W kręgu Crome - Aldous Huxley - ebook + książka

W kręgu Crome ebook

Aldous Huxley

3,0

Opis

Nie publikowana dotychczas w Polsce pierwsza powieść Aldousa Huxleya – autora „Kontrapunktu”, „Diabłów z Loudun” oraz innych dzieł, które weszły na trwałe do kanonu literackiego XX wieku.

Jest rok 1919, a w starym dworze Crome położonym w „zielonym sercu Anglii” spotyka się doborowe towarzystwo: ekscentryczni arystokraci, artyści i pozerzy, nienasycone erotycznie damy, nawiedzeni propagatorzy osobliwych teorii, prorocy nadchodzącego jakoby Armagedonu.

Dominują błyskotliwe i pełne paradoksów rozmowy, niesamowite, niekiedy okrutne opowieści i niespełnione romanse. Towarzyszy im wizja technokratycznego, totalitarnego społeczeństwa, którą autor rozwinął dziesięć lat później w „Nowym wspaniałym świecie”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 266

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Roz­dział I

Na tym odcinku ni­gdy nie prze­je­chał żaden eks­pres. Wszyst­kie kur­su­jące tędy pociągi – tych kilka – zatrzy­my­wały się na wszyst­kich sta­cjach. Denis znał na pamięć ich nazwy. Bole, Trit­ton, Spa­vin Dela­warr, Knip­swich for Tim­pany, West Bowlby, i wresz­cie Cam­let-on-the-Water. Tam wła­śnie zawsze wysia­dał, a pociąg peł­zał leni­wie naprzód, Bóg jedyny wie dokąd, w zie­lone serce Anglii.

Pociąg sapał, pozo­sta­wia­jąc za sobą West Bowlby. Chwała Bogu, to już będzie naj­bliż­sza sta­cja. Zdjął z półki rze­czy i uło­żył je sta­ran­nie w naroż­niku ławki naprze­ciw. Jałowa czyn­ność. Ale prze­cież trzeba coś robić. Gdy skoń­czył, osu­nął się na swoje miej­sce i zamknął oczy. Było nad­zwy­czaj upal­nie.

Och, ta podróż! Dwie godziny wyjęte z życia; bite dwie godziny; przez ten czas mógłby prze­cież zro­bić tak wiele, tak wiele – na przy­kład napi­sać dosko­nały wiersz albo prze­czy­tać mądrą, kształ­cącą książkę. Lecz gdzie tam – woń zaku­rzo­nych podu­szek, na któ­rych spo­czy­wał, spo­wo­do­wała, że żołą­dek pod­szedł mu do gar­dła.

Dwie godziny. Sto dwa­dzie­ścia minut. Przez tyle czasu można zro­bić cokol­wiek. Cokol­wiek. Nic. Tak, on sam miał do dys­po­zy­cji setki godzin, no i cóż takiego zdzia­łał? Zmar­no­tra­wił je, roz­trwo­nił cenne minuty, zupeł­nie jakby ich zasób były bez­mierny. Jęk­nął w duszy, gar­dząc bez reszty sobą i swoim dorob­kiem. Jakie prawo ma do tego, żeby sie­dzieć w słońcu, żeby zaj­mo­wać narożne miej­sca w wago­nach trze­ciej klasy? Żadne, żadne, żadne.

Owład­nęło nim cier­pie­nie i jakaś nie­okre­ślona nostal­giczna roz­pacz. Miał dwa­dzie­ścia trzy lata i – ach! – aż do bólu był świa­dom tego faktu.

Tym­cza­sem pociąg, szar­piąc, zatrzy­mał się. Wresz­cie doje­chali do Cam­let. Denis sta­nął na nogi, wci­snął na głowę kape­lusz, zbu­rzył swój sto­sik bagażu, wyj­rzał przez okno, zawo­łał baga­żo­wego, chwy­cił w każdą dłoń po walizce, które był zmu­szony natych­miast posta­wić na pod­ło­dze, żeby otwo­rzyć drzwi. Gdy wresz­cie upchnął się wraz z rze­czami na pero­nie, zaczął biec ku przed­niemu wago­nowi.

– Rower, rower! – rzekł zdy­sza­nym gło­sem do kon­wo­jenta.

Poczuł się czło­wie­kiem czynu. Kon­wo­jent zaś, nie zwra­ca­jąc uwagi, meto­dycz­nie prze­ka­zy­wał sta­cyj­nemu, jedną po dru­giej, wszyst­kie prze­syłki prze­zna­czone do Cam­let.

– Rower! – powtó­rzył Denis – zie­lony, z krzy­żową ramą, nazwi­sko Stone. S-T-O-N-E.

– Wszystko we wła­ści­wym cza­sie, sir – rzekł kon­wo­jent uspo­ka­ja­ją­cym tonem.

Był to tęgi, dostojny męż­czy­zna z mary­nar­ską brodą. Można było go sobie łatwo wyobra­zić w domu, przy her­ba­cie, w oto­cze­niu licz­nej rodziny. Na pewno tak wła­śnie mówił do swo­ich dzieci, ile­kroć sta­wały się zbyt­nio namolne i dokucz­liwe.

– Wszystko we wła­ści­wym cza­sie, sir.

Denis – czło­wiek czynu zmar­niał i sfla­czał, jakby uszło z niego powie­trze.

Pozo­sta­wia­jąc bagaż do póź­niej­szego odbioru, wsiadł na rower i ruszył drogą. Zawsze zabie­rał rower, ile­kroć wyjeż­dżał na wieś. Była to część teo­rii wysiłku fizycz­nego. Pew­nego dnia można by wstać o szó­stej rano, żeby pope­da­ło­wać do Kenil­worth albo do Strat­ford-on-Avon – dokąd­kol­wiek. No a pod­czas takiej popo­łu­dnio­wej wycieczki zawsze zna­la­złyby się w pro­mie­niu dwu­dzie­stu mil nor­mandz­kie kościoły i domo­stwa w stylu Tudo­rów. Co prawda, jakoś ni­gdy ich nie oglą­dał, ale jakże miła była świa­do­mość, że dys­po­nuje się rowe­rem oraz że pew­nego pięk­nego dnia rze­czy­wi­ście można by wstać o szó­stej rano.

Kiedy zna­lazł się na szczy­cie roz­le­głego wznie­sie­nia, które zaczy­nało się od sta­cji, poczuł, że wraca mu dobry nastrój. Dobry jest ten świat, pomy­ślał. Odda­lone błę­kit­nawe wzgó­rza, zebrane w sterty plony bie­le­jące na zbo­czach wznie­sie­nia, po któ­rym pro­wa­dziła droga; bez­drzewna linia hory­zontu zmie­nia­jąca się stop­niowo, gdy jechał i spo­glą­dał na nią – tak, wszystko to było dobre. Ocza­ro­wało go piękno wcię­tych głę­boko doli­nek, żło­bią­cych z obu stron wznie­sie­nie. Krą­gło­ści, krą­gło­ści: powta­rzał to słowo powoli, pró­bu­jąc jed­no­cze­śnie zna­leźć jakieś inne okre­śle­nie odda­jące odczu­wany zachwyt. Krą­gło­ści – nie, to nie było to. Wyko­nał zama­szy­sty gest dło­nią, jakby pró­bu­jąc zgar­nąć z powie­trza to, czego potrze­bo­wał, i omal nie spadł z roweru. Jakim sło­wem można by naj­traf­niej opi­sać krą­gło­ści tych doli­nek? Fine­zyjne niczym linie ludz­kiego ciała, tchnące sub­tel­no­ścią wła­ściwą sztuce…

Galbe. No tak, to wła­ściwe słowo, lecz fran­cu­skie. Le galbe évasé de ses han­ches: czy ktoś zna fran­cu­ską powieść, w któ­rej nie zna­la­złaby się ta fraza? Pew­nego dnia, pomy­ślał, spo­rzą­dzi słow­nik do użytku powie­ścio­pi­sa­rzy. Galbe, gonflé, goulu: par­fum, peau, per­vers, potelé, pudeur: vertu, volupté1.

Musi jed­nak koniecz­nie zna­leźć to słowo. Krą­gło­ści, krą­gło­ści… Dolinki te, widziane z góry, przy­po­mi­nały naczy­nia, dla któ­rych mode­lem była kobieca pierś; wyda­wały się wklę­słymi odci­skami pozo­sta­wio­nymi przez jakieś wiel­kie nie­ziem­skie ciało, które spo­częło nie­gdyś na tych pagór­kach. Toporne to sko­ja­rze­nia – zmarsz­czył brwi – lecz zda­wały się napro­wa­dzać go na wła­ściwy cel. Wgłę­bione, wydrą­żone, miso­wate – jego umysł błą­dził po roz­brzmie­wa­ją­cych echem labi­ryn­tach aso­nansu i ali­te­ra­cji, odda­la­jąc się coraz bar­dziej od punktu wyj­ścia. Ocza­ro­wało go piękno słów.

Powra­ca­jąc jed­nak ponow­nie do świata zewnętrz­nego, zna­lazł się na szczy­cie wznie­sie­nia. Dalej droga opa­dała gwał­tow­nie, bie­gnąc spa­dzi­ście i pro­sto, ku roz­le­głej doli­nie. Tam wła­śnie, na prze­ciw­le­głym zbo­czu, stał dwór Crome, cel jego podróży. Naci­snął hamu­lec: przy­jem­nie było zwol­nić i napa­wać się pięk­nem domo­stwa. Jego wynio­sła fasada z trzema ster­czą­cymi wie­życz­kami wyła­niała się spo­mię­dzy ciem­nych drzew ogrodu. Dwór stał ską­pany w peł­nym słońcu; stare ceglane mury rzu­cały pogodny odblask. Jakże były doj­rzałe i oka­załe, jakże prze­pysz­nie się posta­rzały! Lecz jed­no­cze­śnie jakże były surowe i asce­tyczne! Tym­cza­sem droga sta­wała się coraz bar­dziej stroma: pomimo wci­śnię­tego hamulca rower zaczął nabie­rać pręd­ko­ści. Denis zwol­nił dźwi­gnię i po chwili pędził w dół na łeb na szyję. Pięć minut póź­niej prze­jeż­dżał przez bramę pro­wa­dzącą na obszerny dzie­dzi­niec. Fron­towe drzwi były gościn­nie otwarte. Zsiadł z roweru, oparł go o ścianę i wszedł do środka. Posta­no­wił ich zasko­czyć.

Roz­dział II

Nie zasko­czył nikogo, bo też i nie było kogo zaska­ki­wać. Wokół pano­wała cisza: Denis krą­żył pomię­dzy pustymi poko­jami, spo­glą­da­jąc z przy­jem­no­ścią na znane mu obrazy i meble, na tu i ówdzie roz­rzu­cone w nie­ła­dzie drobne przed­mioty – ślady życia. Chyba czuł się zado­wo­lony, że nie zastał nikogo; było bowiem zabawne tak spa­ce­ro­wać po domu, jakby się zwie­dzało mar­twe i opu­sto­szałe Pom­peje. Jaki obraz życia mógłby odtwo­rzyć arche­olog na pod­sta­wie tych pozo­sta­ło­ści, jak i kim zalud­niłby te puste pomiesz­cze­nia? Długą gale­rię zdo­biły obrazy sza­cow­nych, a jed­no­cze­śnie (choć rzecz jasna nie można było tego powie­dzieć publicz­nie) dosyć nud­nych wło­skich pry­mi­ty­wi­stów2; były tam rów­nież chiń­skie rzeźby oraz nie­rzu­ca­jące się w oczy meble w nie­okre­ślo­nym wieku. Wyło­żony boaze­rią salon, w któ­rym usta­wiono wiel­kie, kryte per­ka­lem fotele, oazy wygody i kom­fortu w gąsz­czu suro­wych, tchną­cych umar­twie­niem anty­ków. Poma­lo­wany na bla­do­cy­try­nowo pokój dzienny, a w nim lakie­ro­wane krze­sła wenec­kie, roko­kowe sto­liki, lustra i malar­stwo współ­cze­sne. Biblio­teka: chłodna, prze­stronna i ciem­nawa, z rzę­dami ksią­żek od pod­łogi aż do sufitu i mnó­stwem tomów groź­nego for­matu. Jadal­nia, zde­cy­do­wa­nie port­waj­nowo3 angiel­ska, z wiel­kim maho­nio­wym sto­łem, osiem­na­sto­wiecz­nymi krze­słami i kre­den­sem, osiem­na­sto­wiecz­nymi obra­zami – por­tre­tami rodzin­nymi i dro­bia­zgowo odda­nymi wize­run­kami zwie­rząt. Cóż takiego można by odtwo­rzyć, mając to wszystko? W dłu­giej gale­rii i biblio­tece wyczu­wało się obec­ność Henry’ego Wim­bu­sha; w dzien­nym pokoju – być może – Anne. I to wszystko. W tym, co zgro­ma­dziło dzie­sięć poko­leń, udział żyją­cych był nader mizerny.

W dzien­nym pokoju dostrzegł leżący na sto­liku zbiór swo­ich wier­szy. Cóż za takt! Pod­niósł go i otwo­rzył. Recen­zenci nazy­wali takie wyda­nie „nie­wiel­kim tomi­kiem”. Prze­czy­tał na chy­bił tra­fił:

Cicha, bez­kre­sna mroku zona,

Lecz Luna­par­kiem roz­świe­tlona;

A Black­pool żłobi lśniący w mroku

Gro­bo­wiec – gwarny i głę­boki.

Odło­żył książkę, potrzą­snął głową i wes­tchnął. „Jakiż ja wtedy mia­łem talent!” – powtó­rzył w duchu słowa sędzi­wego Swi­fta4. Od wyda­nia tego tomiku upły­nęło nie­mal sześć mie­sięcy; Denis cie­szył się w duchu, że ni­gdy już nie napi­sze niczego w podob­nym stylu. Kto mógł to czy­tać, zasta­na­wiał się? Być może Anne; jeśli tak, byłby szczę­śliwy. Rów­nież być może wresz­cie roz­po­znała się pod posta­cią topo­lo­wej hama­driady, zwiew­nej hama­driady o ruchach ciała przy­po­mi­na­ją­cych chy­bo­ta­nie na wie­trze mło­dego drzewka. Kobieta drzewo, tak wła­śnie zaty­tu­ło­wał swój wiersz. Gdy zbio­rek się uka­zał, poda­ro­wał jej egzem­plarz z nadzieją, że ów wiersz powie jej to, czego on sam nie śmiał powie­dzieć bez­po­śred­nio. Anne ni­gdy jed­nak o nim nie wspo­mniała.

Przy­mknął oczy i wyobra­ził sobie, jak w czer­wo­nym welu­ro­wym płasz­czu wcho­dzi roz­ko­ły­sa­nym kro­kiem do małej restau­ra­cyjki w Lon­dy­nie, w któ­rej nie­raz jadali – spóź­niona o trzy kwa­dranse, pod­czas gdy on ocze­ki­wał przy sto­liku, zmar­niały z nie­po­koju, iry­ta­cji i głodu. Niech ją licho weź­mie!

Przy­szło mu do głowy, że gospo­dyni może być w budu­arze. Tak, mogło tak być; pój­dzie więc i spraw­dzi. Buduar pani Wim­bush znaj­do­wał się w środ­ko­wej wie­życzce od ogrodu. Z gale­rii pro­wa­dziła tam malutka klatka scho­dowa o krę­tych stop­niach. Denis wspiął się po nich i po chwili pukał do drzwi. „Pro­szę” – usły­szał. Więc ona tam była; choć Bogiem a prawdą wolałby jej nie zastać. Wszedł.

Pri­scilla Wim­bush spo­czy­wała na sofie. Na jej kola­nach leżała pod­kładka do pisa­nia, ona sama zaś ssała w zamy­śle­niu koniu­szek ołówka w srebr­nej opra­wie.

– Witaj – rze­kła, uno­sząc głowę. – Zapo­mnia­łam, że mia­łeś przy­je­chać.

– No cóż, jestem, nie­stety – wypo­wie­dział te słowa prze­pra­sza­ją­cym tonem. – Jest mi doprawdy ogrom­nie przy­kro.

Pani Wim­bush roze­śmiała się. Jej głos, jej śmiech miały w sobie coś męskiego. Zresztą wszystko w niej było męskie. Miała sze­roką, kan­cia­stą twarz kobiety w śred­nim wieku, z pokaź­nym, ster­czą­cym nosem i nie­wiel­kimi, zie­lon­ka­wymi oczkami; całość tę wień­czyła wynio­sła i wymyślna fry­zura w dzi­wacz­nie nie­praw­do­po­dob­nym odcie­niu oranżu. Ile­kroć się spo­ty­kali, Denis zawsze wyobra­żał sobie Wil­kiego Barda w roli śpie­waczki ope­ro­wej5.

I dla­tego będę śpie­wać

Śpie­wać w ope­rze, śpie­wać w ope­rze,

Śpie­wać w op-pop-pop-pop-pope­rze.

Dziś miała na sobie jedwabną, szkar­łatną suk­nię z wyso­kim koł­nie­rzem, zdo­bioną rzę­dem pereł. Suty ów strój, sto­sowny do upodo­bań majęt­nej star­szej pani, sil­nie przy­wo­dzący na myśl rodzinę kró­lew­ską, bar­dziej niż kie­dy­kol­wiek nasu­wał sko­ja­rze­nie z musi­ca­lową estradą.

– Co pora­bia­łeś przez cały ten czas? – zapy­tała.

– No cóż – roz­po­czął Denis i nie­mal zmy­słowo zawie­sił głos. Miał już od dawna przy­go­to­waną w gło­wie zabawną rela­cję doty­czącą Lon­dynu oraz wyda­rzeń z jego udzia­łem. Z roz­ko­szą by ją teraz prze­ka­zał. – Zacznę od tego, że…

Lecz było już za późno. Pyta­nie pani Wim­bush nale­żało do kate­go­rii pytań zwa­nych przez gra­ma­ty­ków reto­rycz­nymi: nie wyma­gały one odpo­wie­dzi. Był to maleńki kon­wer­sa­cyjny ozdob­nik, zagrywka w kur­tu­azyj­nej gierce.

– Aku­rat zaj­mo­wa­łam się swo­imi horo­sko­pami – rze­kła, nawet nie zda­jąc sobie sprawy z tego, że mu prze­rwała.

Nieco zawie­dziony, posta­no­wił podzie­lić się swoją opo­wie­ścią z jakimś bar­dziej życz­li­wym słu­cha­czem. Poprze­stał więc, tytu­łem zemsty, na dość lodo­wa­tym „O?”.

– Czy ci mówi­łam, że wygra­łam czte­ry­sta fun­tów na tego­rocz­nym Grand Natio­nal?6

– Tak – wyce­dził Denis, wciąż zdaw­kowo i ozię­ble. Sły­szał to od niej przy­naj­mniej sze­ścio­krot­nie.

– Fan­ta­stycz­nie, nie­praw­daż? Wszystko zapi­sane jest w Gwiaz­dach. W Minio­nym Cza­sie, nim zaczęły mi one poma­gać, prze­gry­wa­łam tysiące. A teraz – prze­rwała na chwilę – no a teraz sam zobacz, czte­ry­sta na Grand Natio­nal. To dzięki Gwiaz­dom.

Rad by usły­szeć coś wię­cej o tym Minio­nym Cza­sie. Był jed­nak zbyt dys­kretny, a co waż­niej­sze, zbyt nie­śmiały, żeby ją pytać. O coś tam poszło na ostro, tyle wie­dział. Dawna Pri­scilla – wtedy oczy­wi­ście jesz­cze nie tak posu­nięta w latach i bar­dziej żwawa – tra­ciła mnó­stwo gotówki, sza­sta­jąc nią gar­ściami i narę­czami na wszyst­kich wyści­gach w kraju. Upra­wiała rów­nież hazard. Róż­nie mówiono o tym, ile tysięcy prze­pu­tała, lecz zawsze były to wyso­kie liczby. Henry Wim­bush poczuł się zmu­szony do sprze­daży Ame­ry­ka­nom kilku pry­mi­ty­wi­stów – był wśród nich jeden Tad­deo da Pog­gi­bonsi, Amico di Tad­deo – jak rów­nież czte­rech czy pię­ciu bez­i­mien­nych sie­neń­czy­ków7. Przy­szedł kry­zys. Po raz pierw­szy w życiu Henry Wim­bush posta­wił na swoim, naj­wy­raź­niej z dobrym skut­kiem.

Rado­sny i bez­tro­ski żywot Pri­scilli dobiegł rap­tow­nie końca. Obec­nie miesz­kała nie­mal stale w Crome, cier­piąc nie­prze­rwa­nie na jakąś bli­żej nie­okre­śloną dole­gli­wość. Pocie­szała się, flir­tu­jąc z ruchem Nowej Myśli8 i okul­ty­zmem. Nie­mniej jed­nak pozo­stała jej namięt­ność do wyści­gów kon­nych, toteż Henry, w grun­cie rze­czy czło­wiek dobrego serca, przy­dzie­lał jej mie­sięcz­nie czter­dzie­ści fun­tów na zakłady. Więk­szość czasu poświę­cała sta­wia­niu horo­sko­pów koniom, inwe­stu­jąc swój fun­dusz naukowo, zgod­nie z naka­zami Gwiazd. Obsta­wiała też zakłady pił­kar­skie, zapi­su­jąc w dużym notat­niku horo­skopy wszyst­kich zawod­ni­ków każ­dego z klu­bów gra­ją­cych w lidze. Skąd­inąd rów­no­wa­że­nie horo­sko­pów dwóch gra­ją­cych prze­ciw sobie jede­na­stek było nad wyraz deli­katną i nie­ła­twą sprawą. Na przy­kład spo­tka­nie Spur­sów z Villą9 wywo­ły­wało na nie­bie tak ogromny i tak zagma­twany kon­flikt, że siłą rze­czy zda­rzało się jej nie­kiedy typo­wać nie­pra­wi­dłowo.

– Jaka to szkoda, że w to wszystko nie wie­rzysz, mój Deni­sie, jaka szkoda – rze­kła swoim głę­bo­kim, twar­dym gło­sem.

– Jakoś tego nie czuję.

– Ach, bo ty nie wiesz, co to zna­czy w coś wie­rzyć. Nie masz poję­cia, jakie rado­sne i jakie pasjo­nu­jące staje się życie, gdy czło­wiek wie­rzy. Wszystko nabiera zna­cze­nia, nic, co robisz, nie jest nie­istotne. Żebyś wie­dział, jak przy­jem­nie wtedy żyć. Na przy­kład ja: sie­dzę sobie w Crome. Pomy­ślisz pew­nie, że nudy tu na pudy, lecz wyobraź sobie, że nie, wcale tak nie uwa­żam. Zupeł­nie nie tęsk­nię za Minio­nym Cza­sem. Mam swoje Gwiazdy… – Wzięła z pod­kładki kartkę. – To horo­skop Inmana – wyja­śniła – nawia­sem mówiąc, chyba spró­buję posta­wić co nieco w mistrzo­stwach bilar­do­wych jesie­nią. No więc muszę być w har­mo­nii z Nie­skoń­czo­no­ścią. – Mach­nęła dło­nią. – Poza tym są rów­nież zaświaty, duchy, jest nasza aura, jest pani Eddy i to, że nie cho­ru­jemy na ciele, tylko na duchu10; jest Tajemne Chrze­ści­jań­stwo11 i pani Besant12. Jakie to wszystko wspa­niałe. Ani przez chwilę się nie nudzę. Zupeł­nie nie mogę pojąć, jak mogłam wcze­śniej tak żyć – to zna­czy w Minio­nym Cza­sie. Przy­jem­no­ści? – jakie tam przy­jem­no­ści, wszystko to była jałowa bie­ga­nina. Lunch, her­batka, obiad, teatr, kola­cja, i tak dzień w dzień. Było oczy­wi­ście zabaw­nie, dopóki to trwało. Potem zostało z tego nie­wiele. Dobrze o tym napi­sał w swo­jej nowej książce Bar­be­cue-Smith. Zaraz, gdzie ja ją poło­ży­łam?

Wstała i się­gnęła po tomik leżący na małym sto­liku u wez­gło­wia sofy.

– A w ogóle czy go znasz?

– Kogo?

– Bar­be­cue-Smi­tha.

Denis znał go prze­lot­nie. Był to autor z łamów nie­dziel­nych wydań gazet. Pisał o tym, Jak Żyć. Mógł być nawet auto­rem porad­nika Co powinna wie­dzieć młoda dziew­czyna.

– Nie, oso­bi­ście nie.

– Zapro­si­łam go na następny week­end. – Prze­rzu­ciła kilka stron. – O, tu jest frag­ment, o któ­rym myśla­łam. Zazna­czy­łam go sobie. Takie rze­czy zawsze zazna­czam.

Trzy­ma­jąc książkę nie­mal w odle­gło­ści ramie­nia od oczu, była bowiem nieco dale­ko­wzroczna, i wspo­ma­ga­jąc się sto­sow­nymi gestami wol­nej ręki, zaczęła czy­tać, powoli i z dra­ma­ty­zmem.

– „Czym jest futro za tysiąc fun­tów, czym jest ćwierć miliona fun­tów rocz­nego dochodu?”.

Spoj­rzała spo­nad stro­nicy, uno­sząc przy tym teatral­nie głowę; wście­kle ruda fry­zura poru­szyła się maje­sta­tycz­nie. Denis spoj­rzał, zafa­scy­no­wany. Czy to „Natu­ralne” plus henna, zasta­na­wiał się, czy też może jedno z tych „Grun­tow­nych Prze­obra­żeń” poka­zy­wa­nych w rekla­mach?13

– „Czym są trony i berła?”.

Oran­żowe Prze­obra­że­nie – tak, to na pewno Prze­obra­że­nie – znów pod­je­chało w górę.

– „Czym są rado­ści Boga­tych, wspa­nia­ło­ści Potęż­nych, czym jest duma Wiel­kich, czym są ordy­narne przy­jem­no­ści Wyż­szych Sfer?”.

Ton jej głosu, wzno­szący się, gdy zada­wała te pyta­nia, opadł nagle.

– „Są niczym – zahu­czała. – Mar­no­ścią, głup­stwem, puchem mle­cza uno­szo­nym przez wiatr, mgiełką gorączki. To, co istotne, dzieje się w sercu. Rze­czy widzialne są uro­cze, lecz te nie­wi­dzialne są po tysiąc­kroć donio­ślej­sze. Naj­waż­niej­sze w życiu jest Nie­wi­dzialne”.

Pani Wim­bush opu­ściła książkę niżej.

– Piękne, nie­praw­daż?

Denis, nie chcąc się wypo­wia­dać, poprze­stał na zdaw­ko­wym „Hm”.

– Ach, cóż to za wspa­niała książka, cóż za cudowna książka – rze­kła Pri­scilla, uwal­nia­jąc przy­ci­skane dotąd kciu­kiem stro­nice, jedną po dru­giej. – A tutaj jest frag­ment o Loto­so­wej Sadzawce. No wiesz, autor porów­nuje Duszę do Loto­so­wej Sadzawki.

Znów odsu­nęła od oczu książkę i zaczęła czy­tać.

– „Mój przy­ja­ciel ma w ogro­dzie Loto­sową Sadzawkę. Znaj­duje się ona w małej dolince, ocie­niona dziką i rdzawą różą, z któ­rej przez całe lato sło­wik cza­ruje oto­cze­nie swym miło­snym tre­lem. W sadzawce kwitną lotosy, a ptac­two przy­la­tuje, żeby pić i zaży­wać kąpieli w jej krysz­ta­ło­wych wodach…”. Ach, to mi przy­po­mniało – wykrzyk­nęła, zamy­ka­jąc książkę z trza­skiem i śmie­jąc się, jak to ona, tubal­nie i prze­ni­kli­wie – to mi przy­po­mniało, jakie zmiany zaszły w naszej pły­walni od czasu two­jej ostat­niej wizyty. Pozwo­li­li­śmy miesz­kań­com wio­ski korzy­stać z niej wie­czo­rami. No i nie masz poję­cia, co się potem działo.

Pochy­liła się ku niemu i zaczęła opo­wia­dać kon­fi­den­cjo­nal­nym szep­tem, prze­ry­wa­nym nie­kiedy gar­dło­wym śmie­chem.

– …wspól­nie kobiety i męż­czyźni… widzia­łam ze swo­jego okna… zamó­wi­łam sobie lor­netkę, bo chcia­łam się upew­nić… tak, nie­wąt­pli­wie…

Znów się roze­śmiała, a on jej wtó­ro­wał. Bar­be­cue-Smith wylą­do­wał na pod­ło­dze.

– Pora, żeby­śmy zeszli zoba­czyć, czy her­bata jest już gotowa – rze­kła w końcu.

Pod­nio­sła się i śmi­gnęła zama­szy­stym kro­kiem przez pokój, okryta obszer­nym jedwa­biem. Denis poszedł za nią, nucąc pod nosem:

I dla­tego będę śpie­wać

Śpie­wać w ope­rze, śpie­wać w ope­rze,

Śpie­wać w op-pop-pop-pop-pope­rze.

I na koniec ten maleńki ozdob­nik na końcu refrenu: „rze-rze”.

Roz­dział III

Taras przed domem był wąski, długi, pokryty dar­nią, jego zewnętrzny skraj zamy­kała ele­gancka kamienna balu­strada, a z obu stron stały nie­wiel­kie ceglane altanki. Poni­żej domu teren opa­dał bar­dzo stromo, a sam taras był usy­tu­owany na bar­dzo wyso­kiej pod­sta­wie; balu­stradę dzie­liła od spa­dzi­stego traw­nika odle­głość trzy­dzie­stu stóp. Oglą­dany z dołu, wynio­sły, jed­no­lity cokół tego tarasu, podob­nie jak altanki zbu­do­wany z cegieł, nie­mal przy­wo­dził zło­wiesz­cze sko­ja­rze­nie z for­ty­fi­ka­cją – zam­ko­wym bastio­nem, z któ­rego przed­pier­sia można było spo­glą­dać w dale­kie prze­strze­nie rów­no­le­głe z linią wzroku. Jesz­cze niżej, na pierw­szym pla­nie, oto­czony gęstwą ozdob­nie strzy­żo­nych cisów, znaj­do­wał się basen o kra­wę­dziach z kamien­nych płyt. Dalej roz­cią­gał się park z wiel­kimi wią­zami i zie­lo­nymi roz­le­gło­ściami traw­ni­ków; na skraju dolinki poły­ski­wał wąski stru­myk. Na jego krańcu teren znów się wzno­sił; długi stok pokry­wała sza­chow­nica upraw. Uno­sząc wzrok, dostrze­gało się po pra­wej stro­nie błę­kit­nawą linię odda­lo­nych wzgórz.

Sto­lik usta­wiony był w cie­niu jed­nej z nie­wiel­kich altan, a nad­cho­dzący Denis i Pri­scilla zastali już na miej­scu resztę towa­rzy­stwa. Henry Wim­bush zaczy­nał nale­wać do fili­ża­nek her­batę. Był on jed­nym z tych nie­zmie­nia­ją­cych się męż­czyzn w nie­okre­ślo­nym wieku dobrze już po pięć­dzie­siątce; mógł być jed­nak rów­nie dobrze i trzy­dzie­sto­lat­kiem, mógł być wresz­cie w dowol­nym wieku. Denis znał go nie­mal od zawsze. Przez cały ów czas twa­rzy pana Wim­busha, wybla­kłej i dość przy­stoj­nej, nie nazna­czył czas; przy­po­mi­nała ona odcie­niem jasno­szary melo­nik, który, zima czy lato, zawsze miał na gło­wie – nie sta­rzała się, spo­kojna i pogodna, choć bez szcze­gól­nego wyrazu.

Obok, oddzie­lona zarówno od niego, jak i od reszty świata nie­prze­nik­nioną barierą głu­choty, sie­działa Jenny Mul­lion. Być może miała trzy­dziestkę, pochyły nos i różowo-białą cerę, a ciemne włosy upi­nała w dwa poziome loczki na skro­niach. Uwię­ziona w zagad­ko­wej wieży swo­jego kalec­twa, trwała odosob­niona, spo­glą­da­jąc na świat ostrym, prze­ni­kli­wym wzro­kiem. Tego, co myślała o kobie­tach, męż­czy­znach i przed­mio­tach, Denis ni­gdy nie potra­fił dociec. Pogrą­żona w zagad­ko­wym osa­mot­nie­niu, Jenny była nieco nie­po­ko­jąca. Nawet teraz naj­wy­raź­niej bawiło ją coś, o czym wie­działa tylko ona, uśmie­chała się bowiem do sie­bie, a jej piwne oczy przy­po­mi­nały parę sil­nie poły­sku­ją­cych szkla­nych pacior­ków.

Na prawo od niego świe­ciła zaró­żo­wiona, poważna, zaokrą­glona niczym księ­życ, ema­nu­jąca nie­win­no­ścią, dzie­cięca twarz Mary Bra­ce­gir­dle. Jej wła­ści­cielka miała nie­mal dwa­dzie­ścia trzy lata, lecz nikt by się tego nie domy­ślił. Krót­kie włosy przy­cięte na pazia oka­lały jej policzki jedwa­bi­stym zło­tem. Patrzyła wiel­kimi oczami barwy przej­rzy­stego błę­kitu rezo­lut­nie, choć czę­sto zmie­szana, i żar­li­wie.

Obok Mary sie­dział sztywno nie­duży, wychu­dły czło­wie­czek. Nazy­wał się Sco­gan i wyglą­dem przy­po­mi­nał wymar­łego prap­taka z trze­cio­rzędu. Miał nos zakrzy­wiony na kształt dzioba, a jego ciemne, błysz­czące oczy były ruchliwe niczym u drozda. Nie miał jed­nak w sobie żad­nej mięk­ko­ści, wdzięku czy pta­siej lek­ko­ści. Skóra na jego pomarsz­czo­nej, brą­zo­wej twa­rzy wyda­wała się wysu­szona i łusko­wata, jego ręce przy­po­mi­nały kro­ko­dyle łapy. Poru­szał się niczym jasz­czurka: rap­tow­nie, zwin­nie i nie­po­ko­jąco; mówił nie­gło­śno, wyso­kim, iro­nicz­nym tonem. Będąc kolegą szkol­nym i rów­no­lat­kiem Henry’ego Wim­bu­sha, wyglą­dał znacz­nie sta­rzej, zara­zem był o wiele bar­dziej mło­dzień­czo pełen życia niż on, ów sub­telny ary­sto­krata o twa­rzy przy­po­mi­na­ją­cej odcie­niem wysza­rzały melo­nik.

O ile pan Sco­gan wyglą­dał niczym wymarły jasz­czur, to Gom­bauld był na wskroś czło­wie­kiem z krwi i kości. W sta­ro­mod­nych pod­ręcz­ni­kach histo­rii natu­ral­nej z lat trzy­dzie­stych sta­lo­ryt z jego podo­bi­zną mógł zdo­bić roz­dział o gatunku homo sapiens – zaszczyt ów był w tam­tych cza­sach prze­waż­nie udzia­łem lorda Byrona. Bo też i z buj­niej­szymi wło­sami oraz skrom­niej­szym koł­nie­rzy­kiem Gom­bauld mógłby fizycz­nie ucho­dzić za typ na wskroś byro­now­ski, a nawet bar­dziej, ponie­waż z uro­dze­nia był Pro­wan­sal­czy­kiem, hożym, czar­no­wło­sym kor­sa­rzem, bły­ska­ją­cym zębami trzy­dzie­sto­lat­kiem o wiel­kich, ciem­nych i poły­skli­wych oczach. Denis spo­glą­dał na niego z zawi­ścią. Zazdro­ścił mu talentu; chciałby two­rzyć wier­sze rów­nie spraw­nie jak Gom­bauld malo­wał obrazy! A teraz jesz­cze bar­dziej mu zazdro­ścił: urody, wital­no­ści, pew­no­ści sie­bie. Czy mogło kogoś zasko­czyć, że Anne go lubi? Lubi? – pew­nie i gorzej, roz­my­ślał ponuro, idąc z Pri­scillą dłu­gim, pokry­tym trawą tara­sem.

Pomię­dzy Gom­baul­dem a panem Sco­ga­nem stał – obró­cony tyłem do zbli­ża­ją­cych się nowo przy­by­łych – leżak ze znacz­nie obni­żo­nym opar­ciem. Pochy­lał się nad nim Goma­buld; miał oży­wioną twarz, uśmie­chał się, chi­cho­tał, szybko gesty­ku­lo­wał. Z głę­bin leżaka dał się sły­szeć deli­katny, senny śmiech. Sły­sząc go, Denis zadrżał. Ten śmiech – jak dobrze go znał! Jakie emo­cje w nim budził! Przy­śpie­szył kroku.

W obni­żo­nym leżaku Anne bar­dziej leżała, niż sie­działa. Jej dłu­gie, smu­kłe ciało spo­czy­wało w nie­dba­łej, apa­tycz­nej i peł­nej gra­cji pozie. Oko­lona jasno­brą­zo­wymi wło­sami twarz miała tak cza­ru­jąco regu­larne rysy, że nie­mal przy­po­mi­nała twa­rzyczkę lalki. Bo też chwi­lami – gdy jej owalna buzia o jasno­błę­kit­nych oczach osło­nię­tych dłu­gimi rzę­sami tra­ciła wszelki wyraz, gdy sta­wała się woskową maską o leni­wym wej­rze­niu – ona sama nie wyda­wała się niczym wię­cej niż tylko lalką. Anne była sio­strze­nicą pana Wim­bu­sha; melo­ni­kowa fizjo­no­mia, spo­ty­kana w jego rodzi­nie, nale­żała do dzie­dzic­twa rodo­wego Wim­bu­shów, przy czym u kobiet przy­bie­rała formę pozba­wio­nej wyrazu twa­rzy lalki. Obok tej maski jed­nak, niczym skoczna melo­dyjka pul­su­jąca na tle rów­no­mier­nego głę­bo­kiego basu, ujaw­niały się u niej nie­kiedy inne odzie­dzi­czone cechy, mia­no­wi­cie oży­wiony śmiech, lekka, nace­cho­wana iro­nią figlar­ność oraz nastę­pu­jące szybko po sobie zmiany nastroju. Uśmie­chała się teraz, a Denis nazy­wał to, bez żad­nej sto­sow­nej przy­czyny, kocim uśmie­chem. Ście­śniały się jej usta, a przy ich kąci­kach z obu stron na policz­kach two­rzyły się dwie drobne kre­seczki. Zna­mio­no­wały one bez­miar nieco zło­śli­wego roz­ba­wie­nia, podob­nie jak drobne zmarszczki wokół lekko przy­mknię­tych oczu oraz same oczy: jasne i śmie­jące się spod przy­mknię­tych powiek.

Po wymia­nie wstęp­nych uprzej­mo­ści Denis usiadł na wol­nym krze­śle pomię­dzy Gom­baul­tem a Jenny.

– Jak się mie­wasz, Jenny?! – wykrzyk­nął do niej.

Ski­nęła głową i odpo­wie­działa uśmie­chem, mil­cząc tajem­ni­czo, jakby jej zdro­wie było sprawą na tyle tajną, że nie mogło pod­le­gać publicz­nej dys­ku­sji.

– A co się zda­rzyło w Lon­dy­nie od czasu mojego wyjazdu? – zapy­tała Anne z głę­bin swo­jego leżaka.

Nade­szła wła­ściwa chwila: nie­sa­mo­wi­cie zabawna rela­cja już ocze­ki­wała.

– No cóż – zaczął Denis, uśmie­cha­jąc się ze szczę­ścia. – Na począ­tek…

– Czy Pri­scilla wspo­mi­nała ci o naszym donio­słym zna­le­zi­sku arche­olo­gicz­nym? – Henry Wim­bush pochy­lił się do przodu. A tak wspa­niale się zapo­wia­dało!

– No więc na począ­tek… – kon­ty­nu­ował despe­racko. – Balet…

– W zeszłym tygo­dniu – pan Wim­bush cią­gnął łagod­nie, lecz nie­ubła­ga­nie – odko­pa­li­śmy pięć­dzie­siąt jar­dów dębo­wych rur spu­sto­wych, ot, trzy pnie drzew prze­bo­ro­wane przez śro­dek. Nad­zwy­czaj inte­re­su­jące. A czy uło­żyli je mnisi w pięt­na­stym wieku, czy też…

Denis słu­chał go ponuro.

– Nad­zwy­czajne! – wykrzyk­nął, gdy pan Wim­bush skoń­czył. – Wprost nad­zwy­czajne!

Wziął z tale­rza kolejny kawa­łek cia­sta. Już nawet stra­cił ochotę, żeby cią­gnąć swoją opo­wieść o Lon­dy­nie, czuł się stłam­szony. Od pew­nego czasu patrzyły na niego z powagą błę­kitne oczy Mary.

– Co pan ostat­nio pisał? – zapy­tała.

Byłoby przy­jem­nie poroz­ma­wiać tro­chę o lite­ra­tu­rze.

– Och, wier­sze i prozę – oznaj­mił. – Po pro­stu wier­sze i prozę.

– Prozę? – Sco­gan aż lekko pod­sko­czył zanie­po­ko­jony. – Pisał pan prozę?

– No tak.

– A przy­pad­kiem nie powieść?

– Nie.

– O mój bie­daku! – wykrzyk­nął. – A o czym?

Denis poczuł się tro­chę głu­pio.

– Och, o zwy­kłych spra­wach.

– Oczy­wi­ście – jęk­nął Sco­gan. – Zaraz odtwo­rzę fabułę. Boha­ter, mały Percy, ni­gdy nie miał talentu do gier i spor­tów, lecz był zawsze bystry i mądry. Ukoń­czył naukę w tej co zawsze public school, potem stu­dia w tym co zawsze uni­wer­sy­te­cie, no a potem przy­jeż­dża do Lon­dynu, gdzie żyje wśród arty­stów. Lecz przy­gniata go melan­cho­lia, bie­rze na swe barki brze­mię całego świata. Pisze olśnie­wa­jąco zna­ko­mitą powieść, tro­chę igra z miło­ścią, a pod koniec książki znika w świe­tla­nej przy­szło­ści.

Denis poczer­wie­niał. Pan Sco­gan stre­ścił dzieło, które on zamie­rzał napi­sać, z prze­ra­ża­jącą wręcz pre­cy­zją.

– Nie zgadł pan – zaprze­czył. – Moja powieść będzie o czymś zupeł­nie innym.

Było to hero­iczne kłam­stwo. Na szczę­ście zre­flek­to­wał się, gotowe miał tylko dwa roz­działy. No nic, podrze je i wyrzuci jesz­cze tego wie­czoru, gdy się roz­pa­kuje.

Sco­gan, nie zwra­ca­jąc uwagi na jego dementi, kon­ty­nu­ował:

– Dla­czego wy, mło­dzi ludzie, pisze­cie nie­ustan­nie o rze­czach tak bez­den­nie nie­cie­ka­wych, jak na przy­kład umy­sło­wość mło­do­cia­nych i arty­stów? Ow­szem, zawo­dowi antro­po­lo­dzy mogliby nie­kiedy uznać, że warto prze­stać zaj­mo­wać się wie­rze­niami austra­lij­skich abo­ry­ge­nów i zwró­cić swoje zain­te­re­so­wa­nie ku fascy­na­cjom filo­zo­ficz­nym stu­den­tów przed dyplo­mem. Nie może pan jed­nak ocze­ki­wać, że prze­cięt­nego doj­rza­łego czło­wieka, kogoś takiego jak ja, poru­szy zbyt­nio opo­wieść o ich pro­ble­mach ducho­wych. A osta­tecz­nie nawet w Anglii, a może i w Niem­czech jest wię­cej doro­słych niż mło­do­cia­nych. Jeśli zaś cho­dzi o arty­stę, absor­bują go pro­blemy tak dalece obce zwy­kłemu doj­rza­łemu czło­wie­kowi – doty­czące czy­stej este­tyki; nic nie­mó­wiące ludziom takim jak ja – że opis jego pro­ce­sów myślo­wych byłby dla prze­cięt­nego odbiorcy rów­nie nudny jak czy­sta mate­ma­tyka. Poważ­nej książki o arty­stach jako arty­stach nie da się czy­tać, no a nowych ksią­żek o arty­stach jako kochan­kach, mężach, alko­ho­li­kach, boha­te­rach, nie warto już pisać. Sztam­po­wym arty­stą w lite­ra­tu­rze jest Jan Krzysz­tof14, tak samo jak sztam­po­wym uczo­nym jest Pro­fe­sor Rad z „Comic Cuts”15.

– Przy­kro mi słu­chać, że jestem aż tak nie­in­te­re­su­jący – ode­zwał się Goma­buld.

– By­naj­mniej, mój drogi – Sco­gan pośpie­szył z odpo­wie­dzią. – Nie wąt­pię, że jako kocha­nek czy alko­ho­lik jest pan wybit­nie fascy­nu­jący. Jeśli jed­nak cho­dzi o kom­bi­na­cję tych dwóch cech, sam pan przy­zna, byłby pan nie­cie­kawy.

– Zupeł­nie się z panem nie zga­dzam – wykrzyk­nęła Mary. Mówiąc, zawsze tra­ciła dech, toteż co jakiś czas chwy­tała lekko powie­trze. – Znam wielu arty­stów i zawsze ich umy­sło­wość była dla mnie wielce inte­re­su­jąca. Szcze­gól­nie w Paryżu. Na przy­kład Tschu­plit­ski – tej wio­sny oglą­da­łam w Paryżu mnó­stwo jego rze­czy…

– Ach, pani jest wyjąt­kiem, Mary, pani jest wyjąt­kiem – rzekł Sco­gan. – Jest pani femme supérieure16.

Rado­sny rumie­niec upodob­nił jej twarz do tar­czy księ­życa w pełni.

Roz­dział IV

Naza­jutrz rano Denis obu­dził się i stwier­dził, że świeci słońce, a niebo jest bez­chmurne. Posta­no­wił wło­żyć białe fla­ne­lowe spodnie – białe fla­ne­lowe spodnie, a do nich czarną mary­narkę, pod spód jedwabną koszulę i nowy kra­wat w kolo­rze brzo­skwi­nio­wym. A buty? Oczy­wi­stym wybo­rem były białe, lecz z nie­jaką przy­jem­no­ścią pomy­ślał o czar­nych lakier­kach. Przez kilka minut leżał nie­ru­chomo, roz­wa­ża­jąc tę kwe­stię.

Nim zszedł na dół – osta­tecz­nie wybrał lakierki – obej­rzał sie­bie w lustrze. Włosy mogłyby być bar­dziej zło­ci­ste, pomy­ślał. Teraz ich żół­tawy odcień psuła odro­binę nuta zie­leni. Lecz jego moc­nym punk­tem było czoło. Rekom­pen­so­wało ono wyso­ko­ścią niedosta­tecz­nie wydatną brodę. Nos też mógłby być dłuż­szy, ale ujdzie. Lep­sze rów­nież byłyby błę­kitne oczy, a nie zie­lone. Lecz za to mary­narka była świet­nie skro­jona: dys­kret­nie pod­wa­to­wana, doda­wała jego ciału masyw­no­ści. Nogi, obute na biało, były szczu­płe i pełne gra­cji. Zado­wo­lony zszedł scho­dami. Więk­szość towa­rzy­stwa ode­szła już od stołu śnia­da­nio­wego. Zna­lazł się sam na sam z Jenny.

– Mam nadzieję, że pani dobrze spała – rzekł.

– Tak, prawda, że jest pięk­nie? – Jenny dwu­krot­nie szybko przy­tak­nęła drob­nym ruchem głowy. – Ale tydzień temu mie­li­śmy tu takie straszne burze.

Dwie linie rów­no­le­głe, pomy­ślał, spo­ty­kają się tylko w nie­skoń­czo­no­ści. Mógłby mówić jej dniami i nocami o śnie – trosk zakli­na­czu17, a ona aż do końca świata o mete­oro­lo­gii. Czy ktoś w ogóle kie­dy­kol­wiek nawią­zał kon­takt z kimś innym? Wszy­scy jeste­śmy pro­stymi rów­no­le­głymi. Jenny była tylko nieco bar­dziej rów­no­le­gła niż więk­szość ludzi.

– Te burze są bar­dzo nie­po­ko­jące – stwier­dził, nakła­da­jąc sobie owsianki. – Nie sądzi pani? A może strach nie jest pani spe­cjal­no­ścią?

– Nie, wtedy zawsze kładę się do łóżka. Znacz­nie bar­dziej bez­piecz­nie jest się poło­żyć.

– A to dla­czego?

– Ponie­waż – Jenny zilu­stro­wała swoje słowa wyra­zi­stym gestem – pio­run ude­rza pio­nowo, a nie poziomo. Toteż gdy się leży, ładu­nek czło­wieka nie dosię­gnie.

– Bar­dzo zmyślne.

– To prawda.

Zapa­dła cisza, Denis skoń­czył jeść owsiankę i zabrał się do bekonu. Po to, żeby coś powie­dzieć, a rów­nież dla­tego, że nie wie­dzieć czemu koła­tały mu się po gło­wie absur­dalne słowa Sco­gana, zapy­tał:

– Czy uważa się pani za femme supérieure?

Musiał powtó­rzyć swoje pyta­nie kil­ka­krot­nie, nim Jenny poła­pała się, co mówi.

– A skądże – zaprze­czyła z dość wyraź­nym obu­rze­niem, gdy go wresz­cie dosły­szała. – Na pewno nie. Czy ktoś uważa mnie za taką?

– Nie, to pan Sco­gan nazwał tak Mary.

– O, czyżby? – Jenny ści­szyła głos. – Mam panu powie­dzieć, co sądzę o tym czło­wieku? Otóż jest on tro­chę zło­wiesz­czy.

Wygło­siw­szy to oświad­cze­nie, powró­ciła do wieży z kości sło­nio­wej swo­jej głu­choty, zatrza­sku­jąc za sobą drzwi. Denis nie mógł wydo­być z niej już nic wię­cej, nie mógł jej nawet skło­nić, żeby go słu­chała. Uśmie­chała się tylko do niego, kiwa­jąc nie­kiedy głową.

Denis prze­szedł na taras, żeby wypa­lić pośnia­da­niową fajkę i prze­czy­tać poranną gazetę. Gdy godzinę póź­niej Anne zeszła na dół, zastała go jesz­cze przy lek­tu­rze. Dotarł już wtedy do kro­niki dwor­skiej i zapo­wia­da­nych zaślu­bin. Wstał na jej widok – widok stą­pa­ją­cej po mura­wie hama­driady w bia­łym muśli­nie.

– Ojej – wykrzyk­nęła – jak słodko wyglą­dasz w tych bia­łych spodniach.

Zmro­ziło go. Nie znaj­do­wał żad­nej sto­sow­nej odpo­wie­dzi.

– Mówisz do mnie jak do dziecka w nowym ubranku – rzekł wresz­cie z widocz­nym poiry­to­wa­niem.

– Jesteś nim dla mnie, mój drogi.

– Nie powin­naś tak mówić.

– Nic na to nie pora­dzę. Jestem prze­cież znacz­nie star­sza od cie­bie.

– A to dobre – rap­tem o cztery lata.

– Prze­cież wiesz, że jeśli w tych spodniach wyglą­dasz tak słodko, dla­czego mia­ła­bym ci tego nie powie­dzieć? No i nie wło­żył­byś ich, gdy­byś nie uwa­żał, że wyglą­dasz w nich prze­uro­czo, prawda?

– Chodźmy do ogrodu – zapro­po­no­wał.

Był zde­pry­mo­wany. Roz­mowa przy­brała tak bar­dzo gro­te­skowy i nie­ocze­ki­wany obrót. A prze­cież zamie­rzał roz­po­cząć zde­cy­do­wa­nie ina­czej, mówiąc: „Wyglą­dasz tak zachwy­ca­jąco tego ranka” lub coś w tym rodzaju; ona odpo­wie­dzia­łaby wtedy: „Naprawdę?”, a potem zapa­dłaby wymowna cisza. A tym­cza­sem zaczęła o tych spodniach. Było to dener­wu­jące, jego duma została zra­niona.

O pięk­nie tej czę­ści ogrodu, która opa­dała od cokołu tarasu aż do basenu, decy­do­wały nie tyle barwy, ile formy. Było tam rów­nie prze­ślicz­nie zarówno w pro­mie­niach sło­necz­nych, jak i przy świe­tle księ­życa. Domi­nu­ją­cymi ele­men­tami sce­ne­rii – o każ­dej porze dnia i roku – były sre­brzy­stość wody oraz ciemne kształty cisów i ostro­krzewu. Był to kra­jo­braz w czerni i bieli. Kró­le­stwem koloru był ogród kwia­towy sąsia­du­jący z base­nem i oddzie­lony od niego wyso­kim, iście babi­loń­skim murem zło­żo­nym z cisów. Po przej­ściu tune­lem z żywo­płotu otwie­rało się furtkę w murze, by zna­leźć się nagle i nie­ocze­ki­wa­nie w świe­cie barw. W lip­co­wym słońcu rabaty jaśniały i ema­no­wały bla­skiem. Oko­lony cegla­nym murem ogród przy­po­mi­nał wielki zasob­nik cie­pła, aro­ma­tów i koloru.

Denis przy­trzy­mał drzwiczki małej żela­znej furtki, pusz­cza­jąc przo­dem swoją towa­rzyszkę.

– To jakby przejść z klasz­toru do orien­tal­nego pałacu – stwier­dził i wziął głę­boki haust cie­płego, prze­po­jo­nego kwiet­nym zapa­chem powie­trza. „Szy­buje chmurą wonna palba…”. Jak to potem szło?

Wybor­nie, o strzelcy! Łoskot waszych salw

Gromki i równy, gra miriadą barw;

Nie dla ucha one, albo­wiem widze­niem

Chwy­tasz ich bez­lik, takoż powo­nie­niem18.

– Masz fatalny zwy­czaj cyto­wa­nia – rze­kła Anne. – Ponie­waż ni­gdy nie znam kon­tek­stu ani autora, czuję się upo­ko­rzona.

Zaczął się kajać:

– To wina wykształ­ce­nia. Rze­czy wydają się jakoś bar­dziej realne i żyw­sze, gdy można je dookre­ślić czy­jąś już gotową frazą. Poza tym ist­nieje całe mnó­stwo pięk­nych imion i słów – na przy­kład mono­fi­zyta, Jam­blich, Pom­po­nazzi; wydo­by­wasz je trium­fal­nie, niczym asa z rękawa, z poczu­ciem roz­strzy­gnię­cia dys­ku­sji na swoją korzyść, a doko­nała tego po pro­stu magia ich dźwięku. Oto i korzyść z wyż­szego wykształ­ce­nia.

– Możesz iro­ni­zo­wać – wes­tchnęła – a mi wstyd, że go nie mam. Popatrz na tamte sło­necz­niki! Czy nie są piękne?

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Galbe (franc.) – kształt. Le galbe évasé… – kształt jej krą­głych bio­der. Galbe, gonflé… – kształt, nabrzmiały, zachłanny: zapach, skóra, nie­przy­zwo­ity, pulchny, wsty­dli­wość: cnota, roz­kosz (przeł. Julianna Bocz­kow­ska, podob­nie jak wszyst­kie frag­menty w języku fran­cu­skim). [wróć]

Cho­dzi o mala­rzy z epoki póź­nego śre­dnio­wie­cza. [wróć]

W oryg. port­wi­nily; okre­śle­nie to wzięło się stąd, że w daw­nej Anglii po spo­ży­ciu obiadu damy opusz­czały jadal­nię, by roz­ma­wiać we wła­snym towa­rzy­stwie, a pano­wie pozo­sta­wali, racząc się port­waj­nem. [wróć]

Komen­tarz wygło­szony po latach przez Jona­thana Swi­fta, doty­czący jego wła­snej, wyda­nej w 1704 r. satyry A Tale of a Tub. Tę infor­ma­cję podaje kilku bio­gra­fów pisa­rza, przede wszyst­kim Wal­ter Scott w Life of Swift, Lon­dyn, 1824, t. I, s. 89. [wróć]

Cho­dzi o Wil­kiego Barda (właść. Wil­liama Augu­sta Smi­tha, 1874–1944), popu­lar­nego bry­tyj­skiego arty­stę wode­wi­lo­wego i musi­ca­lo­wego, rów­nież pio­sen­ka­rza i aktora fil­mo­wego. Do naj­bar­dziej zna­nych utwo­rów, które wyko­ny­wał, nale­żała pio­senka z 1910 r. I Want to Sing in Opera, napi­sana przez Wor­tona Davida i Geo­rge’a Arthursa. Cyto­wany w powie­ści frag­ment jest czę­ścią jej refrenu. [wróć]

Coroczny wyścig konny z prze­szko­dami, orga­ni­zo­wany od 1839 r. na torze Ain­tree Race­co­urse opo­dal Liver­po­olu; z bogatą pulą nagród. [wróć]

Dosłow­nie: Tad­deo z Pog­gi­bonsi, przy­ja­ciel Tad­dea; Pog­gi­bonsi to miej­sco­wość w Toska­nii, w pro­win­cji Siena; w histo­rii malar­stwa wło­skiego przy­do­mek „z Pog­gi­bonsi” odnosi się zwy­kle do Gio­van­niego Andrea Mon­tor­so­lego (1507–1563), zna­nego rów­nież jako Fra Mon­tor­soli, Michele Agnolo lub Angelo di Michele d’Angelo da Pog­gi­bonsi, rzeź­bia­rza i reno­wa­tora dzieł sztuki, ucznia Michała Anioła; w tym wypadku może cho­dzić rów­nież o Tad­dea di Bar­tolo (1362 lub 1363–1422) mala­rza ze szkoły sie­neń­skiej, roz­wi­ja­ją­cej się we Wło­szech od XIII do XV wieku, przez pewien czas dorów­nu­ją­cej świet­no­ścią szkole flo­renc­kiej. [wróć]

„Ruch Nowej Myśli (New Tho­ught) […], powstały w XIX w. w USA nad wyraz eklek­tyczny kon­glo­me­rat róż­no­rod­nych wie­rzeń i prze­ko­nań oraz idą­cych w ślad za nimi prak­tyk, któ­rych pod­stawę sta­no­wiło prze­ko­na­nie o ist­nie­niu róż­nie nazy­wa­nej i roz­ma­icie kon­cep­tu­ali­zo­wa­nej Nie­skoń­czo­nej Inte­li­gen­cji (Kosmicz­nego Umy­słu, Uni­wer­sal­nej Świa­do­mo­ści, Boga itp.). Inte­li­gen­cja ta miała sta­no­wić praw­dziwą naturę czło­wieka, a odpo­wied­nie prak­tyki psy­cho­fi­zyczne miały pozwo­lić na [jej pozna­nie]. To z kolei umoż­li­wiało reali­za­cję pełni poten­cjału czło­wie­czeń­stwa. Klu­czo­wym zało­że­niem Nowej Myśli było prze­ko­na­nie, że czło­wiek sam jest odpo­wie­dzialny za sytu­ację, w jakiej się znaj­duje, i sam może ją zmie­nić, docho­dząc do pozna­nia wła­snej istoty i tym samym zysku­jąc dostęp do nie­ogra­ni­czo­nych, tkwią­cych w nim samym moż­li­wo­ści. […] Wraz z upo­wszech­nia­niem się jego wizji ruch Nowej Myśli wchło­nął wiele wyide­ali­zo­wa­nych ele­men­tów tra­dy­cji orien­tal­nych, takich jak: bud­dyzm, hin­du­izm, joga czy tao­izm, a także teo­rii i pseudoteo­rii psy­cho­lo­gicz­nych. Pod­sta­wo­wym medium upo­wszech­nia­ją­cym idee ruchu Nowej Myśli była lite­ra­tura typu »self-help«”. Źró­dło: http://www.tra­dy­cja­ezo­te­ryczna.ug. edu.pl/node/1104 [wróć]

Kluby pił­kar­skie Tot­ten­ham Hot­spur z Lon­dynu i Aston Villa z Bir­ming­ham. [wróć]

Cho­dzi o Ame­ry­kankę Mary Anne Morse Baker Glo­ver Pat­ter­son Eddy (Mary Baker Eddy, 1866–1910), zało­ży­cielkę kościoła The Christ of Church (Chri­stian Science, Sto­wa­rzy­sze­nie Chrze­ści­jań­skiej Nauki). W swoim dziele Science and Health with Key to the Scrip­tu­res, zawie­ra­ją­cym pod­stawy ide­olo­giczne oraz teo­lo­giczne nowego wyzna­nia, pod­dała ostrej kry­tyce zapo­cząt­ko­wane przez Mesmera prak­tyki lecze­nia magne­ty­zmem zwie­rzę­cym, przed­sta­wia­jąc pokrótce dzieje tej metody tera­peu­tycz­nej oraz jej poważne nie­do­statki spro­wa­dza­jące się – w jej opi­nii – do tego, że sku­pia się ona przede wszyst­kim na ciele cho­rego, igno­ru­jąc przy­pa­dło­ści jego duszy. Wraz z magne­ty­zmem potę­piła także hip­no­tyzm, uzna­jąc obie popu­larne wów­czas metody za rezul­tat umy­sło­wego błą­dze­nia; jej zda­niem para­li­żują one w ludziach zdol­ność czy­nie­nia dobra, dają sze­ro­kie pole do dzia­ła­nia złu, a także rodzą w duszy zazdrość i nie­na­wiść. Do końca życia kon­ty­nu­owała dema­sko­wa­nie i zwal­cza­nie magne­ty­zmu i metod Mesmera, nawet wtedy gdy ode­szły one w cień i nie­pa­mięć. Kościół Chrze­ści­jań­skiej Nauki nie ma kapła­nów, tylko „uzdro­wi­cieli” zaj­mu­ją­cych się przede wszyst­kim życiem ducho­wym wyznaw­ców. [wróć]

Tu: chrze­ści­jań­stwo ezo­te­ryczne, gno­styc­kie. [wróć]

Cho­dzi o Annie Wood Besant (1847–1933), angiel­ską socja­listkę, dzia­łaczkę ruchu na rzecz rów­no­upraw­nie­nia kobiet oraz odzy­ska­nia nie­za­leż­no­ści przez Indie, zara­zem teo­zofkę i pisarkę, następ­czy­nię Heleny Bła­wat­skiej na sta­no­wi­sku przy­wód­czyni Towa­rzy­stwa Teo­zo­ficz­nego. [wróć]

W oryg. the Real Thing i Com­plete Trans­for­ma­tions. Cho­dzi o natu­ralne włosy i perukę, a sfor­mu­ło­wa­nia te pocho­dzą istot­nie z reklam zamiesz­cza­nych w ówcze­snej pra­sie codzien­nej i w pismach kobie­cych. [wróć]

Boha­ter powie­ści Roma­ina Rol­landa. [wróć]

Cho­dzi o postać śmiesz­nego, pomy­lo­nego naukowca, boha­tera komik­sów uka­zu­ją­cych się na łamach bry­tyj­skiego cza­so­pi­sma „Comic Cuts”, poświę­co­nego temu gatun­kowi sztuki gra­ficz­nej, a wyda­wa­nego w latach 1890–1953. Miało ono na początku rywa­li­zo­wać z ame­ry­kań­skimi perio­dy­kami tego typu, domi­nu­ją­cymi wtedy na rynku. [wróć]

Tu: kobietą wyjąt­kową. [wróć]

Nawią­za­nie do frazy z Sonetu XLV angiel­skiego poety Samu­ela Daniela (1562–1619), w oryg. care-char­mer sleep, przeł. Jerzy Pietr­kie­wicz, w: Poeci języka angiel­skiego, War­szawa 1969, t. 1, s. 256. [wróć]

Cyto­wane dwa frag­menty (w prze­kła­dzie tłu­ma­cza) pocho­dzą z poematu Na dom Apple­ton, do lorda Fair­faxa Andrew Marvella (1621–1678), jed­nego z póź­nych angiel­skich poetów meta­fi­zycz­nych. W czę­ści doty­czą­cej znaj­du­ją­cego się przy domu ogrodu Marvell posłu­żył się w znacz­nej mie­rze obra­zo­wa­niem mili­tar­nym, np. roz­kład terenu przy­po­mina for­tecę, któ­rej poszcze­gólne ele­menty oddzia­ły­wają róż­no­rako na zmy­sły; kwiaty to usta­wieni w roz­ma­itych for­ma­cjach żoł­nie­rze strze­la­jący zapa­chem, psz­czoły peł­nią wartę i tak dalej. [wróć]