Przemiana. Dziedzictwo Smoczego Serca - Nora Roberts - ebook

Przemiana. Dziedzictwo Smoczego Serca ebook

Nora Roberts

4,7

Opis

Dawno temu świat magii oddzielił się od ludzkiego. Niektórzy mogą jednak przemieszczać się między nimi – jak Breen Siobhan Kelly. Właśnie powróciła do Talamh ze swoim przyjacielem Marco, olśnionym, lecz i oszołomionym niezwykłym królestwem – miejscem pełnym smoków, wróżek i syren, lecz ku jego rozgoryczeniu pozbawionym internetu.

W Talamh Breen nie jest prostą nauczycielką, za jaką ją uważał. Tu szkoli się na wojowniczkę. Próbuje okiełznać moce prawdziwej tożsamości.

Jej lud i Keegan, przywódca Fey, serdecznie witają Marco. Lecz dziadek Breen, wyrzutek-bóg Odran, knuje, jak zniszczyć Talamh. Aby pokonać siły mroku, wszyscy muszą się zjednoczyć. Nie obędzie się bez ofiar, smutku, zdrad i przelewu krwi. Breen Siobhan Kelly uświadomi sobie, kim naprawdę jest, i zmierzy się z pisanym jej losem.

Uwielbiana przez polskie czytelniczki Nora Roberts to autorka ponad dwustu powieści, nieodmiennie zajmujących pierwsze miejsce na listach bestsellerów „New York Timesa”, sprzedanych w ponad pięciuset milionach egzemplarzy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 592

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (129 ocen)
102
15
9
1
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Dorota7404

Nie oderwiesz się od lektury

10 na 10
00
Mabert66

Nie oderwiesz się od lektury

Dobra kontynuacja pierwszej części. Wciąga.
00
usago

Nie oderwiesz się od lektury

świetna kontynuacja serii
00
GochaG22

Nie oderwiesz się od lektury

Urocza, wspaniała, wciągająca lektura dla wielbicieli przygód, magii. Ciężko się od niej oderwać !
00
Smile4u

Nie oderwiesz się od lektury

Wow! Obie części przeczytałam w 4 dni, tak mnie ta historia wciągnęła. Uwielbiam bohaterów, przedstawiony świat i ogólnie wszystko ! Nie mogę doczekać się kolejnej części !
00

Popularność




CZĘŚĆ PIERW­SZA. Powrót

Pro­log

W wie­kach pra­sta­rych świat bogów, ludzi oraz Fey ist­niały rów­no­le­gle. W cza­sach pokoju i wojen, w latach tłu­stych i chu­dych te światy swo­bod­nie się prze­ni­kały.

Wraz z obro­tem koła czasu zna­leźli się tacy, któ­rym dąże­nie do zapa­no­wa­nia nad morzami i lądem na rzecz tego, co nazy­wali postę­pem, kazało odrzu­cić daw­nych bogów i zastą­pić ich bóstwami chci­wo­ści.

Strach i nie­na­wiść roz­kwi­tły na mierz­wie zachłan­no­ści, żądzy i ambi­cji. Nie­któ­rzy bogo­wie, roz­gnie­wani słab­ną­cym powa­ża­niem i bra­kiem hoł­dów, zmie­nili się w tyra­nów sie­ją­cych spu­sto­sze­nie. Jed­nak nie bra­ko­wało też mądrzej­szych, bar­dziej powścią­gli­wych bogów, któ­rzy widząc nie­uchron­ność obro­tów koła czasu, prze­pę­dzili tych, co uży­wali swo­jej potęż­nej wła­dzy do mor­do­wa­nia i cie­mię­że­nia.

Gdy świat ludzi zmie­nił bogów w mityczne postaci, ci, co okrzyk­nęli się świę­tymi, prze­śla­do­wali tych, któ­rzy posta­no­wili trwać w daw­nej wie­rze. Te repre­sje, liczne jak polne kwiaty na łące, ozna­czały morze tor­tur i męczeń­skich śmierci.

Bar­dzo szybko strach i nie­na­wiść wyce­lo­wały swoje sękate palce w lud Fey. Widzą­cych, daw­niej podzi­wia­nych za ich potęgę, przed­sta­wiano jako wcie­le­nie zła, Sidhe nie śmiały roz­wi­jać skrzy­deł ze stra­chu przed strzałą myśli­wego, Hybry­dów okrzyk­nięto potwo­rami żywią­cymi się ludz­kim mię­sem, a Syreny okrut­nymi isto­tami wabią­cymi żegla­rzy w odmęty.

W świa­tach sza­lały prze­śla­do­wa­nia wznie­cane przez strach i nie­na­wiść. W tam­tych bru­tal­nych, krwa­wych cza­sach kształ­to­wa­nych przez tych, któ­rzy twier­dzili, że trzy­mają się zasad, ludzie wal­czyli prze­ciwko sobie, tępili Fey, a Fey toczyli walki mię­dzy sobą.

I wtedy w Talamh, a także w innych świa­tach nad­szedł czas na doko­na­nie wyboru. Wódz Talamh przed­sta­wił go wszyst­kim ple­mio­nom Fey. Zapy­tał, czy chcą porzu­cić stare oby­czaje i przy­jąć zasady oraz prawa ludzi, czy wolą odciąć się od innych świa­tów i na­dal żyć zgod­nie ze swoim pra­wem i uży­wać magii.

Fey wybrali magię.

W końcu po burz­li­wych, a zara­zem rze­tel­nych nara­dach, jakich wyma­gały sporne kwe­stie, tao­ise­ach i Rada osią­gnęli kom­pro­mis. Spi­sano nowe prawa. Zachę­cano wszyst­kich do podróży w alter­na­tywne światy, do pozna­wa­nia i zgłę­bia­nia tam­tej­szych oby­cza­jów. Usta­lono, że ci, któ­rzy zde­cy­dują się osiąść poza Talamh, dosto­sują się do zasad panu­ją­cych w danym świe­cie i jed­no­cze­śnie nie będą łamać praw obo­wią­zu­ją­cych w Talamh.

Magii nie wolno wyko­rzy­sty­wać do czy­nie­nia zła. Może słu­żyć wyłącz­nie rato­wa­niu życia, jed­nak nawet w takich wypad­kach należy wcze­śniej wró­cić do Talamh i postą­pić zgod­nie z osą­dem sytu­acji.

I tak przez wiele poko­leń uda­wało się utrzy­mać pokój w gra­ni­cach Talamh. Nie­któ­rzy Fey prze­no­sili się do odle­głych świa­tów; a inni spro­wa­dzali współ­mał­żon­ków do Talamh. Zie­le­niły się pola, Trolle fedro­wali w głę­bo­kich jaski­niach, w gęstych lasach roiło się od zwie­rzyny, a nad wzgó­rzami i morzami świe­ciły dwa księ­życe.

Takie spo­kojne, zie­lone i żyzne kra­iny budzą pożą­da­nie w mrocz­nych ser­cach. Bóg, kie­dyś ska­zany na bani­cję, prze­nik­nął przez światy do Talamh w nie­cnych zamia­rach. Skradł serce mło­dziut­kiej tao­ise­ach, bo dziew­czyna widziała go takim, jakim chciał, by go postrze­gała. Przy­stoj­nym, dobrym i kocha­ją­cym.

Spło­dzili dziecko; to ono było jego celem. Dziecko, w któ­rego żyłach boska krew ojca mie­szała się z krwią mło­dej tao­ise­ach, Widzą­cych i Elfów.

Co noc, gdy matka spała odu­rzona zaklę­ciem, mroczny bóg wysy­sał moc z nie­mow­lę­cia, aby zwięk­szyć swoją potęgę. Na szczę­ście któ­rejś nocy matka się prze­bu­dziła i ujrzała praw­dziwe obli­cze swo­jego mał­żonka. Oca­liła syna i popro­wa­dziła Talamh do walki z upa­dłym bogiem.

Kiedy prze­go­niono go z Talamh wraz z garstką jego sprzy­mie­rzeń­ców i uszczel­niono cza­rami wszyst­kie por­tale, młoda tao­ise­ach oddała buławę i wrzu­ciła miecz z powro­tem do Jeziora Prawdy, aby pod­jął go stam­tąd nowy wódz.

Wycho­wy­wała syna, a kiedy nade­szła pora, on zgod­nie z wolą koła czasu wydo­był miecz z głę­bin jeziora i został kolej­nym tao­ise­achem.

Ten mądry przy­wódca przez wiele lat utrzy­my­wał pokój w Talamh. Podró­żu­jąc po świe­cie ludzi, zako­chał się w kobie­cie. Spro­wa­dził wybrankę do swo­jego świata, do swo­jego ludu i zamiesz­kał z nią na far­mie, od poko­leń nale­żą­cej do jego rodziny.

Para wio­dła szczę­śliwe życie, a dopeł­nie­niem ich szczę­ścia stało się przyj­ście na świat córki. Przez trzy lata to dziecko, wzra­sta­jąc pod czuj­nym okiem ojca, znało jedy­nie miłość, szczę­ście i spo­kój. Dziew­czynka była praw­dzi­wym cudem, bo z kolei w jej żyłach pły­nęła krew Widzą­cych, Elfów, bogów i kobiety.

Mroczny bóg z pomocą prze­wrot­nej wiedźmy prze­do­stał się przez por­tal do Talamh, porwał małą i uwię­ził w szkla­nej klatce na dnie bla­do­zie­lo­nej rzeki, żeby wyssać z dziecka całą magiczną moc, gdy ono nieco pod­ro­śnie.

Tym­cza­sem dziew­czynka miała wię­cej siły, niż on podej­rze­wał, niż sama się spo­dzie­wała. Jej krzyki przedarły się przez por­tal do Talamh. Ten gniew roz­trza­skał zacza­ro­wane szkło i prze­pę­dził boga, gdy Fey pod wodzą jej ojca i babki ruszyli do ataku.

Trzy­latce już nic nie gro­ziło, zamek boga został zbu­rzony, ochrona por­tali wzmoc­niona, jed­nak jej matka nie mogła odna­leźć spo­koju.

Zażą­dała, aby we troje wró­cili do świata ludzi, a mąż porzu­cił magię, która według niej sta­no­wiła źró­dło wszel­kiego zła. Z pamięci dziecka miały znik­nąć wszyst­kie wspo­mnie­nia ze świata, w któ­rym się uro­dziło.

Tao­ise­ach, roz­darty mię­dzy miło­ścią do rodziny a poczu­ciem obo­wiązku wobec swo­jego ludu, żył w obu świa­tach. Sta­rał się two­rzyć cie­pły dom dla córki i wra­cał do Talamh, żeby jako przy­wódca zapew­nić bez­pie­czeń­stwo jego ludowi i jed­no­cze­śnie swo­jemu dziecku. Mał­żeń­stwo tao­ise­acha się roz­pa­dło, a on sam zgi­nął w kolej­nej bitwie z ręki wła­snego ojca.

Dziew­czynka dora­stała w prze­ko­na­niu, że ojciec ją porzu­cił. Kształ­to­wana przez domi­nu­jącą matkę, która ze stra­chu o córkę umniej­szała jej wiarę w sie­bie, przez co mała nie miała poję­cia o drze­mią­cej w niej mocy.

W tym cza­sie kolejny młody chło­pak pod­jął miecz z jeziora.

*

I tak oboje dora­stali w swo­ich świa­tach. On zde­cy­do­wany bro­nić pokoju, ona zakom­plek­siona i nie­szczę­śliwa.

W Talamh wie­dziano, że zły bóg na­dal zagraża wszyst­kim świa­tom. Ude­rzy ponow­nie w poszu­ki­wa­niu krwi ze swo­jej krwi i gdy koło czasu się obróci, miesz­kańcy Talamh już nie zdo­łają go powstrzy­mać.

Ona, która jest mostem pomię­dzy świa­tami, musi wró­cić, prze­bu­dzić się i zde­cy­do­wać, czy jest gotowa wszystko poświę­cić i zary­zy­ko­wać, poma­ga­jąc znisz­czyć boga.

Przy­jazd do Talamh był dla dziew­czyny począt­kiem podróży w głąb sie­bie. Z czu­ło­ścią pro­wa­dzona przez babkę coraz wię­cej dowia­dy­wała się o sobie. I prze­bu­dziła się.

Tak jak wcze­śniej jej ojca, miłość i zobo­wią­za­nia łączyły młodą kobietę z oboma świa­tami. Miłość i zobo­wią­za­nia cią­gnęły ją do świata, w któ­rym dora­stała. W końcu wyje­chała z Talamh, ale obie­cała, że wróci.

Z roz­dar­tym ser­cem, zosta­wia­jąc za sobą wszystko, co znała, świa­doma ryzyka, jakie podej­muje, szy­ko­wała się do powrotu do świata, w któ­rym się uro­dziła. Cze­kali tam na nią tao­ise­ach i cały Talamh. W chwili sła­bo­ści opo­wie­działa o wszyst­kim naj­bliż­szemu przy­ja­cie­lowi, swo­jej brat­niej duszy.

Kiedy wcho­dziła do por­talu, on, lojalny jak zawsze, wsko­czył tam za nią. Zawie­szona pomię­dzy dwoma świa­tami, dwiema miło­ściami i zobo­wią­za­niami, zaczęła podróż ku swo­jej prze­mia­nie.

Roz­dział 1

Breen czuła, jak w wichu­rze sza­le­ją­cej w por­talu ręka Marco wymyka się z jej dłoni. Ośle­piało ją jaskrawe świa­tło, ogłu­szał ryk wia­tru. Wiro­wała niczym mio­tana hura­ga­nem. Keegan trzy­mał ją mocno za rękę, a ona roz­pacz­li­wie zaci­skała dłoń na pal­cach przy­ja­ciela.

Nagle runęła w dół. Natych­miast owio­nęło ją chłodne, wil­gotne powie­trze, świa­tło zła­god­niało, ucichł wiatr.

Przy zde­rze­niu z zie­mią usły­szała chrup­nię­cie kości. Domy­śliła się, że spa­dła na polną drogę wil­gotną od pada­ją­cej mżawki. Deszcz niósł zapach Talamh.

Zady­szana, prze­to­czyła się na bok i nachy­liła nad Marco. Prze­ra­żony, leżał nie­ru­chomo z sze­roko otwar­tymi oczami.

– Nic ci się nie stało? Niech cię obej­rzę. Marco, ty idioto! – Prze­su­nęła dłońmi po jego ciele. – No, kości masz całe.

Pogła­dziła go po twa­rzy i obej­rzała się na Keegana.

– Co to, do dia­bła, było? – nasko­czyła na niego. – Nawet kiedy pierw­szy raz prze­cho­dzi­łam, nic podob­nego się nie działo.

Keegan prze­cze­sał włosy pal­cami.

– Nie wzią­łem pod uwagę dodat­ko­wego pasa­żera. Ani two­jego cho­ler­nego bagażu. Nie­mniej prze­nio­słem nas, zga­dza się?

– Chyba sobie kpisz.

Marco się poru­szył. Breen odwró­ciła się do niego.

– Na razie nie pró­buj wsta­wać. Będziesz miał zawroty głowy i nogi jak z waty, ale to minie.

Wpa­try­wał się w nią brą­zo­wymi oczami. Sze­roko otwar­tymi i szkla­nymi ze stra­chu.

– Czy przez to całe sza­leń­stwo zosta­łaś rów­nież lekarką?

– Nie­ko­niecz­nie. Po pro­stu głę­boko oddy­chaj. Co pro­po­nu­jesz? – wark­nęła do Keegana.

– Na począ­tek spa­dajmy z tego desz­czu. – Wypro­sto­wał się wku­rzony i stał nad nimi wysoki, z ciem­nymi wło­sami skrę­co­nymi z wil­goci. – Celo­wa­łem w podwórko przed chatą. – Mach­nął ręką w stronę farmy. – Nie­da­leko nas znio­sło, bio­rąc pod uwagę, co się przy­cze­piło.

Teraz dopiero zauwa­żyła zarys kamien­nego domu po dru­giej stro­nie drogi, jakieś kil­ka­na­ście metrów od nich.

– Marco nie jest czymś.

Keegan przy­kuc­nął nad nim.

– Dobra, bra­cie, wsta­waj. Tylko powoli.

– Mój lap­top! – krzyk­nęła Breen na widok torby na dro­dze.

Zerwała się na równe nogi, puściła bie­giem i czym prę­dzej ją pod­nio­sła.

– Oto co się dla niej liczy – usły­szała.

Stała na dro­dze w desz­czu, z lap­to­pem przy­ci­śnię­tym do piersi.

– Dla mnie jest tak ważny jak dla cie­bie miecz.

– Jeżeli coś w tym pudle nawa­liło, to je napra­wisz – burk­nął Keegan do Marco. – A teraz się pod­nieś. Ostroż­nie i powoli, wła­śnie tak.

Spo­sób, w jaki instru­ował Marco – łagod­nie i spo­koj­nie – przy­po­mniał Breen, że Keegan potrafi być miły. Oczy­wi­ście, kiedy chce. Prze­wie­siła torbę przez ramię na pierś i dołą­czyła do nich.

– Będziesz miał zawroty głowy i poczu­jesz się zamro­czony – uprze­dziła przy­ja­ciela. – Ja za pierw­szym razem zemdla­łam.

– Faceci nie mdleją. – Głowa mu opa­dła, a brodę oparł na pod­cią­gnię­tych kola­nach. – My naj­wy­żej padamy bez czu­cia albo tra­cimy przy­tom­ność, ale nie mdle­jemy.

– No wła­śnie – poparł go rado­śnie Keegan. – Musimy cię posta­wić na nogi. Breen, mogła­byś pomóc?

– Muszę pójść po nese­ser.

– O bogo­wie, kobiety! – Keegan mach­nął dło­nią i nese­ser znikł.

– Gdzie on się podział? – wyją­kał Marco, wytrzesz­cza­jąc oczy. – Gdzie jest?

– Nie przej­muj się. Spró­buj wstać. Oprzyj się na mnie, jakoś się dowle­czemy.

– Nie czuję kolan. Na­dal je mam?

– Dokład­nie tam, gdzie powinny być.

Breen pod­bie­gła i objęła Marco ramie­niem z dru­giej strony.

– Spo­koj­nie. Dasz radę. To nie­da­leko, widzisz? Tam idziemy.

Posta­wił kilka nie­pew­nych kro­ków.

– Męż­czyźni nie mdleją, ale zda­rza im się puścić pawia. Chyba mnie to czeka.

Breen naci­snęła dło­nią na jego brzuch, żeby ewen­tu­al­nie mu ulżyć. Tro­chę ją zemdliło, ale powie­działa sobie, że musi wytrzy­mać.

– Lepiej?

– No, chyba tak. Mam wra­że­nie, że śni mi się jakiś zwa­rio­wany sen. Breen miewa dzi­waczne sny – rzu­cił beł­ko­tli­wie do Keegana. – Cza­sami dzi­waczne i prze­ra­ża­jące. Ten jest tylko dziwny.

Keegan mach­nął dło­nią i brama na podwórko otwo­rzyła się na oścież.

– O takie wła­śnie dziwy mi się śnią. Ale dobrze tu pach­nie. Jak w Irlan­dii. Prawda, Breen?

– Tak, ale nie­zu­peł­nie.

– To nie­sa­mo­wite. W jed­nej chwili sto­imy w miesz­ka­niu w Fila­del­fii, a w dru­giej leżymy plac­kiem na dro­dze w Irlan­dii. „Tele­por­tuj mnie, Sco­oty”. Zupeł­nie jak w Star Treku.

– Nie­zła histo­ria – stwier­dził z uzna­niem Keegan. Ruchem nad­garstka otwo­rzył drzwi. – No, jeste­śmy na miej­scu. Wycią­gnij się na tap­cza­nie.

– Chęt­nie sobie poleżę. Zobacz, Breen, zna­lazł się twój nese­ser. Jak tu przy­tul­nie. Swoj­sko i w sta­rym stylu. Och, jak mi dobrze, Chry­ste, dzięki – mruk­nął, gdy uło­żyli go na tap­cza­nie.

– Widzi­cie, nie zemdla­łem. I nie puści­łem pawia. Na razie.

– Zapa­rzę ci her­baty – zapro­po­no­wała Breen.

Pokrę­cił głową.

– Wolę piwo.

– Kto by nie wolał? Zaraz przy­niosę. Posiedź przy nim – rzu­cił Keegan do Breen. – Wysusz go, uspo­kój.

– Powi­nien się napić tam­tej her­baty, którą mi dali­ście za pierw­szym razem.

– To, co jest w her­ba­cie, może rów­nie dobrze zna­leźć się w piwie.

– Dragi, tak? – upew­nił się Marco, kiedy Keegan wyszedł. – Bo on nam mnó­stwo tego pod­sy­pał, skoro jeste­śmy razem w tym porą­ba­nym śnie.

– Nie, Marco. To nie sen.

Wycią­gnęła rękę do led­wie żarzą­cych się polan w kominku i zapło­nęły trza­ska­ją­cym pło­mie­niem. Nie wsta­jąc z klę­czek przy tap­cza­nie, poza­pa­lała świece. Wysu­szyła ubra­nie Marco, prze­su­wa­jąc po nim dłońmi. Roz­dzie­liła mu war­ko­czyki i tak samo je wysu­szyła.

– Ja gło­suję za zwa­rio­wa­nym snem.

– Dobrze wiesz, że to dzieje się naprawdę. Po co za mną wsko­czy­łeś? Czemu chwy­ci­łeś się mnie i sko­czy­łeś?

– Nie mogłem pozwo­lić, żebyś beze mnie wle­ciała w tamtą świe­tli­stą dziurę w naszym salo­nie. Byłaś zde­ner­wo­wana. Pła­ka­łaś. Ty… – Pod­niósł oczy na sufit. – Sły­szę jakieś hałasy. Ktoś jesz­cze jest w tym domu?

– Har­ken, brat Keegana. Mieszka tutaj. Jest far­me­rem. To ich farma. Kie­dyś nale­żała do mojego ojca. Tutaj się uro­dzi­łam.

Prze­niósł spoj­rze­nie z powro­tem na nią.

– Tak ci powie­dział, ale…

– To prawda, wiem od babci. Przy­po­mi­nają mi się różne rze­czy, które wcze­śniej gdzieś mi ule­ciały. Wszystko ci wyja­śnię, obie­cuję, ale…

Prze­rwała, bo wła­śnie Har­ken z Moreną zeszli z góry. Nie­wąt­pli­wie musieli ubie­rać się w pośpie­chu, bo ona miała bluzkę na lewej stro­nie.

– Witaj w domu! – Morena z burzą potar­ga­nych pło­wych wło­sów pod­bie­gła do Breen, przy­kuc­nęła obok i zamknęła ją w gorą­cym uści­sku. – Jak dobrze cię widzieć. – Uśmiech­nęła się do Marco z weso­łymi iskier­kami w nie­bie­skich oczach. – Przy­wio­złaś przy­ja­ciela. Jesteś Marco, prawda? Bab­cia mówiła, że przy­stoj­niak z cie­bie, a ona ni­gdy się nie myli. – Chwy­ciła go za rękę i ener­gicz­nie nią potrzą­snęła. – Bab­cia to Finola McGill, a ja mam na imię Morena.

– Aha.

– Jestem Har­ken Byrne, miło cię widzieć. Przej­ście było cięż­kie, co? Szybko cię wyku­ru­jemy.

– Gotowe. – Keegan wró­cił z kuflem.

Marco powiódł spoj­rze­niem po twa­rzach obu męż­czyzn. Nie wypar­liby się pokre­wień­stwa. Byli bar­dzo do sie­bie podobni; takie same mocno zazna­czone kości policz­kowe, podobny wykrój ust.

– Piwo, tak? – Har­ken zer­k­nął na kufel. – Hmm, o ile pamię­ta­łeś, jak…

– To pod­sta­wowa mik­stura, Har­ke­nie. Radzę sobie z nimi nie gorzej od innych.

– Mik­stura? – Marco dźwi­gnął się na łok­ciu. Jego śniada cera lekko posza­rzała. – Nie zga­dzam się na żadne mik­stury.

– To coś w rodzaju lekar­stwa – uspo­ka­jała go Breen. – Od razu lepiej się poczu­jesz.

– Breen, może i cała wasza trójka robi dobre wra­że­nie, ale oni mogą cię wcią­gnąć do jakiejś sekty. Albo…

– Zaufaj mi. – Ode­brała kufel od Keegana. – Zawsze sobie ufa­li­śmy. Wiem, że trudno w to wszystko uwie­rzyć czy choćby pró­bo­wać ogar­nąć rozu­mem. Ale ze wszyst­kich zna­nych mi ludzi tobie powinno łatwiej to przyjść, prze­cież wie­rzysz w wie­lo­świat.

– A może ty jesteś jakąś pod­róbą, a nie moją praw­dziwą Breen.

– Czy pod­róba wie­dzia­łaby, że śpie­wa­li­śmy w duecie pio­senkę Lady Gagi, gdy dałeś sobie wyta­tu­ować irlandzką harfę w Gal­way? No, wypij łyczek. Albo czy spa­ko­wa­łaby różowy kubek w kształ­cie żaby, który ule­pi­łeś dla mnie w dzie­ciń­stwie.

– Zabra­łaś go? – Upił mały łyk, gdy przy­ło­żyła mu kufel do ust. – To wszystko nie­źle namie­szało mi w gło­wie.

– Znam to uczu­cie. Wypij jesz­cze tro­chę.

Kiedy się napił, objął spoj­rze­niem trzy sto­jące nad nim postaci.

– Zna­czy… jeste­ście jakby cza­row­ni­kami i cza­row­ni­cami?

– Ja nie. – Morena z uśmie­chem roz­wi­nęła fio­le­towe skrzy­dła o srebr­nych brze­gach. – Jestem wróżką. Breen też ma domieszkę krwi Sidhe, ale za mało, żeby uro­sły jej skrzy­dła. W dzie­ciń­stwie mi ich zazdro­ściła. – Przy­sia­dła na brzegu tap­czanu. – Bo widzisz, my bar­dzo się wtedy przy­jaź­ni­ły­śmy. Jesz­cze za młodu były­śmy dla sie­bie niczym sio­stry, tak jak ty po tam­tej stro­nie jesteś jej bli­ski jak brat.

Breen, sie­dząc w kucki na pod­ło­dze, pozwo­liła More­nie prze­jąć pałeczkę.

– Bar­dzo za tobą tęsk­niła latem – cią­gnęła pogod­nym tonem. – I bar­dzo prze­ży­wała, że prze­mil­czała przed tobą, swoim przy­ja­cie­lem, to wszystko. A teraz ty, jako ten dobry i silny przy­ja­ciel, będziesz ją wspie­rał, poma­gał jej i trwał przy niej. Tak jak my wszy­scy.

– Dobrze powie­dziane – pochwa­lił ją pół­gło­sem Har­ken, kła­dąc dłoń na jej ramie­niu. – Elik­sir uśmie­rzy zawroty głowy – pocie­szył Marco. – I zoba­czysz, zaraz zro­bisz się głodny. Taka podróż wzmaga ape­tyt.

– Powie­dział­bym, że to doty­czy nas wszyst­kich – wtrą­cił Keegan. – Nie prze­szli­śmy przez Powi­talne Drzewo. Musia­łem otwo­rzyć pro­wi­zo­ryczny por­tal, a na doda­tek obli­czy­łem go tylko na dwie osoby.

– Rany, w takim razie umie­ra­cie z głodu. Zostało sporo potrawki z kola­cji. Pójdę ją odgrzać.

– Czy wszy­scy tutaj są tacy bar­dzo, bar­dzo ładni? – zasta­na­wiał się na głos Marco.

Morena żar­to­bli­wie pac­nęła go w ramię.

– Tobie też nic nie bra­kuje. Hmm, w kuchni śred­nio sobie radzę, lepiej niech Har­ken się tym zaj­mie. Rozu­miem, że zosta­nie­cie tutaj do rana. Miej­sca wystar­czy.

– Wola­ła­bym oszczę­dzić Marco kolej­nego przej­ścia na drugą stronę w tak krót­kim cza­sie, dla­tego nie możemy wró­cić do chaty. I raczej nie chcia­ła­bym budzić babci i Sedrica. – Breen pod­nio­sła wzrok na Keegana. – Będę wdzięczna, jeśli nas prze­no­cu­je­cie.

– Oczy­wi­ście, czuj­cie się jak w domu. No i jak tam, Marco, docho­dzisz do sie­bie?

– Tak, już nie­źle się czuję. Nawet lepiej niż nie­źle. – Usiadł i marsz­cząc czoło, popa­trzył na kufel. – Co tam jest?

– To, czego ci było potrzeba. Dopij piwo, bra­cie, a potem Breen przy­pro­wa­dzi cię na kola­cję. Har­ken jest cał­kiem nie­złym kucha­rzem, nie pój­dziesz spać głodny.

– Słu­chaj, dziew­czyno, musimy odbyć długą, poważną roz­mowę – ode­zwał się Marco ze wzro­kiem utkwio­nym w kufel, kiedy Keegan zosta­wił ich samych.

– Wiem i tak zro­bimy. Wszystko znaj­dziesz na tam­tym pen­dri­vie, który ci dałam. Od samego początku, od tam­tego spo­tka­nia Moreny z jastrzę­biem w Drom­land.

– Ona była tą sokol­niczką?

– Tak.

– Dobra, w takim razie poży­czę twój lap­top i poczy­tam sobie, co napi­sa­łaś.

– Tutaj lap­top nie będzie dzia­łał. W Talamh nie korzy­sta się z tech­no­lo­gii.

Ten wiel­bi­ciel wszel­kich nowi­nek tech­nicz­nych zro­bił wiel­kie oczy.

– Robisz sobie jaja. Może­cie podró­żo­wać przez światy, na odle­głość zapa­lać świece, roz­wi­jać skrzy­dła, ale nie macie Wi-Fi?

– No wła­śnie. Wszystko ci wytłu­ma­czę, obie­cuję. Jutro przej­dziemy na drugą stronę, do naszej chaty, naszej chaty nad zatoką. Będziesz mógł poczy­tać i zadzwo­nić do Sally. Uprze­dzisz go, że przez kilka naj­bliż­szych wie­czo­rów nie będzie cię w barze. Powiemy… powiemy, że posta­no­wi­łeś poje­chać ze mną do Irlan­dii, zostać jakiś czas, pomóc mi się urzą­dzić. Marco, nie możesz nawet sło­wem wspo­mnieć o tym, co tu widzia­łeś.

Patrzył na nią prze­ra­żony.

– Musimy znowu przejść przez jeden z tych por­tali?

– Tak, ale tym razem będzie łatwiej, obie­cuję. Chodź, musisz pod­jeść i porząd­nie się wyspać. Jutro… resztą zaj­miemy się jutro.

– Dużo jest tej reszty?

– Dużo. – Pogła­dziła go po twa­rzy i sta­ran­nie przy­cię­tej koziej bródce. – Bar­dzo dużo.

– Bałaś się wró­cić. Widzia­łem. Czy to przez tę całą magię i skrzy­dlate wróżki? – Ski­nie­niem głowy wska­zał drzwi, za któ­rymi znik­nął Keegan i pozo­stali. – Bo tych tam się nie boisz. To też widzę.

– Nie, ich się nie boję. Marco, to długa histo­ria. Dziś wystar­czy, że ci powiem, że w grę wcho­dzi Wiel­kie Zło.

– Jak wiel­kie?

– Jak tylko może być. Oka­za­ła­bym się naiwna, gdy­bym się nie bała, ale jestem sil­niej­sza niż kie­dyś. I zamie­rzam jesz­cze bar­dziej się wzmoc­nić.

Pod­niósł się z tap­czanu i wziął ją za rękę.

– Zawsze byłaś sil­niej­sza, niż myśla­łaś. To miej­sce ma u mnie plus, skoro pomo­gło ci wszystko rozu­mieć.

– To miej­sce, ci ludzie i wielu innych. Chcę, żebyś ich wszyst­kich poznał, zanim wró­cisz do domu. – Uści­snęła mu rękę. – A teraz chodźmy jeść, bo skręca mnie z głodu na zapach potrawki.

Nie pró­bo­wał o nic wię­cej pytać, przede wszyst­kim dla­tego, że to, co zdą­żył zoba­czyć i usły­szeć, nie mie­ściło mu się w gło­wie. I cho­ciaż po kola­cji był prze­ko­nany, że nie zmruży oka, zasnął, gdy tylko padł na łóżko, które wska­zał mu Keegan.

Zdzi­wił się, że obu­dziło go pia­nie koguta. Na doda­tek zamiast we wła­snej sypialni leżał w pokoju z peł­ga­ją­cym ogniem w kominku i bla­dym słoń­cem sączą­cym się przez koron­kowe firanki w oknach.

Świa­do­mość, że to wszystko, co działo się wie­czo­rem, wcale nie było snem, wzmo­gła nie­po­kój.

Chciał zoba­czyć się z Breen, ale nie wie­dział, gdzie jej szu­kać. Musiał napić się kawy, wziąć długi, gorący prysz­nic, lecz nie miał poję­cia, czy trafi do kuchni i łazienki.

Pod­niósł się z łóżka i dopiero wtedy zoba­czył, że spał w ubra­niu. On, taki esteta! Może któ­ryś z tych braci przy­stoj­nia­ków poży­czy mu jakieś ciu­chy, gdy już weź­mie ten prysz­nic.

Spoj­rzał na zega­rek – który oprócz poka­zy­wa­nia godziny, moni­to­ro­wał dłu­gość snu oraz liczbę kro­ków – i skrzy­wił się na widok czar­nej tar­czy.

Po cichu wyszedł z pokoju – kto wie, która mogła być godzina – i na pal­cach zszedł na par­ter.

Usły­szał kobiece głosy i podą­ża­jąc za nimi, tra­fił do kuchni; tej samej, którą widział wczo­raj.

Breen z Moreną sie­działy przy nie­du­żym robo­czym bla­cie, słu­żą­cym jako sto­lik.

– Obu­dzi­łeś się. – Breen zerwała się z krze­sła. – Sądzi­łam, że dłu­żej pośpisz.

– Chyba sły­sza­łem koguta.

– No wiesz, jesteś na far­mie. Sia­daj, zro­bię ci her­baty.

– Kawy, Breen. Oddam życie za kawę.

– Hmm. Cóż…

Przy­ci­snął dłoń do oczu.

– Nie mów mi tego.

– Mie­szanka her­bat jest naprawdę mocna. Ide­al­nie sta­wia na nogi. Jesteś głodny?

– Muszę wziąć prysz­nic.

Ponow­nie posłała mu prze­pra­sza­jące spoj­rze­nie.

– Hmm. Cóż…

Opadł na krze­sło i oparł głowę na rękach.

– Jak w ogóle można prze­żyć dzień bez poran­nej kawy i prysz­nica?

– Mamy toa­lety – wyja­śniła Morena. – I wygodne duże wanny.

– Marco nie lubi moczyć się w wan­nie.

– Bo sie­dzisz w bru­dach, które z sie­bie zmy­łeś.

– Ponie­kąd masz rację – przy­znała Morena. – Mogę ci zała­twić prysz­nic na zewnątrz.

– Poważ­nie?

– Wróżki mają powią­za­nia z żywio­łami. Chcesz kawa­łek miej­sca z cie­płym desz­czem? Pomogę ci. Oczy­wi­ście na zewnątrz.

– Jasne, pew­nie. Na zewnątrz. – Ode­brał kubek od Breen i dusz­kiem wypił her­batę. Zamru­gał zasko­czony. – Chyba roz­pu­ściła mi szkliwo na zębach. Jest jakaś szansa na poży­cze­nie świe­żych rze­czy?

– Masz mniej ciała od Har­kena, ale posta­ram się wybrać koszulę i jakieś spodnie dla cie­bie. Poszu­kajmy miej­sca na twój prysz­nic. – Się­gnęła po kostkę brą­zo­wego mydła z kre­densu. – Podo­bają mi się twoje dredy – zauwa­żyła, otwie­ra­jąc drzwi na podwó­rze. – Nie mia­ła­bym cier­pli­wo­ści zapla­tać tylu war­ko­czy. Chodźmy za mały silos. Nikt nie będzie cię tam widział.

– Dzięki.

– Przy­ja­ciel mojej przy­ja­ciółki jest moim przy­ja­cie­lem. Stań na tra­wie, bo ina­czej skoń­czysz po kostki w bło­cie. – Oparła dło­nie na bio­drach. – Jaka woda?

– Gorąca. Zna­czy, nie ma parzyć, ale niech będzie porząd­nie pod­grzana.

Morena w spodniach wsu­nię­tych w wyso­kie buty i w bluzce, tym razem na pra­wej stro­nie, unio­sła wysoko otwarte dło­nie. A potem zgięła palce, jakby chciała coś w nie chwy­cić.

Powierzch­nię mniej wię­cej jed­nego metra kwa­dra­to­wego zmo­czyły pierw­sze kro­ple; drobne, deli­katne jak piórka. Kiedy moc­niej zwi­nęła palce, deszcz przy­brał na sile.

Marco wie­dział, że stoi z otwar­tymi ustami i raczej wypa­da­łoby je zamknąć.

– Zobacz, czy taki stru­mień ci odpo­wiada, czy może wolisz cie­plej­szy.

Wycią­gnął rękę. Spraw­dził tem­pe­ra­turę, deszcz, ten cały cud.

– Tak, jest w porządku. Jezu… nie­sa­mo­wite. Nie wiem, jak to wszystko ogar­nąć.

– Uwa­żam, że cał­kiem dobrze ci idzie. – Morena cof­nęła się parę kro­ków. – Przy­niosę ci coś do ubra­nia i ręcz­nik.

– Dzięki. Ehm. Jak to zakrę­cić?

– Wyzna­czy­łam pięt­na­ście minut. Lepiej się pospiesz.

Znik­nęła, a on zmar­no­wał pra­wie minutę, gapiąc się na magiczny prysz­nic, zanim wresz­cie ścią­gnął ubra­nie i wszedł pod roz­koszny stru­mień desz­czu.

Kiedy prze­brał się w rze­czy, które zapewne ucho­dziły za szczyt wio­sko­wej ele­gan­cji, i wzmoc­nił grzanką ze sma­żo­nym jaj­kiem, poczuł się pra­wie nor­mal­nie.

– Wiem, że czeka nas roz­mowa – zaczęła Breen – i powrót do chaty, ale naj­pierw muszę zaj­rzeć do babci, no i ode­brać Fąfla.

– Chcę zoba­czyć tego psa i oczy­wi­ście, poznać twoją bab­cię.

– Mieszka nie­da­leko. Oka­zja do spa­ceru po ład­nej oko­licy.

– Niech ci będzie. Pró­buję to jakoś przy­jąć do wia­do­mo­ści. – Wyszedł za nią na dwór. – Tutaj wszystko wygląda jak w Irlan­dii. Oni mówią jak Irland­czycy. Jesteś pewna, że to…

– Tak. Chcia­łeś zadzwo­nić z komórki, prawda?

Pokle­pał się po kie­szeni poży­czo­nych spodni.

– No. I nic. Och, wła­śnie, przed godziną wzią­łem magiczny prysz­nic. Naj­lep­szy w życiu. Ale to wszystko wydaje się jakieś nie­rze­czy­wi­ste.

– Wiem.

– Niby jest zatoka, ale jakaś inna od tam­tej w pobliżu naszej chaty w Irlan­dii. W oddali widzę góry, ale one też się róż­nią. Dokoła rosną kwiaty, jest mnó­stwo owiec i krów. No i te konie. Konie na far­mie. Uczy­łaś się jeź­dzić na któ­rymś z nich?

– Taak. – Posta­no­wiła nie poka­zy­wać mu pla­cyku na far­mie, gdzie pod okiem nie­ugię­tego Keegana uczyła się, z mar­nym skut­kiem, wła­dać mie­czem. – Tutaj musisz jeź­dzić konno. Nie ma samo­cho­dów.

– Nie ma samo­cho­dów.

– Nie ma tech­niki, żad­nych mecha­nicz­nych urzą­dzeń. Wybrali magię.

– Nie ma tostera – przy­po­mniał sobie. – Opie­kają chleb na rusz­cie w pie­cyku na drewno. Wodę czer­pią ze studni albo zała­twiają ją wróżki. Dobrze ci z tym było?

– Po dru­giej stro­nie mia­łam chatę, którą znasz, i tam pra­co­wa­łam. A tutaj też można pisać – w magiczny spo­sób. Marco, to miej­sce jest takie nie­ska­lane, spo­kojne, bli­skie natury. Chyba się w nim zako­cha­łam.

– Pamięć sen­so­ryczna – koja­rzysz? Powie­dzia­łaś, że tutaj się uro­dzi­łaś. Czy ja dobrze widzę? Te dwa cia­cha, tam na polu?

– Cia­cha? Och! – zaśmiała się i wzięła go pod rękę. – Tak, to oni. Har­ken jest far­me­rem z krwi i kości, a Keegan raczej wojow­ni­kiem, ale nie stroni od pracy na far­mie. Spo­czywa na nim ogromna odpo­wie­dzial­ność, bo jest tao­ise­achem.

– Kim?

– Wodzem. Prze­wo­dzi Talamh i całemu ludowi Fey.

– Król Keegan, tak?

– Nie, nic takiego. – Jakie to dziwne, pomy­ślała, tłu­ma­czy Marco rze­czy, któ­rych sama się nauczyła czy też poznała zale­d­wie parę mie­sięcy wcze­śniej. – Tutaj nie ma żad­nych kró­lów ani wład­ców. On jest przy­wódcą. Wybra­nym i wybie­ra­ją­cym. To długa tra­dy­cja prze­ka­zy­wana z poko­le­nia na poko­le­nie. Mają tu jezioro… – prze­rwała, bo Marco chwy­cił ją wpół.

– Ja chrza­nię, Breen. Ucie­kajmy. Pędźmy do tam­tego lasu.

– Co jest? Och nie, nie, spo­koj­nie. To tylko smok Keegana.

– Jego, kurde, co?

– Ode­tchnij. Oni tutaj mają smoki, nie, nie takie, które w baj­kach poże­rają nie­winne księż­niczki. Na jed­nym nawet lecia­łam.

Na­dal trzy­mał ją w cia­snym uści­sku.

– Ni cho­lery, nie­moż­liwe.

– Moż­liwe i było wspa­niale. One są bar­dzo lojalne i oddane. A do tego piękne. Mój ojciec też miał smoka.

– Lepiej siądę. Nie będę na tobie wisiał, dziew­czyno, a czuję, że znowu mam mięk­kie kolana.

Zanim zdą­żył opu­ścić się na zie­mię, dobie­gło ich rado­sne szcze­ka­nie. Fąfel z kosma­tym czu­bem i brodą, podry­gu­ją­cymi w rytm susów, pędził ku Breen.

– Jesteś! Zna­la­złeś mnie. – Zato­czyła się roze­śmiana, kiedy z impe­tem wspiął się na nią przed­nimi łapami, cały roz­tań­czony od czuba na łbie po cienki ogon. – Jak ty uro­słeś. Jesteś pra­wie równy ze mną. Też za tobą tęsk­ni­łam. Bar­dzo tęsk­ni­łam.

Usia­dła na dro­dze i tuląc psa, pozwo­liła mu się cało­wać.

– To jest Fąfel.

– Domy­śli­łem się. Rze­czy­wi­ście, on ma fio­le­to­wawą sierść, tak jak mówi­łaś. Pur­ple Haze, jak ta pio­senka Hen­drixa. Może powin­naś nazwać go Jimi. Fajny jesteś, pie­seczku, fajny od czubka nosa po koniec ogona.

Przy­kuc­nął, zapo­mi­na­jąc o smoku. Fąfel, wachlu­jąc ogo­nem, nagro­dził go czu­łymi liź­nię­ciami.

– On mnie polu­bił!

– To naj­słod­szy pies pod słoń­cem. Bab­cia wie, że już jestem. Na pewno, skoro on wybiegł mi na spo­tka­nie. Chodźmy z nią się przy­wi­tać.

Fąfel pod­bie­gał do przodu, machał ogo­nem, cze­kał i wra­cał do nich.

– Szczę­śliwy psiak. A twoja bab­cia kim jest?

– Pocho­dzi z Widzą­cych. Jest cza­row­nicą z domieszką elfiej krwi. W prze­szło­ści była tao­ise­achem.

– Aha, czyli obo­wią­zują kaden­cje.

– Nie, ona zre­zy­gno­wała. Po niej był ktoś inny, potem mój tata, a teraz jest Keegan. Wyja­śnię ci przy oka­zji.

– A twój dzia­dek?

– Nie ma go tutaj i lepiej, żeby tak zostało. To on jest tym Wiel­kim Złem. – Skrę­ciła na drogę do chaty Mair­gh­read. – Mam ci tyle do opo­wia­da­nia.

– Coraz wię­cej się tego zbiera.

– Pozwo­liła mi wyje­chać, cho­ciaż bar­dzo cier­piała. Po śmierci taty przy­sy­łała tamte pie­nią­dze, które matka przede mną ukry­wała. I z pew­nych powo­dów, z któ­rych jeden już teraz mogę ci wyja­wić, spra­wiła, że je zna­la­złam, bo wie­działa, że czu­łam się nie­szczę­śliwa. Potem wybór już nale­żał do mnie. Mogłam rzu­cić pracę w szkole i przy­le­cieć do Irlan­dii. Wycza­ro­wała tamtą chatę nad zatoką i przy­słała Fąfla. To on mnie tutaj dopro­wa­dził.

Ona mnie kocha tak, jak kie­dyś tata, któ­rego ledwo pamię­tam. Tak samo jak ty, Der­rick i Sally mnie kocha­cie. Bez­wa­run­kowo. I otwo­rzyła mi świat.

– Już czuję, że też ją poko­cham.

Pośród morza kwia­tów, nad któ­rymi uno­sił się zapach jesieni, stała solidna chata z kamien­nych cio­sów, kryta strze­chą. Otwarte, jaskra­wo­nie­bie­skie drzwi zapra­szały do środka.

Mair­gh­read wyszła na próg ubrana w długą suk­nię w kolo­rze leśnej zie­leni. Ogni­sto­rude włosy miała uło­żone w koronę. Z zamglo­nymi ze wzru­sze­nia nie­bie­skimi oczami przy­ci­snęła dłoń do serca.

– Jeste­ście jak dwie kro­ple wody – wyszep­tał Marco. – A ona wcale nie wygląda na babkę.

– Wiem. Bab­ciu!

Marg otwo­rzyła ramiona, a Breen się w nie wtu­liła.

– Mo stor. Witaj w domu. Tak się cie­szę. Moja słodka dziew­czynka. Jesteś szczę­śliwa. – Ujęła w dło­nie jej twarz. – Czuję to i widzę. Moje serce prze­peł­nia radość.

Ponow­nie przy­tu­liła Breen i ponad ramie­niem dziew­czyny uśmiech­nęła się do jej towa­rzy­sza.

– Ty jesteś Marco, prawda?

– Tak, pro­szę pani.

– Witaj, zawsze będziesz tu mile widziany. – Wycią­gnęła do niego dłoń. – Moje drzwi są dla cie­bie otwarte. Mia­łeś dziwną podróż. – Na moment przy­trzy­mała w uści­sku rękę Marco, obej­mu­jąc spoj­rze­niem jego twarz; ciemne oczy, schludną kozią bródkę i nie­śmiały uśmiech. – Jesteś dobrym przy­ja­cie­lem mojej Breen Sio­bhan i dobrym czło­wie­kiem. Widzę to i dzię­kuję bogom. Wejdźmy do środka i usiądźmy.

Prze­pro­wa­dziła ich do kuchni przez salon z ogniem jarzą­cym się w kominku i mięk­kimi kana­pami zarzu­co­nymi hafto­wa­nymi podusz­kami.

– Kuch­nie są dla rodziny. Napi­jemy się her­baty, a Sedric rano upiekł cytry­nowe cia­steczka.

– Gdzie on jest?

– Och, kręci się po oko­licy – wyja­śniła Marg.

– Nie, bab­ciu, ja zapa­rzę her­batę, a ty posiedź z Marco.

– Zgoda. – Marg usia­dła przy małym kwa­dra­to­wym stole i gestem dłoni zachę­ciła chło­paka, żeby do niej dołą­czył. – A więc jesteś muzy­kiem.

– Pró­buję nim być. – Teraz widział, że Breen odzie­dzi­czyła rysy po Marg i po swoim ojcu, czło­wieku, któ­rego poko­chał. – Opła­cam czynsz, pra­cu­jąc w barze.

– U Sally. Breen opo­wia­dała mi o nim, o Der­ricku i lokalu, który pro­wa­dzą. Sedric mówił, że ludzie dobrze się tam bawią.

– Zaj­rzał do nas?

– To ten srebr­no­włosy męż­czy­zna, który według cie­bie był wytwo­rem mojej wyobraźni – wtrą­ciła Breen, odmie­rza­jąc liścia­stą her­batę z jed­nego ze sło­jów na półce.

– Och, wybacz.

– Widzisz, my mar­twi­li­śmy się o Breen. Coraz bar­dziej w ostat­nim roku czy dwóch. Wbrew sobie cho­dziła do tam­tej szkoły, bo nie czuła powo­ła­nia do zawodu nauczy­cielki.

– Bo go nie mia­łam. – Breen wrząt­kiem z mie­dzia­nego czaj­nika na kuchni zalała liście her­baty w nie­bie­skim imbryku i spraw­dziła, czy opa­dły na dno.

– Może i nie mia­łaś, ale byłaś dobrą nauczy­cielką, po pro­stu nie doce­nia­łaś swo­ich umie­jęt­no­ści. I to wła­śnie mnie mar­twiło. – Prze­nio­sła wzrok na Marco. – Ona miała takie niskie mnie­ma­nie o sobie, takie skromne ocze­ki­wa­nia.

Ośmie­liło go podo­bień­stwo łączące babkę i wnuczkę. Jej słowa były mio­dem na jego serce.

– Nic dodać, nic ująć.

Marg przy­jęła ze śmie­chem jego uwagę i prze­chy­liła się kon­fi­den­cjo­nal­nie nad sto­łem.

– Far­bo­wała na brą­zowo te cudowne włosy, żeby przy­pad­kiem nikt ich nie zoba­czył, ukry­wała zgrabną figurę pod nie­mod­nymi ubra­niami.

– Tra­fiła pani w samo sedno.

Marg ponow­nie się roze­śmiała, a Breen prze­wró­ciła oczami.

– Może woli­cie zostać sami? – zapy­tała, sta­wia­jąc imbryk na stole.

– Matka tak na nią wpły­wała – ode­zwał się Marco, dopiero kiedy Breen poszła po białe kubki oraz tale­rzyki. – Pani Kelly zawsze była dla mnie miła, ale…

– Nie usły­szysz ode mnie złego słowa na jej temat. Matka to matka, a Breen była owo­cem miło­ści Jen­ni­fer i Eiana.

– Uwiel­bia­łem go. Szcze­rze mi żal, że odszedł. Dzięki niemu zają­łem się muzyką, to on nauczył mnie grać. Poda­ro­wał mi gitarę na dzie­wiąte uro­dziny i odmie­nił mój świat.

– Wspo­mi­nał o tobie.

– Naprawdę?

– Tak, i to czę­sto. Dzięki mojemu synowi zna­łam cię jako chłopca. Jaki talent, mówił, co za bły­sko­tli­wość. Twier­dził, że nie mógłby wyma­rzyć lep­szego przy­ja­ciela dla swo­jej córki. On cię kochał, Marco.

Ze łzami w oczach się­gnęła po jego dłoń i ser­decz­nie ją uści­snęła.

– Skoro tak się zło­żyło, że tutaj się zna­la­złeś, Breen pokaże ci, gdzie Eian spo­czywa. To święte miej­sce. Wiem, że twoja wizyta nie była pla­no­wana, ale szcze­rze mówiąc, jestem zado­wo­lona, że tu przy­by­łeś. Cie­szę się, że mam oka­zję poznać naj­droż­szego przy­ja­ciela Breen po tam­tej stro­nie.

– Jakoś nie potra­fię się tutaj odna­leźć.

– No cóż, tro­chę tego dużo, prawda?

– Wszystko działo się bły­ska­wicz­nie, nie zdą­ży­łam go uprze­dzić. – Breen posta­wiła paterę z cia­stecz­kami i zaczęła nale­wać im her­baty. – Przej­dziemy do chaty nad zatoką, jeżeli nie masz nic prze­ciwko temu – zwró­ciła się do babki.

– Natu­ral­nie, że nie. Prze­cież należy do cie­bie. Finola wła­śnie zaopa­truje was w zapasy. I nie może się docze­kać, kiedy znowu zoba­czy przy­stoj­nego Marco.

Chło­pak lekko się zaru­mie­nił.

– Nie musiała tego robić. Mogli­by­śmy poje­chać na zakupy do wsi. Jezu, Breen, nie wymie­ni­li­śmy pie­nię­dzy. Nawet nie wiem, ile mam kasy przy sobie.

– W Talamh pie­nią­dze nie są potrzebne.

– No to skąd bie­rze­cie różne rze­czy?

– Wymie­niamy się towa­rami i usłu­gami – wyja­śniła Marg i upiła łyk her­baty. – I z rado­ścią zaję­li­śmy się przy­go­to­wa­niem Fey Cot­tage na wasz przy­jazd.

– Breen mówiła, że naj­pierw tata, a potem bab­cia wysy­łali jej pie­nią­dze.

– Tak było. Zawsze znaj­dzie się spo­sób na ich zdo­by­cie. Trolle fedrują pod zie­mią, no i nie bra­kuje u nas rze­mieśl­ni­ków. Po dru­giej stro­nie, w innych świa­tach mamy swo­ich ludzi zaj­mu­ją­cych się han­dlem.

– To odmie­niło jej życie. Nie same pie­nią­dze, ale świa­do­mość, że ojciec o niej pamię­tał. Mogła rzu­cić to, czego tak bar­dzo nie zno­siła, i sku­pić się na tym, co ją pociąga.

Spoj­rzał na Fąfla, chru­pią­cego przy­smak pod­su­nięty mu przez Breen.

– No i jest książka o tym łobu­ziaku. Kapi­talna. Czy­tała ją pani?

– Tak. Świet­nie napi­sana i zabawna, zupeł­nie jak jej boha­ter.

– Breen jest w trak­cie pisa­nia kolej­nej, tym razem powie­ści dla doro­słych. Nie pozwala mi jej prze­czy­tać.

– Ani mnie.

– Daleka droga do końca – ode­zwała się autorka. – Nie wiem, skąd wzięło się u mnie takie wra­że­nie, że powin­nam pójść na spa­cer i zosta­wić was samych.

– Mamy dużo do nad­ro­bie­nia, prawda, Marco?

– Tak, pro­szę pani.

– Och, mów mi Marg, tak jak wszy­scy. Albo jako brat mojej wnuczki nazy­waj mnie Bab­cią.

W chwili, gdy to mówiła, otwarły się kuchenne drzwi i Marco po raz pierw­szy zoba­czył srebr­no­wło­sego męż­czy­znę.

Breen zerwała się z krze­sła i rzu­ciła mu się na szyję. Marco widział, że to spon­ta­niczne powi­ta­nie nieco go zasko­czyło, ale i bar­dzo ucie­szyło.

– Witaj w domu, Breen Sio­bhan. Witaj, Marco Olse­nie.

– Pan naprawdę ist­nieje. Prze­pra­szam, że w to nie wie­rzy­łem.

– Och, cóż, nie jesteś jedyny.

– Sia­daj, pro­szę cię, usiądź – nale­gała Breen. – Przy­niosę krze­sło od biurka z mojego pokoju. Na­dal tam jest?

– Zawsze będzie – zapew­niła ją Marg.

Breen dosta­wiła jesz­cze jedną fili­żankę i tale­rzyk dese­rowy.

– Po powro­cie do Fila­del­fii poszłam poroz­ma­wiać z matką… Nie było łatwo.

– Wiem, kochana – ode­zwał się Marco.

– Kiedy od niej wyszłam, żeby się uspo­koić, kawał drogi poko­na­łam pie­szo. Zata­iła to wszystko przede mną, moje pocho­dze­nie, mój dar. Zamknęła mnie w pudełku. Rozu­miem, że robiła to ze stra­chu o mnie – zastrze­gła, zanim Marg zdą­żyła otwo­rzyć usta. – A kiedy w końcu usia­dłam na przy­stanku auto­busu, zoba­czy­łam Sedrica. Cze­kał na mnie, bo w tam­tej chwili bar­dzo potrze­bo­wa­łam wspar­cia. Ni­gdy tego nie zapo­mnę. I zawsze będę pamię­tać, co powie­dział mi Keegan. Że jej zacho­wa­nie świad­czyło o stra­chu przede mną. Kim jestem, co mam. I myślę, że wła­śnie dla­tego kie­dyś będę mogła matce wyba­czyć. Ech, lepiej pójdę po to krze­sło.

– Spad­nie jej kamień z serca, kiedy doj­rzeje do wyba­cze­nia – powie­działa z wes­tchnie­niem Marg, gdy Breen znik­nęła za drzwiami. Pod­nio­sła imbryk i nalała her­batę Sedri­cowi. – A teraz, Marco, pomyśl, czego potrze­bu­jesz w cza­sie pobytu tutaj, bo prze­cież nie mia­łeś czasu zabrać żad­nych rze­czy, no i może masz jakieś życze­nia? Zrób listę dla Sedrica, a on wszystko zała­twi.

– Może pan to zro­bić?

– Mogę, i z przy­jem­no­ścią się tym zajmę.

– Bo pan jest… czar­no­księż­ni­kiem? Magiem?

– Po tro­sze. Jestem Hybry­dem.

Ręka Marco zawi­sła nad paterą z cytry­no­wymi cia­stecz­kami.

– Wil­ko­ła­kiem?

– W żad­nym razie, cho­ciaż mam wśród nich paru zna­jo­mych. I zapew­niam cię, że oni wcale nie są żądni ludz­kiego mięsa i krwi w pełni księ­życa. Jestem koto­ła­kiem.

– Coś jakby lwem?

Marg zachi­cho­tała i mach­nęła ręką.

– No, Sedricu, zade­mon­struj to mło­dzień­cowi.

Sedric z uśmie­chem wzru­szył ramio­nami i zmie­nił się w kota. Fąfel pod sto­łem entu­zja­stycz­nie zama­chał ogo­nem, bijąc nim o pod­łogę.

Osłu­piały Marco znie­ru­cho­miał z wytrzesz­czo­nymi oczami.

– Och! – Breen wró­ciła z krze­słem. – Dotąd tego nie widzia­łam. Jak łatwo ci to przy­cho­dzi!

Kot na powrót stał się czło­wie­kiem i pod­niósł fili­żankę.

– Jeste­śmy jed­no­ścią; czło­wiek i duchowe zwie­rzę. Geny cza­row­ni­ków odzie­dzi­czone po przod­kach uła­twiają mi podróże pomię­dzy świa­tami. Powiedz, czego potrze­bu­jesz, a ja ci wszystko dostar­czę.

Marco pod­niósł palec.

– Na pewno przyda się dużo wina.

– Mamy tutaj nieco pysz­nego wina – zaczęła Marg.

– Dzięki, ale nawet po tym wszyst­kim dla mnie pora jest tro­chę za wcze­sna. Może póź­niej się napi­jemy. Czego potrze­buję, jesz­cze nie wiem, to zależy. Breen bała się wra­cać. Była cho­ler­nie zde­cy­do­wana, a jed­no­cze­śnie wystra­szona. Keegan coś powie­dział – to wszystko działo się tak szybko i bez­ład­nie – coś o tym, że może ją zwol­nić z obo­wiązku, z przy­rze­cze­nia.

– Tak było? – upew­niła się Marg.

– Taak. Wtedy ona mi powie­działa o Wiel­kim Złu i wszystko wyja­śniła. Ale nie będę wie­dział, czego potrze­buję, dopóki nie usły­szę, dla­czego ten ktoś chce skrzyw­dzić Breen.

– Nie powie­dzia­łaś mu o Odra­nie?

– Bab­ciu, nie wie­dzia­łam, że on wsko­czy za mną do por­talu, a póź­niej, jak się domy­ślasz, był wstrzą­śnięty i fatal­nie się czuł. Wszystko spi­sa­łam, chcę, żeby Marco naj­pierw to prze­czy­tał, a potem poroz­ma­wiamy.

– O naj­waż­niej­szych spra­wach powi­nien dowie­dzieć się tutaj i teraz, a parę łyków jabł­ko­wego wina nikomu nie zaszko­dzi, nie­za­leż­nie od pory.

Sedric poło­żył dłoń na ramie­niu Marg.

– Ja się tym zajmę.

Roz­dział 2

– Kiedy byłam młoda – zaczęła Marg – znacz­nie młod­sza od cie­bie, wydo­by­łam miecz z jeziora, prze­ję­łam buławę i zosta­łam tao­ise­achem. Odran przy­był do Sto­licy i zoba­czy­łam go takim, jakim chciał, żebym go widziała; przy­stoj­nym, szar­manc­kim, cza­ru­ją­cym i roman­tycz­nym. Zako­cha­łam się w ilu­zji i wyszłam za niego za mąż.

Opo­wia­dała o ich powro­cie na rodzinną farmę w doli­nie, o mie­sią­cach, kiedy oszu­ki­wał ją i jej bli­skich, o przyj­ściu syna na świat, rado­ści, jaką dawało jej dziecko.

Póź­niej, kiedy ock­nęła się z nar­ko­tycz­nego snu, ujrzała praw­dziwe zamiary Odrana. Nocami wysy­sał moc z dziecka, żeby zwięk­szyć swoją potęgę. W Talamh roz­pę­tała się wojna z mrocz­nym bogiem, jego demo­nami, nie­wol­ni­kami i wszyst­kimi zbi­rami, któ­rzy ścią­gnęli tu za nim, i trwała do czasu porwa­nia dziecka. Tym dziec­kiem była Breen.

Marco poczuł przy­pływ wdzięcz­no­ści za wino.

– Breen oka­zała się cen­niej­sza od swo­jego taty, prawda? Jej matką była kobieta.

– Szybko koja­rzysz, Marco. Nasza Breen stała się mostem pomię­dzy świa­tami Fey, ludzi i bogów. Wła­śnie dla­tego ta zale­d­wie trzy­let­nia dziew­czynka potra­fiła oswo­bo­dzić się ze szkla­nej klatki. Oka­zała się sil­niej­sza, niż Odran przy­pusz­czał. Myślę, że ona na­dal nie zdaje sobie sprawy ze swo­jej mocy. I wtedy Eian, tao­ise­ach, popro­wa­dził Fey do ataku na Czarny Zamek. Znisz­czył twier­dzę Odrana, na nowo zablo­ko­wał por­tale mię­dzy naszymi świa­tami, zro­bił wszystko, co było moż­liwe.

– Mama chciała, żeby ojciec wybrał pomię­dzy nią i mną a Talamh – wtrą­ciła Breen. – Jak mógł to zro­bić? Ale prze­ka­zał farmę O’Bro­inom, czyli rodzi­nie Keegana. Ich ojciec poległ w walce w mojej obro­nie. Był ser­decz­nym przy­ja­cie­lem taty. Grał w Guśla­rzach – pamię­tasz tam­ten zespół? Jest na zdję­ciu, które dosta­li­śmy od Toma Swe­eneya, wła­ści­ciela pubu w Dooli­nie.

– Mie­li­śmy tam tra­fić. – Marco znowu wychy­lił parę łyków wina. – To jasne jak słońce, musie­li­śmy spo­tkać Toma, żeby nam opo­wie­dział, jak poznali się twoi rodzice.

– Oni naprawdę się kochali. Myślę, że zawsze tak było. Tata z miło­ści prze­niósł się do Fila­del­fii. Sta­rał się spro­stać ocze­ki­wa­niom mamy i zobo­wią­za­niom wobec swo­jego ludu.

– I tylko uda­wał, że wyjeż­dża na kon­certy?

– Tak. A ona, oczy­wi­ście, o tym wie­działa. Wzbie­rał w niej gniew, rosła fru­stra­cja i w końcu powie­działa mu to samo, co ja usły­sza­łam. Nazwała mój dar aber­ra­cją i ostrze­gła, że mam nie wno­sić tego do jej domu, jeśli chcę być w nim mile widziana.

Marco poszu­kał dłoni swo­jej przy­ja­ciółki i zamknął ją w ser­decz­nym uści­sku.

– Wie­rzyła, że roz­ta­cza nade mną ochronny para­sol, była o tym świę­cie prze­ko­nana, a w rze­czy­wi­sto­ści bro­niła sie­bie i takiego obrazu świata, jaki wolała widzieć.

– Tak mi przy­kro, Breen. – Marco cały czas ści­skał jej rękę.

– Mnie też.

– Myliła się. Nie miała racji. Jej rów­nież jest mi żal. Aber­ra­cja, jasna dupa! – gorącz­ko­wał się. – Oj, prze­pra­szam – zre­flek­to­wał się i zaże­no­wany spoj­rzał na Marg.

– Nie ma za co, zga­dzam się z tobą.

– Jesteś wyjąt­kowa, zawsze wie­dzia­łem, tylko nie wpa­dłem na to, że, no wiesz, mam do czy­nie­nia z bogi­nią i cza­row­nicą. – Obej­rzał się na Marg. – Jak zgi­nął Eian? Skoro znisz­czył twier­dzę Odrana i zamknął por­tale, jakim cudem ten gość na­dal zagraża Breen?

– Nie samej Breen, ale ona sta­nowi klucz. Odran zabił mojego syna. Po jakimś cza­sie usłużna wiedźma, bie­gła w czar­nej magii, pomo­gła mu odbu­do­wać siły i wtedy ponow­nie zaata­ko­wał Talamh. Podej­rze­wam, że uknuł ten pod­stęp, żeby przy­cią­gnąć Eiana i go zamor­do­wać. Zabić syna, który nie pod­po­rząd­ko­wał się woli ojca.

– A teraz wyciąga łapy po Breen. Przy­kro mi, że musi­cie pro­wa­dzić te wojny z jakimś sza­lo­nym bogiem, ale zapy­tam, z całym sza­cun­kiem, czy dla niej nie byłoby lepiej, gdyby jed­nak została w domu? Tam, gdzie ten oszo­łom nie może jej dopaść? Breen, ja nie zga­dzam się z twoją mamą. Bądź, kim chcesz, rób to, co kochasz, ale, dziew­czyno, żadna z cie­bie wojow­ni­cza księż­niczka.

– Tre­no­wa­łam całe lato, oczy­wi­ście nie mówię o roli księż­niczki. Uczy­łam się wal­czyć mie­czem.

Pac­nął ją w ramię.

– Aku­rat.

– Potra­fię się bro­nić. I, Marco, żadne miej­sce nie jest bez­pieczne. Ani dla mnie, ani dla nikogo.

– On nie odpu­ści – ode­zwała się Marg. – Doj­dzie do kolej­nej bitwy, poleje się krew, będą ofiary. Sta­wimy opór, do ostat­niego wojow­nika. Ale jeżeli nas pokona i obróci Talamh w perzynę, przyj­dzie kolej na twój świat. Znaj­dzie się wielu chęt­nych, goto­wych pójść za nim, żeby zabi­jać i palić. On będzie rósł w siłę, a wraz z nią jego ape­tyt na wię­cej.

– Chcesz powie­dzieć, że on znisz­czy zie­mię, całą pla­netę?

– Nasz świat, twój, wszyst­kie światy. Z każ­dym kolej­nym pod­bo­jem będzie rosła jego pew­ność sie­bie. Czy rozu­miem dąże­nie Jen­ni­fer do trzy­ma­nia Breen pod klo­szem? Ow­szem. Nie­stety, ona ni­gdy nie przy­jęła do wia­do­mo­ści, że jej córka jest naj­waż­niej­sza w tej spra­wie. Nie można jej sku­tecz­nie ukry­wać. Prę­dzej czy póź­niej on ją znaj­dzie; ją albo jej dziecko. Jako bóg dys­po­nuje nie­skoń­czo­nym cza­sem.

– Chcia­ła­bym kie­dyś mieć dzieci. Jed­nak wie­dząc to wszystko, ni­gdy się nie odważę.

– Jezu, Breen.

– Muszę go powstrzy­mać. To jest mój lud. Wiem, jak to brzmi, ale…

– Brzmi przy­zwo­icie.

– Będą wal­czyć. Jestem im potrzebna.

Poki­wał głową z prze­cią­głym wes­tchnie­niem.

– Widzia­łem Won­der Woman, wiem, o co cho­dzi.

– Cztery razy. Oglą­da­łeś ten film czte­ro­krot­nie.

Popra­wił ją, poka­zu­jąc pięć pal­ców.

– Tylko bóg może zabić boga, tak to działa, no nie?

– Córka syna jest mostem pomię­dzy świa­tami. – Breen poczuła wagę tych słów, tej myśli. Prawdy, która wraz z tymi sło­wami przez nią prze­pły­nęła. – Most wie­dzie do świa­tła albo ciem­no­ści. Droga ma trzy etapy. Prze­bu­dze­nie, prze­miana, wybór.

Marco zanie­mó­wił na moment.

– Co to było? Prze­po­wied­nia? Potra­fisz także prze­wi­dy­wać przy­szłość?

– Cza­sami. Ale na­dal jestem tą samą Breen, Marco.

– A kto mówi, że nie? Dobra, w takim razie, zaczy­nam mniej wię­cej ogar­niać, co mi się przyda. O ile zechce mi pan pomóc – zwró­cił się do Sedrica.

– Z przy­jem­no­ścią.

– Jest tego sporo, bo trudno prze­wi­dzieć, ile czasu tutaj zostanę. Nie ruszę się stąd, dopóki nie poślemy tego pie­prz­nię­tego boga do pie­kła.

– Marco…

– Ja też mam prawo wyboru, dziew­czyno, i wła­śnie go doko­na­łem.

– Bra­kuje ci mocy. Nie masz poję­cia, do czego Odran jest zdolny.

– Wystar­czy mi to, co usły­sza­łem, i boję się jak cho­lera. Ale zostaję. – Wypro­sto­wał i uniósł wska­zu­jące palce. – Koniec, kropka. Jeśli zamie­rzasz zrzę­dzić, popro­szę bab­cię o gościnę. Breen, popatrz mi pro­sto w oczy i powiedz, że gdy­bym ja był na twoim miej­scu, zosta­wi­ła­byś mnie i pole­ciała do Fila­del­fii.

– Jeżeli coś się tobie sta­nie…

– To samo doty­czy cie­bie. A więc temat zamknięty. Chyba muszę poży­czyć coś do pisa­nia i zro­bię listę.

Breen wie­działa, że nie ma sensu dłu­żej z nim się spie­rać. Po cichu liczyła, że za parę dni przej­dzie mu zapał. Dobrze wie­działa, że Marco był stu­pro­cen­to­wym miesz­czu­chem, przy­wy­kłym do nowo­cze­snych udo­god­nień.

Im dłu­żej będzie sie­dział w Talamh bez dostępu do tech­no­lo­gii i wygód, tym łatwiej będzie nim… mani­pu­lo­wać. Szcze­gól­nie, jeśli uda się jej go prze­ko­nać, że ma dla niego ważne zada­nie po dru­giej stro­nie.

W tej chwili nic takiego nie przy­cho­dziło jej do głowy.

Gdy wra­cali na farmę, poka­zała mu dwa smoki z jeźdź­cami sunące pod nie­bem.

– Zwia­dowcy.

– A więc te smoki są w róż­nych kolo­rach. A ludzie? Znajdę kogoś podob­nego do mnie?

– Tak, i o two­jej orien­ta­cji. Tutaj miłość jest miło­ścią.

– Miło sły­szeć. W tej chwili nie szu­kam przy­gód, ale dobrze wie­dzieć, że ludzie tu mają otwarte umy­sły.

– I serca. Nie­stety, jak wszę­dzie, tak i tutaj znaj­dziesz grupę kse­no­fo­bów. To Świę­to­bliwi – człon­ko­wie reli­gij­nej sekty. Na początku byli nie­szko­dliwi, ale stop­niowo scho­dzili na drogę ciem­no­ści. Nie­któ­rzy Fey poszli w ich ślady. Pamię­taj, że jeżeli chcesz zostać i swo­bod­nie się poru­szać, musisz nauczyć się jeź­dzić konno.

– Myślisz, że nie dam rady? – Zaha­czył kciuki za pasek spodni i kro­czył z dum­nie wypiętą pier­sią. – Chęt­nie spró­buję. A skoro ty nauczy­łaś się machać mie­czem, ja też mogę.

– Kiep­sko mi to wycho­dzi.

– Aku­rat.

– Zapy­taj Keegana. Tre­no­wał mnie i pierw­szy ci to powie.

Marco ją objął, Fąfel trzy­mał się bli­sko nich.

– Zamie­rzasz roman­so­wać z tym cia­chem?

– W tej chwili mnie także nie inte­re­sują romanse. I wąt­pię, aby on miał na nie ochotę. Coś wisi w powie­trzu.

– Idziesz na całość. – Zama­chał rękami.

– Cała w tym tkwię. – Powtó­rzyła jego gest. – Wyczu­wam coś w rodzaju napię­cia. O to mu wła­śnie cho­dzi. Nie ma go tutaj, ale się zbliża. – Wzdry­gnęła się. – Jesz­cze nie teraz. Zabie­rzemy moje rze­czy i prze­nie­siemy się do chaty. Chyba będzie łatwiej, jak prze­czytasz wszystko, co napi­sa­łam. Jeżeli będziesz miał jakieś pyta­nia, chęt­nie na nie odpo­wiem.

– Dobra, czyli przej­dziemy stąd do Irlan­dii? Przez któ­ryś z tych wietrz­nych tuneli?

– Tym razem będzie ina­czej, nie tak dra­ma­tycz­nie.

Fąfel z rado­snym szczek­nię­ciem odłą­czył się od nich. Zwin­nie prze­sko­czył murek i popę­dził do dwójki dzieci i pil­nu­ją­cej ich suczki wil­cza­rza irlandz­kiego.

– Te chło­paczki to Finian i Kavan. Widzisz tamtą kobietę w ogro­dzie? To Aisling, ich mama. Sio­stra Keegana i Har­kena.

– Wszy­scy tu są tacy uro­dziwi.

Prze­szli przez furtkę. Aisling, z ciem­nymi wło­sami zwi­nię­tymi w węzeł, wytarła ręce o spodnie i z dło­nią opartą na zaokrą­glo­nym brzu­chu zbli­żyła się do nich.

– Witaj, Breen Sio­bhan. Witaj. Wró­ci­łaś, tak jak obie­ca­łaś. Ni­gdy nie powin­nam w to wąt­pić. – Zamknęła Breen w obję­ciach. – Ogrom­nie mi wstyd.

– Nie­po­trzeb­nie. Wiem, jak bar­dzo się tym gry­złaś, i rozu­miem dla­czego. Poznaj Marco.

– Już sły­sza­łam o tobie. Podobno prze­ko­zioł­ko­wa­łeś do Talamh. Jak się czu­jesz?

– Już dobrze. Dzięki. Miło mi cię poznać.

– I wza­jem­nie. Napi­je­cie się her­baty? Mab popil­nuje chłop­ców, a my pój­dziemy do domu.

– Wra­camy od babci, pili­śmy tam i her­batę, i wino. Chcia­ła­bym zabrać moje rze­czy i prze­nieść je do Fey Cot­tage.

– Och, już zostały prze­nie­sione. Morena zajęła się twoją ele­gancką gar­de­robą. A Marco ma wyczysz­czone ubra­nie.

– Dzięki. Poży­czy­łem rze­czy od two­jego brata. Od Har­kena.

– To nie pro­blem. Ma ich sporo.

Star­szy z chłop­ców przy­ga­lo­po­wał do nich z toczą­cym się z tyłu młod­szym bra­tem.

– Nie­długo mam uro­dziny – ogło­sił Finian. – Będzie­cie tutaj wtedy.

– W Sam­hain. – Breen przy­kuc­nęła. – Pamię­tam. Skoń­czysz trzy lata.

– Fin, przy­wi­taj się z przy­ja­cie­lem Breen. Pan ma na imię Marco.

Chłop­czyk opu­ścił głowę.

– Dzień dobry.

– Jest tro­chę nie­śmiały przy obcych. Nato­miast ten – dokoń­czyła Aisling, kiedy Kavan zrów­nał się z nimi i ucze­pił nóg Marco – wręcz prze­ciw­nie.

Marco wziął malu­cha na ręce.

– A ty jak masz na imię?

– To nasz Kavan – powie­działa Aisling, kiedy malec, gawo­rząc, opo­wia­dał coś Marco. – Pierw­szy raz widzi obcego.

Kavan, zaśmie­wa­jąc się, zamknął w pią­stce pęk war­ko­czy­ków.

– Cacy!

– Mnie też się podo­bają.

Potem, nie prze­sta­jąc gawo­rzyć, wycią­gnął ramionka do Breen.

– Kiedy masz ter­min? – Marco zwró­cił się do Aisling.

– Około święta Imbolc. Na początku lutego – zre­flek­to­wała się, widząc jego nie­pewną minę. – Jestem na pół­metku. Liczę, że tym razem będzie dziew­czynka, bo jak widzisz, mam już dwóch łobu­zia­ków.

– Tęsk­ni­łam za tymi urwi­sami – powie­działa Breen i poła­sko­tała Kavana nosem po policzku, zanim posta­wiła go na ziemi. – Jutro wra­camy. Będę tak samo jak wcze­śniej pra­co­wała z bab­cią. Prze­każ Keega­nowi, że jeśli chce, możemy zacząć tre­no­wać.

– Och, na pewno będzie chciał. On i mój mąż Mahon – wyja­śniła Marco – wrócą przed wscho­dem księ­życa. Zaglą­daj­cie do mnie, kiedy znaj­dzie­cie czas. Oboje jeste­ście mile widziani. Chodź­cie, dzieci. Czy obie­ca­li­śmy wuj­kowi Har­ke­nowi, że zro­bimy porządki w warzyw­niku? Bło­go­sła­wień­stwo dla was obojga – powie­działa na poże­gna­nie, odda­la­jąc się z chłop­cami.

– I dla cie­bie! – zawo­łała za nią Breen. – Fąfel, do nogi.

Kiedy wyszli za bramę, Breen wska­zała ręką pas ziemi za drogą.

– Por­tal jest w tam­tym drze­wie. Albo drzewo jest por­ta­lem, sama nie wiem.

Powiódł spoj­rze­niem za jej ręką. Po dru­giej stro­nie drogi wyra­stał kolejny kamienny murek, a za nim, aż po wzgó­rza, cią­gnęły się łąki z pasą­cymi się sta­dami owiec.

Drzewo z koroną o śred­nicy ponad sze­ściu metrów wyra­stało ze skal­nego usy­pi­ska. Grube konary zwi­sały ku ziemi, nie­które nawet jej doty­kały i w poło­wie dłu­go­ści z powro­tem wygi­nały się ku górze. Liście, które Breen zapa­mię­tała z lata jako soczy­ście zie­lone, miały teraz czer­wo­nawą barwę.

– Co to za drzewo?

– To Powi­talne Drzewo i por­tal, chyba ten główny, pomię­dzy Talamh i Irlan­dią.

Zapro­wa­dziła go pod drzewo. Fąfel wysfo­ro­wał do przodu, wdra­pał się na usy­pi­sko po sied­miu skal­nych wystę­pach, przy­cup­nął na kona­rze i szczek­nął, jakby ich pona­gla­jąc.

– No dobra. Jeżeli zemdleję, możesz odra­to­wać mnie tam­tym piwem albo tym czymś, co w nim było.

– Mogę, ale nie będzie takiej potrzeby. Sam zoba­czysz róż­nicę – uspo­ka­jała go, kiedy wspi­nał się za nią po skał­kach. – Będzie wiało, ale nie tak mocno jak wtedy. Zoba­czysz błysk i już znaj­dziemy się po dru­giej stro­nie. Nie zdziw się, jeżeli tra­fimy na deszcz. Ni­gdy nie wia­domo.

– Myślę, że mnie już chyba nic nie zdziwi. Ni­gdy.

Obej­rzała się i wycią­gnęła do niego rękę. Widziała, że się boi, jed­nak prze­wa­żała lojal­ność.

– Trzy­maj się mnie. Rusz się, Fąfel. Już idziemy. Postaw stopy na tym kona­rze. Pew­nie będziesz miał wra­że­nie, że spa­dasz, ale…

Bły­snęło świa­tło, powiew wia­tru wzbu­rzył jej włosy.

– Widzisz, nic się nie stało.

– Prze­szli­śmy? Poczu­łem jedy­nie szarp­nię­cie w oko­licy żołądka, ale… Na pewno jeste­śmy po dru­giej stro­nie?

– Tak, teraz czeka cię już tylko zej­ście w dół.

– Tro­chę trzęsą mi się nogi – wyznał. – Ale to pestka w porów­na­niu z tym, co było wtedy. I wcale nie pada.

– Mamy szczę­ście, nie zmok­niemy, chata stoi jakieś pół­tora kilo­me­tra stąd.

– Wszystko wygląda mniej wię­cej tak samo.

– Pozor­nie. Wczo­raj padało i byłeś w szoku, dla­tego nie widzia­łeś, że w Talamh są dwa księ­życe.

– Dwa?

– Gdy jeden jest w nowiu, dru­giego ubywa.

– Super. Koniecz­nie muszę je zoba­czyć. Wiesz co, Breen, prze­cho­dzi­łem przez ten las, kiedy pró­bo­wa­łem uczyć się irlandz­kiego w wio­sce, i ni­gdy nie widzia­łem tego drzewa. A prze­cież trudno je prze­oczyć. Jest potężne i wyra­sta ze skały. Zresztą może odwrot­nie, to skała wyra­sta z pnia.

– Nie mia­łeś go zoba­czyć. Spójrz na zega­rek.

Zer­k­nął i cicho się zaśmiał.

– No i pro­szę. Cho­dzi. – Wycią­gnął komórkę z kie­szeni poży­czo­nych spodni. – Też działa.

– Pierw­sza rzecz, tele­fon do Sally – zade­cy­do­wała. – Naj­le­piej, jak mu powiesz, że posta­no­wi­łeś mi towa­rzy­szyć i wczo­raj pole­cie­li­śmy samo­lo­tem. Chcesz posie­dzieć tu kilka dni i…

– Nie wiem, jak długo zostanę, i tak wła­śnie mu powiem. Nie sprze­czaj się ze mną, Breen. Jesteś na mnie ska­zana. Damy radę. Przej­dziemy przez to razem. I nauczę się jeź­dzić konno. Wio!

– Nie myśl, że to takie pro­ste. Przez wiele dni cho­dzi­łam z obi­tym tył­kiem. Jestem zła na sie­bie, że cie­szy mnie twoja obec­ność.

– I nie pozbę­dziesz się mnie. Słu­chaj, czy w tym, co napi­sa­łaś, jest coś o sek­sie z Gorą­cym Wodzem?

– Ja… cho­lera. Słu­chaj…

– Za późno. Obie­ca­łaś, że dasz prze­czy­tać całość. Może oboje nie jeste­ście teraz w nastroju na piesz­czoty, ale nie myśl, że nie widzia­łem, jak on na cie­bie patrzył.

– Jak­bym była dla niego kolej­nym wrzo­dem na tyłku?

– Nie. Chciał­bym, żeby na mnie ktoś tak kie­dyś patrzył. – Z roman­tycz­nej duszy Marco wydarło się ciche wes­tchnie­nie. – Nawet nie pró­bo­wał mi oddać, jak go ude­rzy­łem, gdy myśla­łem, że chce cię skrzyw­dzić. A prze­cież mógł mną wytrzeć pod­łogę albo zmie­nić mnie w kum­kwat czy jesz­cze co innego, a jed­nak tego nie zro­bił.

– Keegan sza­nuje lojal­ność i przy­jaźń.

– Sally twier­dzi, że on ma klasę.

– Pew­nie ma.

– Pamię­tam tę ścieżkę. Jasna dupa! Tędy można dojść do wsi. Zatoka jest po tam­tej stro­nie. Przy­naj­mniej była po tam­tej stro­nie. Wiesz co, to nie­sa­mo­wite!

Wcią­gnął głę­boko powie­trze.

– Czu­jesz? To chyba zapach zatoki. I… dymu.

– Napa­lili dla nas w komin­kach. – Wska­zała rzed­nie­jące drzewa. – Zobacz.

Chata stała na swoim miej­scu, strużki dymu z komi­nów wiły się nad dachem kry­tym strze­chą. Ogród, który Seamus nauczył ją pie­lę­gno­wać, na­dal mie­nił się kolo­rami. Buj­nie rosły kwiaty w donicz­kach, zasa­dzone pod jego okiem.

– To twój dom, Breen. Tak mówiła bab­cia, stwo­rzyła go dla cie­bie. Teraz bar­dziej to do mnie dociera. Ja też cudow­nie się w nim czu­łem.

– Wiem. – Obej­rzała się na psa, drep­czą­cego przy nich w miej­scu. – Bie­gnij, Fąfel.

Szcze­niak pod­sko­czył, puścił się galo­pem po zie­lo­nej tra­wie, zbiegł ze skarpy na łup­kową plażę i wpadł do wody.

– Mor­ski pies – pod­su­mo­wał Marco ze śmie­chem. – Jest nie­sa­mo­wity.

– Wejdźmy do środka. O, w tam­tym miej­scu zwy­kle sia­dy­wa­łam z her­batą. Boże, musisz skosz­to­wać lemo­niady Finoli. Czy­sta magia. Mam nadzieję, że pamię­tali, aby zro­bić zapas coca-coli.

To zupeł­nie jak powrót do domu, pomy­ślała, się­ga­jąc colę z lodówki. Wypiła parę łyków i rozej­rzała się po swo­jej ład­nie urzą­dzo­nej kuchni. Świeżo upie­czony chleb, przy­kryty ście­reczką, cze­kał na bla­cie w kolo­rze łup­ków. Na para­pe­cie obok wazonu z kwia­tami stała kamion­kowa misa ze świe­żymi owo­cami. To samo zastała tutaj za pierw­szym razem. Tak też wszystko wyglą­dało, kiedy stąd wyjeż­dżała.

– Zro­bię nam na kola­cję maka­ron – obwie­ścił Marco, prze­glą­da­jąc zawar­tość sza­fek. – Popatrz na te pomi­dory. Pierw­sza klasa. – Spoj­rzał na zega­rek, prze­li­czył czas. – Pocze­kam z godzinę i zadzwo­nię do Sally. O tej porze mogą jesz­cze spać. Lepiej, żeby zdą­żyli napić się kawy, zanim usły­szą, że dałem dyla.

– Spryt­nie – pochwa­liła. – Zor­ga­ni­zuję miej­sce do pracy dla sie­bie w sypialni na par­te­rze. – Prze­szła do pokoju z wido­kiem na ogród. – No pro­szę. Zro­bili to za mnie. – Pogła­dziła lap­top usta­wiony na małym biurku, w rogu zoba­czyła sta­ran­nie zwi­niętą matę do jogi. Zna­la­zła się tutaj, cho­ciaż Breen jesz­cze nie pomy­ślała, żeby ją przy­wieźć.

– Sedric już tu był i znik­nął – poin­for­mo­wała Marco.

– Co? Jak to?

– Z cza­sem do tego przy­wyk­niesz. – Poszła otwo­rzyć drzwi Fąflowi. Pies bez waha­nia ruszył pro­sto do salonu i po trzech rytu­al­nych obro­tach, z psim wes­tchnie­niem ulgi zwi­nął się w kłę­bek przed komin­kiem.

– Myślisz, że ja też znajdę swoje rze­czy w daw­nej sypialni?

– Zobaczmy. Chcę się roz­pa­ko­wać, a potem siąść do pisa­nia. Praw­do­po­dob­nie wrzucę też na blog post o powro­cie do chaty. A ty znajdź sobie jakieś wygodne miej­sce do czy­ta­nia.

Prze­szli przez salon z kana­pami z obi­ciem w kolo­rze leśnej zie­leni, ze świe­cami, krysz­ta­łami, kwia­tami w wazo­nach i oknami z wido­kiem na błę­kitną wodę.

Ogień syczał i potrza­ski­wał w kominku.

Pies pod­niósł się i podrep­tał za nimi na pię­tro. Na pode­ście Breen naj­pierw skrę­ciła do sypialni Marco.

Gitara stała oparta na sta­ty­wie, harfa wyjęta z fute­rału poły­ski­wała na stole obok key­bo­ardu.

Marco znie­ru­cho­miał, a ona zaj­rzała do szu­flady.

– Swe­try, koszule.

On dopiero po chwili otwo­rzył drzwi gar­de­roby.

– Wszystko na swoim miej­scu – stwier­dził.

– To coś w rodzaju powi­tal­nego gestu. Założę się, że nasze kurtki i pele­ryny wiszą w sza­fie w kory­ta­rzu.

– Naprawdę myślisz, że do tego przy­wyknę?

– Mam nadzieję. Widzisz, kim jestem – dodała z lek­kim ukłu­ciem w sercu.

– Zawsze będę cię kochać, nie­za­leż­nie od tego, kim jesteś. – Pod­szedł do stołu, trą­cił pal­cem struny harfy. – Chcę się nauczyć na niej grać. To naj­lep­szy pre­zent, jaki w życiu dosta­łem.

– Tata mnie kie­dyś uczył i co nieco jesz­cze pamię­tam. Mogę ci poka­zać, ale wiem, że sam świet­nie sobie pora­dzisz.

– Dobra, dobra. – Obszedł pokój, wyj­rzał przez okno. Wszystko wyglą­dało tak, jak zapa­mię­tał. – Może po kola­cji zro­bimy wie­czór muzyczny. Goto­wa­nie i muzyka mogą pomóc mi się odna­leźć. Zejdę do kuchni i zro­bię sos. Niech per­ko­cze na wol­nym ogniu i śle aro­mat do nieba. Wtedy zadzwo­nię do Sally. – Wycią­gnął rękę i wzbu­rzył pal­cami jej pło­mien­no­rude kędziory. – Jesteś, kim jesteś, Breen.

Umo­ściła się na łóżku, Fąfel zwi­nął się w kłę­bek obok niej. Naj­pierw zaj­mie się blo­giem, posta­no­wiła. Tylko krótki wpis. I wyśle go dopiero po tele­fo­nie Marco do Sally.

Jak zacząć? – dumała. Prze­cież nie napi­sze na blogu o tao­ise­achu Talamh i o tym, że przy­le­ciała razem z Marco przez por­tal.

Sie­działa przez chwilę, myśląc o tym, że znowu tu jest, że wró­ciła i czuje się u sie­bie. Wspo­mi­nała, jak latem cie­szył ją samotny pobyt w cha­cie i świa­do­mość, że naresz­cie żyła, jak chciała.

Z kuchni docho­dził głos Marco. Pod­śpie­wy­wał, przy­rzą­dza­jąc coś z tam­tych dorod­nych pomi­do­rów. Jego obec­ność była dla niej niczym cie­pły pled w chłodny pora­nek. Po pro­stu pod­no­siła na duchu, tak jak widok psa drze­mią­cego tuż obok czy kwia­tów tuż za drzwiami do ogrodu.

Zaczęła post od powrotu do Irlan­dii. Dopiero teraz napi­sała na blogu o spo­tka­niu z bab­cią, o śmierci ojca i o tym, jak smu­tek po tej stra­cie zre­kom­pen­so­wała radość z odna­le­zie­nia rodziny i przy­ja­ciół.

Zado­wo­lona zamknęła blog i otwo­rzyła plik z powie­ścią.

Sku­piła się na pisa­niu, zato­piła w fabule.

Roz­dział 3

W końcu ode­rwała wzrok od kla­wia­tury. Była jak wyrwana z transu. Ow­szem, w miesz­ka­niu w Fila­del­fii też nie­źle jej szło, ale nie tak, jak tu. Może po powro­cie do miej­sca, gdzie zaczęła podróż, obu­dził się w niej jakiś rodzaj szcze­gól­nej ener­gii. Napi­sała ciur­kiem dzie­sięć stron!

Dopiero teraz poczuła zapach sosu pomi­do­ro­wego, dostrze­gła zmianę świa­tła. Fąfel znik­nął.

Zamknęła kom­pu­ter i prze­szła do kuchni. Zna­la­zła Marco przy stole w czę­ści jadal­nej. Ze zmarsz­czo­nym czo­łem wpa­try­wał się w ekran lap­topa. Fąfel pod­niósł się z miej­sca przy pale­ni­sku i otarł o jej nogi.

– Sally? – zapy­tała.

– Zała­twione. Jest zado­wo­lony, że przy­je­cha­łem z tobą. – Ode­rwał wzrok od tek­stu i popa­trzył jej w oczy. – Breen, to, co tutaj wyczy­ta­łem, nie wygląda dobrze. Naprawdę. Ja pier­ni­czę, o mało nie zgi­nę­łaś. Dwu­krot­nie.

– Ale prze­ży­łam. Marco, on nie chce, żebym umarła. Szy­kuje coś gor­szego. – Prze­szła do kuchni i nasy­pała Fąflowi karmy do miski. – Mam wię­cej siły niż kie­dyś. I będę jesz­cze sil­niej­sza.

– Jak zamie­rzasz go poko­nać?

– W tej chwili nie znam odpo­wie­dzi. – Wybrała wino. – Ale przy­pusz­czam, że doj­dzie do poje­dynku mocy.

– On jest pie­przo­nym bogiem. Taki drugi Loki, tyle że pozba­wiony zabaw­nych cech.

– W moich żyłach jego krew mie­sza się z krwią pozo­sta­łych przod­ków. Mam prze­wagę. Nie pytaj mnie, czy się boję.

– Jasne, była­byś głu­pia albo sza­lona, gdy­byś się nie bała. Czy Keegan sam nie może go zała­twić? No, dobra. – Wstał i gesty­ku­lu­jąc, krą­żył po pokoju. – Rozu­miem, że zro­biłby to, gdyby mógł. Tro­chę go pozna­łem i dowie­dzia­łem się co nieco o ludziach po tam­tej stro­nie. Jesz­cze nie prze­czy­ta­łem cało­ści, ale mniej wię­cej wiem, jak wygląda sytu­acja. W każ­dym razie z two­jego punktu widze­nia.

– Mój ojciec usi­ło­wał go powstrzy­mać.

– Wiem, kochana. Wiem. A tamta wiedźma z dwu­gło­wymi wężami. – Wzdry­gnął się, zanim ode­brał od Breen kie­li­szek. – Panicz­nie ich się boję, zupeł­nie jak Indiana Jones.

– Raz mnie pode­szła. – Unio­sła kie­li­szek w geście toa­stu i upiła kilka łyków. – Wię­cej mnie nie zasko­czy.

Przez chwilę przy­glą­dał się jej z zacie­ka­wie­niem.

– Wczo­raj bar­dziej się bałaś.

– Może powrót tutaj obu­dził we mnie odwagę. Nie dla­tego, że jestem głu­pia czy sza­lona. Wiem, że nie­raz spa­ra­li­żuje mnie strach. Ale cze­goś o sobie się dowie­dzia­łam, a ile jesz­cze się dowiem? Im lepiej sie­bie poznaję, tym wię­cej czuję. Radzę sobie, będę bar­dziej się sta­rać, ale już teraz nie­źle mi idzie. I to mi daje satys­fak­cję.

Bałam się pisać, długo mnie musia­łeś nama­wiać, aż w końcu się odwa­ży­łam. I udało się. Będę się roz­wi­jać, ale już jest dobrze. Cie­szę się. Zamie­rzam zgłę­biać magię. Sporo umiem, a jesz­cze wię­cej się nauczę. To też spra­wia mi radość.

Prze­szedł do kuchni i pomie­szał sos.

– Pisa­nie nie budzi śmier­tel­nych snów – rzu­cił przez ramię.

– Prze­czy­ta­łeś tamtą wizję o chłopcu na ołta­rzu? Co Odran i jego demony z nim zro­bili?

– Osłu­pia­łem. To nie był film, gdzie wszystko jest na niby. To działo się naprawdę.

– Czy mam prawo odwró­cić się od nich, jeżeli jestem tą, która może posta­wić tamę złu?

– Niby jak, zapa­la­niem świe­czek? Fakt, to nie­sa­mo­wite, ale tym go nie powstrzy­masz.

– Zapa­la­nie ognia jest pod­sta­wową umie­jęt­no­ścią. – Odsta­wiła kie­li­szek i wypro­sto­wała dłoń. Wykwitł na niej czer­wony pło­mień. – Parzy. – Na dru­giej dłoni wznie­ciła nie­bie­ski ogień. – Albo chło­dzi.

Pod­rzu­ciła oba pło­mie­nie wysoko w górę. Zde­rzyły się z hukiem pio­runu, zaskwier­czały, syp­nęły iskrami i zga­sły.

– Można wpra­wiać powie­trze w ruch. – Pokrę­ciła pal­cem. – Masz cie­pły, łagodny wiatr. – Mach­nęła unie­sioną dło­nią. – Albo lodo­waty wicher.

Powiew pomie­sza­nych wia­trów potar­gał jej włosy i uniósł war­ko­czyki Marco. Potem Breen szybko otwo­rzyła drzwi i wyszła na dwór.

Nakryła dło­nią doniczkę.

– Zie­mia daje życie. – Zamknięte pączki otwarły się pod jej doty­kiem. – Albo je nisz­czy.

Grunt zadrżał.

– Woda karmi glebę i gasi pra­gnie­nie. – Unio­sła i opu­ściła ramię. Wysta­wiła dłoń na deszcz, który pokro­pił z chmur. – Albo staje się topielą. – Mach­nęła ręką. Zatoka zawi­ro­wała, słup wody wystrze­lił wysoko w górę i opadł. – Cztery żywioły łączą się we mnie z pią­tym. Z magią odzie­dzi­czoną po przod­kach. Wiem o tym, Marco. Mam wszystko, co posia­dał ojciec, i jestem też czło­wie­kiem. On, dla mojej matki, po tam­tej stro­nie sta­rał się funk­cjo­no­wać jak zwy­kły męż­czy­zna. Musiał czuć się roz­darty, roz­terki nad­wą­tliły mu ducha, a Odran zna­lazł spo­sób, żeby to wyko­rzy­stać. W końcu go zabił. Mam to coś, czego bra­ko­wało ojcu. Nie wiem, co to jest, jak tego użyć, ale wiem, że mam tego cze­goś wię­cej niż on.

– Dobra, wystar­czy. Muszę się napić. Doleję wina.

Wró­cił do kuchni. Nie mógł utrzy­mać butelki w trzę­są­cej się ręce.

Dołą­czyła do niego, nakryła dło­nią jego dłoń.

– Nie bój się mnie. Chyba pękłoby mi serce, gdy­byś zaczął się mnie bać.

– Nie. Możesz mi nalać? Nie boję się. Ja… osłu­pia­łem. To chyba naj­lep­sze słowo. – Dusz­kiem opróż­nił kie­li­szek. – Ty świe­ci­łaś. Jakby pło­nęło w tobie jakieś wewnętrzne świa­tło. Zdą­ży­łem prze­czy­tać co nieco o tym, czego się nauczy­łaś, ale oglą­da­nie tego…

Oto­czył ją cią­gle tro­chę drżą­cym ramie­niem i przy­tu­lił.

– Zawsze ci mówi­łem, że jesteś wyjąt­kowa. Po pro­stu na otrza­ska­nie się z tą czę­ścią two­jej wyjąt­ko­wo­ści potrze­buję wię­cej czasu.

– Ile tylko chcesz. Może zajmę się czymś nor­mal­nym i zro­bię surówkę do two­jego maka­ronu? Co ty na to?

– Jasne. Idę zamknąć lap­top. Resztę prze­czy­tam póź­niej. Chyba na razie mi wystar­czy. Włą­czę muzykę.

Zaj­mie się czymś nor­mal­nym, prze­mknęło jej przez głowę, gdy obie­rała i kro­iła warzywa. Czy wsu­nię­cie Marco pod poduszkę roz­ma­rynu i krysz­ta­łów na mocny sen będzie czymś nor­mal­nym?

Dla niej tak, a więc posta­no­wione.

Przy kola­cji będą roz­ma­wiać o zwy­kłych rze­czach. Potem pój­dzie do jego sypialni po harfę – przy oka­zji wsu­nie amu­let pod poduszkę – i pokaże mu parę akor­dów, które zapa­mię­tała. Może znie­sie też jego gitarę.

Kiedy wró­cił i nasta­wił wodę na maka­ron, pomy­ślała, że wszystko wygląda tak nor­mal­nie. Jak zwy­kle u nich. Marco spraw­dził, czy surówka gotowa i pomógł jej zro­bić dres­sing, zanim wrzu­cił maka­ron do wody.

– Jak w sta­rych, dobrych cza­sach – powie­dział, a ona się roze­śmiała.

– Wyją­łeś mi to z ust. Pomy­śla­łam dokład­nie to samo. Nakryję do stołu i będziemy uczto­wać.

Fąfel szczek­nął. Zabrzmiało to bar­dziej jak zapro­sze­nie niż ostrze­że­nie. Obej­rzała się aku­rat, gdy Keegan zapu­kał do prze­szklo­nych drzwi.

Mignął jej jesz­cze zło­to­zie­lony koniec ogona Crogi wzla­tu­ją­cego pod chmury.

Z tale­rzem w dłoni poszła otwo­rzyć drzwi.

– Prze­pra­szam – zaczął. – Widzę, że sia­da­cie do posiłku. Nie zajmę wam dużo czasu.

– Hej, wchodź śmiało! – zawo­łał Marco od kuchenki. – Jadłeś kola­cję?

– Ehm, nie. Wpa­dłem tylko…