań­skie miało mi słu­żyć w podróży za puklerz, osądź więc, panie, czy chro­ni­łem się nie­zbyt czę­sto.

Pochleb­stwo to było na swoim miej­scu, a pan de Tre­ville lubił kadzi­dła jak król i kar­dy­nał. Nie mógł się więc powstrzy­mać od uśmie­chu zado­wo­le­nia, lecz uśmiech ten zatarł się wkrótce, i Tre­ville powró­cił znów do awan­tury w Meung.

– Powiedz mi – cią­gnął dalej – czy ten szlach­cic nie miał cza­sem bli­zny nie­znacz­nej na policzku?

– Tak, jakby od zadra­śnię­cia kulą.

– Czy był to czło­wiek pięk­nej postawy?

– Tak.

– Wzro­stu wyso­kiego?

– Tak.

– Bla­dej cery, o wło­sach czar­nych?

– Tak, tak, zupeł­nie tak samo. Więc pan zna tego czło­wieka? O panie, jeżeli spo­tkam go kiedy, a spo­tkać go muszę, przy­się­gam, że choćby w pie­kle to samym było…

– Cze­kał na przy­jazd kobiety? – badał dalej Tre­ville.

– Tak, i poro­zu­miaw­szy się z tą, na którą cze­kał, odje­chał.

– Czy nie wiesz, o czym roz­ma­wiali?

– Dał jej pudełko, mówiąc, że zawiera ono zle­ce­nie, i mówił, aby nie otwie­rała go aż w Lon­dy­nie.

– Czy ta kobieta była Angielką?

– Nazy­wał ją milady.

– To on! – wyszep­tał Tre­ville – to on! Sądzi­łem, że jest jesz­cze w Bruk­seli.

– O! Panie, jeżeli wiesz, kim on jest! – wykrzyk­nął d’Arta­gnan – wskaż mi go, a zrze­kam się wszyst­kiego, nawet obiet­nicy two­jej przy­ję­cia mnie do musz­kie­te­rów; bo przede wszyst­kim pra­gnę się zemścić.

– Strzeż się, mło­dzień­cze – zawo­łał Tre­ville – prze­ciw­nie, jeżeli zoba­czysz go na tej samej stro­nie ulicy, przejdź na drugą! Nie potrą­caj o taką skałę, strza­ska­łaby cię jak szklankę.

– To nie prze­szka­dza, że jeżeli go kiedy odnajdę.

– Ale tym­cza­sem nie szu­kaj go, jeżeli mogę ci radzić.

Naraz Tre­ville zamilkł, tknięty nagłym podej­rze­niem. Straszna nie­na­wiść, jaką młody podróżny tak gło­śno obja­wiał wobec tego czło­wieka, który nie­zbyt praw­do­po­dob­nie miał mu list ojca wydrzeć, czyż nie kryła w sobie jakiego pod­stępu? Czy sam ten mło­dzie­niec nie był przez Jego Emi­nen­cję nasłany i nie przy­cho­dził po to, aby sidła na niego zasta­wić? A może ten rze­komy d’Arta­gnan jest szpie­giem kar­dy­nal­skim, któ­rego usi­łują do domu jego wpro­wa­dzić, aby, zyskaw­szy zaufa­nie, następ­nie zgu­bił Tre­ville’a, jak się to już tysiące razy zda­rzało.

Więc zmie­rzył jesz­cze bystrzej­szym okiem d’Arta­gnana niż za pierw­szym razem. Widok tej twa­rzy dow­ci­pem try­ska­ją­cej, prze­bie­głej i peł­nej prze­sad­nej pokory uspo­koił go nie nazbyt.

Wiem dobrze, że to Gaskoń­czyk – pomy­ślał – lecz może być nim tak dobrze dla kar­dy­nała, jak i dla mnie. Zoba­czymy, weźmy go na próbę.

– Mój przy­ja­cielu – prze­mó­wił wolno do niego – ponie­waż chcę wie­rzyć w histo­rię zgu­bio­nego listu, jako synowi mojego daw­nego przy­ja­ciela, pra­gnę ci wyna­gro­dzić chłodne moje przy­ję­cie, które zauwa­ży­łeś od razu, i odkryję ci tajem­nice naszej poli­tyki.

Król i kar­dy­nał naj­lep­szymi są przy­ja­ciółmi, a jeżeli się zda­rzają pozorne zaj­ścia mię­dzy nimi, to jedy­nie, aby oszu­kać głup­ców. Nie życzę sobie, by zio­mek mój, mło­dzie­niec przy­zwo­ity i dzielny, sta­wiał pierw­sze kroki swoje pośród tych wszyst­kich kome­dii i, jak dudek jaki, sam się dał zła­pać, gdy w ten spo­sób tylu innych już się zgu­biło. Wiedz zatem, że oddany jestem tym dwóm panom wszech­wład­nym i że wszel­kie postępki moje innego nie mają celu, niż słu­żyć kró­lowi i panu kar­dy­nałowi, temu naj­świet­niej­szemu geniu­szowi, jakiego kie­dy­kol­wiek wydała Fran­cja.

A teraz, mło­dzień­cze, sto­suj się do tego, a jeśli, czy to z rodziny, czy ze sto­sun­ków, czy choćby z instynktu samego, masz nie­chęć jakąś dla kar­dy­nała, taką, jaką widzimy, obja­wia­jącą się u szlachty, poże­gnaj mnie i naj­le­piej roz­stańmy się od razu. Spo­dzie­wam się, iż otwar­to­ścią moją w każ­dym razie zyskam w tobie przy­ja­ciela, gdyż dotąd jesteś jedy­nym mło­dzień­cem, z któ­rym mówię tak otwar­cie.

Tre­ville myślał sobie jed­no­cze­śnie: jeżeli młody lisek jest wysłań­cem kar­dy­nała, tenże, wie­dząc, jak dalece go nie cier­pię, nie omiesz­kał z pew­no­ścią powie­dzieć szpie­gowi swo­jemu, iż naj­lep­szym spo­so­bem przy­po­do­ba­nia mi się jest wyga­dy­wa­nie na niego w mojej obec­no­ści rze­czy nie­stwo­rzo­nych; więc nie­za­wod­nie, pomimo zapew­nień moich, prze­bie­głe to ziółko będzie się popi­sy­wało przede mną wstrę­tem do Jego Emi­nen­cji.

Ale, wbrew ocze­ki­wa­niom Tre­ville’a, d’Arta­gnan odpo­wie­dział z naj­więk­szą pro­stotą:

– Przy­by­wam do Paryża z tymi samymi zamia­rami. Ojciec mój zale­cał mi, aby nikomu nic nie prze­pu­ścić, nie znieść nic od nikogo, z wyjąt­kiem króla, kar­dy­nała i cie­bie, panie, któ­rych uważa za naj­pierw­sze osoby we Fran­cji.

Zwra­camy uwagę, iż d’Arta­gnan z wła­snego pomy­słu dodał do pierw­szych dwóch i Tre­ville’a jesz­cze, bo sądził, że doda­tek ten zaszko­dzić nie powi­nien.