Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Tako rzecze Zaratustra - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
6 kwietnia 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
29,90

Tako rzecze Zaratustra - ebook

„Tako rzecze Zaratustra” to najczęściej czytane i tłumaczone dzieło niemieckiego filozofa Friedricha Nietzschego. Jego wysokie walory literackie sprawiły, że zyskało popularność również poza środowiskiem akademickim. Utwór wyróżnia się oryginalnym stylem i językiem, a także bogatą i niejasną symboliką. Jest opisywany jako epopeja filozoficzna i składa się z czterech części, z których każda powstawała w zaledwie 10 dni.

W „Tako rzecze Zaratustra” można znaleźć najbardziej znane motywy twórczości Nietzschego: chrześcijańsko-humanistyczny konflikt dobra ze złem oraz krytykę kultury i dotychczasowego systemu wartości, motyw woli mocy, ideę wiecznego powrotu czy w końcu utopijną ideę nadczłowieka jako określenie ideału indywidualnej osobowości.

Kategoria: Psychologia
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8289-500-1
Rozmiar pliku: 3,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

CZĘŚĆ PIERW­SZA

1.

Gdy Zara­tu­stra miał trzy­dzie­ści lat, opu­ścił ojczy­znę i jezioro swo­jej ojczy­zny i poszedł w góry. Tu napa­wał się duchem swym i samot­no­ścią i nie znu­żyło go to przez lat dzie­sięć. Lecz w końcu odmie­niło się jego serce i oto pew­nego poranka wstał o zorzy poran­nej, zwró­cił się do słońca i tak doń rzekł: – Ty wielka gwiazdo! W cóż obró­ci­łoby się twoje szczę­ście, gdy­byś nie miała tych, dla któ­rych świe­cisz!

Dzie­sięć lat wscho­dzi­łaś tu do mej jaskini: prze­sy­ci­ła­byś się i świa­tłem swym i tą drogą, gdyby nie było mnie, mego orła i węża.

Ale myśmy cze­kali cię co rano i czer­pa­li­śmy z twego nad­miaru i bło­go­sła­wi­li­śmy cię za to.

Patrz! Zbyt wiele mam już mądro­ści swej, tak jak psz­czoła, która za dużo zebrała miodu; trzeba mi rąk do mnie wycią­gnię­tych.

Chciał­bym roz­da­wać i roz­dzie­lać, aż znów naresz­cie mądrzy wśród ludzi ucie­szą się swoją głu­potą, a biedni swoim bogac­twem.

Dla­tego zejść muszę w otchłań, jak to ty czy­nisz wie­czo­rem, gdy zacho­dzisz za morze, by świa­tło zanieść jesz­cze i pod­zie­miom, o prze­bo­gata gwiazdo!

Ja rów­nież muszę zajść, jak to mówią ludzie, do któ­rych zejść pra­gnę.

Więc pobło­go­sław mnie, ty, spo­kojne oko, które i na zbyt wiel­kie szczę­ście spo­glą­dać możesz bez zawi­ści.

Pobło­go­sław puchar, który chce się prze­chy­lić, aby zeń woda wypły­wała zło­ci­ście i zano­siła wszędy odblask two­jej sło­dy­czy!

Spójrz! Oto puchar ten znowu pra­gnie się opróż­nić, znów Zara­tu­stra chce stać się czło­wie­kiem.

Tak się roz­po­czął zachód Zara­tu­stry.

2.

Z gór Zara­tu­stra zeszedł sam i nie spo­tkał nikogo. Lecz gdy wszedł w lasy, sta­nął nagle przed nim sta­rzec, który opu­ścił swoją świętą chatę, by w lesie szu­kać korzon­ków. I sta­rzec ów tak prze­mó­wił do Zara­tu­stry: – Nie jest mi obcym ten podróżny: prze­cho­dził on tędy przed wielu laty. Nazy­wał się Zara­tu­stra; lecz jakże się odmie­nił.

Nio­słeś wtedy swój popiół w góry: chcesz dziś ogień swój zanieść w doliny? Czy nie boisz się kar, jakie grożą pod­pa­la­czom?

Tak jest, poznaję Zara­tu­strę. Oko jego czy­ste, a wkoło jego ust nie ma ohydy. Czy nie dla­tego idzie on kro­kiem tan­ce­rza?

Odmie­nił się Zara­tu­stra, Zara­tu­stra stał się dziec­kiem, prze­bu­dził się Zara­tu­stra: czego więc chcesz od śpią­cych?

Żyłeś w samot­no­ści, jak w morzu i morze cię nosiło. Biada, a teraz chcesz wejść na ląd? Biada, chcesz znowu dźwi­gać swoje ciało?

Zara­tu­stra odpo­wie­dział: – Ja kocham ludzi.

– Dla­czego – rzekł święty – ucie­kłem w lasy i pust­ko­wia? Czy nie dla­tego, że zanadto kocha­łem ludzi?

Teraz kocham Boga: ludzi nie kocham. Czło­wiek jest dla mnie rze­czą zbyt nie­do­sko­nałą. Zabi­łaby mnie miłość do czło­wieka.

Zara­tu­stra odpo­wie­dział: – Mniej­sza, co mówi­łem o miło­ści! Przy­no­szę ludziom dar. – Nie dawaj im nic – odrzekł święty. – Odbierz im raczej coś i noś to wraz z nimi – będzie to dla nich naj­więk­szym dobro­dziej­stwem: oby tylko było nim i dla cie­bie!

A jeśli chcesz im dawać, nie dawaj wię­cej niż jał­mużnę, a i oto każ im żebrać!

– Nie, odpo­wie­dział Zara­tu­stra – jał­mużny nie daję. Na to nie jestem dość ubogi.

Święty zaśmiał się i rzekł: – Zważ, żeby skarby twoje przy­jęto! Ludzie nie ufają pustel­ni­kom i nie wie­rzą, że przy­cho­dzimy, aby roz­da­wać.

Kroki nasze zbyt samot­nie dźwię­czą im pośród ulic. A jeśli nocą z łóżek swych sły­szą kogoś idą­cego wcze­śnie przed wscho­dem słońca, pytają: dokąd podąża zło­dziej?

Nie idź do ludzi i zostań w lesie! Idź lepiej do zwie­rząt! Dla­czego nie chcesz być jak niedź­wie­dziem wśród niedź­wie­dzi, pta­kiem pośród pta­ków?

– A co robi święty w lesie? – zapy­tał Zara­tu­stra.

Sta­rzec odpo­wie­dział: – Two­rzę pie­śni i śpie­wam je, a kiedy two­rzę pie­śni, śmieję się, pła­czę i mru­czę: tak chwalę Boga.

Śpie­wem, pła­czem, śmie­chem i mru­cze­niem chwalę tego, który jest moim Bogiem. Jed­nak jakiż to dar nam przy­no­sisz?

Gdy Zara­tu­stra usły­szał te słowa, pokło­nił się świę­temu i rzekł:

– Cóż bym wam miał dać! Ale puść­cie mnie prędko, żebym wam czego nie zabrał!

I tak roz­stali się, sta­rzec i mąż, śmie­jąc się, jak się śmieją dwaj chłopcy.

A gdy Zara­tu­stra został sam, rzekł w sobie:

– Czy to być może! Ten stary święty w lesie swym nie sły­szał nic jesz­cze o tym, że Bóg umarł?

3.

Gdy Zara­tu­stra wszedł do naj­bliż­szego mia­sta, które leżało na skraju lasów, zastał tam mnó­stwo ludzi zgro­ma­dzo­nych na rynku: zapo­wie­dziano bowiem, że lino­sko­czek da wido­wi­sko.

I tak rzekł Zara­tu­stra do ludu:

– Nauczę was nad­czło­wieka. Czło­wiek jest czymś, co należy prze­zwy­cię­żyć. Cóż uczy­ni­li­ście, aby go prze­zwy­cię­żyć?

Wszyst­kie dotych­cza­sowe stwo­rze­nia wydały coś wyż­szego ponad sie­bie: czyż chce­cie być odpły­wem tego wiel­kiego przy­pływu, czy chce­cie wró­cić raczej do zwie­rzę­cia, niż prze­zwy­cię­żyć czło­wieka?

Czym jest małpa dla czło­wieka? Pośmie­wi­skiem, lub wsty­dem bole­snym. Tym samym powi­nien być i czło­wiek dla nadczło­wieka: pośmie­wi­skiem lub wsty­dem bole­snym.

Macie za sobą drogę od robaka aż do czło­wieka, i wiele jesz­cze jest w was z robaka. Byli­ście kie­dyś mał­pami, ale czło­wiek i teraz jesz­cze jest bar­dziej małpą, niż jaka­kol­wiek małpa.

A i naj­mę­dr­szy spo­śród was jest tylko roz­terką i mie­szań­cem rośliny i widma. Ale czy każę wam stać się wid­mami lub rośli­nami?

Patrz­cie, ja uczę was nad­czło­wieka!

Nad­czło­wiek jest tre­ścią ziemi. Niech wola wasza mówi: nad­czło­wiek nie­chaj będzie tre­ścią ziemi.

Zakli­nam was, bra­cia moi, zostań­cie wierni ziemi i nie wierz­cie tym, któ­rzy mówią wam o nad­ziem­skich nadzie­jach! To są tru­ci­ciele – świa­do­mie lub nie.

Są to wzgar­dzi­ciele życia, obumie­ra­jący i sami zatruci, któ­rym zie­mia się znu­żyła: niech więc giną!

Nie­gdyś zbrod­nia prze­ciwko Bogu była naj­więk­szą zbrod­nią; ale Bóg umarł, a razem z nim umarli i ci zbrod­niarze. Naj­strasz­niej­szą rze­czą jest teraz dopusz­czać się zbrodni prze­ciwko ziemi i nad treść ziemi cenić trze­wia Nie­zba­da­nego!

Nie­gdyś dusza patrzyła na ciało z pogardą: i wów­czas pogarda ta była rze­czą naj­wyż­szą: dusza chciała mieć ciało chude, brzyd­kie i zgłod­niałe.

Sądziła, że w ten spo­sób wymknie się jemu i ziemi.

Ta dusza sama była jesz­cze chuda, brzydka i zgłod­niała: i okru­cień­stwo było roz­ko­szą tej duszy.

Ale i wy nawet, bra­cia moi; powiedz­cie mi: co ciało wasze mówi o waszej duszy? Nie jest wasza dusza ubó­stwem i bru­dem i zado­wo­le­niem god­nym lito­ści?

Zaprawdę, czło­wiek jest poto­kiem nie­czy­sto­ści.

Trzeba być morzem, żeby móc wchło­nąć brudny potok i zostać mimo to czy­stym.

Patrz­cie, oto uczę was nad­czło­wieka: on jest tym morzem, w nim zato­nąć może wasza wielka pogarda.

Cóż naj­więk­szego jest, czego doznać może­cie? Jest to godzina wiel­kiej pogardy. Godzina, w któ­rej i szczę­ście wasze staje się wam ohydą, i rozum wasz i wasza cnota.

Godzina, w któ­rej powie­cie:

– Mniej­sza o moje szczę­ście! Jest ono ubó­stwem i bru­dem i zado­wo­le­niem god­nym lito­ści. A szczę­ście moje powinno było uspra­wie­dli­wić nawet byt!

Godzina, w któ­rej powie­cie:

– Mniej­sza o mój rozum! Czy łak­nie on wie­dzy, jak lew poży­wie­nia?

Jest on ubó­stwem i bru­dem god­nym lito­ści!

Godzina, w któ­rej powie­cie:

– Mniej­sza o moją cnotę! Nie dopro­wa­dziła mnie ona jesz­cze do sza­leń­stwa. Jakże znu­żony jestem moim dobrem i moim złem! Wszystko to jest ubó­stwem i bru­dem i zado­wo­le­niem god­nym lito­ści!

Godzina, w któ­rej powie­cie:

– Mniej­sza o moją spra­wie­dli­wość! Nie widzę, żebym był żarem i węglem. A spra­wie­dliwy jest wszak żarem i węglem!

Godzina, w któ­rej powie­cie: ,,Mniej­sza o moją litość! Czy to nie litość jest krzy­żem, na któ­rym przy­bija się Tego, co uko­chał ludzi? A litość moja nie jest ukrzy­żo­wa­niem”.

Czy­ście już tak mówili? Czy­ście już tak krzy­czeli? O, gdy­bym już usły­szał to z waszych ust woła­nie!

Nie wasz grzech – ale umiar­ko­wa­nie wasze – woła do nieba, samo skąp­stwo waszego grze­chu woła do nieba!

Gdzież jed­nak jest pio­run, który by liznął nas swym języ­kiem? Gdzie obłęd, który nale­ża­łoby wam zaszcze­pić?

Patrz­cie, oto uczę was nad­czło­wieka: on jest tym pio­ru­nem, on jest tym obłę­dem!

Gdy Zara­tu­stra powie­dział to, ktoś z tłumu zawo­łał:

– Sły­sze­li­śmy już dosyć o lino­skoczku; teraz pozwól­cie nam go zoba­czyć!

I cały lud śmiał się z Zara­tu­stry. A lino­sko­czek, sądząc, że to o nim była mowa, zabrał się do swego dzieła.

4.

Zara­tu­stra patrzył na tłum i dzi­wił się. A potem rzekł:

– Czło­wiek jest liną wycią­gniętą mię­dzy zwie­rzę­ciem a nad­czło­wie­kiem – liną nad prze­pa­ścią.

Nie­bez­piecz­nym sko­kiem, nie­bez­piecz­nym przej­ściem, nie­bez­piecz­nym spoj­rze­niem wstecz, nie­bez­piecz­nym dresz­czem i posto­jem.

To jest wiel­kie w czło­wieku, że jest on mostem, a nie celem; to jedy­nie można kochać w czło­wieku, że jest on przej­ściem i upad­kiem.

Kocham tych, któ­rzy nie umieją żyć ina­czej, jak tylko ginąc, albo­wiem ci prze­cho­dzą.

Kocham tych wiel­kich wzgar­dzi­cieli, albo­wiem oni są wiel­kimi czci­cie­lami i strza­łami tęsk­noty do tam­tego brzegu.

Kocham nie tych, któ­rzy dopiero za gwiaz­dami szu­kają przy­czyny, by zgi­nąć i stać się ofiarą, ale tych, któ­rzy się poświę­cają ziemi, by zie­mia nale­żała kie­dyś do nad­czło­wieka.

Kocham tego, kto żyje, aby pozna­wać i kto chce pozna­wać, ażeby kie­dyś żył nad­czło­wiek.

Albo­wiem pra­gnie on swego upadku.

Kocham tego, kto pra­cuje i robi wyna­lazki, aby zbu­do­wać dom dla nad­czło­wieka i przy­go­to­wać dla niego zie­mię, zwie­rzęta i rośliny: albo­wiem pra­gnie on swego upadku.

Kocham tego, kto cnotę swoją uko­chał: albo­wiem cnota jest chę­cią upadku i strzałą tęsk­noty.

Kocham tego, kto nie zatrzy­muje dla sie­bie ani jed­nej kro­pli ducha, lecz chce być cały duchem swo­jej cnoty, a dla­tego kro­czy on jako duch przez most. Kocham tego, kto z cnoty czyni sobie namięt­ność i los zło­wrogi: pra­gnie on dla­tego żyć jesz­cze gwoli swej cnoty i wię­cej żyć nie chce.

Kocham tego, kto nie pra­gnie zbyt wielu cnót. Jedna cnota jest wię­cej cnotą, niż dwie, gdyż wię­cej jest węzłem, na któ­rym zło­wrogi zawisa los.

Kocham tego, czyja dusza roz­rzutna, kto nie żąda wdzięcz­no­ści i nie oddaje: albo­wiem roz­daje on zawsze i nie chce się oszczę­dzać.

Kocham tego, kto się wsty­dzi, gdy rzu­cone kostki szczę­ścia na jego padają stronę i kto się wów­czas pyta: czy jestem szu­le­rem? – albo­wiem pra­gnie zgi­nąć. Kocham tego, kto złote słowa roz­rzuca przed czy­nami i dotrzy­muje zawsze wię­cej, niż obie­cuje: albo­wiem ten pra­gnie swej zguby.

Kocham tego, kto uspra­wie­dli­wia ludzi przy­szło­ści i zba­wia ludzi prze­szło­ści: albo­wiem pra­gnie on zgi­nąć przez teraź­niej­szych.

Kocham tego, kto chłosz­cze swego boga, ponie­waż kocha go: albo­wiem zgi­nąć musi z gniewu swego boga.

Kocham tego, czyja dusza głę­boka nawet w zra­nie­niu i kto z małego może zgi­nąć wypadku: tak więc prze­cho­dzi on chęt­nie przez most.

Kocham tego, czyja dusza jest prze­peł­niona, że sam o sobie zapo­mina i wszystko sku­pia się w nim – dla­tego wszystko staje się jego upad­kiem.

Kocham tego, kto wolny duchem i ser­cem: naów­czas głowa jest tylko trze­wiami jego serca, a serce pcha go do upadku.

Kocham tych wszyst­kich, co są jak cięż­kie kro­ple pada­jące poje­dyn­czo z ciem­nej chmury, która zwisa nad czło­wie­kiem: one zwia­stują przyj­ście pio­runu i giną: jako zwia­stuny.

Patrz­cie; ja jestem zwia­stu­nem pio­runu i ciężką kro­plą z chmury. A pio­run ten nazywa się nad­czło­wiek.

Gdy Zara­tu­stra wyrzekł te słowa, patrzył znowu na lud i mil­czał.

– Oto stoją tu – mówił sam do sie­bie – i śmieją się: oni nie rozu­mieją mnie; nie jestem ustami dla tych uszu.

Czy trzeba im uszy roz­dzie­rać, żeby się nauczyli słu­chać oczami? Trzeba brzę­czeć na podo­bień­stwo cym­ba­łów i kazno­dzie­jów pokuty? Albo czy wie­rzą oni tylko beł­ko­ta­niu?

Mają oni coś, z czego są dumni. Jakże nazy­wają to, co ich tak w dumę wbija? Nazy­wają to wykształ­ce­niem; to ich odróż­nia od pastu­chów kóz.

Dla­tego też nie­chęt­nie sły­szą o sobie wyraz „pogarda”. Więc do ich dumy prze­mó­wię.

Więc będę mówił o tym, co zasłu­guje na naj­wyż­szą, pogardę, a tym jest czło­wiek ostatni.

I tak rzekł Zara­tu­stra do ludu:

– Czas już, by czło­wiek wytknął sobie cel. Czas już, by czło­wiek posiał ziarna naj­wyż­szej swej nadziei.

Gleba jego jest jesz­cze do tego wystar­cza­jąco bogata.

Lecz gleba ta sta­nie się kie­dyś biedna i ujarz­miona, i żadne wyso­kie drzewo nie będzie mogło z niej wyro­snąć.

Biada! Nad­cho­dzi czas, gdy czło­wiek nie będzie już ciskał strzały tęsk­noty swej ponad czło­wieka i gdy cię­ciwa jego łuku prze­sta­nie świsz­czeć.

Powia­dam wam: trzeba mieć w sobie chaos, by móc uro­dzić wiru­jącą gwiazdę. Powia­dam wam: wy macie jesz­cze w sobie chaos. Biada! Nad­cho­dzi czas, gdy czło­wiek żad­nej nie zro­dzi już gwiazdy. Biada! Nad­cho­dzi czas czło­wieka naj­bar­dziej god­nego pogardy, który sam sobą już nie będzie mógł pogar­dzać.

Patrz­cie!

Ukażę wam czło­wieka ostat­niego!

– Cóż to jest miłość? Stwo­rze­nie? Tęsk­nota? Gwiazda? – tak pyta czło­wiek ostatni i mruży oczy.

I zie­mia staje się mała, a po niej ska­cze czło­wiek ostatni, który wszystko czyni małym. Jego ród nie­znisz­czalny, niczym pchła ziemna; ostatni czło­wiek żyje naj­dłu­żej.

– Wyna­leź­li­śmy szczę­ście – mówią ostatni ludzie i mrużą oczy.

Opu­ścili strony, gdzie życie było twarde: albo­wiem trzeba cie­pła. Kocha się jesz­cze sąsiada, ociera się o niego: albo­wiem trzeba cie­pła.

Zacho­ro­wać i nie mieć zaufa­nia uważa się za grzech: cho­dzi się ostroż­nie. Głu­piec tylko potyka się o kamie­nie i ludzi!

Nieco tru­ci­zny tu i tam: to daje miłe sny.

A na koniec dużo tru­ci­zny dla przy­jem­nej śmierci.

Pra­cuje się jesz­cze, bo praca jest roz­rywką.

Lecz dba się o to, żeby roz­rywka nie nużyła.

Nie jest się ani boga­tym, ani bied­nym: jedno i dru­gie jest zbyt uciąż­liwe.

Któż jesz­cze zechce pano­wać? Kto słu­chać?

Jedno i dru­gie jest zbyt uciąż­liwe.

Żad­nego paste­rza i jedno stado! Każdy chce rów­no­ści, wszy­scy są równi: kto czuje ina­czej, idzie dobro­wol­nie do domu obłą­ka­nych.

– Nie­gdyś cały świat był obłą­kany – powia­dają naj­wy­twor­niejsi i mrużą oczy.

Jest się rozum­nym i wie się wszystko, co było: nie zna się gra­nic w szy­der­stwie. Pro­wa­dzi się jesz­cze spory, ale szybko dąży się do zgody, ina­czej psuje to żołą­dek.

Ma się przy­jem­nostki dnia i przy­jem­nostki nocy, ale poważa się zdro­wie.

– Wyna­leź­li­śmy szczę­ście – powia­dają ostatni ludzie i mrużą oczy.

Na tym skoń­czyła się pierw­sza mowa Zara­tu­stry, którą nazy­wają także „przed­mową”, gdyż w tym miej­scu prze­rwał mu krzyk roz­ra­do­wa­nego tłumu:

– Daj nam tego czło­wieka ostat­niego, o Zara­tu­stro – wołał tłum. – Zrób nas tym ostat­nim czło­wie­kiem! A tobie daru­jemy nadczło­wieka! – I wszy­scy cie­szyli się i mla­skali języ­kami. A Zara­tu­stra posmut­niał i rzekł sam w sobie:

– Nie rozu­mieją mnie – nie jestem ustami dla tych uszu.

Za długo żyłem w górach, za długo się wsłu­chi­wa­łem w szmery poto­ków i drzew. Teraz mówię do nich jak do pastu­chów kóz.

Dusza moja spo­kojna jest i jasna, jak góry przed połu­dniem. A oni sądzą, że jestem zim­nym szy­dercą, który okrut­nie z nich żar­tuje.

I oto patrzą na mnie i śmieją się; i w śmie­chu nie­na­wi­dzą mnie jesz­cze bar­dziej. Ich śmiech jest z lodu”.

5.

Wtedy zda­rzyło się coś, na co onie­miały wszyst­kie usta i wszyst­kie oczy zbie­lały. Lino­sko­czek wła­śnie roz­po­czął już swoje sztuki: wszedł przez małe drzwi i stą­pał po linie, roz­cią­gnię­tej mię­dzy dwiema wie­żami nad ryn­kiem i tłu­mem. Gdy był pośrodku drogi, otwo­rzyły się małe drzwi po raz drugi i bła­zen w pstrym ubra­niu wysko­czył z nich i podą­żył szybko za lino­skocz­kiem.

– Dalejże, łamago – wołał wiel­kim gło­sem. – Dalejże leniw­cze, kugla­rzu o bla­dej twa­rzy! Obym cię nie połech­tał piętą! Co tu robisz pomię­dzy wie­żami? Twoje miej­sce w tej wieży, zamknąć cię trzeba, lep­szemu od sie­bie zagra­dzasz drogę!

I za każ­dym sło­wem pod­cho­dził bli­żej i bli­żej, a gdy go już tylko jeden krok dzie­lił, stało się coś okrop­nego: bła­zen krzyk­nął jak czart i sko­czył przez lino­skoczka, który mu zawa­dzał. A ten, widząc zwy­cię­stwo rywala, stra­cił głowę i ześli­zgnął się z liny, rzu­cił żerdź i spadł w prze­paść. Rynek i ludzie podobni byli do morza pod­czas burzy: wszy­scy roz­py­chali się i tło­czyli, tam zwłasz­cza, gdzie ciało musiało upaść.

Zara­tu­stra stał w miej­scu, a wła­śnie koło niego upa­dło ciało, zmiaż­dżone i poła­mane, ale jesz­cze nie mar­twe. Po chwili wró­ciła lino­skocz­kowi przy­tom­ność i zoba­czył Zara­tu­strę klę­czą­cego obok sie­bie.

– Co tu robisz? – rzekł wresz­cie. – Wie­dzia­łem dawno, że mi dia­beł pod­stawi nogę. Teraz zawle­cze mnie do pie­kła – czy chcesz mu zabro­nić?

– Na honor, przy­ja­cielu – odpo­wie­dział Zara­tu­stra – nie ma tego wszyst­kiego, o czym mówisz: nie ma dia­bła ani pie­kła. Dusza twoja prę­dzej jesz­cze umrze niż ciało. Nie bój się więc niczego!

Czło­wiek spoj­rzał z nie­do­wie­rza­niem.

– Jeżeli mówisz prawdę – rzekł w końcu – nie stracę nic wraz z utratą życia. Nie­wiele wię­cej jestem niż zwie­rzę, które nauczono tań­czyć z pomocą ude­rzeń i ską­pej strawy.

– Nie – odpo­wie­dział Zara­tu­stra. – Uczy­ni­łeś sobie zawód z nie­bez­pie­czeń­stwa, tym nie można pogar­dzać. Teraz giniesz z powodu swej pro­fe­sji – za to pogrze­bię cię wła­snymi rękami.

Umie­ra­jący nie odrzekł mu już nic, ale poru­szył ręką, jakby dzię­ku­jąc, szu­kał ręki Zara­tu­stry.

6.

Tym­cza­sem nad­szedł wie­czór i rynek pokrył się ciem­no­ścią: tłum roz­szedł się, gdyż nawet cie­ka­wość i strach mogą się znu­dzić. Zara­tu­stra sie­dział na ziemi przy umar­łym i pogłę­biony był w myślach: i tak zapo­mniał o cza­sie. Wresz­cie zapa­dła noc i zimny wiatr powiał nad samot­nym. Więc Zara­tu­stra wstał i rzekł sam w sobie:

– Zaprawdę, Zara­tu­stra miał dziś piękny połów! Nie zło­wił żad­nego czło­wieka, ale za to ma trupa.

Pełne zgrozy jest ist­nie­nie ludz­kie i zawsze jesz­cze bez tre­ści: bła­zen może się stać dlań losem zło­wro­gim.

Chcę uczyć ludzi tre­ści ich ist­nie­nia, a tre­ścią tą jest nad­czło­wiek, pio­run z ciem­nej chmury – czło­wieka.

Lecz jestem jesz­cze od nich daleki i treść moja nie prze­ma­wia do ich zmy­słów. Jestem dla ludzi pośrodku mię­dzy bła­znem a tru­pem.

Noc jest ciemna, ciemne są drogi Zara­tu­stry.

Chodź, zimny i zdrę­twiały towa­rzy­szu! Zaniosę cię tam, gdzie cię wła­snymi pogrze­bię rękami.

7.

Rze­kł­szy to, Zara­tu­stra wło­żył trupa na plecy i ruszył w drogę.

Nie uszedł jesz­cze stu kro­ków, gdy zbli­żył się doń ukrad­kiem jakiś czło­wiek i szep­nął mu do ucha (był to ów bła­zen z wieży).

– Opuść to mia­sto, o Zara­tu­stro – powie­dział – zbyt wielu cię tu nie­na­wi­dzi. Nie­na­wi­dzą cię dobrzy i spra­wie­dliwi i nazy­wają cie­bie wro­giem swym i wzgar­dzi­cie­lem; nie­na­wi­dzą cię wyznawcy wiary praw­dzi­wej i nazy­wają cie­bie nie­bez­pie­czeń­stwem tłumu. Twoje szczę­ście, że cię wyśmiano, bo zaprawdę mówi­łeś jak bła­zen. Twoje szczę­ście, żeś się sto­wa­rzy­szył z tym psem nie­ży­wym; poni­ża­jąc się tak, ura­to­wa­łeś się dziś. Ale idź z tego mia­sta albo jutro prze­sko­czę przez cie­bie, żywy przez umar­łego.

I rze­kł­szy to, znikł; a Zara­tu­stra poszedł dalej ciem­nymi uli­cami.

Przy bra­mie mia­sta spo­tkali go gra­ba­rze: oświe­cili mu twarz pochod­nią, poznali Zara­tu­strę i drwili z niego:

– Zara­tu­stra wynosi psa nie­ży­wego! Dosko­nale, a więc Zara­tu­stra stał się gra­ba­rzem! Nasze ręce zbyt czy­ste na tę pie­czeń.

– Zara­tu­stra dia­błu chce ukraść kęs? Pięk­nie! Smacz­nego! Oby tylko dia­beł nie był lep­szym od Zara­tu­stry zło­dzie­jem!

– Ukrad­nie i zje ich oby­dwu!

I śmiali się i kiwali gło­wami.

Zara­tu­stra nie odrzekł ani słowa i szedł swoją drogą. W ciągu dwóch godzin idąc przez lasy i moczary, nasłu­chał się zbyt wiele wycia głod­nych wil­ków i sam naresz­cie poczuł głód.

Sta­nął więc przed samot­nym domem, w któ­rym paliło się świa­tło.

– Głód mnie napada – rzekł Zara­tu­stra – jak zbój. Wśród lasów i mocza­rów napada na mnie głód, i wśród głę­bo­kiej nocy. Dziw­nie zmienny jest mój głód. Czę­sto nawie­dza mnie dopiero po jedze­niu, a dziś nie czu­łem go cały dzień: gdzież więc się podzie­wał?

I z tymi słowy zapu­kał Zara­tu­stra do bramy domu. Wnet uka­zał się sta­rzec, trzy­ma­jąc świecę w ręku i zapy­tał:

– Kto tu przy­cho­dzi do mnie i do mojego złego snu?

– Żywy i umarły – rzekł Zara­tu­stra. – Daj mi jeść i pić, zapo­mnia­łem w dzień o tym. Kto karmi łak­ną­cego, pokrze­pia wła­sną duszę: tak mówi mądrość.

Sta­rzec poszedł, wró­cił natych­miast i ofia­ro­wał Zara­tu­strze chleba i wina.

– Zła tu oko­lica dla głod­nych – powie­dział – dla­tego też tu miesz­kam.

Zwie­rzę i czło­wiek przy­cho­dzą do mnie, do pustel­nika. Ale każ i towa­rzy­szowi swemu jeść i pić, on wię­cej niż ty zmę­czony.

Zara­tu­stra odpo­wie­dział: – Nie­żywy jest mój towa­rzysz, trudno go na to namó­wić.

– Nic mi do tego – odrzekł sta­rzec zgryź­li­wie – kto puka do mego domu, musi przy­jąć to, co mu ofia­ruję. Jedz­cie i bywaj­cie zdrowi!

Zara­tu­stra szedł jesz­cze przez dwie godziny, powie­rzyw­szy się dro­dze i świa­tłu gwiazd: gdyż nie obce mu były nocne wędrówki i lubił spo­glą­dać w twarz wszyst­kiemu, co śpi.

O świ­cie zna­lazł się Zara­tu­stra w głębi lasu i nie widział już dalej żad­nej drogi. Tu wło­żył umar­łego w drzewo spróch­niałe ponad sobą – gdyż chciał uchro­nić go przed wil­kami – a sam poło­żył się na ziemi, na mchu. I wkrótce zasnął, ze zmę­czo­nym cia­łem, ale z nie­wzru­szoną duszą.

8.

Długo spał Zara­tu­stra i nie tylko zorza poranna, ale i przed­po­łu­dnie prze­szły nad jego obli­czem.

W końcu otwo­rzył oczy: zdzi­wiony patrzył Zara­tu­stra w las i ciszę, zdzi­wiony patrzył sam w sie­bie. Potem zerwał się szybko, jak żeglarz, który nagle zoba­czył ląd i ura­do­wał się: gdyż ujrzał nową prawdę. A potem tak rzekł w sobie:

– Weszło we mnie świa­tło: potrzeba mi towa­rzy­szy i to żywych, nie mar­twych towa­rzy­szy, ani tru­pów, które noszę ze sobą dokąd chcę.

Trzeba mi żywych towa­rzy­szy, któ­rzy pójdą za mną dla­tego, że chcą iść za sobą i tam, dokąd ja chcę.

Świa­tło we mnie weszło: nie do tłumu będzie prze­ma­wiał Zara­tu­stra, lecz do towa­rzy­szy! Zara­tu­stra nie będzie paste­rzem ani psem stada.

Wywa­bić wielu ze stada – oto po co przy­sze­dłem. Będą mi urą­gały tłum i stado: zbó­jem chce się nazy­wać Zara­tu­stra u paste­rzy.

Mówię – paste­rze, lecz oni nazy­wają, się dobrymi i spra­wie­dli­wymi. Mówię – paste­rze: lecz oni nazy­wają się wyznaw­cami wiary praw­dzi­wej.

Spójrz na tych dobrych i spra­wie­dli­wych! Kogo nie­na­wi­dzą oni naj­wię­cej? Tego, kto łamie ich tablice war­to­ści, burzy­ciela, prze­stępcy – lecz ten jest twórcą.

Spójrz na wyznaw­ców wszyst­kich wiar! Kogo nie­na­wi­dzą oni naj­wię­cej? Tego, kto łamie ich tablice war­to­ści, burzy­ciela, prze­stępcy – lecz ten jest twórcą.

Twórca szuka towa­rzy­szy, a nie tru­pów, ani stad i wyznaw­ców. Współ­twór­ców szuka twórca, tych, co nowe war­to­ści na nowych piszą tabli­cach.

Towa­rzy­szy szuka twórca i współ­ż­ni­wia­rzy: albo­wiem wszystko u niego doj­rzało do żniw. Lecz brak mu owych stu sier­pów: więc wyrywa kłosy i gnie­wem się unosi.

Towa­rzy­szy szuka twórca, któ­rzy umieją ostrzyć swoje sierpy. Będą ich nazy­wali burzy­cie­lami i wzgar­dzi­cie­lami dobra i zła. Lecz to są żni­wia­rze i świę­tu­jący.

Współ­twór­ców szuka Zara­tu­stra; współ­ż­ni­wia­rzy i współ­świę­tu­ją­cych szuka Zara­tu­stra: cóż on ma wspól­nego ze sta­dami i paste­rzami i tru­pami!

I ty, pierw­szy mój towa­rzy­szu, żegnaj mi! Dobrze cię pogrze­ba­łem w pustym twym drze­wie, dobrze cię uchro­ni­łem przed wil­kami.

Odcho­dzę od cie­bie, minął czas. Pomię­dzy świ­tem a świ­tem przy­szła do mnie nowa prawda.

Nie będę paste­rzem ani gra­ba­rzem. Nie będę z już ni­gdy prze­ma­wiał do tłumu, po raz ostatni mówi­łem do umar­łego.

Sto­wa­rzy­szę się z twór­cami, żni­wia­rzami i świę­tu­ją­cymi: ukażę im tęczę i wszyst­kie stop­nie nad­czło­wieka.

Pustel­ni­kom będę śpie­wał moją pieśń i tym co w parach żyją; a szczę­ściem swym zasmucę tego, kto jesz­cze ma uszy dla rze­czy nie­sły­cha­nych.

Dążę do swego celu, idę swoją drogą; przez waha­ją­cych się i opie­sza­łych prze­sko­czę. Tak oto pochód mój niech będzie ich zacho­dem!

Gdy Zara­tu­stra mówił to, słońce stało w zeni­cie, a wtem spoj­rzał w górę pyta­jąco, gdyż usły­szał nad sobą ostry krzyk ptaka. I oto w powie­trzu sze­ro­kimi kołami leciał orzeł, a na nim wisiał wąż, który zda­wał się być przy­ja­cie­lem raczej, niż zdo­by­czą, gdyż był owi­nięty dokoła jego szyi.

– To moje zwie­rzęta! – rzekł Zara­tu­stra i ucie­szył się z całego serca.

Naj­dum­niej­sze zwie­rzę pod słoń­cem i naj­ro­zum­niej­sze zwie­rzę na ziemi wyszły na zwiady.

Chcą się dowie­dzieć, czy Zara­tu­stra jesz­cze żyje. Zaprawdę, czy ja żyję jesz­cze?

Prze­ko­na­łem się, że mniej bez­piecz­nie jest mię­dzy ludźmi, niż pośród zwie­rząt; nie­bez­piecz­nymi dro­gami cho­dzi Zara­tu­stra. Nie­chaj mnie moje zwie­rzęta pro­wa­dzą!

Rze­kł­szy to, wspo­mniał Zara­tu­stra słowa świę­tego starca w lesie, wes­tchnął i tak powie­dział sam w sobie: Obym był rozum­niej­szy! Obym był z gruntu rozumny tak, jak mój wąż!

Ale pro­szę o rzecz nie­moż­liwą: pro­szę więc dumę swoją, żeby zawsze była w zgo­dzie z moją mądro­ścią.

A gdy mnie kiedy mądrość opu­ści – ach, ona tak lubi ula­ty­wać – niech duma leci wów­czas z moją głu­potą!

Tak zaczął zacho­dzić Zara­tu­stra.Mowy Zara­tu­stry

O trzech prze­mia­nach

Wymie­niam wam trzy prze­miany ducha: jak duch staje się wiel­błą­dem, wiel­błąd lwem, a w końcu lew dziec­kiem.

Wiele rze­czy cięż­kich ist­nieje dla ducha, dla sil­nego, wytrzy­ma­łego ducha, w któ­rym zamiesz­kuje cześć.

Cięż­kich i naj­cięż­szych rze­czy pożąda jego nie­po­wstrzy­mana siła.

– Co jest cięż­kie? – pyta duch wytrzy­mały i klęka jak wiel­błąd i chce być solid­nie obju­czony.

– Co jest naj­cięż­sze, o boha­te­rzy? – pyta duch wytrzy­mały. – Wziąć to na sie­bie i rado­wać się ze swo­jej siły?

– Czy nie jest to: poni­żyć się, by zra­nić swoją pychę? Pozwo­lić świe­cić swej głu­po­cie, ażeby szy­dzić ze swej mądro­ści?

– Czy jest to: opu­ścić sprawę swoją w chwili, gdy ona święci zwy­cię­stwo? Wznieść się na góry wyso­kie, ażeby kusić kusi­ciela?

– Czy jest to: żywić się żołę­dziami i trawą pozna­nia i dla prawdy cier­pieć głód duszy?

– Czy jest to: w cho­ro­bie odpra­wiać pocie­szy­cieli i zawie­rać przy­jaźń z głu­chymi, któ­rzy ni­gdy nie sły­szą czego się pra­gnie?

– Czy jest to: wejść do brud­nej wody, jeżeli to jest woda prawdy i nie odtrą­cać od sie­bie żab zim­nych i gorą­cych ropuch?

– Czy jest to: kochać tych, któ­rzy gar­dzą nami i poda­wać rękę upio­rowi, gdy ten nas chce stra­szyć?

Wszystko to naj­cięż­sze bie­rze duch wytrzy­mały na sie­bie: i jak wiel­błąd, który obju­czony spie­szy do swo­jej pustyni.

A pośród naj­sa­mot­niej­szej pustyni doko­nuje się druga prze­miana: tu duch staje się lwem, chce sobie zdo­być wol­ność i być jedy­nym panem na wła­snej pustyni.

Tu szuka on sobie ostat­niego pana: chce stać się wro­giem jego i ostat­niego swego boga, chce o zwy­cię­stwo wal­czyć z wiel­kim smo­kiem.

Cóż jest tym wiel­kim smo­kiem, któ­rego duch nie chce już nazy­wać panem i bogiem?

„Powi­nie­neś” nazywa się ten wielki smok.

Ale duch lwa powiada: „Ja chcę”.

„Powi­nie­neś” leży mu na dro­dze, lśniący zło­tem łusko­wiec, a na każ­dej łusce błysz­czy słowo „Powi­nie­neś”.

Tysiąc­let­nie war­to­ści błysz­czą na tych łuskach, i tak mówi naj­po­tęż­niej­szy ze smo­ków: „Wszech­war­tość rze­czy błysz­czy na mnie”.

Wszyst­kie war­to­ści zostały już stwo­rzone, a wszyst­kie stwo­rzone war­to­ści to ja. Zaprawdę, nie będzie już wię­cej żad­nego

„Ja chcę!” – tak mówi smok.

Bra­cia moi, na co potrzeba lwa w duchu? Do czego nie wystar­cza zwie­rzę juczne, które sobie odma­wia i jest pełne czci?

Stwa­rzać nowe war­to­ści – tego jesz­cze nie zdoła i lew, ale stwo­rzyć wol­ność do nowej twór­czo­ści – temu potęga lwa podoła.

Aby stwo­rzyć sobie wol­ność i święte „Nie” wobec obo­wiązku – na to, bra­cia moi, potrzeba lwa.

Zdo­by­cie sobie prawa do nowych war­to­ści to naj­strasz­niej­sza zdo­bycz dla ducha wytrzy­ma­łego – i peł­nego czci. Zaprawdę, wydaje mu się to gra­bieżą i dzie­łem dra­pież­nego zwie­rzę­cia.

Jako rzecz naj­święt­szą kochał on nie­gdyś owo „Powi­nie­neś”: teraz musi jesz­cze i w naj­święt­szym zna­leźć szał i samo­wolę, aby wol­ność wydrzeć swej miło­ści: potrzeba lwa do tej gra­bieży.

Powiedz­cie, bra­cia moi, czemu podo­łać może dziecko, czego i lew nie zdoła? Czemu dra­pieżny lew musi stać się dziec­kiem?

Nie­win­no­ścią jest dziecko i zapo­mnie­niem, roz­po­czę­ciem, grą, z sie­bie toczą­cego się kołem, pierw­szym ruchem, świę­tem.

Tak jest, do gry twór­czo­ści, bra­cia moi, potrzeba świę­tego.

„Tak” – swej wła­snej woli chce teraz duch, swój wła­sny świat zdo­bywa sobie ten, co świat utra­cił.

Wymie­ni­łem wam trzy prze­miany ducha: jak duch stał się wiel­błą­dem, wiel­błąd lwem, a w końcu lew dziec­kiem. Tak mówił Zara­tu­stra. A prze­by­wał on wów­czas w mie­ście, które nazy­wają: Pstra Krowa.

O kate­drach cnoty

Sła­wiono Zara­tu­strze mędrca, który umiał dobrze mówić o śnie i cno­cie: podobno bar­dzo go za to powa­żano i nagra­dzano, a cała mło­dzież sia­dy­wała przed jego kate­drą. Do niego poszedł Zara­tu­stra i razem z mło­dzień­cami siadł przed mów­nicą. A mędrzec rzekł tak:

– Cześć i wstyd wobec snu! To przede wszyst­kim! Scho­dzić z drogi tym, któ­rzy źle śpią i w nocy czu­wają!

Pełen wstydu wobec snu jest jesz­cze zło­dziej: skrada się on zawsze po cichu poprzez noc.

Ale bez­wstydny jest stróż nocny, bez­wstyd­nie nosi on swój róg. Nie­małą sztuką jest spa­nie: na to trzeba już cały dzień czu­wać.

Dzie­się­cio­krot­nie masz w ciągu dnia sam sie­bie prze­zwy­cię­żyć: to wywo­łuje dobre znu­że­nie i jest makiem sen­nym dla duszy.

Dzie­się­cio­krot­nie masz pogo­dzić się ze sobą; gdyż prze­zwy­cię­że­nie jest gory­czą, a źle śpi nie­po­go­dzony.

Dzie­sięć prawd masz wyna­leźć w ciągu dnia: ina­czej szu­kać będziesz prawdy jesz­cze i w nocy, a dusza twoja będzie głodna.

Dzie­się­cio­krot­nie masz w ciągu dnia śmiać się i być weso­łym: ina­czej prze­szka­dzać ci będzie w nocy żołą­dek, ów ojciec nie­doli.

Nie­wielu wie o tym, że trzeba posia­dać wszyst­kie cnoty, żeby spać dobrze. Czy będę świad­czył fał­szy­wie? Czy będę cudzo­ło­żył?

Czy będę pożą­dał słu­żeb­nicy bliź­niego mego. Wszystko to źle by się zga­dzało z dobrym snem.

A nawet gdy się posiada wszyst­kie cnoty, trzeba się jesz­cze znać na jed­nym: na usy­pia­niu samych cnót o wła­ści­wej porze.

Ażeby się nie pokłó­ciły, te grzeczne kobietki!

I to o cie­bie, ty nie­szczę­śliw­cze!

Pokój z bogiem i sąsia­dem: tego chce dobry sen. A także pokój i z dia­błem sąsiada! Ina­czej nawie­dzi cię nocą.

Zwierzch­no­ści cześć i posłu­szeń­stwo, nawet krę­tej zwierzch­no­ści! Tego chce dobry sen. I cóż ja na to pora­dzę, że wła­dza chęt­nie kro­czy na krzy­wych nogach?

Ten będzie mi się zawsze nazy­wał naj­lep­szym paste­rzem, kto owce swe pro­wa­dzi na naj­zie­leń­sze łąki – to zga­dza się z dobrym snem.

Nie pra­gnę wielu zaszczy­tów ani wiel­kich skar­bów: pro­wa­dzi to do zapa­le­nia śle­dziony. Ale źle się śpi bez dobrego imie­nia i małego skarbu.

Małe towa­rzy­stwo jest mi bar­dziej pożą­dane niż złe: lecz ma ono w porę roz­cho­dzić się i przy­cho­dzić.

Tak to zga­dza się z dobrym snem.

Bar­dzo też podo­bają mi się ubo­dzy w duchu: sprzy­jają oni snowi. Bło­go­sła­wieni są oni, zwłasz­cza, gdy im się stale słusz­ność przy­znaje.

Tak scho­dzi dzień cno­tli­wemu. A po nadej­ściu nocy bacz­nie wystrze­gam się przy­wo­ły­wa­nia snu! Sen, który jest panem cnót, nie chce, by go przy­wo­ły­wano.

Ale roz­my­ślam, co w ciągu dnia zro­bi­łem i prze­my­śla­łem. Pytam się, prze­żu­wa­jąc cier­pli­wie, jak krowa: gdzież były twoje dzie­się­cioro prze­zwy­cię­żeń?

I gdzież były owe dzie­się­cioro pogo­dzeń i dzie­się­cioro prawd i dzie­się­cioro śmie­chów, któ­rymi serce moje się cie­szyło?

Tak koły­sany czter­dzie­stoma myślami, gdy je roz­wa­żam, napada na mnie od razu sen, nie­wo­łany, pan cnót.

Sen puka mi do oka: i oko staje się cięż­kie.

Sen dotyka mi ust: i usta zostają otwarte.

Zaprawdę, na mięk­kich pode­szwach przy­cho­dzi naj­mil­szy ze zło­dziei i krad­nie mi moje myśli: i stoję oto głupi, jak ta kate­dra.

Ale nie­długo już wtedy stoję: ja oto już leżę.

Gdy Zara­tu­stra wysłu­chał mędrca, uśmiech­nął się do sie­bie: gdyż weszło weń przy tym świa­tło.

I tak rzekł sam w sobie:

– Głup­cem jest dla mnie ten mędrzec ze swo­imi czter­dzie­stoma myślami: lecz uwa­żam, że dobrze zna się na spa­niu.

Szczę­śliwy już, kto mieszka w bli­sko­ści tego mędrca! Taki sen zaraża, prze­bije się nawet przez grubą ścianę.

Czar zamiesz­kuje nawet w jego kate­drze. Nie na próżno też sie­dzieli mło­dzieńcy przed kazno­dzieją cnoty.

Jego mądrość każe czu­wać, ażeby dobrze spać.

I zaprawdę, gdyby życie nie miało sensu i gdy­bym musiał wybrać bez­sens, byłoby to bez­sensem naj­bar­dziej god­nym wyboru.

Teraz jasno rozu­miem, czego przede wszyst­kim szu­kano, gdy szu­kano nauczy­cieli cnoty. Szu­kano sobie dobrego snu wraz z mako­wymi cno­tami!

Dla wszyst­kich owych chwa­lo­nych kate­dral­nych mędr­ców mądrość była snem bez marzeń: nie znali lep­szej tre­ści życia.

A i dziś jesz­cze ist­nieją tacy, jak ten kazno­dzieja cnoty, a nie zawsze tak uczciwi, ale czas ich minął. I nie długo już będą stali: oto już leżą.

Bło­go­sła­wieni ci senni: albo­wiem wkrótce zasną.

Tak mówił Zara­tu­stra.

O miesz­kań­cach zaświa­tów

Nie­gdyś i Zara­tu­stra rzu­cał swój szał poza czło­wieka, podob­nie do wszyst­kich zaświa­to­wych.

Dzie­łem cier­pią­cego, umę­czo­nego boga wyda­wał mi się wtedy świat.

Snem wyda­wał mi się świat i poema­tem boga; barw­nym dymem przed oczami bosko nie­za­do­wo­lo­nego.

Dobro i zło i radość i cier­pie­nie i Ja i Ty – wszystko to zda­wało mi się dymem barw­nym – przed twór­czymi oczami. Twórca chciał wyj­rzeć z sie­bie – i oto stwo­rzył świat.

Upo­je­niem rado­ści jest dla cier­pią­cego wyj­rzeć poza swoje cier­pie­nia i zatra­cić się. Upo­je­niem rado­ści i zatra­ce­niem sie­bie wyda­wał mi się z ongi świat.

Ten świat, wiecz­nie nie­do­sko­nały, odbi­cie wiecz­nej sprzecz­no­ści i nie­do­sko­nałe odbi­cie – upo­je­niem rado­ści dla jego nie­do­sko­nałego twórcy –takim wyda­wał mi się wtedy świat.

Więc i ja rzu­ci­łem swój szał poza czło­wieka, podob­nie jak zaświa­towi. Czy istot­nie poza czło­wieka?

O, bra­cia moi, ten bóg, któ­rego ja stwo­rzy­łem, był dzie­łem i obłę­dem ludz­kim, jak i wszy­scy bogo­wie!

Był on czło­wie­kiem i tylko biedną, cząstką – czło­wieka i mnie: widmo to powstało mi z wła­snego mego popiołu i żaru, i zaprawdę – nie przy­szło do mnie z zaświata!

I cóż się stało, bra­cia moi? Prze­zwy­cię­ży­łem sie­bie cier­pią­cego, zanio­słem wła­sny popiół w góry, wyna­la­złem sobie jaśniej­szy pło­mień. I oto widmo opu­ściło mnie!

Byłoby teraz cier­pie­niem i męką, dla mnie – uzdro­wio­nego wie­rzyć w takie widma – cier­pie­niem byłoby to dla mnie teraz i poni­że­niem. Tak więc mówię do miesz­kań­ców zaświa­tów.

Cier­pie­nie i nie­moc stwo­rzyły zaświaty; i ten krótki obłęd szczę­ścia, któ­rego doznaje tylko naj­bar­dziej cier­piący.

Znu­że­nie, które chce jed­nym sko­kiem dosię­gnąć osta­tecz­no­ści – jed­nym, śmier­tel­nym sko­kiem, biedne, nie­świa­dome znu­że­nie, które nie chce nawet już chcieć – ono to stwo­rzyło bogów i zaświaty.

Wierz­cie mi, bra­cia moi! To ciało roz­pa­czało nad cia­łem – ono to na ostat­nich ścia­nach wyczu­wało pal­cami oszo­ło­mio­nego ducha.

Wierz­cie mi, bra­cia moi! To ciało roz­pa­czało nad zie­mią – ono to słu­chało, jak prze­ma­wiał do sie­bie brzuch bytu.

I chciało głową – i nie tylko głową – prze­bić ostat­nie ściany i dorwać się „tam­tego świata”.

Lecz „tam­ten świat” dobrze jest ukryty przed czło­wie­kiem, ten odczło­wie­czony, nie­ludzki świat, który jest nie­biań­skim Nic; a brzuch bytu nie prze­ma­wia wcale do czło­wieka, chyba jako czło­wiek.

Zaprawdę, trudno jest dowieść wszech­bytu i trudno skło­nić go do mówie­nia. Powiedz­cie mi, o bra­cia, czy naj­dziw­niej­sza z wszech­rze­czy nie jest jesz­cze naj­le­piej dowie­dziona?

Tak, to Ja i sprzecz­ność i nie­ład owego Ja prze­ma­wia jesz­cze naj­uczci­wiej o swym ist­nie­niu; to twór­cze, chcące, nada­jące war­tość Ja, które zaiste jest miarą wszech­rze­czy.

I ten byt naj­uczciw­szy, to Ja mówi o ciele, chce jesz­cze ciała, nawet gdy poety­zuje i marzy i buja na skrzy­dłach poła­ma­nych.

Coraz uczci­wiej uczy się mówić owo Ja, a im wię­cej się uczy, tym wię­cej znaj­duje w sobie słów i czci dla ciała i ziemi.

Nowej dumy nauczyło mnie moje Ja, jej teraz uczę ludzi: nie kłaść wię­cej głowy w pia­sek rze­czy nie­bie­skich, ale nosić ją swo­bod­nie, tę głowę ziem­ską, która stwa­rza treść ziemi.

Nowej woli uczę ludzi: chcieć tej drogi, którą czło­wiek szedł na oślep, nazy­wać ją dobrą i nie usu­wać się na bok, jak cho­rzy i obumie­ra­jący.

Cho­rzy to i obumie­ra­jący wzgar­dzili cia­łem i zie­mią i wyna­leźli niebo i zbaw­cze kro­ple krwi, ale nawet owe słod­kie i ponure jady wzięli z ciała i ziemi!

Chcieli uciec od nędzy swej, a gwiazdy były dla nich za daleko. Wes­tchnęli więc:

– O gdyby ist­niały drogi nie­bie­skie, żeby się zakraść w inny byt i szczę­ście! – i wyna­leźli sobie swoje manowce i krwawe napoje!

Mieli się za usu­nię­tych od ciała swego i tej ziemi, ci nie­wdzięczni. Lecz komu zawdzię­czali kon­wul­sje i sło­dycz swego odsu­nię­cia? – Swemu ciału i tej ziemi!

Zara­tu­stra łagodny jest dla cho­rych. Zaprawdę, nie gniewa się on za ich spo­soby pocie­chy i nie­wdzięcz­no­ści. Oby wyzdro­wieli i stali się _nadzwy­cięz­cami_ i oby stwo­rzyli sobie wyż­sze ciało.

Zara­tu­stra nie gniewa się rów­nież na zdro­wieńca, gdy ten spo­gląda czule na swój szał i zakrada się o pół­nocy na grób swego boga, ale i łzy jego są mi jesz­cze cho­robą i cho­rym cia­łem.

Było zawsze dużo cho­ro­bli­wego tłumu wśród tych, któ­rzy poety­zują i pożą­dają boga: wście­kle nie­na­wi­dzą oni pozna­ją­cego i naj­młod­szej z cnót, która się zwie „uczci­wość”.

Za sie­bie spo­glą­dają zawsze w ciemne czasy: wów­czas istot­nie szał i wiara były czym innym; sza­leń­stwo rozumu było podo­bień­stwem boga, a wąt­pie­nie grze­chem.

Zbyt dobrze znam ja tych podob­nych do boga: chcą, żeby w nich wie­rzono i żeby wąt­pie­nie było grze­chem. Zbyt dobrze wiem też w co oni naj­bar­dziej wie­rzą.

Zaprawdę, nie w zaświaty i zbaw­cze kro­ple krwi: lecz i oni w ciało wie­rzą naj­bar­dziej, a wła­sne ich ciało jest dla nich rze­czą samą w sobie.

Lecz jest ono dla nich rze­czą cho­ro­bliwą i chęt­nie wysko­czy­liby ze skóry. Dla­tego też nasłu­chują kazno­dzie­jów śmierci i sami gło­szą zaświaty.

Słu­chaj­cie lepiej, bra­cia moi, głosu uzdro­wio­nego ciała – to jest uczciw­szy i czyst­szy głos.

Uczci­wiej i czy­ściej mówi zdrowe ciało, dosko­nałe i pro­sto­kątne, a mówi ono o tre­ści ziemi.

Tak mówił Zara­tu­stra.

O wzgar­dzi­cie­lach ciała

Chcę słowo swe powie­dzieć wzgar­dzi­cie­lom ciała. Nie­chaj mi ani sami się, ani innych nie prze­uczają, ale niech tylko poże­gnają się z wła­snym cia­łem – i niech wtedy onie­mieją.

– Jestem cia­łem i duszą – tak mówi dziecko.

I dla­czego nie nale­ża­łoby mówić jak dzieci?

Ale prze­bu­dzony, świa­domy mówi: – Jestem cia­łem cał­ko­wi­cie i niczym poza tym; a dusza jest tylko wyra­zem dla cze­goś w ciele.

Ciało jest wiel­kim rozu­mem, mno­go­ścią o jed­nej tre­ści, wojną i poko­jem, sta­dem i paste­rzem.

Narzę­dziem twego ciała, bra­cie mój, jest też twój mały rozum, który nazy­wasz „duchem” – małym narzę­dziem i zabawką twego wiel­kiego rozumu.

– Ja – powia­dasz i jesteś dumny z tego słowa.

Ale więk­sze jest – w co nie chcesz wie­rzyć – ciało twoje i jego wielki rozum: on nie mówi Ja, ale Ja czyni.

Co zmysł odczuwa, co duch poznaje, to nie ma ni­gdy swego końca w sobie. Lecz zmysł i duch chcia­łyby się prze­ko­nać, że są kre­sem wszech­rze­czy: tak dalece są próżne.

Narzę­dziem i zabawką są zmysł i duch: poza nimi leży jesz­cze Samo. Samo szuka także oczami zmy­słów, nasłu­chuje takie uszami ducha.

Zawsze nasłu­chuje Samo i szuka: porów­nuje, poskra­mia, zdo­bywa, burzy. Panuje i jest władcą naszego Ja.

Poza myślami two­imi i uczu­ciami, bra­cie mój – stoi mocarz potężny, mędrzec nie­znany, a nazywa się on: _Samo_. W twoim ciele mieszka on, jest on Twoim cia­łem.

Wię­cej jest rozumu w ciele twoim, ani­żeli w naj­lep­szej twej mądro­ści. I któż wie do czego mia­no­wi­cie ciało twoje potrze­buje twej naj­lep­szej mądro­ści?

Twoje Samo śmieje się z twego Ja i jego dum­nych sko­ków.

– Czym są dla mnie te skoki i wzloty myśli? – mówi do sie­bie. – Manow­cem do mego celu. Jestem smy­czą owego Ja i natchnie­niem jego pojęć.

Samo powiada do Ja:

– Tu czuj ból!

I ono cierpi i roz­my­śla, jakby cier­pie­nie usu­nąć – i w tym wła­śnie celu powinno ono myśleć.

Samo powiada do Ja:

– Tu czuj roz­kosz!

I ono raduje się i roz­my­śla, jakby czę­ściej rado­wać się i w tym wła­śnie celu powinno ono myśleć.

Chcę powie­dzieć słowo wzgar­dzi­cie­lom ciała. Pogarda ich daje im powa­ża­nie. Co stwo­rzyło powa­ża­nie i pogardę i war­tość i wolę?

Twór­cze Samo stwo­rzyło sobie powa­ża­nie i pogardę, stwo­rzyło sobie roz­kosz i boleść. Twór­cze ciało stwo­rzyło sobie ducha, jako rękę swej woli.

Nawet w głu­po­cie waszej i pogar­dzie, o wzgar­dzi­ciele ciała, słu­ży­cie waszemu Samo. Powia­dam wam: wasze Samo chce umrzeć i odwraca się z od życia.

Nie podoła już temu, czego naj­bar­dziej chce: two­rze­niu ponad sie­bie. Tego pożąda ono naj­bar­dziej, to jest całą jego żar­li­wo­ścią.

Lecz na to już teraz za późno: więc wasze Samo chce zgi­nąć, o wzgar­dzi­ciele ciała.

Zgi­nąć chce wasze Samo, bo nie jeste­ście w sta­nie two­rzyć ponad sie­bie.

I dla­tego gnie­wa­cie się teraz na życie i na zie­mię. Nie­świa­doma zawiść tkwi we wzroku waszej pogardy.

Nie pójdę waszą drogą, o wzgar­dzi­ciele ciała!

Nie jeste­ście dla mnie mostem do nad­czło­wieka!

Tak mówił Zara­tu­stra.

O rado­ściach i namięt­no­ściach

Bra­cie mój, jeżeli posia­dasz cnotę i jeżeli to jest twoja cnota, to posia­da­nia jej nie dzie­lisz z nikim.

Istot­nie, chcesz ją nazwać po imie­niu i popie­ścić; chcesz ją potar­gać za ucho i zażar­to­wać z niej.

I spójrz! Oto już imię jej stało się wła­sno­ścią tłumu i sta­łeś się tłu­mem z twoją cnotą!

Uczy­nił­byś lepiej, mówiąc: „Nie­wy­ma­wialne jest to, co sta­nowi mękę i sło­dycz mojej duszy i głód moich trzewi”.

Cnota twoja niech będzie zbyt wielka dla poufa­ło­ści nazw, a jeżeli musisz o niej mówić, to nie wstydź się o niej zabeł­ko­tać.

Mów więc i beł­kocz: „To jest moje dobro, to kocham, tak mi się to zupeł­nie podoba, tak jedy­nie chcę dobra.

Nie chcę tego jako przy­ka­za­nia boskiego, nie chcę tego jako ludz­kiej ustawy i koniecz­no­ści. Niech mi to nie będzie dro­go­wska­zem do _nad­ziemi_ i rajów.

Ziem­ska jest cnota, którą kocham: mało jest w niej mądro­ści, a naj­mniej rozumu wszyst­kich.

Ale ptak ten zbu­do­wał sobie u mnie gniazdo, dla­tego kocham go i piesz­czę, a teraz sie­dzi u mnie na zło­tych swych jajach”.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: